Zdarza się w naszym życiu, że popełniamy błędy, których konsekwencje ciągną się latami i przysparzają nam niepotrzebnych kłopotów. Tak było, gdy wsparłem Wiesławę Barbarę Jendrzejewską w jej drodze ku „wielkim zdarzeniom” kulturalnym. Jako wieloletni Prezes Bydgosko-Toruńskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, zawsze otwarty na nowych członków i pomagający im na wielu płaszczyznach, przez jakiś czas, jak ślepiec Breughla lub Jurand ze Spychowa, prowadziłem ją ku członkostwu w naszej organizacji. W tym celu zacząłem sztucznie wzmacniać jej dorobek, bo przecież była mizerotą twórczą, na emeryturze nauczycielskiej uprawiającą hobby literackie. A więc napisałem jej posłowie do tomu wierszy, który wydałem w Bibliotece „Tematu”, prowadziłem pompatyczny i przesadnie nagłośniony wieczór jubileuszowy w Węgliszku i zgodziłem się być pierwszym gościem uruchamianej przez nią „Kawiarni Literackiej” w klubie SMB Modraczek w Bydgoszczy, o co bardzo zabiegała i wychwalała mnie pod niebiosa, podkreślając, jak bardzo ją w tym dowartościowałem. Szybko jednak zauważyłem, że wynaturzone ego przerasta początkującą „literatkę”, a z prawa i lewa zaczęły do mnie dochodzić głosy, że osoba ta obmawia mnie na potęgę, tworzy jakieś fantastyczne, seksistowskie scenariusze, a bratając się z moimi wrogami, generuje brudną aurę nienawiści, kłamstwa i absurdu. W sumie podchodziłem do tego spokojnie, bo pamiętałem jaką złą energię generowano w środowisku bydgoskim wokół mojego poprzednika na urzędzie – Jana Góreca-Rosińskiego. Pomagał on finansowo wielu młodym twórcom, tworzył w „Faktach” azyl dla „wykolejeńców artystycznych” i osób atakowanych przez zawistników, publikował utwory, przedmiotowe szkice i recenzje i wylansował wielu z nich. Także koledzy z jego pokolenia i nieco tylko młodsi od niego, np. Hoffman, Nowicki, Bacciarelli, mogli liczyć na nieustające wsparcie, za co mu płacili negatywnymi opiniami o jego twórczości i licznymi działaniami przeciwko niemu. Mój konflikt z Jendrzejewską zaognił się, gdy w Bydgoszczy uruchomiono portal internetowy bydgoszcz24.pl i podjął w nim pracę mój wieloletni przyjaciel – Krzysztof Derdowski. Niestety platforma ta stała się okienkiem dla różnorakich internetowych trolli i frustratów, którzy zaczęli tam bezkarnie umieszczać nieprawdziwe komentarze i opinie. Szybko zauważyłem, że sporo z nich dotyczy mojej osoby i jest próbą przedstawiania mnie w negatywnym świetle – spotkałem się zatem z Krzyśkiem i usłyszałem od niego, że często dostaje jakieś materiały na temat spotkań w Modraczku, a potem czyta złośliwe komentarze do zamieszczanych tam artykułów, wysyłane z tego samego IP. Oczywiście te negatywy, dotyczące mojej osoby były żenujące i opierały się na środowiskowych plotkach i kłamstwach, takich jak to, że moja pierwsza Strzała Łuczniczki została przyznana przez „kolesiów”, a książka na nią nie zasłużyła, bo ma charakter „akademicki”. Za chwilę ta sama bzdura pojawiła się na blogu Jendrzejewskiej, a do tego także wredna insynuacja, że nigdzie nie jestem zapraszany i nigdzie mnie nie chcą, nigdzie też nie nagradzają. Z racji tego, że była to gruba przesada, a Jendrzejewska skumała się z towarzyszką Krystyną Wulert, która od dawna generowała brednie na mój temat (ostatnio podczas mammografii przekonywała panią, która ją prześwietlała, że jestem osobą karaną za bandycki napad), napisałem oficjalną skargę do Prezesa Zarządu SMB Marka W. Magdziarza, który odpisał mi tak: Zasmuciła nas informacja otrzymana od Pana o nieprzychylnym oświadczeniu jakie na swoim blogu umieściła Pani Wiesława Barbara Jendrzejewska, która prowadzi w naszym klubie spotkania literackie. Zostaliśmy już poinformowani przez Panią Wiesławę Barbarę Jendrzejewską, że usunęła swoje oświadczenie ze swojego bloga oraz o treści pisma jakie skierowała do Pana. Lata mijały, przybywało bredni, prób zaszkodzenia w Prokuraturze, w Związku Literatów Polskich, a szczytem wszystkiego stała się opublikowana ostatnio przez bydgoskie wydawnictwo Pejzaż książka Jendrzejewskiej pt. Oblicza męskości, w której oprócz mnie, obrobiła „d.” wielu innym mężczyznom i po raz kolejny zaprezentowała swoją pseudoliteracką dezynwolturę. Choć w jednym z maili patetycznie zakazała mi pisania recenzji o jej twórczości, nie mam zamiaru zastosować się do tego żądania i punkt po punkcie wskażę braki jej żałosnej pisaniny.
Powszechnie znane są mizoginistyczne zapędy starożytnych Greków, Hindusów i Arabów, a także tego typu poglądy takich filozofów jak Schopenhauer, Hegel, Nietzsche, ale drugą stroną medalu jest mizoandria lub mizoandryzm, czyli nienawiść lub silne uprzedzenie do mężczyzn. Pojawia się ono u kobiet, które w jakiś sposób zostały zranione przez płeć odmienną – najczęściej są to panie brzydkie, o rubensowskich kształtach, mające kompleksy, za wcześnie lub za późno inicjujące życie seksualne, nie adorowane przez płeć przeciwną, lub niezadowolone z mężów lub partnerów. Mężczyźni bywają bardziej asertywni, przejmują inicjatywę podczas seksu, prą do przodu bez względu na konsekwencje, potrafią się też szybko otrząsnąć po niewieścim ataku – może dlatego znani i cenieni psychologowie łączą mizoandrię z freudowską teorią zazdrości o penisa. Dla mizoandrycznych kobiet rzutki mężczyzna staje się kimś niewytłumaczalnym, osiągającym sukcesy niegodnymi środkami, a choć jest dla niej niedościgłym wzorem, to najchętniej utopiłaby go w łyżce wody. Przez jakiś czas przygotowuje się do ataku, tworzy własną koterię, wiąże się z wrogami mu osobami, próbuje wymanewrować życzliwych mu ludzi i przeciągnąć na swoją stronę, a potem uderza bez względu na konsekwencję. Jeśli mamy do czynienia z publikacją, to bywa ona poroniona już w momencie pojawienia się koncepcji, wszak o ileż ciekawiej byłoby stworzyć coś konstruktywnego, promującego wielkie wartości, pobudzającego do myślenia. Kłopot jednak w tym, że autorkami mizoandrycznych książek bywają osoby nieutalentowane, zawiedzione i niedowartościowane, próbujące narzucić środowisku przesadnie dobre oceny swoich tworów. Jeśli taki stan trwa długo przeradza się w androfobię, stan irracjonalnego i permanentnego lęku przed mężczyznami, którego korzenie tkwią w traumatycznych zdarzeniach z przeszłości. To już stan patologiczny, wymagający zastosowania terapii poznawczo-behawioralnej i leczenia farmakologicznego. Objawy nasilają się, gdy mizerna mizoandryczna autorka znajduje sobie wroga z innej przestrzeni kulturowej, uznanego twórcę, wielokrotnie nagradzanego w kraju i za granicą, zapraszanego na lukratywne konferencje, festiwale, występy w cenionych miejscach. Wtedy miota się jak ćma, która czuje żar płomienia świecy, ale fatalnie pcha się ku niemu, a już po chwili płonie w mękach. Chciałaby mu dorównać, chciałaby mieć taką samą siłę przebicia, chciałaby być komentowana w fachowych periodykach, ale jej twory są żenujące, a występy filmowane z lubością i umieszczane w Internecie – dewiacyjnie komiczne. W ostatecznym rozrachunku jej znaczenie jest niewielkie, ograniczone do wąskiej koterii i już w momencie inicjacji, popadające w zapomnienie. Cóż zatem zostaje, co może zrobić taka sfrustrowana osoba, która u boku wspaniałego mężczyzny chciałaby iść przez życie, a była tylko obiektem westchnień „kalekich” panów, którymi gardziła, albo których nieustannie obgadywała? Czuje, że czas biegnie nieubłaganie, starość upomina się o swoje prawa, znienawidzeni mężczyźni nie mają zamiaru się poddać – nasza siedemdziesięciolatka podejmuje zatem ostatnią próbę i próbuje wywołać skandal seksistowski, popisując się swoją rzekomą wiedzą na temat kilkunastu mężczyzn, których spotkała w życiu. Żeby efekt był lepszy dodaje do swojej publikacji krzykliwą okładkę i umieszcza na niej tchórzliwą notkę: Są to często nasi sąsiedzi, znajomi, kumple, przyjaciele, czy znane osoby publiczne. Jeśli w moich opowiadaniach znajdziesz takie osoby, a nawet będziesz pewny, że niektóre znasz z imienia i nazwiska, to proszę – nie pytaj mnie o nie, bo ani nie potwierdzę, ani nie zaprzeczę. Ta tchórzliwa dopowiedź nie miałaby znaczenia dla sądu, bo ze straceńczą fantazją Jendrzejewska umieszcza w książce inną informację: Opowiadania inspirowane prawdziwymi osobami, miejscami i wydarzeniami.
Książczynę Jendrzejewskiej można by pominąć milczeniem, ale skala wynaturzeń i przeinaczeń jest w niej tak wielka, że trzeba je po kolei wskazać i zanalizować. Pierwszą płaszczyzną, która dyskwalifikuje ten zlepiany śliną twór jest jego żenujący poziom literacki. Autorka nigdy nie osiągnęła stabilnego metrum w tym względzie, balansując pomiędzy grafomanią, pensjonarskim pamiętnikiem, łzawym romansem, a publicystyką, popisując się wiedzą z Wikipedii i próbując przekonać swoją koterię, że jest wielkością wykraczającą poza ramy kraju, kontynentu, a może nawet i planety. Tylko skąd się biorą w jej poezji i prozie te tandetne ujęcia, prozaizmy, komiczne próby naśladowania slangu młodzieżowego i nudne analizy pseudonaukowe? Skąd to zadęcie i skłonność do organizowania patetycznych promocji, jubileuszów, laudacji, a nawet prób wymuszania znakomitych honorów (pisała wszak do mnie w mailu: „dawno już powinnam dostać Medal Jerzego Sulimy-Kamińskiego”). Bezkarność spowodowana jest tym, że w Bydgoszczy nie ceni się krytyków literackich i nie korzysta się z ich wiedzy i umiejętności. Miasto przez długi czas dawało stypendia na publikacje nierecenzowane i dopiero w ostatnim czasie wprowadzono taki wymóg, choć autorzy i tak omijają go, korzystając z poparcia zaprzyjaźnionych osób. Trudno zatem winić Biuro Kultury Bydgoskiej, że wsparło finansowo produkcję, która tyle krzywdy wyrządza bydgoskim (i nie tylko) twórcom, ale przyznanie Jendrzejewskiej Medalu Prezydenta Bydgoszczy stawia w komicznym świetle Rafała Bruskiego, który tym medalem wcześniej obdarował Leonarda Pietraszaka, Wojciecha Banacha, Michała Kubiaka, Katarzynę Popową-Zydroń, Związek Literatów Polskich czy Pracodawców Pomorza i Kujaw. Nie można przecież nagradzać ludzi, którzy swoimi publikacjami obniżają rangę dokonań twórców naszego miasta i województwa, nie powinno się wynosić na piedestał nienawiści, zarozumialstwa i przekonania o własnej nieomylności. Tylko twórczość obiektywna powinna znaleźć się w orbicie zainteresowań gremiów nagradzających, tylko wartościowe dzieła pisarskie i artystyczne powinny pojawiać się w takiej glorii. Poziom literacki pisanek Jendrzejewskiej lokuje się pośród kajetów nastolatek, młodzieńczych pamiętników lub zapisków pod kołdrą, przy włączonej latarce. I nie są to opowiadania – jak podaje autorka – tylko donosy, przeinaczenia, kłamstwa, tworzone bez znajomości teorii literatury, tropów stylistycznych i technik narracyjnych. Prezydent Bydgoszczy i Biuro Kultury Bydgoskiej powinno zażądać zwrotu stypendium, bo nie spełniło ono zakładanych efektów – zamiast promować miasto i ludzi kultury, dopomogło Jedrzejewskiej wykopać jedno z najohydniejszych szamb w dziejach kultury na Pomorzu i Kujawach.
Do tego dochodzi chęć pseudopsychologicznego wymądrzania się, a nawet komiczne próby przeprowadzania psychoanalizy znienawidzonych mężczyzn. Górę jednak biorą ujęcia mizoandryczne, spośród których większość kwalifikuje się do sądu jako zniesławienia konkretnych osób, lekko tylko kamuflowanych tandetną narracją. Oto katalog obelg i pejoratywnych określeń Jendrzejewskiej, kierowany ku mężczyznom: Ordynator w szpitalu to prymitywny arogant, bijący żonę damski bokser, Architekt to seksista określany grafomańsko jako szczytujący jak zza krat w za ciasnej komnacie doznań, Marzyciel Michał to cymbał nie poznający dawnej ukochanej, Tancerz to wizualny przeciętniak, Profesor uniwersyteckito Kolejny z wyglądu nieciekawy facet, zakichany kurdupel, a jego asystentka to sucha, smutna, nadęta, durna baba: Babsko, ani mądrości, ani inteligencji. Mały był upierdliwy i generalnie na uczelni nielubiany. Do tego gej i molestant seksualny, robiący pornograficzne zdjęcia chłopcom. Z kolei jeden z księży to też pedofil, grożący zabiciem chłopca; gnój i zwyrodnialec. Do tego jeszcze Dyrektor placówki w górach, który zdradza notorycznie żonę, ale jest małżeńskim oportunistą. Wszystkie te określenia są jednak niczym w kontekście tekstu pt. Donosiciel, którego negatywnym bohaterem ma być piszący te słowa. Ciekawe czy autor obrazu wykorzystanego na okładce wie o tym jakie „dziełko” firmuje, wszak jego interesujący obraz w kontekście rzygowin i bluzgów Jendrzejewskiej staje się wręcz odrażający – to nie jest już pocałunek żywiołowych osób lecz zbliżenie dwóch połci mięsa. Tutaj mizoandria dochodzi do zenitu: Wielki, masywny, potężny, z łysym, wysokim czołem i dużym, obwisłym brzuchem, z przebiegłymi, okrągłymi oczkami, niewróżącymi nic dobrego, a do tego zawsze w niemodnych ciuchach. Szef dużego działu i… taki plotkarz. Nie podobał mi się nigdy. Na ulicy przewróciłabym się o niego, a nie zauważyłabym, że to mężczyzna, taki z niego piękniś, choć sam o sobie pisał „ciacho” (jak mawia młodzież. Wysoki i wielki, masywny i rozlazły (jak mawia młodzież) łysiejący, gruby, z małymi okrągłymi oczkami i zaciśniętymi ustami (mój śp. Ojciec powiadał, że mam się strzec ludzi z takimi wąskimi, jak sznurek, ustami, bo są fałszywi). Jestem przekonana, że gdyby na ziemi został on i ja, to naród ludzki by wyginął. Jendrzejewskiej wydaje się, że jest pępkiem świata i nikt niczego innego nie robi, tylko zajmuje się nią: I wtedy się zaczęło. Mało, że obgadywał mnie na zebraniach swoich pracowników (mam tam zaufanego człowieka, to wiem o wszystkim na bieżąco), to jeszcze wypisywał w Internecie (jak mawia młodzież), paskudne komentarze i to wszędzie, gdzie tylko było to możliwe, nawet pod artykułami niemającymi związku z moją osobą i moją pracą zawodową. I wtedy na forach internetowych pojawił się pewien Gość, który wiele razy zdemaskował i obśmiał go, i jego obrzydliwe komentarze. Szef miast zwiać (jak mawia młodzież), dalej brnął w chamskie i brzydkie wpisy, zwłaszcza o tych, którym się powodziło. Nienawidził ludzi sukcesu, a najbardziej ubolewał nad tym, że oni nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Na mój temat też pisał bzdury, nawet często, bo cały czas się rozwijałam i odnosiłam sukcesy nie tylko w zakładzie pracy, ale i poza nim. Niby taki mądry, niby taki wykształcony, a zniżył się do poziomu szamba (jak mawia młodzież). Zdumiewająca jest tutaj samokrytyka autorki i jakże trafnie określa ona swoją pisaninę, ale jej hucpa ma rozleglejsze wymiary.
Jendrzejewska uczyniła z klubu Modraczek Spółdzielni Mieszkaniowej „Budowlani” bazę dla swoich nienawistnych pomruków i gierek, czego szczytem było zwołanie do Klubu różnorakich ciot bydgoskich, a także z innych miast a wsi i przygotowanie donosu do Prokuratury. Zajmująca się seksistowskim plotkarstwem konferansjerka cyklicznych spotkań klubowych, wysmażyła oskarżenia przeciwko mnie, które wsparła psudoprawnymi działaniami byłych esbeków warszawskich i potwarcy z Torunia, który za oczernianie mnie w sieci został skazany prawomocnym wyrokiem. Do tego jeszcze zaprosiła do Modraczka jednego z czołowych peerelowskich tajnych współpracowników SB i zaczęła nagłaśniać to „wyjątkowe” spotkanie, ale od razu dostała odpowiednią szkołę, gdy jego wizytę obśmiał i zdyskredytował w Internecie nieodżałowany Krzysiek Derdowski. Prokuratura po wnikliwym zbadaniu zarzutów odmówiła wszczęcia sprawy przeciwko mnie, a zaprzyjaźniony prawnik relacjonował mi, że sfery prawnicze Bydgoszczy miały sporo śmiechu, szczególnie gdy przyszło im przesłuchiwać polonijną wariatkę, byłych esbeków i gejów wskazanych przez organizatorkę napaści. Do tego jeszcze Jendrzejewska idąc zeznawać na komisariat, zwichnęła sobie girę i uznała, że mam też właściwości satanistyczne, bo to musiała być moja „robota”. Przyciągająca wciąż dawnych kapusiów do Modraczka Jendrzejewska określiła mnie jako „donosiciela”, bo poskarżyłem się Prezesowi Spółdzielni Mieszkaniowej „Budowlani”, że mnie opluła w Internecie, a także zakwestionowałem obecność w bydgoskiej kulturze wyjątkowo zjadliwej osoby, która niszczyła Solidarność w małym mieście, a gdy tam się doszczętnie skompromitowała, nagrodzono ją etatem w bydgoskich biurach PZPR-u, a potem w WOK-u. Jendrzejewska piętnując moje rzekome donosy, chwali się, że miała w naszym związku pisarskim donosiciela, który informował ją o moich ruchach. Oczywiście wiedziałem o tym i czasami celowo mówiłem mu o pewnych sprawach, wiedząc, że mając przeszłość delatorską, szybko pobiegnie z nowiną do bydgoskich ciotek pseudo kulturalnych (jak mawiał Gombrowicz) i zda im „życzliwą” relację. To też „metoda twórcza” obu wskazanych wyżej „dam” owo ciągłe zataczanie kręgów i wyszukiwanie potencjalnych sprzymierzeńców lub „psiapsiółek”, którym relacjonują takie idiotyzmy jak w książczynie Jendrzejewskiej i oczekują bezwzględnej lojalności. Czasem te zabiegi przynoszą efekt, jak w przypadku właścicielki wydawnictwa „Pejzaż” i naszej członkini, która próbowała zmanipulować lokalne wybory, a skończyło się na wielkim niesmaku i ujawnieniu rodzinnej tajemnicy poliszynela.
Najohydniejsze w pisankach Jendrzejewskiej są napaści seksistowskie – zarzucając opisywanym osobom plotkarstwo, sama wiele razy potwierdza, że korzystała z plotek rozsiewanych w bydgoskiej uczelni i w środowisku kobiet związanych z jej imprezami. Pragnie przy tym jawić się jako ekspertka w sprawach erotyzmu damsko-męskiego i piękność oceniająca facetów z wysokości tronu Miss Bydgoszczy, a może nawet i całej Polski. Czy Prezydent Bruski podpisując wypłatę stypendium na publikacje brudów tej autorki miał świadomość, że swoim podpisem nie potwierdza spełnienia warunków promocyjnych jej książki, czy Prezes Zarządu Spółdzielni Mieszkaniowej „Budowlani” Marek Magdziarz, udostępniając lokal klubowy i uczestnicząc w hucznej promocji pisanek Jendrzejewskiej, wiedział, że uczestniczy w jej prywatnej wojnie, w której pojawiają się takie oto haniebne, seksistowskie oceny i plotkarskie ustalenia:
– Najgorsze jest to, że wiedziałam, że to okropny typ, ale alkohol mnie powalił na łoże, a on skorzystał. Nie miałam siły się bronić…
–Ale to przecież gwałt! I nie boisz się, że całe miasto będzie o tym wiedziało, że może wie o tym od trzech lat???
– Nie, to nie był gwałt. Ja chyba chciałam zrobić na złość staremu i w sumie dałam zgodę na zdradę… On na pewno nikomu o tym nie mówił, bo…
– Bo co?
– Bo tak naprawdę do niczego nie doszło…
–Nie rozumiem. Poszłaś z nim do łóżka…
–Tak, oboje zdarliśmy z siebie ciuchy… I on próbował mnie dopaść, ale…
– Ale mu nie pozwoliłaś…
– Nie… Nie tak… On nie mógł…
– Całe szczęście! – krzyknęłam z entuzjazmem.
– Nie, to nie tak, jak myślisz. On mnie prosił o pomoc, bo nie mógł pod swoim ogromnym brzuchem znaleźć… swojej męskości…
Roześmiałam się w głos. Tak się wariacko śmiałam, że nie mogłam się uspokoić. Wyobrażam sobie tę sytuację i tego wielkiego dziada bez penisa. Ale komiczny obraz. W życiu się tak nie uśmiałam.
Ada, chyba zaskoczona moją reakcją, patrzyła na mnie niepewnie, a za chwile obie ryłyśmy ze śmiechu.
Po chwili uspokojona nieco, podniosła do góry dłoń i w powietrzu, między kciukiem a palcem wskazującym prawej ręki, pokazywała mi wielkość jego członka, a potem powiedziała:
– Wyobrażasz sobie, taki wielki, masywny dziad ma fiuta długości dwóch centymetrów i takim mnie chciał…
Oto czym zajmuje się bydgoska autorka implantowana z Tucholi, była nauczycielka w szkołach, która otrzymała też kredyt zaufania od Zarządu Bydgoskiej Spółdzielni Mieszkaniowej „Budowlani” i władz Bydgoszczy.
Można by jeszcze długo opisywać dezynwoltury Wiesławy Barbary Jendrzejewskiej, ale przecież nie o to chodzi, raczej warto wskazać jak w małej społeczności kulturalnej pojawiają osoby do niej nie przystające i nieustannie mszczące się za kolejne odrzucenia. Potrafią one znaleźć taką przestrzeń, w której działają i osoby, które nie dostrzegają ich prawdziwych intencji. W przypadku Klubu „Modraczek” zarzuty należy postawić poprzedniemu Prezesowi Rady Nadzorczej, który nie wyciągnął wniosków z pierwszej sytuacji konfliktowej i dyrektorce, która przez lata godziła się na to, co wyczyniała w jej placówce wynajmowana konferansjerka. W bydgoskiej kulturze działa jeszcze kilka klubów, w których odbywają się spotkania autorskie, ale w żadnym z nich nie dochodziło do takich manipulacji, nie organizowano nienawistnych zebrań i nie zawiązywano spisków przeciwko jakimś osobom. Trzeba przyznać, że Jendrzejewska ma ogromny talent autokreacyjny i udało się jej wymanewrować ogromne rzesze gości Modraczka, choć przecież jej dorobek literacki jest błahy i lokować go należy gdzieś między nijakością autorów robotniczego stowarzyszenia twórców kultury, a hobbystyczną twórczością emerytów i rencistów, twórców ludowych i osób piszących w obrębie różnorakich terapii zajęciowych. Nigdy Jendrzejewska nie osiągnęła autentycznego sukcesu literackiego, a jej książczyny opisywali tylko zaprzyjaźnieni z nią autorzy. Przy czym godziła się na ich publikacje, gdy były dobre, a gdy na przykład Jarosław Stanisław Jackiewicz napisał krytyczny tekst, natychmiast wymusiła na nim wykasowanie go z sieci. Nigdy jej wierszydła i plotkarskie opowiastki nie znalazły się w markowych periodykach, nie brała udziału w liczących się festiwalach literackich, że już nie wspomnę o publikacjach zagranicznych i zaproszeniach do innych krajów. Gdyby nie Pastuszewski, ciągle tęskniłaby do medali i statuetek, które jej się nie należały i zgrzytałaby zębami czytając, że jej wrogowie są nagradzani orderami i honorowani jak świat długi i szeroki. Ale to tylko przez chwilę, bo przecież zaraz rozkręci nowe śmigła plotek, zaprosi kilka starych ciot i zacznie się deprecjonowanie, zaprzeczanie, oszukiwanie czytelników i odbiorców kultury. Na razie ta „wspaniałość” skręciła tylko girę, ale jak dalej będzie tak się podniecać swoimi akcjami, snuć pajęczynę bzdur i absurdów, to może przypadkiem upaść na d…
___________
Wiesława Barbara Jendrzejewska, Oblicza męskości, Wydawnictwo Pejzaż, Bydgoszcz 2022, s. 188.