SKOK CZERWONEGO SMOKA (6)

Nankińska ulica

Następnego dnia w restauracji hotelowej jemy na śniadanie przysmażaną cukinię z ryżem i wychodzimy na ulicę, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Planujemy nim dojechać do Muzeum Ofiar Masakry Nankińskiej, dokonanej przez japońskich najeźdźców w 1937 roku. Jak zwykle mam lustrzankę firmy Canon zawieszoną na piersiach i fotografuję w biegu to, co wydaje mi się interesujące. Tym razem jestem zauroczony dynamizmem i kolorystyką nankińskiej ulicy, jak większość miast, w Chinach mającej przy długich ciągach platanów, po lewej i prawej stronie, wydzielone pasma dla motocykli, skuterów, pojazdów trzykołowych typu bum bum i rowerów. Od głównej drogi oddzielają je tylko metalowe płotki, a przy chodnikach stoją tysiące jednośladów, pozostawione na jakiś czas, póki właściciele nie wrócą z pracy, z urzędów lub sklepów. Staję przy krawężniku wydzielonego pasa i fotografuję ludzi, sunących ku mnie na wielokolorowych skuterach. Na niektórych z nich widać kobiety wiozące mężczyzn, zauważam też Chińczyków w średnim wieku, transportujących starszych członków rodzin i młodzieńców mknących na nowiutkich Yamahach, Suzuki, Kymco lub Hondach. Jedni jadący zerkają na mnie z ciekawością, inni przelotnie, ale większość manifestuje obojętność dla fotografującego ich dziwaka o europejskich rysach twarzy i sylwetce znacznie przerastającej gabaryty płci brzydkiej w tym kraju. Twarze i pojazdy migają w zawrotnym tempie i tylko czasem udaje mi się utrwalić w pamięci jakąś piękność lub kogoś charakterystycznego, dziwnie ubranego lub rozchełstanego. Patrzę na całą ulicę i z przyjemnością kontempluję charakterystyczne, biało-niebieskie chińskie autobusy z wyrazistymi wyświetlaczami, informującymi o kierunku jazdy i numerze linii. Jeździłem już takimi w Pekinie i dziwiło mnie, że nie są zatłoczone, ale może sekret tkwił w tym, że było ich tak wiele i kolejne kursy niemal nakładały się na siebie. Wraz z zielenią drzew, samochodami i reklamami na bilbordach stanowią one charakterystyczny element chińskich ulic i najczęściej poruszają się wolno, niczym jakieś monstrualne owady w sieci naturalnych ścieżek i tuneli. Pośród smogu i porannych mgieł są wyraziste i czyste, choć w środku różnie bywa, zapewne w zależności od tego na jakim poziomie kultury jest kierowca. Często miałem do czynienia w tym kraju z ludźmi, którzy myli okna domów, wystawy sklepowe i pojazdy dopiero wtedy, gdy im to nakazywano. Z drugiej strony wszędzie natkniemy się na zamiataczki i zamiataczy ulic w azjatyckich słomkowych kapeluszach, osoby zbierające śmieci do małych wózków i wywożące je do większych pojemników. Podążamy ulicą, przy której jest hotel aż do rozległego placu, przy którym ulokowano wejścia do metra. 

Siność i mglistość Nankinu

Wciąż nie wiem czy siność przestrzeni związana jest ze smogiem, czy raczej jest wynikiem porannego zamglenia i bliskości rzeki Jangcy, najdłuższej w Azji i mającej ogromne znaczenie dla wielu dziedzin Chin. Wszystko tutaj jest szare, stalowe, niebieskawe, a tylko światła uliczne są wyraziste, co generuje niezwykłą, kontrastową magię barwną. Nankin znacznie różni się od Pekinu i ma raczej niską zabudowę, choć z każdej strony zauważymy też nowe, wysokie budynki, wychylające się z mgieł i oparów. Wchodzimy do dużej arkady i ruchomymi schodami zjeżdżamy na peron kolei podziemnej, której budowę rozpoczęto dopiero w 2000 roku. Pierwszą linię o długości dwadzieścia dwa kilometry oddano do użytku pięć lat później, a w związku z organizacją Letnich Igrzysk Młodzieży zintensyfikowano prace, wykonano połączenie z lotniskiem Lukou, przekopano pierwszy tunel pod rzeką Jangcy o długości niemal cztery kilometry, ulokowany pięćdziesiąt osiem metrów poniżej powierzchni wody, a także połączono z miastem wielki dworzec kolei dużych prędkości. Siecią ruchomych schodów dotarliśmy wreszcie do właściwego miejsca, gdzie przez kilka minut czekaliśmy na przyjazd pociągu. W Chinach perony zabezpieczone są specjalnymi zasuwanymi drzwiami, które otwierają się dopiero po przyjeździe jednostek. Zapobiega to przestojom, związanym z ewentualnymi wypadkami i samobójstwami, a dodatkowo zabezpiecza osoby czekające na kolejny pociąg. Od razu widać, że stacje powstały niedawno, bo lśnią czystością, a wielkie tafle marmuru i glazury odbijają wszystko wielokrotnie, tworząc surrealistyczne amfilady prowadzące do tajemnych, nieistniejących przestrzeni. Po kilku minutach podjeżdżają nasze wagoniki i wsiadamy do nich, lokując się na plastikowych fotelach, umieszczonych w rzędach, przy ścianach pojazdów. Przyglądam się ludziom i widzę starszą kobietę przytulającą małą dziewczynkę w różowej sukience, wciąż obdarzającą ją czułymi pocałunkami. Prawie nie widać młodych ludzi rozmawiających ze sobą, bo wszyscy dzierżą w rękach telefony, przeglądają strony internetowe lub coś szepczą do nich. W roku 2015 wydało mi się to dziwaczne, a przecież to uzależnienie od tego środka komunikacji szybko dotrze także do Polski i stanie się rodzajem wielkiego nieszczęścia młodych ludzi. Moją uwagę przyciąga piękna dwudziestoletnia kobieta, ubrana w najlepsze ciuchy renomowanych światowych firm, dumnie dzierżąca na kolanach brązową torebkę Louisa Vuittona. Ma znakomicie zrobiony makijaż, wyrazistą, amarantową pomadkę na wargach, mocno pomalowane rzęsy i złote cienie na powiekach. Z taką zjawiskową urodą w innych czasach byłaby zapewne księżniczką albo cesarską konkubiną, choć i teraz pewnie dobrze sobie radzi. Zhao zauważa, że patrzę łakomie na tę piękność i żartuje, że nie można mieć wszystkich chińskich kobiet, nawet jeśli jest się przystojnym Europejczykiem. To dziwne, ale często w Chinach kobiety komplementują mężczyzn z zagranicy, choć jeden z moich polskich kolegów, który poślubił Chinkę, powiedział mi, że w narzeczeństwie są słodkie jak miód, a potem stają się ostre jak papryczki chili. Uśmiecham się do przyjaciółki i odwracam głowę od młodej piękności ku elektronicznemu wykazowi kolejnych przystanków na ścianie. Małe czerwone światełko wskazuje, że wysiądziemy już na następnej stacji, ale tym razem dystans jest nieco dłuższy i drzwi otwierają się dopiero po ośmiu minutach. Znowu wstępujemy na ruchome schody i już po chwili jesteśmy na kolejnym, jakże rozległym placu.       

Rzeźby przy muzeum masakry nankińskiej

W roku 1937 Nankin był stolicą Republiki Chińskiej, rządzoną przez Kuomintang, znakomicie się rozwijającą i tętniącą życiem. Po przegranej bitwie o miasto, Cesarska Armia Japońska, pod wodzą generała Iwane Matsuiego, wkroczyła do centrum i zaczęła grabić sklepy, mordować ludność i gwałcić kobiety. Niewielkiej postury generał, który po II wojnie światowej został uznany za zbrodniarza wojennego[1], dał przyzwolenie na te okrucieństwa i przez cały czas je dozorował. Szacuje się, że zginęło wtedy trzysta tysięcy ludzi, miasto zostało doszczętnie splądrowane, a japońscy żołnierze zachowywali się jak bestie w ludzkich ciałach. Urządzali zawody w ścinaniu głów Chińczyków, popisywali się ćwiczeniami bagnetowymi z użyciem żywych więźniów, a także zakopywali ich żywcem w ziemi. Okrutnie gwałcono zbiorowo kobiety i dziewczynki i nie oszczędzono nawet staruszek i zakonnic, a potem dokonywano na nich bestialskich mordów. Na ulicach i placach pełno było trupów, wiele ciał unosiło się też na wodach rzecznych i wszędzie czuć było straszliwy fetor. Memoriał upamiętniający te straszliwe wydarzenia władze miejskie Nankinu zbudowały w 1985 roku, korzystając też z pomocy Towarzystwa Przyjaźni Japońsko-Chińskiej, które przekazało sporo artefaktów i ufundowało ogród znajdujący się w obrębie muzeum. Muzeum zajmuje około dwadzieścia osiem tysięcy metrów kwadratowych, w tym około trzy tysiące metrów powierzchni użytkowej budynków. Zbliżamy się do głównego wejścia, po drodze kontemplując dramatyczne rzeźby z brązu, przedstawiające ofiary rzezi, a najbardziej chwytają mnie za serce przedstawienia maltretowanych kobiet i płaczących dzieci, nie rozumiejących co się wokół nich dzieje. Obok eksponatów plenerowych w jednej z sal znajdują się odsłonięte autentyczne szczątki szkieletowe ofiar[2], a w innej zobaczyć można historyczne dokumenty i fotografie. Rozłączam się z Zhao Si i resztą grupy i w samotności kontempluję wyświetlane na ekranach filmy, fotografie katowanych ofiar, a dłużej przystaję przed zdjęciem młodej dziewczyny, z krótkim mieczem wbitym w pochwę. W mojej głowie zaczyna kiełkować myśl o napisaniu książki o największych zbrodniach w dziejach ludzkości, wszak byłem też w obozie Auschwitz, Stutthofie, a także w erywańskim muzeum poświęconym masakrze Ormian, dokonanej prze Turków w latach 1915–1917[3]. Ten zbiór musi się składać z narracji dzieci, które były świadkami największych zbrodni w dziejach ludzkości i musiały zmierzyć się z niewyobrażalną wprost traumą utraty bezpieczeństwa i miłości rodzicielskiej. W przyszłości będzie mi jeszcze dane zwiedzić Muzeum Holocaustu Żydowskiego w Waszyngtonie, dzielnicę Soveto w Johannesburgu, slumsy w Nairobi i w Medellin i narastać będą w moich archiwach materiały do książki pt. Ślepia bestii. Teraz przechodząc w tłumie Chińczyków z sali do sali, przyglądam się eksponowanym narzędziom zbrodni i wielkim fotografiom brzegów Jangcy z lat trzydziestych dwudziestego wieku, pełnych bezwładnych, martwych ciał. W mojej świadomości pojawia się zarys opowiadania o małej dziewczynce o mlecznym imieniu Mały Skarb, która w grudniu 1937 roku budzi się rano szczęśliwa, promienna, otoczona miłością, a potem staje się świadkiem i ofiarą potwornej zbrodni. 

Przystaję przy fotografii japońskiego oprawcy i studiuję jego pełne grozy oczy, w których czai się zło i nienawiść. To są ślepia jak z popiołu, jak ze spalonego drewna, wpatrujące się w mrok, połyskujące metalicznie, odbijające krwawą poświatę – skupione na ofierze, podążające za każdym jej ruchem. Czujne, nienawistne, czekające na znak, ledwie widzialne mgnienie, gotowe śledzić niewinne dłonie, stopy, czekające na miejscu ataku. Bezlitosne i chciwe, szukające nieustannie słabego bytu, skupione na każdym geście, każdym błysku, każdej bieli i każdym lśnieniu. Nieustannie sondujące mrok, gotowe uchwycić impuls, ulotny znak, łaknące wiotkiej łydki, delikatnej twarzy, geometrii ud i stóp. Odwieczne jak skały i lody, czarne jak kosmos, zimne jak kamienie na dnie górskiej rzeki, zastygłe w martwym bezruchu odwiecznego umierania. Świadome swego zła, ślepia połyskujące wyraziście w obliczu mordu i gwałtu, zbrodni niewinnych istot, cierpienia nie do wyrażenia i bólu przeszywającego trzewia. Pragnące kolejnych żertw, skupione na ruchach i gestach oprawców, czekające na błędy uciekających i moment schwytania bytów w niewidzialną sieć. To są oczy bestii ryczących przeraźliwie w niesłyszalnym zakresie, skąpane we łzach, pragnące pić krew, szarpać ciała, niszczyć kształty, gasić dźwięki, zamykać wymiary. Nic nie zdoła ich powstrzymać, nikomu nie uda się ich przebić, były, są i będą zawsze, rosnące w siłę, potężniejące w tle wojennej pożogi i lejącej się niewinnej krwi. Śledzące uniesione miecze i kule mknące ku ciałom, skupione na ostrzu gilotyny, sznurze szubienicy, bombie zrzuconej z samolotu, na pociskach wystrzelonych z dział i czołgów, na sunących ku niebu rakietach. Ślepia odprowadzające rozpalony metal mknący w dal i zabijający po drodze istnienia, nicujący świadomość po świadomości, odbierający oddech i czucie w dłoniach. Nie przymykające się nigdy, bystre jak ślepia lamparta, skupione, ekstatyczne w obliczu tortur i tragedii, szaleństw siepaczy i wydających rozkazy oficerów, generałów, polityków. Niewidzialne pośród ludzkich wymiarów, istniejące w nicości, wtopione w lodowatą czerń odwiecznej nocy, w bezlitosny mróz dalekich przestrzeni, prześwitujące przez zasłony dnia, odradzające się w oczach morderców i synów wyrodnych, katów i strażników lochów. Pewne siebie pewnością astralnych tragedii, kruszenia się kształtów, monstrualnych zderzeń, nieprzewidzianych eksplozji i wyrzutów rozżarzonej magmy, wpatrzone w kruchość istnienia i wciąż pragnące zobaczyć jego dramatyczny koniec. Przyczajone w ukryciu, kochające cień i mrok, nienasycone w obliczu krzywdy, wycofujące się w pustkę w obliczu światła i zawsze wracające ku gęstym mrokom. Ruchliwe jak sierść lamparta, skóra żmii, odnóża skolopendry, przechodzące z ciała do ciała zabójców i dręczycieli, umierające w obliczu dobra, odradzające się we wściekłości i kłamstwie. I wciąż, wciąż łaknące przelanej krwi, rozkoszujące się jej smakiem, krzykiem przerażenia, bólem nie do wyobrażenia i umieraniem w męczarniach.

Pomnik Iris Chang przy muzeum

W salach muzeum panuje półmrok współgrający z tematyką kolejnych ekspozycji, ale znowu łączymy się w niewielką grupkę i już kierujemy się do ogrodu i na dziedziniec, gdzie ostre światło wydaje się absurdalne, niestosowne, zbyt jaskrawe w tych przestrzeniach. Przy ścianie mniejszego budynku upamiętniającego zbrodnie Japończyków ustawiono pomnik z brązu amerykańskiej aktywistki, dziennikarki i pisarki Iris Chang (1968 –2004), córki małżeństwa profesorskiego z Uniwersytetu w Princeton, która napisała bestsellerową książkę pt. Rzeź Nankinu. Chińczycy uznali jej wielkość i nie wahali się umieścić jej monumentu w przestrzeniach nankińskiego memoriału, widząc w niej ostatnią ofiarę masakry. Wspaniale rozwijająca się kariera tej wiotkiej kobiety uległa załamaniu, gdy po napisaniu książki autorka nagle popadła w depresję. Nie mogła zapomnieć tragedii trzystu tysięcy ludzi w Nankinie i stale przed oczyma miała straszliwe sceny, utrwalone na filmach i zdjęciach. Prawdopodobnie Chang została też poddana tajnym działaniom CIA, gdy zaczęła pracować nad swoją czwartą książką o Bataańskim Marszu Śmierci[4] i odważnie promowała obywateli chińskich w USA. Trudno powiedzieć czym się naraziła amerykańskim politykierom, ale można przypuszczać, że chciała w krytycznym świetle ukazać interwencyjne zaniechania rządu podczas II wojny światowej. Finał jej życia był tragiczny, bo kobieta popełniła samobójstwo, strzelając sobie w usta z rewolweru. Znaleziono ją w samochodzie, na wiejskiej drodze na południe od Los Gatos w Kalifornii, a potem odkryto też trzy listy, adresowane do ludzkości, która zostanie po jej odejściu. Możemy zatem założyć, że Iris Chang planowała odebrać sobie życie, choć okoliczności śmierci i owo nagłe pogorszenie stanu zdrowia jest bardzo podejrzane. Pisarka oskarżała potężną tajną organizację, która ją śledziła i przyczyniła się do nawracających napadów lęku – pisała: Kiedy wierzysz, że masz przyszłość, myślisz w kategoriach pokoleń i lat. Kiedy tego nie robisz, żyjesz nie tylko z dnia na dzień — ale z minuty na minutę. Te minuty zatrzymały się nagle 9 listopada 2004 roku i nigdy nie dowiemy się czy ktoś postronny dopomógł Chang zejść z tego świata. Moi chińscy przyjaciele, zebrani przy jej pomniku nankińskim, komentowali jednoznacznie tę sytuację, oskarżając amerykańskie tajne służby o dokonanie zbrodni na anielskiej istocie, która chciała odsłonić całą prawdę o męczarniach amerykańskich i filipińskich żołnierzy. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, bo moja wiedza o pisarce i jej losach była zbyt mała i dopiero w przyszłości miałem przeczytać jej słynne dzieło, wydane w Polsce dopiero w roku 2013. Na razie stałem przy pomniku, przysłuchiwałem się komentarzom i ze zdumieniem stwierdziłem, że pan Liu, nasz prawdopodobny chiński „opiekun” strzyże uszami i chłonie każde słowo. W pewnym momencie przychylił się do mnie i zapytał jakie jest moje zdanie na temat tajnych służb w różnych krajach, ale czujna Zhao Si pociągnęła mnie za rękę, proponując bym jej zrobił zdjęcie na tle memoriału. Gdy się oddaliliśmy mrugnęła okiem i przywołała sentencję z dzieła Konfucjusza: Człowiek szlachetny jest pewny siebie, lecz nieskory do współzawodnictwa, obraca się w towarzystwie, lecz nie bierze niczyjej strony.[5] Trochę mi to zapachniało oportunizmem, którego nie mogła zaakceptować Iris Chang, ale uśmiechnąłem się nieznacznie i zrobiłem portretowe zdjęcie koleżance. Przy wyjściu z muzeum nie wiadomo skąd i dlaczego, czekał na nas jeden ze znajomych pana Liu, który zaprosił nas na obiad w najlepszej restauracji, z widokiem na nankińskie mury obronne i obiekty olimpijskie za nimi.  

[1] Po procesie w 1948 roku, natychmiast powieszono go w tokijskim więzieniu Sugamo. Miał wtedy siedemdziesiąt lat i wyglądał komicznie bez munduru i dystynkcji..

[2] To miejsce w Nankinie nazywa się Jamą Dziesięciu Tysięcy Trupów lub Masowym Grobem (万人坑).

[3] Choć ta rzeź jest drugą po Holocauście najlepiej udokumentowaną i opisaną, wciąż pozostaje na obrzeżach pamięci ludzkości. Masakra, którą zainicjował wielki wezyr Imperium Osmańskiego Talaat Pasza, pochłonęła półtora miliona ofiar i była pierwszą w dwudziestym wieku zbrodnią na tak wielką skalę.

[4] Była to przymusowa ewakuacja około 76–78 tys. jeńców wojennych, przeprowadzona przez Cesarską Armię Japońską w kwietniu 1942 roku, w czasie wojny na Pacyfiku, po kapitulacji amerykańsko-filipińskiego garnizonu na półwyspie Bataan. Japońscy żołnierze zmuszali osłabionych jeńców amerykańskich i filipińskich do wyczerpującego marszu w upale, a tych, którzy nie wytrzymali, mordowali bez litości. Szacuje się, że w trakcie „marszu śmierci” zginęło około 500–1000 Amerykanów i nawet do 10 tysięcy Filipińczyków. Tysiące innych zmarło wkrótce po dotarciu do punktu docelowego w O’Donnell.

[5] Por. Konfucjusz, Dialogi XV, w. 21, Warszawa 2008, s. 484.

OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH (2)

Powieść pt. Obfite piersi, pełne biodra jest ogromną sagą, opowiadającą dzieje wiejskiej rodziny Shangguan z Dalanu, w Północno-Wschodnim Gaomi, a zarazem rozległą panoramą historyczna od początku dwudziestego wieku do czasów nam współczesnych. Otwiera ją brawurowy dyptyk, realistycznie oddający poród matki rodu Lushi i oślicy w pobliskiej stajni. Zarówno kochliwa kobieta jak i uparta klacz mają problemy z urodzeniem potomka. Dodatkowo napięcie podnosi stale skrzecząca złośliwie teściowa, czekająca niecierpliwie na wnuka i nie dopuszczająca do siebie myśli, że urodzi się kolejna córka, a także wybuchy związane ze zbliżaniem się japońskich agresorów. Półwysep ostro wcinający się w Morze Żółte, na którym toczy się akcja utworu, był szczególnie narażony na ataki z zewnątrz, bo przecież niedaleko stamtąd jest do Korei i Japonii, wielkich miast takich jak Seul czy Fukuoka. Ataki japońskie przez morze oprócz innych kierunków, zaczynały się od pacyfikacji prowincji Szantung i skupiały na niej pierwszy impet ataku, grozę wojennego żywiołu barbarzyńców, wkraczających do magicznej krainy morderstw, grabieży i gwałtów. Matka rodzi wreszcie bliźnięta – dziewczynkę i chłopca, a oślica wydaje na świat małe mulątko, nie ma jednak czasu na celebracje tych wydarzeń, bo wioskę zalewają Japończycy, nie liczący się z niczym i znajdujący radość w dzikim mordowaniu niewinnych ludzi. Tutaj widać już maestrię narracyjną Mo Yana, który najpierw każe snuć opowieść jedynemu synowi w rodzinie Shangguan – Jintongowi, a potem dowolnie ją modyfikuje, wprowadzając znamienne retardacje i przyspieszenia akcji. Wszystko przypomina ogromny dynamiczny wir, w którym raz po raz pojawiają się twarze i gesty, słychać eksplozje i wystrzały, krzyki mordowanych i kopulujących ze sobą ludzi, sapanie gwałcicieli i wojskowe komendy najeźdźców. Ojcem urodzonych dzieci jest rezydujący we wsi szwedzki pastor Malloy, który niezbyt długo cieszy się ojcostwem – będąc świadkiem zbiorowego gwałtu na jego ukochanej Shangguan Lushi, skoczy z wieży kościoła i poniesie śmierć na miejscu. Kobieta jakoś otrząśnie się z ogromnej traumy, będzie miała stosunki seksualne z wieloma mężczyznami i stanie się podporą kosmopolitycznego rodu, który – jak wiele rodzin w dziejach Chin – zazna chwilowych rozkoszy istnienia i permanentnego egzystencjalnego cierpienia. Przekonanie ludzi, którzy pojawili się w określonym czasie w tym zjawiskowym miejscu, że wszystkim kieruje opatrzność, powoduje, iż przyjmują oni ciosy losu ze smutnym pochyleniem głowy, a gdy buntują się, to najczęściej kończy się to tragicznie. Modlitwy matki kierowane do Boga, Matki Boskiej i bodhisattwy Guanyin z Południowego Morza nic nie dają – życie toczy się swoim szaleńczym pędem i raz po raz społecznością niewielkiego Dalanu wstrząsają potężne kataklizmy dziejowe. Ale wszystko ma swój bieg i swoją logikę – trzeba jeść, żyć i wydalać ekskrementy, zabijać i zatrzymywać się w pędzie – jakże symboliczny w tym względzie jest japoński koń pośród chaosu walki, który nie zważając na nic wykonuje konieczną czynność fizjologiczną: Japońscy kawalerzyści nawet nie próbowali sforsować stojącego w płomieniach mostu, lecz ruszyli w dół nasypu. Kilkadziesiąt rosłych koni, potrącając się wzajemnie, niezdarnie, lecz żwawo zeszło do rzeki. Przeprawie towarzyszyły pokrzykiwania jeźdźców i parskanie wierzchowców. Konie szybko zanurzyły się w wodzie po pachwiny, fale muskały im brzuchy. Japończycy dosiadali swoich rumaków wyprostowani, z uniesionymi głowami, ich twarze bielały w promieniach słońca, nie dało się dostrzec nosów ani oczu. Konie także trzymały łby wysoko, niby w galopie, choć w wodzie było to niemożliwe. Woda miała słodkawą woń, jakby rozpuszczono w niej gęsty, słodki syrop. Kroczyły z wysiłkiem, wzbudzając swoimi ruchami niewielkie błękitne fale, które niby płomienie lizały końską skórę – wydawało się, że to z ich powodu zwierzęta trzymają swoje wielkie, ciężkie łby wysoko w górze i prą wytrwale naprzód; ich ogony unosiły się swobodnie na powierzchni wody. Siedzący w siodłach Japończycy podskakiwali, trzymając oburącz lejce, z nogami wyprostowanymi w strzemionach na kształt znaku osiem. Laidi obserwowała konia kasztanowej maści, podobnej do barwy owocu jojoby, który zatrzymał się pośrodku rzeki, podniósł ogon i wydalił do wody całą serię krągłych grud nawozu. Japończyk szturchał go ponaglająco w boki pietami, lecz koń tylko potrząsał głową i żuł wędzidło.[1] Pojawianie się warstwy symbolicznej w realistycznych opisach, to jedna z istotnych właściwości prozy Mo Yana, który panuje niepodzielnie nad tekstem na wszystkich jego poziomach.  

          

Pośród słynnych powieści rodzinnych, takich jak Budenbrookowie Tomasza Manna, Saga rodu Forsyte’ów Johna Galsworthy’ego, Rodzina Połanieckich Henryka Sienkiewicza, Chłopi Władysława Stanisława Reymonta, historii familijnych Balzaca, Faulknera, Marqueza i Llosy, dzieło Mo Yana zajmuje miejsce szczególne. A to przede wszystkim za sprawą niezwykłych umiejętności pisarskich – subtelnego odzwierciedlania dalekowschodniej rzeczywistości, swobodnego żonglowania narracją, dociekliwości psychologicznej i ekspresyjnej fantazji. Ważna jest też konsystencja tej prozy, która jest gęsta jak klej ryżowy, a zarazem przezroczysta jak bibułka barwnego lampionu noworocznego. Matka rodu Shangguan Lushi, żona prostego kowala, zdradzająca go z innymi mężczyznami, gwałcona przez bandytów z bandy Czarnych Osłów, dożywa sędziwego wieku, staje się chrześcijanką i może z oddali spojrzeć na to, co w jej życiu było dobre i złe. Urodziła dziewięcioro dzieci i każde nich miało swoje dzieje, chwalebne lub tragiczne, wplecione w historyczne wydarzenia, które może przepadłyby na zawsze, gdyby nie powstały powieści drugiego noblisty literackiego z Kraju Środka. Zgodnie z chińską tradycją nadawania imion numerycznych członkom rodu była ona matką Shuangguan Laidi, Najstarszej Siostry, żony Sha Yelianga, zmuszonej też do zawarcia małżeństwa z kalekim żołnierzem Sunem niemową, którego pozbawiła życia i została za to skazana na śmierć. Jej ojcem był wuj Yu Wielka Łapa, który wychowywał jej matkę, a gdy trochę dorosła miał z nią kontakty seksualne. Z tego nieformalnego związku zrodziła się też Druga Siostra – Shangguan Zhaodi, która poślubiła Simę Ku, dowódcę antyjapońskiej jednostki specjalnej i urodziła mu dwie córki, zgładzone potem z inicjatywy specjalisty do spraw reformy rolnej. Łatwego życia nie miała też Trzecia Siostra – Shangguan Lingdi, córka jej kochliwej matki i przygodnego handlarza kaczek, która zauroczy się niezwykle barwną postacią – Hanem Ptaszkiem. Po jego porwaniu przez japońskich agresorów i osadzeniu go w obozie pracy dostanie pomieszania zmysłów, zacznie propagować dziwaczny kult Ptasiej Nieśmiertelnej, poślubi Suna Niemowę, żołnierza Batalionu Wysadzania Mostów i w końcu popełni samobójstwo, skacząc w przepaść w czasie ćwiczeń skoków spadochronowych. W kategoriach tragicznych lokować też trzeba życie Czwartej Siostry – Shangguan Xiandi, córki wędrownego znachora, która poświęciła się dla dobra materialnego rodziny i sprzedała się do domu publicznego. Długo o niej nie słyszano, aż po „rewolucji kulturalnej” karnie przesiedlono ją do rodzinnej wioski i rozgrabiono majątek, który gromadziła przez lata. Wskazywana palcem i opluwana, otoczona powszechną pogardą tłumu, zmarła w cierpieniach, po nawrocie dawnej choroby. Kolejną samobójczynią w tej rodzinie stała się Z kolei Piąta Siostra – Shangguan Pandi, córka Tłustego Gao, właściciela psiej jatki, która swoją przyszłość widziała w Batalionie Wysadzania Mostów, do którego zgłosiła się na ochotnika, a potem została żoną oficera politycznego Lu Lirena. Zdawać by się mogło, że jej życie nabrało tempa, gdy pełniła funkcję sanitariuszki, została szefem okręgu wojskowego i kierowała brygadą hodowlaną w państwowym gospodarstwie rolnym, ale liczne zawody i klęski tak ją przygniotły, że i ona odebrała sobie życie. Natomiast Szósta Siostra – Shangguan Niandi była córką uczonego mnicha ze świątyni Tianqi i gdy dorosła zakochała się w amerykańskim lotniku Babbitcie, strąconym przez Japończyków. Oboje zostali przyjęci do jednostki byłego obszarnika Simy Ku, dostali się do niewoli Siedemnastego Batalionu, a po ucieczce i schronieniu się w górskiej jaskini, stracili w niej życie. Nie mniej dramatyczne były też losy Siódmej siostry – Shangguan Qiudi, poczętej podczas gwałtu na matce, która została w dzieciństwie sprzedana rosyjskiej arystokratce, hrabinie Rostow. Pragnąc zanegować swoją przeszłość, zmieniła nazwisko na Qiao Qisha, ukończyła akademię medyczną, a potem zaklasyfikowana jako osoba o poglądach prawicowych, została zesłana do obozu pracy i zmarła w czasie wielkiego głodu na skutek przejedzenia się zawłaszczonymi plackami fasolowymi. Zła aura nie ominęła też Ósmej Siostry – Shangguan Yanü, niewidomej bliźniaczki, poczętej przez pastora Malloya, która w trudnych czasach, nie chcąc być ciężarem dla matki, rzuciła się do rzeki i utopiła się.

Ruina rodzinnego domu Mo Yana w Gaomi

Jakby mało było tych tragedii, także główny bohater, narrator powieści, jedyny syn w rodzinie i bliźniaczy brat Ósmej Siostry – Shangguan Jintong dorastający pośród niemocy, apatii i wszechwładnej śmierci, niczego w życiu nie osiągnął. Matka zbyt długo karmiła go piersią, co przerodziło się w patologiczne zamiłowanie do tych żeńskich organów, graniczące z seksualnym obłędem. Pracując w gospodarstwie rolnym, dopuścił się gwałtu na prawie martwej kobiecie, za co został skazany na piętnaście lat pobytu w obozie pracy. Dopiero w czasach odnowy i po odbyciu kary, powrócił w rodzinne strony i został dyrektorem do spraw public relations we Wschodnim Centrum Ptaków, prowadzonym przez żonę siostrzeńca Hana Papugi. Chwytając się dziwnych zajęć, atakowany przez media, oszukiwany i przegrywający kolejne małe batalie, niczego w życiu nie osiągnął i skończył w nędzy. Powieść Mo Yana ukazuje wiele takich dramatów, bo przecież poznajemy też i innych bohaterów utworu – braci Simów, Sha Yuelianga, Hana Ptaszka, Lu Lirena, Suna Niemowę. Ciekawą postacią jest też pierwsza nauczycielka Shangguana Jintonga – Ji Jadeitowa Gałązka, która wycierpi wiele, gdy w 1957 roku zostanie błędnie oskarżona o skrzywienie prawicowe, ale serwitutowo zwiąże się z partią komunistyczną i po „wielkim otwarciu” zostanie burmistrzynią Dalanu. Jej losy rzucają nieco światła na wybory współczesnych Chińczyków, którzy pragmatycznie wiążą się z ideologiczną doktryną, by poprawić swoje warunki bytowania i zapewnić potomkom w miarę spokojne życie. Wszak rzeczywistość opisywana przez Mo Yana przypomina szeroką rzekę, pełną wirów i porohów, której pokonanie wpław i osiągnięcie drugiego brzegu jest praktycznie niemożliwe. Natomiast staje się prawdopodobne w łodzi dostarczonej przez partię, z której rozpościera się szeroka panorama i możliwe są skręty, przyspieszenia i nawroty. To, że tą samą łodzią transportowano skazańców na rozstrzelania, nie ma większego znaczenia, bo śmierć jest wszędzie, w każdej grupie wiekowej i na każdym poziomie egzystencji społecznej. Najbardziej doświadczona ze wszystkich, matka rodu, rozumie to i wykłada synowi swoją prostą filozofię istnienia: im większy trud i cierpienie, tym mocniej trzeba zacisnąć zęby i żyć dalej. Pastor Malloy, który przeczytał całą Biblię od deski do deski, mówił, że do tego się wszystko sprowadza. Nie martw się o mnie, twoja matka jest jak dżdżownica – do przeżycia wystarczy jej ziemia.[2] Niestety ten, zdawać by się mogło prosty świat, często poddawany jest działaniu złego fatum, które niweczy wysiłki ludzkie. Doświadcza tego często główny bohater bywający czasem alter ego autora i wielu milionów Chińczyków, których wielkim szczęściem i niewyobrażalnym nieszczęściem było to, że urodzili się w Kraju Środka. Wciśnięci w tryby krwiożerczej machiny, z pokorą schylali głowy przed nieuchronnością zdarzeń. Tylko nagły zwrot wypadków popychał ich do przodu i dawał złudną satysfakcję, że sprawiedliwość wreszcie zatriumfuje: Na sama myśl o tysiącach mu[3] prosa ogarniała go złość. Tuż przed zbiorami, po których robotnicy mogliby wreszcie najeść się do syta, zredukowano go razem z kilkunastoma innymi młodymi ludźmi. Po paru dniach jego rozżalenie straciło sens – zanim prawicowcy z brygady traktorzystów zdążyli wyjechać na pole czerwonymi kombajnami, burza gradowa bezlitośnie wbiła całe dojrzałe proso w błoto.[4]  Jeśli świat jest dziwaczną halucynacją, to w prozie Mo Yana jest ona niezwykle plastyczna i barwna, a pulsujący szczegół wyposaża ją w głębie i rodzi efekt luster podążających w głąb kolejnych odbić. Czy to będą opisy sytuacyjne, przybliżenia geograficzne, militarne lub agrarne, wszystko znajdzie swoje miejsce w tym Ogrodzie ziemskich rozkoszy i jak na obrazie Boscha zostanie wyposażone w barwne ozdobniki, kwietystyczne, dendrologiczne, ichtiologiczne lub ornitologiczne – jak przy opisie dziwacznego Wschodniego Centrum Ptaków: Uczta stu ptaków! To wielkie bogactwo smaków. Mamy wielkie strusie i kolibry malusie. Kaczki krzyżówki o zielonych czapkach, gołębie o niebieskich szyjkach. Żurawie z czerwonym pióropuszem i długoogoniaste turkawki, orły, sokoły, dropie i ibisy, grubodzioby i kaczki mandaryńskie, pelikany i papużki nierozłączki, żółte roki, drozdy i dzięcioły, łabędzie, kormorany i flamingi.[5] Zdawać by się mogło, że takie miejsca nie podlegają prawom morderczej krainy, ale przecież każda inicjatywa podejmowana przez ludzi, żyjących w niej, spotyka się oporem i krytyką ideologiczną, obwarowaną surową karą. Proza Mo Yana ma swoje wzniosłe tony i  świadomie wprowadzane realistyczne spowolnienia akcji, ale nieustannie pulsuje i dopowiada istotne treści do współczesnej chińskiej historii i rzeczywistości.

[1] Mo Yan, Obfite piersi, pełne biodra, przeł. Katarzyna Kulpa, WAB, Warszawa 2012, s. 42–43.

[2] Tamże, s. 462.

[3] Chińska miara objętości.

[4] Tamże, s. 486.

[5] Tamże, 560.

BEZKRWAWE ŁOWY WONGA SIFU (3)

Raz jeszcze publikuję nieco zdjęć zjawiskowych chińskich ptaków fotografa i ornitologa z Hong Kongu Wonga Sifu. To ogromna rzadkość móc obcować z tak klarownym i czystym pięknem…

OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH (1)

O prozie Mo Yana

Mo Yan (莫言) urodził się jako Guan Moye 17 lutego 1955 roku we wschodniochińskim powiecie Gaomi, wchodzącym w skład prowincji Szantung. Już w czasach rewolucji kulturalnej musiał podjąć pracę w tłoczni oleju, gdzie miał do czynienia z wieloma prostymi ludźmi, których potem portretował w swoich powieściach, opowiadaniach i wspomnieniach. W wieku dwudziestu lat wstąpił do Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, gdzie pełnił funkcje kancelisty, instruktora politycznego i oficera propagandowego. Pisać zaczął w 1981 roku, a już trzy lata później został wykładowcą na wydziale literatury w szkole wojskowej i uzyskał doktorat za pracę o twórczości najwybitniejszego chińskiego pisarza współczesnego Lu Xuna. Debiutował w roku 1981 opowiadaniem Rzęsisty deszcz w wiosenną noc i właśnie wtedy zaczął łączyć swoje dalsze losy z profesjonalnym pisarstwem. W tym celu 1984 roku rozpoczął też studia na wydziale literatury w Wyższej Szkole Artystycznej, a rok później wydał pierwszą powieść pt. Przezroczysta marchewka. Spożytkował w niej swoje bolesne doświadczenia robotnika dziecięcego i stworzył przygnębiający obraz życia na chińskiej wsi w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Obecnie dorobek pisarza jest ogromny, a jego kolejne wielkie powieści są nieustannie analizowane przez krytyków chińskich i międzynarodowych. W uniwersytetach powstają tysiące prac magisterskich i doktorskich na temat jego twórczości, a poważne dzienniki zamieszczają opinie, w których porównuje się go do Faulknera i Marqueza („Washington Post”), wskazuje jego światową klasę pisarską („New York Times”) i monumentalizm utworów („AsianWeek”). Od wielu lat Mo Yan kandydował do Literackiej Nagrody Nobla, ale po przyznaniu jej w 2000 roku chińskiemu dramaturgowi i powieściopisarzowi Gao Xingjianowi, nie spodziewano się, że autor Klanu czerwonego sorga otrzyma ją już po dwunastu latach. Niewątpliwie przyczynił się do tego film nakręcony przez Zhanga Yimou, nagrodzony na festiwalu w Berlinie Złotym Niedźwiedziem. (1988). To było wielkie ogólnoświatowe rozpropagowanie twórczości pisarza, którego zaczęto masowo przekładać, w tym na najważniejsze języki światowe. Szybko zauważono też jego niezwykłą wrażliwość pisarską, ostrość refleksji, niepowtarzalność stylu, dosadność językową, dzikość wyobraźni i majestat narracji. Przełożyło się to na prawdziwy deszcz chińskich i międzynarodowych nagród literackich, między innymi we Francji, we Włoszech, w Japonii i na Tajwanie, a także na ogromny sukces komercyjny.     

Wręczenie Nagrody Nobla – Sztokholm 2012

Proza Mo Yana ma charakter pulsacyjny, zataczający szerokie kręgi i stale penetrujący kontrapunktowe rzeczywistości. Pisarz nieustannie zagęszcza opisy, wprowadzając subtelne porównania i dopowiedzenia, nawroty, spojrzenia z góry i wybiegnięcia ku przyszłości. Wielowarstwowość i symbolizm jego powieści kojarzyć się mogą z tryptykiem Hieronima Boscha Ogród rozkoszy ziemskich, tyle w nich szczegółów, tyle przeciwstawnych ujęć i metaforycznych nawiązań. To katalog typów ludzkich i ich drapieżnych zachowań, rejestr wynaturzeń i nagłych uniesień, lista historycznych deprawacji i nieustannego dążenia cierpiących jednostek ku światłu i przestrzeniom spokoju, ciszy, zamknięcia konfliktów. Prześwietlając ludzkie charaktery, przypatrując się przywódcom i szeregowym wykonawcom ich zbrodniczych decyzji, autor wnika głęboko w ludzką naturę, odziera ją z upiększeń i odkrywa zwierzęce instynkty, popychające jednostki do morderczych ataków. Jego powieści dają wiedzę o współczesnych Chinach, ale też mają walor uniwersalny i prezentują zdarzenia i typy ludzkie dobrze znane z kart historii. Jego kreacje japońskich i chińskich morderców przypominają przedstawienia zbrodniarzy nazistowskich i stalinowskich w prozie europejskiej, ale też zyskują walor egzotyki i kulturowej odmienności. Podobnie jest z ich ofiarami i dziwakami, którzy nie są ozdobnikami fabularnymi, a raczej jeszcze jednym potwierdzeniem, że natura ludzka może generować profile diabelskie i anielskie zarazem, a także tajemnicze postaci lokujące się pomiędzy nimi. Zdumiewająca jest dynamika kolejnych opowieści, jakby stale mutujących i poszukujących odpowiednich opisów dla tego, co pisarz kiedyś przeżył i twórczo zmodyfikował w swoich utworach. Czytelnik szybko zauważy tę skłonność i podąży za tokiem narracji, z jej meandrami i rekapitulacjami, z pędem wręcz niewyobrażalnym, z symboliczną dynamiką, jak ze wskazanego wyżej tryptyku Boscha. Mo Yan prześwietla ludzkie byty i umieszcza je w konkretnej topografii miasta na prawach powiatu Gaomi, gdzie do dzisiaj zachowało się jego domostwo i żyją członkowie rodziny. Wielu spośród nich stało się protoplastami postaci powieściowych, a i losy samego pisarza są często multiplikowane w wykreowanych charakterach. Użyteczny tutaj staje się kwiecisty styl i poetyckie porównania, ale czasem wręcz porażające są opisy wyprane z dodatkowych dopowiedzeń i upiększeń, biorące wszystko, co najlepsze z osiągnięć realizmu pisarskiego wielu przestrzeni geograficznych. Autor posiadł niezwykłe wyczucie słowa i rozumienie złożonych konstrukcji prozatorskich i tak za każdym razem moderuje opowieść, że czytelnik dosłownie tonie w morzu szczegółów, wyodrębnionych detali, barw i dźwięków, zapachów i wrażeń dotykowych. Krytycy, by okiełznać jakoś te gęstości, przywołują realizm magiczny Gabriela Garcii Marqueza, ale przecież takie porównania mają tylko charakter doraźny, użytkowy, daleki od rzeczywistych głębi próz Mo Yana. Domagają się one opisu źródłowego, z licznymi odniesieniami do kultury chińskiej, w której od tysiącleci zbrodnia graniczyła z delikatnością porcelany, a cierpienie ludzkie z wykwintnymi przedstawieniami żurawi mandżurskich na białym jedwabiu lub papierze. Te powieści przywołują konkretne zdarzenia z czasów konfliktu z Japonią i zderzenia komunistów Ma Zedonga z Kuomintangiem Czang Kaj-szeka, ale w gruncie rzeczy są syntezą wielu wieków mrocznej i chwalebnej historii Państwa Środka, pogłosem batalii z czasów dynastii Han i Trzech Królestw oraz najbardziej wojowniczych okresów – Qin, Tang, Song i Ming.

Spotkanie autora eseju z Mo Yanem – Pekin 2017
Foto Zhao Si

Migotliwość tej prozy da się porównać z grą świateł na wodzie, z pojawiającymi się na niej szerokimi wstęgami światła słonecznego lub księżycowego. Czasem jednak zapada zmrok i gęsta ciemność spowija wszystko, powołując do istnienia ludzkie demony i postaci mityczne. To z kolei daje autorowi możliwość wprowadzenia do poszczególnych dzieł przestrzeni magicznych, tak charakterystycznych dla kultury Chin, w której roi się od smoków, gryfów i feniksów. Oczywiście najważniejsza dla Mo Yana jest jednak warstwa realistyczna, opis rzeczywistości, w której bytował i dojrzewał do tego, by stać się tym, kim jest. Był czas, że budził się w chacie z glinianych cegieł i nie miał co włożyć do ust, a teraz pojawia się w wielu miejscach świata jako ważki intelektualista, nie wahający się mówić o sprawach gorzkich dla swojego kraju. Niegdyś musiał kryć się w ziemnych jamach, uciekać przed żołnierzami, a teraz jest profesorem w Normal University w Pekinie i spotyka się z młodzieżą podczas wykładów. Ma jej do przekazania istotne wiadomości na temat ludzkiej natury i procesów historycznych, determinujących bieg zdarzeń. Rozwój współczesnych Chin jest imponujący i widać to na każdym kroku, w Pekinie, Chengdu i Szanghaju, ale także w mniejszych miastach i wsiach, co najlepiej obrazuje podróż koleją wielkich szybkości CRH. Tak jak powstała ogromna sieć żelbetonowych estakad, na których mijają się te pociągi, jak wyrosły nowe osiedla i monumentalne wieżowce, tak państwo pisarza przeobraziło się z zacofanej prowincji światowej w awangardę współczesnego świata. Opisy jego świata, który odszedł bezpowrotnie, mogłyby sugerować, że nigdy nic się nie zmieni w najludniejszym kraju świata, wszak przemoc i gwałt przez stulecia wtłaczały ludzi do niewielkich nisz, w których próbowali się schronić i przetrwać zły czas. Rzecznikiem ich tragedii jest Mo Yan, a szczegółowość jego relacji ma określoną funkcję artystyczną, urealniającą rzeczywistość i wywołującą określoną reakcję u czytelnika. Tak jak nawet najpiękniejsza kobieta, będąca obiektem westchnień wielu mężczyzn, musi udać się do miejsca odosobnienia, by wydalić pozostałości przemiany materii, tak rozwój państwa chińskiego miał swoje ohydne oblicza. Pisarz nie chce maskować niczego, nie potrafi zakłamywać rzeczywistości krwawych bitew i absurdalnych akcji inicjowanych przez Mao Zedonga, wytapiania żelaza we wsiach, zsyłania na nie intelektualistów albo wychwytywania i zabijanie wróbli, jako największych szkodników w kraju. Nie znaczy to, że pisarz wskazuje, iż te wszystkie ofiary były potrzebne, by powstała nowa państwowość i dawni wieśniacy zaczęli żyć w wygodnych apartamentach wysokościowców wielkich metropolii. Raczej chodzi mu o ukazanie kształtowania się nowej świadomości i odpowiedzialności ludzkiej w tak trudnej strukturze społecznej, jaką jest państwo komunistyczne. Nie wolno w nim dyskutować z decyzjami przywódców partyjnych, nikt nie odważy się kwestionować wyznaczonych kierunków, a nad wejściem do Zakazanego miasta wciąż wisi wielki portret Mao; ale można się odnaleźć pośród tych, którzy biorą sprawy w swoje ręce i wykorzystują możliwości rozwojowe. Niegdyś nie tolerowano indywidualizmu i bogactwa, a obecnie w Chinach jest wielu biznesmenów, którzy są właścicielami ponad stu wieżowców, ogromnych przedsiębiorstw i fabryk. W takim ujęciu powieści Mo Yana są hołdem dla tych, którzy musieli złożyć swoje życie na ołtarzu postępu – tych, którzy niewyobrażalnym cierpieniem i poświęceniem utorowali drogę następnym pokoleniom. W wielu utworach Mo Yana najmniejszą cząstką imaginatywną jest niezwykle wyrazisty szczegół, który staje się osią stale rozrastającego się wiru zdarzeniowego. Pisarz każe czytelnikowi penetrować go z uwagą, raz w samym centrum, innym razem na bokach, albo na krańcach, ściemniając lub rozjaśniając obraz, przybliżając lub oddalając cząstki. Szczegół odgrywa też ważną rolę przy opisach postaci i ich zachowań, a dodatkowo wyposażany w kontekst metaforyczny, staje się elementem magii i poezji opisywanych krain. To właśnie on powoduje, że pisarz, który uczył się rzemiosła od Balzaka i Hemingwaya, nie zatracił chińskiej egzotyki i głębi kulturowej kilku tysięcy lat. Słusznie zatem szwedzcy akademicy wskazali w jego prozie halucynacyjny realizm łączący opowieści ludowe, historię i współczesność, bo połączenie dynamiki pisarskiej realizmu europejskiego z gęstością detali i wieloznacznością przedstawień Mo Yana, dało zaskakujące efekty artystyczne. Jego wpatrywanie się w człowieka i analizowanie procesów społecznych nie zna kompromisów i jest chyba najodważniejszą w kulturze chińskiej próbą mówienia prawdy o cierpieniach największego narodu świata. Samo wpatrywanie się nie jednak niestarczyłoby, musiały się zbiec w jego pisarstwie także inne ważkie elementy – przede wszystkim daleko posunięty zmysł obserwacyjny, wiedza psychologiczna i socjologiczna, a także umiejętność snucia i zawiązywania fabuł. Lektura najważniejszych powieści tego pisarza jest jak zagłębianie się w realnych przestrzeniach północno-wschodniego Gaomi, oddzielonego od Korei i Japonii tylko częścią Morza Żółtego i przez to narażonego na ataki ze strony najeźdźców. Może to spowodowało, że w dziełach Mo Yana wciąż wyczuwalna jest atmosfera grozy, niebezpieczeństwa, zła czyhającego na bohaterów. Zmagają się oni z żywiołami krainy (powodzie, upały, mroźne zimy), a przy tym muszą walczyć o życie z wojskami japońskimi, oddziałami Kuomintangu i komunistami, chcącymi realizować idee Marksa i Lenina, które w chińskiej odmianie stają się parodią przychylnego dla ludzi systemu. Wiele w światowym literaturoznawstwie napisano o opisowym okrucieństwie tej prozy, która przecież jest realistycznym odzwierciedleniem tego, co działo się w przestrzeniach całego państwa. Nic tutaj nie zostało podkolorowane, a jedynie prawdziwie zrelacjonowane, z wykorzystaniem źródeł historycznych i własnych doświadczeń. Pisarz ma znakomitą pamięć, która wydobywa z zapomnienia typy ludzkie i ich deprawacje, cierpienia całych rodów, okrutne zbiorowe gwałty, mordowanie kobiet, dzieci i starców, często z dewiacyjnym wykorzystaniem zakrzywionych mieczy, ale też i innowacyjnych „zabawek” współczesności – samolotów, czołgów, armat i karabinów maszynowych. Rozerwane ciała i „ludzkie mięso” urastają w tej prozie do rangi symbolu zła, szerzącego się w świecie i znajdującego swoje lokum w umysłach niestabilnych ludzi. Prawdziwa literatura nie może rugować takich obrazów, nie może też bać się realistycznych opisów, bo tylko w taki sposób może stawać do konfrontacji z grozą tego, co wydarzało się w Chinach przez stulecia, a swoją intensyfikację zyskało w wieku dwudziestym.

Rozmowa o powieści pt. Klan czerwonego sorga
Foto Zhao Si

INNA GŁĘBIA

Trylogia pt. Złote czasy nawiązuje do trzech okresów w życiu cenionego chińskiego pisarza Wanga Xiaobo, który zmarł w kwiecie wieku. Przyczyniły się do tego trudy życia i ataki przeciwników, nie umiejących zaakceptować nowego rodzaju pisarstwa tego błyskotliwego buntownika i prześmiewcy. Jego obserwacje patologii Kraju Środka zostały wzmocnione podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych, gdzie kontynuował edukację uniwersytecką i zdobył tytuł magistra. Zapewne wtedy zaczął widzieć wszystko kontrastowo i po powrocie do Chin zapragnął dać prawdziwe świadectwo swoim czasom. Ważna też była chęć zachowania zdarzeń i nadania im określonego kształtu analitycznego, a że możliwe to było tylko w parabolicznym lustrze prozy, twórca szybko stworzył dzieła, które obecnie stanowią ważką część kanonu współczesnej literatury jego kraju. Sytuacja polityczna wymusiła na nim określoną formułę narracyjną, w której najważniejszą rolę odgrywa wyimaginowany bohater Wang Er, urodzony w 1950 roku i wchodzący w dorosłość w czasach rewolucji kulturalnej. To alter ego autora i swoisty eksperyment artystyczny, pozwalający mu dowolnie modyfikować zachowania i postawy wobec zmieniającej się sytuacji społeczno-politycznej. Wang Er jest świadkiem samobójstw i zbrodni, eksperymentuje ze środkami wybuchowymi, za co zostaje uwięziony i ciężko pobity.  Z tego powodu, po uwolnieniu musi udać się na reedukację do prowincji Junnan, gdzie jednak szybko znajduje sobie niszę, w której może egzystować w opozycji do systemu. Zapewnia mu to związek z piękną Chen Qingyang, określaną jako „przechodzony towar”, z powodu separacji z mężem, siedzącym w więzieniu, a pracującą jako lekarka w wiejskiej komunie. Początkowo zaczyna budować się konflikt pomiędzy nimi, ale górę bierze gorąca krew i dochodzi do pierwszego zbliżenia, podczas którego bohater przestaje być prawiczkiem i zakompleksionym młodzieńcem, doglądającym wykastrowane byki. Spotkanie z żywą kobietą, łaknącą seksu tak samo jak on, powoduje, że spaczona rzeczywistość czasów Mao Zedonga oddala się, a chwile bliskości wyposażają ich życia w inną głębię. I choć w późniejszych latach pojawią się nowe kobiety – kochanka Dzwoneczek i żona Erniuzi – to i tak najważniejsza w jego życiu pozostanie ta, z którą spotykał się w górskim szałasie, a potem wycierpiał wiele, gdy poddano ich zjadliwej krytyce hunwejbińskiej. Po powrocie do Pekinu Wang Er pracuje w warsztacie i zaczyna studia uniwersyteckie, potem zostaje wykładowcą w pomniejszej uczelni i bierze ślub z niezwykle wymagającą i zazdrosną o niego Erniuzi. Wielki indywidualista i seksoholik nie wytrzymuje zbyt długo ciągłych napięć małżeńskich, odnawia swój związek z Dzwoneczkiem i w końcu rozwodzi się z żoną. Pakiet jego doświadczeń jest już tak wielki, że wszystko staje się dla niego materiałem do rozważań filozoficznych, a spotkanie z tajemniczym panem Liu, otwiera przed nim nowe horyzonty myślowe i interpretacyjne.

W konserwatywnych i zakłamanych Chinach drugiej połowy dwudziestego wieku otwarte przedstawianie seksu, bez mgiełek i kamuflaży, było prawdziwym szokiem i natychmiast zostało poddane krytyce. Czym innym były jednak oficjalne opinie i zakazy druku, a czym innym błyskawicowe rozprzestrzenianie się tej prozy w środowiskach młodych intelektualistów. Im bardziej zakazywano, tym więcej pojawiało się pirackich i tajwańskich edycji Xiaobo, by w końcu doczekać się uwolnienia druku, a nawet ustalenia kanonu przez oficynę Xinjingdian, wydawcę dzieł zebranych pisarza. Chińskie elity i postępowi politycy zrozumieli prawdę, którą wyartykułował Li Yinhe, autor wstępu do omawianego tutaj dzieła: Xiaobo stworzył dla nas groteskowy i barwny świat, tak odległy od rzeczywistości, a równocześnie tak mocno związany ze światem, w którym żyjemy. Podobny nie formą, a duchem. Czytając powieści i opowiadania tego pisarza Chińczycy zaczęli rozumieć pierwiastkową prawdę, że najpełniej wolni mogą być tylko w wykreowanych samoistnych enklawach (domach, mieszkaniach, posiadłościach wiejskich) i w gorących związkach erotycznych. To one dawały im siłę i poczucie niezależności, a eksperymenty w duchu Xiaobo utwierdzały ich w przekonaniu, że ta dziedzina życia nigdy nie podda się inwigilacji. Nikt wcześniej tak nie opisywał miłości cielesnej i ludzie chcieli być tak samo rozpustni – naśladować Wang Era i jego kochankę: Kiedy się kochaliśmy, do szałasu przez szczelinę wcisnęła się jaszczurka; to sunąc naprzód, to się zatrzymując, doszła do środka pomieszczenia. Nagle wystraszyła się, smyrgnęła i znikła w rozświetlonym wyjściu. Właśnie wtedy jęki Chen Qingyang rozlały się jak fale powodzi i wypełniły całą przestrzeń wokół. Przestraszyłem się i znieruchomiałem. Wtedy mnie ponagliła, pośpiesz się, idioto, i uszczypnęła w nogę. Przyspieszyłem i po chwili zatrzęsła się ziemia. Chen Qingyang powiedziała, że popełniła tyle grzechów, iż prędzej czy później dopadnie ją karma. Gdy to mówiła, rumieniec znikał z jej piersi. Ale jeszcze nie skończyliśmy. Zabrzmiała tak, jakby płaciła za to, co właśnie zrobiła. Nagle przez moje ciało, od głowy aż do kości ogonowej, przepłynął dreszcz i trysnąłem, potężnie i z rozmachem. To już nie były czasy, gdy innowacyjny seks z wieloma kobietami zarezerwowany był tylko dla przewodniczącego Mao i jego urzędników – tak zaczynała się cicha rewolucja, o której niewiele wiedziano przed pojawieniem się dzieł Xiaobo. Wcześniej powieści miały być wzniosłe, dydaktyczne i patriotyczne, miały utrwalać w ludziach przekonanie, że partia czuwa nawet nad tą sferą życia. A tutaj pojawił się pisarz, który nie wahał się sugerować związków homoseksualnych pomiędzy partnerami, a także przemycać elementów masochistycznych: Kiedy uspokoiłem oddech, chwyciłem prawą ręką strzelbę, a lewą wymierzyłem jej dwa siarczyste klapsy w tyłek. Przez cieniutką tkaninę poczułem jego niezwykłą gładkość. Miała bardzo krągłe pośladki. Ja pierdolę, co to było za uczucie! Po tych dwóch klapsach od razu się uspokoiła. Stała się grzeczniutka i nie odezwała się już ani słowem. I do tego Xiaobo klął jak szewc, czyniąc z wulgaryzmów jeden z żywych tropów stylistycznych i rodzaj kontrapunktu dla pompatycznej mowy liderów partyjnych i krzykaczy wiecowych.  

Chorobliwe pomysły chińskiego przywódcy, nakazujące dzieciom inteligentów jechać na wieś, by tam uczyć się prawdziwego życia, były tylko fasadą wielkich, wymuszonych ruchów społeczeństwa i jego ciągnącej się latami katorgi. W takim  kontekście górski szałas Wanga Era i wyuzadany seks z lekarką, jest metaforą wolności niemożliwej, a jednak przytrafiającej się w zakłamanych przestrzeniach „wielkiego skoku”. Taką samą enklawą staje się laboratorium uniwersyteckie, w którym bohater pracuje po powrocie do Pekinu. I tutaj ucieczka w seks i wspomnienia związku z Dzwoneczkiem dają poczucie niezależności: Nasze pożycie seksualne nie było może harmonijne, ale się przyzwyczailiśmy. Dzwoneczek była oziębła, musieliśmy używać lubrykantów, ale nigdy nie odmawiała i nigdy się nie skarżyła. Przywykłem do drobnego ciała leżącego pode mną spokojnie. To jakby narracja z innej rzeczywistości państwowej i geograficznej – tak pisał o seksie skandalista Henry Miller albo jego kochanka Anaïs Nin; to charakterystyczne dla Xiaobo wkraczanie w zakazane rewiry i łamanie zakłamanej akademickiej pseudonaukowości. Wang Er męczy się w uczelni i podlega intrygom, charakterystycznym dla wielu krajów, a szczególnie dla bloku postsowieckiego, gdzie habilitacja stała się narzędziem walki ze zdolnymi przeciwnikami. W Chinach także pracownicy naukowi chętnie korzystają z tych starych szablonów, ograniczających wolność wmyślenia i dydaktyczną innowacyjność, tworzą grupy nacisku i wyżynają się co i rusz. Bohater powieści często wzywany jest na dywanik swojego szefa i szachowany dalszym zatrudnieniem, możliwością otrzymania stypendium lub zgodą na wyjazd zagraniczny. Ale i tutaj możliwa jest inna głębia doznań, w czym pomagają wyjazdy z kochanką na prowincję: W każdym razie każdy nasz wypad na pole sorgo dawał nam mnóstwo szczęścia. Siadaliśmy na kawałku juty, uwalniałem Dzwoneczek z ubrań i wchodziliśmy w inny świat. Recytowałem jej mój wiersz, składany na początku, chaotyczny pod koniec i z ostatnim wersem odlecianym aż do gwiazd. Kiedy Dzwoneczek pode mną usłyszała końcówkę, krzyknęła i mnie zepchnęła. Leżała naga na ziemi i w świetle gwiazd zapisywała wiersz w notatniku. Żaden Rektor, Dziekan lub kolega z wydziału nie byli w stanie doświadczyć owej kosmicznej jedni, a nawet jeśli mieli swoje żony i kochanki, daleko im było do takich astralnych stylizacji. Po prezentacji uwikłań ludzi w Junnanie, pisarz nie waha się demaskować zakłamań pekińskich i tworzy zestaw typów ludzkich charakterystycznych dla miejsc, w których dane mu było bytować. Kimkolwiek nie był, czy to karmicielem byków w oborach, czy podmiotem krytyki młodych zapaleńców rewolucyjnych, czy wreszcie wykładowcą uniwersyteckim, zawsze uciekał w modyfikowane twórczo związki erotyczne, znajdując w nich coś, co dawało się porównać tylko z otwartością i wybuchową drapieżnością natury. Odbierając ludziom wolność i zakłamując ich talenty, niszcząc więzi rodzinne i oskarżając o niestworzone rzeczy, urzędnicy systemów totalitarnych nie mogą odebrać ludziom ich intymności. Choćby nie wiem co robili i jakie zapory stawiali i tak będzie dochodzić do spotkań innych jak Wan Erów i ich kochanek.   

       

Trzecia część trylogii Wanga Xiaobo zatytułowana Lata płyną jak woda dokumentuje procesy starzenia się bohatera, chociaż w przypadku czterdziestoletniego mężczyzny może to się wydać dziwne. Pamiętajmy wszakże, że w chinach panuje kult młodości a Wang zaczynał on swoją edukację seksualną, gdy miał dwadzieścia lat. Teraz coraz częściej łapie się on na tym, że życie przestało być ekscytujące: Chodząc w tę i z powrotem po laboratorium, nagle poczułem, że życie nie ma sensu. Przypomina tybetańską torturę, polegającą na tym, że owija się człowieka w mokrą krowią skórę i zostawia na pełnym słońcu. Skóra twardnieje, kurczy się i wyciska z głowy gałki oczne. Takie jest życie – z każdym dniem się starzejesz, a krowia skóra z każdym dniem robi się ciaśniejsza. Moją skórą był codzienny rytm – do pracy, z pracy, jedzenie, sranie, nawet seks był jednym z elementów rutyny, wszystko robiłem w ustalonym czasie. Leżąc tak owinięty skórą, miałem tylko maleńkie marzenia – zagraniczny staż i adiunktura. Kiedy nadzieja umiera, rodzi się histeria. Tak bohater histerycznie zaczyna kontestować własne życie i podejmuje decyzje pozostające w konflikcie z wcześniejszymi przekonaniami. Może, gdyby żył dłużej, stałby się zakłamanym urzędnikiem systemu, pędzącym leniwe życie w wielkim apartamencie, od niechcenia spotykającym się z kochanką lub uprawiającym „obowiązkowy” seks z nową, młodszą żoną. Jego spojrzenie na świat zostało skażone doświadczeniami wieku młodzieńczego i takimi drastycznymi zdarzeniami jak samobójstwo pana He i śmierć w szpitalu pana Liu. Tak nowe obserwacje zaczynają orbitować ku paranoi i przestają mieć walor poznawczy, a kolejne lata mają gorzki smak i wiotczeją jak męskie przyrodzenia: Gdybym zdecydował się w ten sposób opisać lata płynące jak woda, nie martwiłbym się brakiem tematów, tylko bym się bał, że nie zdołam ich wyczerpać. Potrzebowałbym do tego wypełnionego wiedzą pióra historyka, kto wie, może nawet i kilku. Gdzie je znaleźć? Gdzie znaleźć tak wielu ludzi. (…) Tylko wtedy mógłbym się zmierzyć z okrutnym bożym wyrokiem śmierci ze starości i z wyprostowaną głową poświadczyć, że jestem bohaterem. Zanim jednak podejmę tę decyzję, potrzebuję jeszcze trochę czasu.  Lata płyną jak woda i starość zaczyna drwić z przekonań młodości, z dnia na dzień odbiera oddech i niszczy twardość cielesną. Nawet dawne uniesienia miłosne i rekordowa sprawność seksualna jawią się z tej perspektywy jako coś bezsensownego, zbyt naturalistycznego. Przekraczając granicę czterdziestu lat Wang Er nie potrafi sensownie wartościować kolejnych okresów swojego życia, wszystko zaczyna się w nim rozmywać, a szczytne plany tracą swoją koherentność i stają się mrzonkami podlotka. Trudno powiedzieć czy pisarz przeczuwał, że umrze w kwiecie wieku, gdy jeszcze mógłby stworzyć wiele dzieł, trudno też prorokować jakimi drogami powędrowałby jako prozaik, wszak forma jego utworów zaczęła drastycznie tracić stabilność. Może jak Mo Yan, po szerokich prezentacjach i opisach, skupiłby się na osobnych bohaterach, albo zacząłby odrealniać świat w nowatorskich konstrukcjach. Jakkolwiek by nie było jego dorobek literacki ma swoją wagę i stanowi zamkniętą całość – tak samo jego Wang Er dokumentuje kolejne wzloty i upadki autora, jego doświadczenia w wyodrębnionych wyraźnie okresach życia. Teraz już tylko krytyka literacka może próbować prześledzić zależności pomiędzy bohaterem literackim i realnym Wangiem Xiaobo, a choć będzie to praca historyczna, w nowych epokach przynieść może jeszcze ciekawe odkrycia.

____________

Wang Xiaobo, Złote czasy, przeł. Katarzyna Sarek, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, s. 276.

SKOK CZERWONEGO SMOKA (5)

Przed czytaniem wierszy w Librairie Avant-Garde

W wielkiej Librairie Avant-Garde czytamy wiersze i po spotkaniu dyskutujemy z publicznością, która nie może się nadziwić, że napisałem dziesiątki wierszy o Chinach i ludziach, których tu spotkałem. W drugim rzędzie siedzi dwudziestoletnia dziewczyna o niezwykłej urodzie i raz po raz zerkam na nią z przyjemnością. Jest nieco wyższa od większości Chinek ludu Han. Naród ten zamieszkuje głównie Chińską Republikę Ludową, gdzie stanowi około 92% ludności (reszta należy do oficjalnie wymienianych 55 mniejszości), a także Tajwan, gdzie również stanowi większą część populacji wyspy, prawie 20 milionów. Po lekturze wierszy podchodzę do kolejnych półek i stołów promocyjnych i przyglądam się pięknie wydanym książkom, a szczególnie interesują mnie tłumaczenia pisarzy europejskich i amerykańskich. Zaintrygowany chińską wersją powieści Williama Faulknera Sartoris z 1929 roku, nie zauważyłem, że stanęła przy mnie urodziwa dziewczyna z drugiego rzędu. Jej promienny uśmiech zaprasza mnie do rozmowy, więc pytam czy czytuje literaturę amerykańską lub europejską. Odpowiada nienaganną angielszczyzną, że jest zapaloną czytelniczką literatur światowych, ze szczególnym uwzględnieniem dzieł laureatów Nagrody Nobla. Kiwam głową ze zrozumieniem, bo zauważyłem już wcześniej, że Chińczycy mają wielkie nabożeństwo do tego szwedzkiego wyróżnienia. Okazuje się, że jej ulubionym pisarzem jest William Golding, o którym niegdyś sporo pisywałem, a niemal cały dorobek znam na wyrywki. Czarne oczy dziewczyny zaczynają płonąć jakimś dziwnym blaskiem, a do tego wszystko w niej jest takie świeże, piękne, młodzieńcze, apetyczne. Niestety rozmowa o Władcy much i Wieży nie trwa długo, bo czujna Zhao już staje przy nas i mówi, że musimy ruszać na obiad. Piękność z drugiego rzędu odsuwa się z lekko skrzywionymi ustami, a ja wzięty pod ramię, nie mam jak podać jej wizytówki. Wychodzimy na ulicę i raz jeszcze czuję magię tego miasta, z jego zamglonymi ulicami i niską zabudową, stopniowo wyburzaną i zastępowaną drapaczami chmur. Na ulicach nie ma tutaj takiego ruchu jak w Pekinie czy Szanghaju i wszędzie obecna jest aura spokoju, jakby Nankin nie otrząsnął się jeszcze z traumy japońskiej masakry z grudnia roku 1938 i stycznia roku następnego. Niby wszyscy podążają do swoich celów, niby mkną w dal skutery, motocykle, elektryczne rowery, niby pojawiają się szaro-niebieskie autobusy, ale wszystko nacechowane jest też dziwną łagodnością, ciszą, wystudiowanym lenistwem. Moje wrażenie znika, gdy zjeżdżamy ruchomymi schodami do metra i po chwili wciskamy się do białego wagonu podziemnej kolejki. Tutaj jakby wszystko wraca do normy, a gęsty tłum ludzi wpatruje się w telefony komórkowe lub rozmawia z kimś ściszonym głosem. Po kilkunastu minutach wychodzimy z podziemi i kierujemy się na obiad do stylowo urządzonej restauracji, imitującej świątynię buddyjską.

Z Librairie Avant-Garde wziąłem folder reklamowy zatytułowany dumnie Najning: A City of Literature. Teraz w przerwie pomiędzy kolejnymi daniami, popatruję na niego na bocznym, wolnym krześle i na początku zrażam się mottem z Mao Zedonga, pompatycznym i komicznym, porównującym miasto do smoka i tygrysa, w którego antycznej chwale łączą się żywioły ziemi i nieba. Przez ułamek sekundy pojawia się w mojej głowie myśl o Czesławie Miłoszu, który tłumaczył poezję tego typa i opublikował w „Twórczości”. Na szczęście na następnych stronach pojawiają się informacje i zdjęcia, które budzą moją ciekawość. Okazuje się, że Nankin ma pięćdziesiąt trzy uniwersytety i kolegia pedagogiczne, w których uczy się bagatela 800 000 studentów, a pośród nich 20 000 gości z osiemdziesięciu obcych krajów. W tak wielkiej strukturze odnajdziemy też około tysiąc bibliotek, spośród których największa jest Biblioteka Narodowa z dwunastoma milionami woluminów. Jak piszą twórcy katalogu, ambicją Nankinu jest zachowanie i odwzorowanie światowego dziedzictwa kulturowego, w którym akcentuje się dokonania Chin. Już w piątym wieku (438 r.), w czasach panowania cesarza Wena założono pierwszą instytucję edukacyjną, w której nauczano konfucjanizmu, taoizmu, historii i literatury. Trudno się zatem dziwić, że w Nankinie poeta Zhong Rong z piątego wieku, napisał pierwszą książkę teoretycznoliteracką, zatytułowaną Styl poetycki, a przecież z dumą wskazuje się jeszcze innych nankińskich poetów, teoretyków i prozaików: Xie Lingyuna, Xie Tiao, Liu Xie, Zhou Xingsiego, Xiao Tonga. Na sąsiedniej stronie umieszczono wizerunki słynnych poetów i poetek chińskich, którzy poświęcili swoje strofy miastu nad Jangcy. Czytam zatem fragmenty wierszy Li Baia, Du Mu, Li Yu i najsłynniejszej chińskiej poetki Li Qingzhao. Autorzy wskazują, że w czasach dynastii Ming (1368–1683) i Qing (1683–1911) Nankin stał się ważnym centrum kulturowym w Chinach, czego przypieczętowaniem było powstanie w mieście Encyklopedii Yongle w sześćdziesięciu tomach, zawierającej 370 milionów słów, określanej do dzisiaj jako największa encyklopedia w dziejach ludzkości. Na kolejnych stronach umieszczono nawiązania do dzieł słynnych współczesnych pisarzy chińskich: Zhu Ziqinga, Yu Pingbo, Lu Xuna i Ba Jina, a także amerykańskiej pisarki i laureatki Nagrody Nobla Pearl S. Buck. Znajdziemy tam też dział prezentujący 24 arcydzieła współczesnej sztuki edytorskiej – między innymi kompendium Materia medica Ge Honga, Sen czerwonej izby Cao Xueqini, Historia późnej dynastii Han Fan Ye, Historię kultury chińskiej Liu Yihui, Poezję dynastii Song Tanga Guizhanga. Dwie kolejne karty poświęcone zostały regionalnym pisarzom nankińskim, takim jak Gao Xiaosheng, Su Tong, Han Dong, Zhao Benfu, Lu Wenfu i lekko zezowaty Ye Zhaoyan, którego miałem okazję kilkakrotnie spotkać w Chinach. Liczne wydawnictwa w tym mieście publikują sporo klasyki chińskiej i światowej, a serie wydawnicze promują noblistów i laureatów innych wielkich nagród literackich: między innymi J.M. Coetzee’ego, V. S. Naipula, D. Lessing, J-M. G. Le Clézio. Ogromną rolę odgrywa tutaj też wymiana międzynarodowa i organizacja licznych imprez literackich i festiwali – Chiny to może ostatnie miejsce na ziemi, gdzie w księgarniach są tłumy, a spotkania z pisarzami przyciągają ogromne rzesze uczestników.

Obfitość chińskiego stołu

Obiad jemy w osobnym pokoju, przygotowanym specjalnie dla nas i raz jeszcze oddaję się przyjemnościom pochłaniania ogromnych ilości warzyw i owoców. Są też półmiski z rybami, ale pochodzą one ze zbiorników słodkowodnych i mają bardzo dużo ości. Zhao umiejętnie wydobywa skrawki mięsa spomiędzy nich, ale ja wolę specjalnie przygotowane grzyby mun, kiełki i gotowane na parze młode liście kapusty pak choi. Ilekroć wybieram się do Chin znajomi pytają mnie o różne obrzydlistwa żywieniowe, o których czytali w Internecie lub widzieli je podczas projekcji filmowych. Najwięcej wątpliwości budzą specjalnie preparowane kostki krwi, tłuste larwy owadów, koniki morskie i skorpiony pieczone na patykach w oleju, wędzone pisklaki i węże, nieodmiennie pojawia się też zawsze pytanie o mięso psów i kotów, o cuchnące stuletnie jaja, o zupy z żab, karaluchów i ślimaków morskich. Najczęściej dania te pojawiają się na specjalnych straganach, przy niewielkich restauracjach, gdzie przewalają się tłumy ludzi, a w luksusowych restauracjach raczej trudno je dostrzec w menu. Tutaj widzę tylko wieprzowe żołądki i ośmiornice w panierce, są też rozgwiazdy i śmierdzące tofu, które zdążyłem już polubić. Bezpiecznie jem tylko warzywa i najwięcej nakładam sobie talarków korzenia lotosu, który jest ważnym komponentem posiłków w krajach Dalekiego Wschodu. Przyglądam się poszczególnym okręgom, ścinanym z grubych bulw i liczę okrągłe otwory. W każdym jest co najmniej dziesięć takich kółeczek, którymi żywa roślina transportuje płyny na powierzchnię, do liści i przepięknych kwiatów. Korzeń smakuje dziwnie, jakby natura połączyła w jednym dziele kalarepę i brukiew, a do tego dodała nieco słodkości owocowych. Danie jest lekko mdłe więc dodaję do niego sporo papryczek chili, małych cebulek i młodych marchewek. Widzę, że moi towarzysze też pałaszują co się da i wszystko przetykają ryżem z sosem sojowym. Siedząca obok mnie Zhao co chwilę podrzuca mi też na talerzyk białe kawałeczki ryby, zachęca też bym jadł słynne chińskie bułeczki, przygotowywane na parze w piętowych pojemnikach z wikliny. Mam na nie ogromną ochotę, ale trochę boję się ich farszu, w którym mogą być zmielone owady, żaby lub bliżej nieokreślone podroby. Przyjaciółka zapewnia mnie, że w środku są tylko warzywa, ale nie dowierzam i dalej pałaszuję grzyby z lotosem. Po mojej prawej stronie siedzi Jalal, zarozumiały poeta z Maroka, który na wszystkich festiwalach czyta wiersz o Al Pacino i na końcu lektury obwieszcza, że jest równie jak on przystojny. Dalej siedzi profesor uniwersytetu w Nankinie Huang Fan, żywo opowiadający o mieście i ludziach, których można w nim spotkać, a także o dawnej literaturze chińskiej. Za nim siedzi nieustannie kłócąca się para przybyła z Paryża: poetka z Rumunii prowadząca w Internecie mały portal poetycki i jej facet, grubaśny i zarozumiały Denis. Przy nich usadowił się Mister Liu, jak każe się nazywać, niegdysiejszy dyplomata we francuskojęzycznych krajach afrykańskich, a obecnie zapewne tajny agent, strzygący uszami i starający się zapamiętać nasze wypowiedzi. Zhao będzie z nim współpracowała przy przekładach jeszcze przez rok, a potem pozna się na jego intrygach i podziękuje mu za towarzystwo.

Świątynia Jiming w Nankinie

Po obiedzie ruszamy metrem do kompleksu świątynnego w Nankinie z górującą nad nim strzelistą pagodą Jiming (雞鳴寺). Jego obiekty znajdują się na wzgórzu Jilong, tuż przy jeziorze Xuanwu, w samym centrum miasta, przy ośrodku olimpijskim. Budowę świątyni zainicjował cesarz Liang Wudi i pierwotnie nosiła ona nazwę Tongtai, ale niewiele się zachowało z tamtych czasów, bo trzęsienia ziemi i pożogi wojenne zrobiły swoje. Obecny kształt – z roku 1387 – Jiming zawdzięcza przedstawionemu już wyżej cesarzowi Hongwu, choć nie wiadomo ile oryginalnych detali odtworzono po wielkim pożarze w 1973 roku. Legenda głosi, że w jednej ze studni świątynnych, wraz z dwiema konkubinami, ukrywał się słynny generał Chen Shubao. Wchodzimy na dziedziniec i rozdzielamy się, więc zaczynam samotnie zwiedzać wąskie uliczki i kolejne budynki, w których widzę wiele figur bóstw i słynnych postaci z dziejów Chin. Patrzę na ludzi klęczących i bijących pokłony przed jakimś wąsatym demonem z wykrzywioną twarzą, odzianym w złote szaty i przyozdobionym wieńcami z kwiatów. Jak zwykle w takich momentach rodzi się we mnie refleksja o naturze wierzeń i przekonaniu ludzi, że jakiś wojskowy z dawnych czasów, cesarz lub postać fantastyczna dopomogą im w życiowych trudach. Niestety nie mogę wejść do czterdziestoczterometrowej pagody, która została zamknięta dla zwiedzających, rozkoszuję się jednak jej orientalnym widokiem i rozmyślam o drogach mojego życia, które przywiodły mnie do tego miejsca. W którymś momencie z oddali podchodzi do Mnie Zhao Si i zaprasza na kolejny poczęstunek w pięknej restauracji, tym razem ze znakomitym chińskim piwem, kawą i słodkim deserem. Siedzimy przy otwartych oknach i przyglądamy się szarościom w dali, jakiejś innej odległej pagodzie, elementom reklam centrum sportowego i wieżowcom wyrastającym z mglistych oparów. Widać też fragment murów miejskich i mostu, na którym zamontowano pięć ogromnych kół olimpijskich, a pośród niskich domów stoją wysokie, budowlane żurawie, zapowiadające zmianę rodzaju zabudowy. Patrzę w dal, roztapiam się w szarościach i dopada mnie nostalgia, może spowodowana zmianą pory dobowej, wszak w Polsce jest już głęboka noc. Wielokrotnie w takich chwilach myślałem o miliardach ludzi, którzy żyli w Chinach i umierali w każdym stuleciu i nic po nich nie pozostało, oprócz budynków, umocnień obronnych, dróg i mostów. Patrzę na dwie dziewczyny siedzące przy sąsiednim stoliku, żywo sobie o czymś opowiadające, popijające zieloną herbatę i jedzące pałeczkami nieco warzyw z krewetkami. Obie należą do grupy etnicznej Han – jedna jest dość pucułowata, przez co zatraciła charakterystyczne rysy, ale druga, ubrana w czarną jedwabną sukienkę prezentuje się pięknie i ma bardzo zmysłowe usta, jakby stworzone do całowania. Widzę, że obie panie zerkają na naszą grupę od czasu do czasu i wymieniają uwagi. Wreszcie ta urodziwsza z nich podchodzi do nas i pyta pana Liu czy mogłyby zrobić sobie z nami zdjęcie. Zastanowiło mnie to, że od razu skierowały się do tego milczącego Chińczyka, jakby nauczone doświadczeniem wielu lat, wiedziały, że to nasz tajny opiekun. Wstajemy od stołów i pozwalamy dziewczynom zrobić sobie z nami zdjęcia, a w ostatniej chwili dobiegają jeszcze dwie kelnerki w bordowych fartuszkach i stają po bokach grupy. Dzień powoli zbliża się do końca i opuszczamy kompleks świątynny by metrem wrócić do hotelu, w którym czeka na nas jeszcze jedna kolacja, tym razem znowu bardzo obfita, ze słynną wódką 1573 i chińskim winem w baryłkowatych, fajansowych baryłkach.   

Pagoda w centrum świątynnym

NIECO POPIOŁU

Foto Liu Zhiyun

Sheng Keyi (盛可以) urodziła się 4 lipca 1973 roku w wiosce Yiyang w północnej części prowincji Hunan. Dzisiaj jest to miasto liczące ponad dwieście tysięcy mieszkańców, a cała prefektura liczy cztery i pół miliona obywateli. Po ukończeniu szkół pracowała w firmie ochroniarskiej, była reporterką i redaktorką, a także podejmowała dorywczo inne prace, a od roku 2002 zajmuje się tylko pisaniem. Jej błyskotliwa kariera ma związek z sytuacją polityczną w Chinach po wydarzeniach na Placu Tian’anmen, a także tematy, które podejmuje i ostra krytyka władz. Jest autorką kilkunastu książek, przede wszystkim powieści i zbiorów opowiadań, chwaloną przez największych prozaików chińskich (Mo Yan, Yan Lianke, Yu Hua), a także komplementowaną często w prasie światowej. Wywiady z nią ukazały się między innymi w tak prestiżowych gazetach i magazynach jak „New York Review of Books”, „The Guardian”, „Wall Street Journal”, i „Los Angeles Review of Books”. Otrzymała też wiele nagród literackich, a jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków, w tym na tak ważne dla pisarza jak angielski, francuski, niemiecki, hiszpański, włoski, szwedzki. Od wielu lat nieobecna w Chinach kontynentalnych, publikuje kolejne dzieła na Tajwanie i przebojem wchodzi do literatury światowej, prezentując oryginalne wizje ludzi, których spotkała na swojej drodze, a także przywołania własnej rodziny i miejsc, w których bytowała.

Oczytana w literaturze światowej, nawiązująca do hitów kultury masowej, stworzyła własny typ utworu, w którym jak w soczewce skupiają się senne wizje i marzenia, metafory i drastyczne obrazy. Nie stroniąc od szyderstwa i wulgarności, opisuje traumatyczne doświadczenia swojego pokolenia i generacji wcześniejszych, za każdym razem dając popis swoich możliwości kreatywnych. Yan Lianke określił jej wkład we współczesną literaturę chińską następująco: bezkompromisowy talent, żywe doświadczenie bólu, ciągłe splątanie i przeciwstawianie artystycznej siły niewidocznym naciskom, a prasa światowa wskazuje jej powinowactwa z wielkimi dystopiami Aldousa Huxleya, George’a Orwella czy Philipa Kindreda Dicka. Szerokim echem w świecie odbił się już debiut powieściowy Keyi – Dziewczyny z północy – opublikowany w 2012 roku i prezentujący powikłane losy kobiet wyjeżdżających z prowincji do wielkich miast południowych Chin w poszukiwaniu pracy. Jest to opowieść o tym jak wiele z nich trafia do ciemnych zaułków życia, stając się łatwym łupem bezdusznych mężczyzn, albo ginie zawłaszczane przez zorganizowany świat przestępczy. Krytyka mechanizmów społecznych pojawi się też w powieści z roku 2015 pt. Dziki wzrost, będącej historią ubogiej wiejskiej rodziny, opowiedzianą przez najmłodszą córkę. Krytycy piszą, iż po przeciwnej stronie społecznie zaangażowanego realizmu w prozie Keyi, lokować należy jej polityczne alegorie, spośród których najczęściej komentuje się Fugę śmierci (2013), będącą paraboliczną opowieścią o protestach młodzieży z 1989 roku. Jak wskazuje Joanna Krenz: Książka ta, stanowiąca alegoryczną opowieść o protestach na Placu Tian’anmen oraz ich politycznych i socjologicznych konsekwencjach, nigdy nie została opublikowana w Chinach kontynentalnych ze względu na cenzurę. Akcja toczy się wokół wieży ulepionej z ekskrementów. Pewnego dnia ni stąd, ni zowąd wyrosła ona na głównym placu miasta Beiping, powodując konsternację władz i obywateli, którzy prześcigają się w tworzeniu rywalizujących ze sobą hipotez na temat jej pochodzenia. Zjadliwa ironia sąsiaduje tutaj z bystrą obserwacją zachowań społeczeństwa chińskiego, a żywa narracja rymuje się z nawiązaniami do literatury światowej.    

Opublikowana w roku 2018 powieść pt. Tęczujący popiół stanowi syntezę obu wskazanych wyżej nurtów, a przy tym jest niezwykłym eksperymentem prozatorskim. To historia dziennikarki Yao Minzhu, urodzonej 4 czerwca 1989 roku o godzinie 3.05, czyli w chwili, gdy czołgi wjechały na główny plac Pekinu i zaczęły miażdżyć protestujące tłumy. Jej ojciec ginie podczas tych wydarzeń, a matka wpaja córce ideały wolnościowe i kultywuje jego pamięć. Jak pisze Krenz: Nadaje ona dziecku imię, które w języku chińskim jest homofonem słowa „demokracja”, zapisywanego innymi znakami, lecz wymawianego podobnie, które w połączeniu z nazwiskiem brzmi jak: ‘żądać / chcieć demokracji’. Zwykle niemożliwe do zrekonstruowania w językach obcych zjawisko homofonii jest w Chinach jednym z najbardziej rozpowszechnionych sposobów przemycania aluzji literackich do rzeczywistości politycznej czy społecznej, a w Internecie metodą omijania cenzury, nastawionej na automatyczne wychwytywanie słów kluczowych. Tych homofonów znajdziemy w powieści znacznie więcej, a i nazwa miasteczka, w którym rozgrywa się akcja – Ewangelia – ma też swoje liczne odniesienia w tradycji kulturowej świata. Jeśli sięgniemy do greckiego źródłosłowu εὐαγγέλιον (euangelion, czyli „dobra nowina”) uzyskamy zakamuflowaną podpowiedź jak należy analizować powieść, będącą w gruncie rzeczy antycypacją nowej rzeczywistości, nadejścia nowego ładu, który wszakże w narracji Keye zyskuje formę dziwnej, metaforycznej rzeczywistości, w której wszystko się przenika. W przestrzeniach Ewangelii trwa nieustająca metamorfoza, w której uczestniczą ludzie i ich umysły, sny i marzenia, duchy i demony, rośliny i zwierzęta, a nade wszystko rzeczywistość społeczno-polityczna Chin. Trudno się dziwić, że w kraju, w którym Mao Zedong nakazał wszędzie wytapiać żelazo w prymitywnych dymarkach, zainicjował akcję zabijania wróbli, a także walkę młodych ze starymi intelektualistami, pojawiła się bohaterka powieściowa, która trzeźwo ocenia sytuację w kraju, ale też jest fantomem, tworem chorej wyobraźni, ożywianej przez demony przeszłości. Dziennikarka wychowała się w patriotycznej przestrzeni domowej, w której matka przypominająca Nadieżdę Mandelsztam, kultywowała pamięć ojca i wskazywała jej wartościowe lektury, pośród których pojawiały się dzieła klasyki chińskiej (Lu Xun), a także utwory Josifa Brodskiego i Aleksandra Sołżenicyna. Czytając i intensywnie myśląc Minzhu zaczyna bytować w przestrzeniach metaforycznych i transformować świat dookolny. Mają w nim swoje miejsce ludzie Ewangelii, czasem bardzo prości, a innym razem piastujący jakieś funkcje, pojawiają się kwiaty i zwierzęta hodowlane, a nawet wnętrze jej mózgu.

Władze początkowo tolerują jej działalność i kolejne reporterskie spotkania z przedstawicielami społeczności, ale w pewnym momencie pojawia się oskarżenie o metaforozę, czyli oddalanie „szczęśliwej rzeczywistości” i zastępowanie jej surrealistycznymi transformami. W takiej sytuacji rzeczywistość powieściowa zaczyna zmieniać swoje parametry i pisarka wprowadza coraz więcej odrealnień, które idą tak daleko, że w pewnym momencie dowiadujemy się, iż główna bohaterka już dawno nie żyje. Nie żyją też ludzie, z którymi się spotyka, a wszystko jest tylko powidokiem chorej rzeczywistości, wykreowanej przez przywódców partyjnych. Walka z nią nie ma sensu, ale zjadliwa ironia może wpłynąć na psychikę żyjących i spowodować ciąg zmian w drodze ku nowemu ładowi. Kłopot jednak w tym, że świadomość polityczna Chińczyków moderowana jest przez odpowiednie działania socjotechniczne, a rozwój kraju, z jego pięknymi wysokościowcami, szybką koleją i siecią futurystycznych estakad, utwierdza ich w przekonaniu, że kraj idzie właściwą drogą. Cóż z tego, że stale obecny jest kult Mao Tse-tunga, a jego portret wisi nad wejściem do Zakazanego Miasta i pojawia się na banknotach, skoro ludziom żyje się lepiej, a masowa migracja do miast powoduje, że środki finansowe transmitowane są także na wieś przez tych członków rodzin, którzy zdecydowali się na podjęcie pracy w wielkich aglomeracjach. Poniekąd taki szlak przeszła też Sheng Keyi i może pozostałaby szeregową pracownicą, gdyby nie wcześniejsze sformatowanie jej umysłu przez lektury i napomnienia matki. Udając się na emigrację, postanowiła zostać obywatelką świata, a jej kolejne utwory zaczęły wyznaczać szlak nowej transformacji (dla urzędników metaforozy) i nowej świadomości. To wielkie niebezpieczeństwo dla partii i nowego przywódcy, który zaplanował „nowy ład” w innej formie i nie zlikwidował tragicznych zaszłości. Oczywiście powieść chińskiej pisarki traktować należy jako jedną z propozycji oceny współczesnych Chin, w których przecież dostrzeżemy wiele pozytywnych aspektów rozwojowych, takich jak wydostanie się z biedy, poprawę możliwości bytowych i rozkręcenie koniunktury gospodarczej. Ale przecież bohaterka omawianej tutaj powieści jest rodzajem gorzkiego „memento”, nieustającym przypomnieniem, że postęp dokonał się na zwałowiskach zwłok i gruzach dawnych królestw, a autonomiczne myślenie możliwe jest tylko w obrębie wykreowanej chińskiej dystopii. Po ludziach, czy to walczących o wolność, czy poddających się niecnym zabiegom formacyjnym, pozostaje tylko nieco popiołu, a kremacja zwłok równa wszystkich, bez względu na osiągnięcia i sprawowane funkcje.

________

Seng Keyi, Tęczujący popiół, przeł. Joanna Krenz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, s. 380.

MROŹNA KRAINA

Xiao Hong (1911–1942)

Xiao Hong urodziła się 1 czerwca 1911 roku, w dniu Święta Smoczych Łodzi, w małym miasteczku Hulan, leżącym nad rzeką o tej samej nazwie. To był także dzień w którym ojciec poezji chińskiej Qu Yuan rzucił się do rzeki, protestując przeciwko zepsuciu politycznemu okresu Trzech Królestw. Dzisiaj Hulan jest dzielnicą Harbinu, wspaniałego miasta w Mandżurii, jakże dotkliwie doświadczonego na przełomie XIX i XX wieku. Dziewczynka przyszła na świat w rodzinie bogatych właścicieli ziemskich jako Zhang Naiying, a jej niezwykła wrażliwość kształtowała się w rodzinnym hutongu i w zjawiskowym, wielkim ogrodzie. Podpatrywała tam ptaki, ważki i koniki polne, wraz z ukochanym dziadkiem wykonywała drobne prace, nieustannie dyskutując z nim o ludziach, świecie i gwiazdach na niebie. Inną płaszczyzną obserwacji dziewczynki, wywodzącej się z ludu Han, byli sąsiedzi i niezwykła mozaika narodowościowa w Harbinie, gdzie uczyła się w szkole podstawowej i średniej. Jej matka zmarła, gdy dziewczynka miała dziewięć lat, ale nie przeżyła tego dramatycznie, bo ich więź była problematyczna. Także ojciec nie zapisał się dobrze w biografii przyszłej pisarki, która musiała uciekać z domu przed jego tyranią, by ostatecznie zostać wykreśloną z rejestrów rodzinnych. Żyjąc pośród Mandżurów, Koreańczyków, Mongołów, Ewenków, Rosjan, a nawet Polaków, zesłanych na Sybir, Xiao uczyła się tolerancji i patrzyła na świat szeroko otwartymi oczyma. Jej losy stały się podstawą do scenariusza chińskiego filmu pt. Spadające płatki kwiatów i obecnie jest prawdziwą gwiazdą w świecie chińskiej literatury – ikoną wrażliwości i kobiecej delikatności. Życie doświadczyło tę drobną, urodziwą dziewczynkę w okrutny sposób na wielu poziomach egzystencji i praktycznie nic się jej nie udawało, ani miłość, ani przyjaźnie, ani wydarzenia historyczne, jakże boleśnie nacechowane japońską agresją i utworzeniem marionetkowej republiki Mandżukuo. U sterów jej władzy postawiono Puyi, ostatniego chińskiego cesarza z dynastii Qing, sportretowanego tak udanie przez Bernardo Bertolucciego. Jego film może też obrazować przemiany zachodząc e w Chinach w czasach krótkiego życia Xiao Hong, tak obfitującego w nagłe zwroty akcji i zakończonego przedwcześnie w roku 1942 z powodu gruźlicy, w szpitalu w Hongkongu. Tam też została skremowana, a jej prochy podzielono i pogrzebano na cmentarzu Repulse Bay i w Kantonie.

Najbardziej znaną i cenioną powieścią Xiao Hong są Opowieści znad rzeki Hulan (呼蘭河傳), opublikowane u końca życia pisarki. Są to czarujące narracje nadwrażliwego dziecka, próbującego zrozumieć świat i ukazującego go takim jakim naprawdę jest. Nie znajdziemy tutaj kategorycznych ocen, ale sposób przedstawienia odzwierciedla uczucia autorki i staje się rodzajem wyrzutu. W lodowatej rzeczywistości północnych Chin, nieopodal wielkiej rzeki syberyjskiej Amur i miasta Harbin, określanego jako Paryż północy, rozgrywają się małe i wielkie dramaty, takie jak oderwanie nogi konika polnego i zamęczenie młodej synowej przez teściową, odprawianie prymitywnego rytuału szamańskiego i potajemne schadzki miłosne dziwacznego młynarza, zapadnięcie się konia w błotnistą maź i nagły przylot stad wron. Dziewczynka widzi wszystko ze zdwojoną mocą, analizuje i wymądrza się przed dziadkiem, a ten z przymrużeniem oka znosi wszelkie jej fanaberie. Autorka snuje swoją opowieść spokojnie, jakby chciała odwzorować leniwe nurty pobliskiej rzeki Hulan, a jednocześnie nasącza swoją prozę tak wielką zmysłowością, że staje się ona rodzajem plastycznych obrazów. Ważną rolę odgrywają tutaj też dokładnie odwzorowywane elementy świata i szczegóły najbliższej przestrzeni. Tak powstaje niezwykły hymn istnienia wrażliwego bytu, przeciwstawiającego się mrozom krainy i bezduszności ludzi – opowieść o rzeczach błahych i o samej istocie istnienia. Jakże chińska jest ta proza, przepojona miłością do ludzi i żalem z powodu ich przemijania, a przy tym jakże uniwersalna i sprawiedliwa przy przedstawianiu kolejnych postaci: aptekarzy, młynarza Fenga Krzywa Gęba, starego kucharza, sprzedawców bułeczek z nadzieniem i tofu, a nade wszystko członków rodziny, takich jak Drugi Wuj You. Spojrzenie dziecka zwykle idealizuje rzeczywistość, ale perspektywa dojrzałości kobiecej każe przedstawiać wszystko prawdziwie, bez przerysowań i uwzniośleń. Otrzymujemy zatem niemal malarski szkic miasteczka, w którym życie płynie leniwie, lato trwa krótko, a zimy i mrozy ciągną się w nieskończoność. Trudno się dziwić, że doroczny chiński festiwal rzeźb i budowli lodowych odbywa się w Harbinie, gdzie lód jeziora osiąga grubość jednego metra.

Rzeka Hulan w zimie

Powiernikiem i najczulszym przyjacielem dziewczynki jest jej dziadek ze strony ojca narratorki, jakże różniący się charakterem od niego. Mała bohaterka tej prozy instynktownie wyczuwa w nim wielkie pokłady dobroci i uwielbia przebywać w pobliżu niego, a także odbywać wyprawy do domów innych ludzi. Ma to często miejsce, bo jest on kimś w rodzaju sołtysa lub burmistrza mieściny i często decyduje o sprawach mieszkaniowych i społecznych. Tylko z nim dziewczynka może dyskutować bez lęku, że zostanie skarcona i tylko on udziela jej życzliwych rad, uczy życia w delikatny sposób, przygotowując ją do dalszej drogi. Niestety tak rodzi się też w niej niezwykła wrażliwość i delikatność, która zostanie bezwzględnie wykorzystana przez jej kochanków i partnerów. Na szczęście zrodzi ona też twórczość literacką i plastyczną – wszakże bohaterka powieści jest tylko lekko podkolorowana i w zamyśle autorskim ma odzwierciedlać losy pisarki. Zwykle wnuki zaprzyjaźniają się z rodzicami matki lub ojca, ale w tym przypadku dziadek stał się kimś na kształt strażnika tajemnego edenu dzieciństwa: Dziadek spędzał w ogrodzie całe dnie, a ja mu towarzyszyłam. On nosił duży słomkowy kapelusz, ja miałam mały. Naśladowałam go, gdy sadził kwiaty. Gdy wyrywał chwasty – wyrywałam i ja. Kiedy sadził kapustę, szłam za nim i nogą zasypywałam zagłębienia, w których umieszczał ziarenka. Nie żeby mi to równo wychodziło, ot tak, tu kopnęłam prawą nogą, tam lewą – dziecięce igraszki. Czasem nie tylko ich nie przesypywałam, ale wręcz wykopywałam w powietrze. Ten element zabawowy jest bardzo ważny w narracjach Xiao Hong i często wraca jak przypomnienie, że u podłoża ludzkiej wrażliwości leżą przeżycia dziecinne, doświadczenia pierwszych lat i wskazania naszych przewodników i opiekunów. Dziadek dziewczynki, choć jest dumnym patriarchą rodu, nie celebruje swoich urzędów i do wszystkiego podchodzi na luzie, czym zjednuje sobie nowych przyjaciół. Dziewczynka akceptuje go w chwilach wymuszonej powagi, ale najlepiej czuje się z nim, gdy żartuje, albo opowiada wymyślone historie z morałem lub dydaktycznym podtekstem. Pomiędzy niewinnością dziecka a infantylizmem starca często zawiązuje się rodzaj żartobliwej unii: Oczy dziadka promieniały radością, a jego śmiech brzmiał perliście jak śmiech dziecka. Dziadek był bardzo wysoki, cieszył się dobrym zdrowiem, chodząc, w ręku trzymał często laskę, a w kąciku ust miał swoją nieodłączną fajkę. Spotkawszy któreś z okolicznych dzieci, lubił z nimi pożartować. Tak jego dobra natura i znajomość prawideł życia promieniują na dziewczynkę i najpełniej przygotowują ją do życia.

Plakat chińskiego filmu Spadające płatki kwiatów nakręconego na podstawie powieści Xiao Hong

Choć pisarka nie ocenia ludzi, to jej realistyczne opisy poszczególnych zachowań stają się ostrą krytyką społeczeństwa chińskiego w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku. Najlepiej widać to w rozdziale piątym powieści, będącym opisem dziejów młodziutkiej żony, kupionej przez rodzinę Hu. To co miało być dla niej wielką przygodą i startem w nowe życie, stało się pasmem nieszczęść, płaczu i ciągłej udręki. Wszystko za sprawą złej teściowej, która uznała, że nastolatkę należy często katować, by utemperować jej „hardość” i wybić jej z głowy chęć powrotu do rodzinnego domu. Dziewczyna była maltretowana psychicznie, batożona, a nawet przypalana rozgrzanym do czerwoności pogrzebaczem, co spowoduje u niej najpierw autystyczne zamknięcie, a potem rodzaj choroby umysłowej. Nie wytrzymując ciągłych szykan i spektakli dla sąsiadów, urządzanych przez teściową, nieszczęsna, ubezwłasnowolniona żona umiera bez słowa skargi. Okrucieństwo teściowej idzie tutaj w parze z głupotą społeczności miasteczka Hulan, kibicującej takim przedstawieniom jak odzieranie dziewczyny z odzienia i podtapianie jej w balii z gorącą wodą: Wrzucona do wrzątku dziewczynka wrzeszczała jak opętana i rzucała się, jakby walczyła o życie. Trzy, może cztery osoby stały obok i polewały jej głowę. Po chwili jej twarz zrobiła się purpurowa, a ona sama przestała się wyrywać i stała spokojnie, jakby dała za wygraną. Kadź byłą na tyle ogromna i głęboka, że na zewnątrz wystawała praktycznie tylko głowa dziewczynki. Przyglądałam się jej długo, długo. Po jakimś czasie praktycznie przestała się ruszać, nie płakała już ani się nie śmiała, a jej twarz przybrała taki odcień jak czerwony papier wróżbity. Spływały po niej krople potu. Choć przybywa gapiów, nikt nie potrafił powstrzymać absurdalnych dyspozycji szamanki i członków przybranej rodziny, nakazujących trzykrotną kąpiel we wrzątku i podtapianie w celu wygnania złego ducha. Tak spowodują kilkakrotną utratę przytomności tego prawie dziecka, a w konsekwencji jakże smutną śmierć. Dla społeczności miasteczka ważniejszy jest spektakl, niż życie młodziutkiej żony, przybyłej z daleka i nie godzącej się na wybryki teściowej. Jej odejście traktują tak samo jak zdechnięcie konia lub osła, jak rytualne odcięcie głowy koguta lub kaczki, wreszcie jak ścięcie łanu zboża. Tak musiało się stać, bo takie były prawa współistnienia w mroźnej krainie, a kto się przeciwko nim buntował, płacił cenę najwyższą.

Song Jia jako Xiao Hong w filmie Spadające płatki kwiatów

Powieść Xiao Hong wpisuje się w szeroki nurt chińskiej współczesnej prozy realistycznej, choć sposób opowieści przypomina tutaj też nieco magię dzieł Marqueza i Mo Yana. Opowieści znad rzeki Hulan są też zdumiewającym dokumentem historycznym, opartym na jednej biografii, ale też interioryzującym doświadczenia kilku pokoleń Chińczyków. Podejmowali oni wyprawy ku północnej krainie w poszukiwaniu lepszych warunków życia, ale często nie wytrzymywali skrajnych mrozów i zamknięcia się ludzi w hermetycznych kręgach rodzinnych lub narodowościowych. Dziewczynka z tej powieści i pisarka są przedstawicielami najbardziej ekspansywnego ludu Han, ale przecież zachowania sąsiadów i jej rodziny noszą także znamiona prymitywizmu i automatyzmu przypisywanego społecznościom szamanistycznym. Mandżuria z czasów dorastania dziewczynki, to tygiel kulturowy, w którym mieszały się wpływy i zwyczaje wielu nacji. Zamknięcie się rodzin w hutongach, czyli kwadratach niskich domach z podwórkiem po środku, było koniecznością warunkowaną przez zapobiegliwość i chęć zaznaczenia własnej inności. Pamiętajmy też i o tym – co wskazuje w Posłowiu tłumaczka Małgorzata Stoszek-Deng – że obfitująca w rozmaite surowce rozległa terytorialnie Mandżuria była terenem ścierania się potęg i mocarstw. Początkowo zamknięta na osadnictwo etnicznych Chińczyków Han, pod koniec XIX wieku stała się ich ziemią obiecaną i celem masowej migracji, zwłaszcza z regionów biednych, nawiedzanych przez klęski żywiołowe – z Shandongu i dzisiejszej Hebei. Kusiła przestrzeniami, żyznym czarnoziemem, możliwością zdobycia fortuny przez poszukiwaczy złota. Z podobnych przyczyn była również łakomym kąskiem dla sąsiednich państw. Przybysze z innych części Państwa Środka, tacy jak dziadek dziewczynki, stosowali liczne zabiegi by przetrwać pośród nowej społeczności, od żartobliwego komentowania tragedii i dramatów, po sentencjonalne traktowanie kolejnych zawiłości życiowych. Na tym tle dzieje rezolutnej i mądrej Chinki z miasteczka Hulan stają się opowieścią o wielkiej ludzkiej tęsknocie za czułością, bliskością i pełnią egzystencji – zyskują też wymiar uniwersalistyczny i pod każdą szerokością geograficzną odczytywane będą jako pełne prawdy dopełnienie mitu kalendarzowego, w który od tysiącleci wpisują się ludzkie losy.   

___________

Xiao Hong, Opowieści znad rzeki Hulan, przeł. Małgorzata Stoszek-Deng, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, s. 254.

NOWE PTAKI WONGA SIFU

Warto zacząć nowy rok i wpisy na moim blogu od nowych zdjęć chińskich ptaków arcymistrza fotografii ornitologicznej Wonga Sifu. Mistrzu prosimy o więcej takich wspaniałych portretów – tak ukazuje pan piękno naszego świata…

SKOK CZERWONEGO SMOKA (4)

Znowu jestem w hotelu i z okna na końcu korytarza patrzę na Nankin, a moja uwagę przykuwa szczególnie kolejne podwórko z innej epoki. To są tyły domów wybudowanych w czasach komunistycznych, upakowanych jeden obok drugiego, szarych i nijakich, jakby z powieści i opowiadań Franza Kafki. Przerażająca rozpacz bije z tego miejsca, w którym nie ma miejsca dla ludzi, dla ich życia i rozwoju. Później wiele razy będę widział w Chinach takie skomasowanie domów i uliczek, brudnych podwórek i zagraconych śmietników. Jakże przerażające jest to, że w takich anty-przestrzeniach rodziły się miliony ludzi i ich życia toczyło się potem wokół nich, a jedyną odmianą była poranna wyprawa do fabryki i powrót o zmierzchu. Na wyciągnięcie ręki są dwa dachy z blachy falistej i metalowych dachówek, jeden brązowy, a drugi rdzawy. Pod jednym z nich widać trochę domu, z oknem kuchennym, za którym zauważam nieco starych mebli, małą kuchenkę na prąd i jakąś starą emaliowaną miskę. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że brakuje tam bieżącej wody, którą jacyś pracowici ludzie przynoszą wiadrami z ulicznych pomp. Gdy wybuchała moja świadomość i biegałem jako malec po mojej bydgoskiej ulicy, widywałem często ludzi noszących ciężkie wiadra z wodą, napełniane przy pompach. W Chinach w wielu miejscach taka rzeczywistość zatrzymała się w miejscu, ale przecież po drugiej stronie są owe wykwintne apartamentowce, w których elita władzy i finansjera żyje nie gorzej niż w Europie, Australii czy Ameryce Północnej. Widać, że ta przestrzeń nie była remontowana przez wiele lat, a renowacje i udogodnienia przeprowadzano bez troski o elewację i ogólny kształt domów. Stąd tyle tutaj kabli, byle jak zamontowanych rynien, przewodów elektrycznych biegnących do skrzynek zaokiennych klimatyzatorów. Szyby w oknach są brudne i ledwie widać za nimi jakąś czarną przestrzeń, najczęściej przerażająco pustą, z matami do spania na podłogach. Chińczycy rzadko gotują posiłki w domach, bo najczęściej jedzą w niewielkich restauracyjkach, albo przynoszą gotowe dania do swoich mieszkań. Jedno z okien jest wybite, ale zamiast wstawić kosztowną szybę, zakryto je turkusową tekturą, co nie dziwi, bo Nankin jest raczej ciepłym miastem, w którym na porządku dziennym są upały, a temperatura bardzo rzadko spada poniżej zera. Najcieplejszym miesiącem jest lipiec, a najzimniejszym styczeń, choć bliskość Morza Wschodniochińskiego i w dalszym tle Oceanu Spokojnego generuje różne anomalie pogodowe. Szczególnie mgły są tutaj fascynujące, obserwowane z mostu nankińskiego albo przy jednym z dopływów potężnej Jangcy, chociaż i deszcze mają swój urok i zdarzało się, że stawałem na jakiejś ulicy, długo przyglądając się zmieniającej się rzeczywistości, z pokracznymi platanami ulicznymi i ludźmi umykającymi przed ulewą.

Fotografowanie ludzi w Chinach to jedno z moich ulubionych zajęć, związanych z obserwacjami w wielu miejscach. Teraz, patrząc na oba podwórka przy hotelu, przypominam sobie ludzi widzianych nieopodal niego i moje myśli biegną najpierw do łysego ślepca, siedzącego na rozkładanym krzesełku i grającego na miniaturowym èrhú. Jego dwustrunowy instrument wydawał tak żałosne dźwięki, jakby miał odzwierciedlić ogrom tragedii tego starego człowieka, który może urodził się z tą straszliwą niedogodnością, albo stracił wzrok w jakichś dramatycznych okolicznościach. Lewą dłoń oparł na gryfie i dociskał struny, a w prawej trzymał smyczek, którym wydobywał właściwe tony. Stałem jak zauroczony i wyobrażałem sobie kim mógł być ten niepozorny mężczyzna o urodzie japońskiego samuraja, będący wirtuozem èrhú. Przed nim leżał odrapany futerał w formie długiego prostopadłościanu, noszący ślady co najmniej trzech malowań olejną farbą, białą, brązową i błękitną. Na futerale stała duża puszka z napisem Kanbro, zapewne po ciasteczkach z orzeszkami ziemnymi, do której życzliwi ludzie wrzucają jakieś monety, rzadziej banknoty. Moja darowizna w wysokości dwudziestu yuanów zapewniła muzykowi dobry obiad, choć może miewał w swoim życiu szczęśliwe dni, gdy uzbierał znacznie więcej pieniędzy. Jego skromna, elastyczna koszulka i krótkie, zdezelowane spodnie wskazują, iż nie należy do zbyt zamożnych nankińczyków, choć z drugiej strony, może to być rodzaj jego ubrania roboczego, uzupełnionego jeszcze przez tanie, plastikowe laczki. Jakkolwiek by nie było muzyka wydostająca się z jego instrumentu chwyta za serce i przenosi w wyobraźni ku magicznym Chinom, pełnym cudownych górskich zakątków, wijących się między nimi rzek, srebrzyście połyskujących jezior i morskich wybrzeży. Starzec musi siadać w tym miejscu codziennie i grać bez ustanku, na co wskazuje niewielka płachetka cielęcej skóry ułożona na lewym udzie i chroniąca je przed odciśnięciami. Patrzę na tego człowieka, robię mu zdjęcie i staram się przeniknąć materię jego losu, jakże tragicznego i pięknego w kontekście muzyki, z którą stale obcuje. Beethoven powiedział kiedyś, że muzyka jest większym odkryciem niż cała mądrość i filozofia i teraz, gdy tak opromieniła mnie sztuka tego niewielkiego człowieka, znalazłem potwierdzenie tych słów.

Odchodzę od starca, przyglądam się mijającym mnie taksówkom, autobusom i bum bumom i po przejściu dwustu metrów przystaję nieopodal ławki, na której śpi w najlepsze mężczyzna w średnim wieku Ma na sobie schludnie wyglądające spodnie z licznymi kieszeniami zewnętrznymi i niebieską, elastyczną koszulkę. Głowę oparł na szarej siatce z zakupami lub całym jego dobytkiem, ale najbardziej interesująca jest gazeta, którą przyciska rękoma do brzucha i boku. Zastanawiam się, czy jest to jego dziwaczne okrycie, czy też może czytał ją zanim zasnął i tak już zostało. Nie ulega wszakże wątpliwości, że śpi spokojnie, a poruszające się pod powiekami gałki oczne wskazują na to, że właśnie śni w najlepsze. Patrzę na niego i myślę o tym, że przesypiamy co najmniej połowę życia, tkwiąc w dobrowolnych letargach i przemierzając w nich surrealne przestrzenie. Sfotografuję w Chinach wielu śpiących ludzi, a o jednym z nich napiszę nawet wiersz pt. Dowódca, fantazjując o jego śnie w pekińskim metrze.

Młody mężczyzna śpi w wagonie kolei

podziemnej w Pekinie – nie widzi

wsiadających i wysiadających ludzi

nie wie że ktoś zrobił mu zdjęcie

i kiedyś napisze o nim wiersz

ale przecież najważniejsze pytanie

zadaje mu we śnie jego ojciec

zamęczony przez hunwejbinów

ale przecież opowieść o godności

snuje we śnie jego zagłodzona

matka

śpi spokojnie na ławce choć wojska

Mao i Czang Kaj-szeka ścierają się

bezlitośnie

może we śnie dowodzi oddziałem

może wygłasza mowę nad grobem

towarzysza

może wchodzi do podziemnych galerii

grobowca pierwszego cesarza

młody mężczyzna śpiący twardo

w wagonie chińskiej kolei

podziemnej 

Pekin 2015

Trudno powiedzieć o czym śnił mężczyzna na ławce w Nankinie, tym bardziej, że trudno mi było jednoznacznie zaklasyfikować jego wygląd. Był czysty i miarę porządnie ubrany, miał schludnie obcięte włosy, więc może przysnął po powrocie z nocnej zmiany w fabryce lub na budowie, a może był kierowcą autobusu i sen dopadł go w drodze do domu, gdy przeglądał codzienną gazetę na ławce. Śpi przy ruchliwej ulicy i nie zwraca uwagi na mijających go ludzi, na pojawiające się w jego tle rowery i skutery, parkowane przy ścianie dużego budynku. Śpi z ufnością, że nie spotka go nic złego w tym miejscu, złodziej nie pojawi się, a policjanci nie odprowadzą go do aresztu. Nie wygląda na żebraka, miejskiego włóczęgę, a nawet jeśli wstąpił na jakąś wątpliwą ścieżkę, to zapewne znajdzie swoją drogę w życiu – tacy jak on potrafią sobie poradzić i nawet w najtrudniejszych momentach wypływają na powierzchnię życia.

Opuszczam śpiącego i wędruję dalej ulicami Nankinu, a za rogiem dużego domu handlowego nieomal wchodzę na uliczne łoże kolejnego „śpiocha”, bez żenady leżącego na środku chodniku. Ten człowiek bliższy jest wyobrażeniom polskiego lub europejskiego menela, a unoszący się wokół niego nieprzyjemny zapach sytuuje go poza nawiasem chińskiego społeczeństwa. Leży na dużej plastikowej macie w żółtym kolorze i zajmuje jego prawą część, jakby za chwilę miała przyjść jeszcze druga osoba, która położy się obok niego. I tutaj stoi duża puszka na pieniądze, a przy niej rozłożono kartki z informacjami, które odczytała mi z fotografii moja przyjaciółka Zhao. Okazało się, że to była jednak kobieta, bardzo chora i przyniesiona na ulicę przez męża, który umieścił na kartce takie oto informacje: Nazywam się Wang Q. i mieszkam niedaleko Huaibei. Moja żona leży tutaj, bo ma guza macicy, a dodatkowo martwicę naczyń krwionośnych w kończynach dolnych.Jeśli jej nie wyleczę, istnieje ryzyko amputacji. Do tego wszystkiego w mózgu mojej matki są robaki.Pragnę leczyć moją żonę i matkę i błagam życzliwych ludzi, by pomogli mi przejść przez te trudności.Będę wdzięczny za wszelkiego rodzaju pomoc. Dziękuję! Dobre intencje są nagradzane, a dobrzy ludzie są bezpieczni w swoim życiu!Siwe włosy wskazywały na to, że miałem do czynienia z kobietą w podeszłym wieku, a brudna, biała szmata, którą została okryta, określała jej przynależność społeczną. Początkowo trudno mi buło zorientować się czy mam do czynienia z kobietą, czy mężczyzną, bo wełniana opaska zakrywała jej oczy i znaczną część twarzy. Kim by jednak nie była ta osoba, nie przyciągała uwagi przechodniów, bezwolnie ją mijających i podążających ku swoim sprawom. Co działo się w głowie tego kogoś, leżącego pośród nankińskiej ulicy, mającego za nic ruch pojazdów i mijających go ludzi? Podszedłem do puszki i też wrzuciłem dwadzieścia yuanów, choć miałem chęć cisnąć do niej czerwoną setkę. Nie chciało mi się wierzyć, że widoczni nieopodal policjanci nie zgarniali z ulicy tej biedaczki, tak demonstracyjnie tamującej ruch pieszych na chodniku. Jeden z chińskich przyjaciół powiedział mi, że czasami tacy żebracy mają układ z policjantami i dzielą się z nimi codziennym urobkiem, który bywa dość duży. Postałem jeszcze chwilę, zamyśliłem się nad drogami ludzkich przeznaczeń i na koniec zastanowiłem się, czy owa żebraczka może tak leżeć cały dzień? Przecież pojawiłyby się u niej odleżyny i nuda kazałaby jej wstać choćby dla rozprostowania kości. Z drugiej strony – czego ludzie nie robią dla pieniędzy, jakich cudów nie dokonują, by zdobyć upragnione monety i banknoty? Żebracy na ulicach nie są osobliwością nankińską, bo przecież widywałem ich w wielu miastach, w mniejszych ośrodkach, a nawet w górach, w małych społecznościach narodowych. Tutaj sprawę wyjaśniło odczytanie tekstu umieszczonego na kartce, ale Zhao była sceptyczna i kręciła powątpiewająco głową. Ja też byłem zaskoczony i zastanawiałem się, czy miałem do czynienia ze skrajnym poświęceniem i miłością synowską, czy też może z cynicznym żebractwem, żerującym na uczuciach ludzkich.

Ociągając się trochę, ruszyłem dalej ulicą i natknąłem się na przystojnego młodzieńca w granatowej koszulce, z angielską reklamą stylowych podróży i pomarańczową torbą z prawej strony. Chłopak szedł swobodnie, tuż przy parkingu dla setek rowerów i skuterów elektrycznych. Ręce oparł na kieszeniach długich dżinsów i wyraźnie zamyślił się nad czymś, kompletnie nie zwracając uwagi na to, że go fotografowałem. To był dość mglisty dzień i w dali widać było ledwie zarysy wieżowca ze strzelistą iglicą, ale w bliższym planie rysowały się wyraziście wysokie, nowoczesne budynki. Za przejściem dla pieszych zauważyłem też orientalne kształty dawnej cesarskiej fabryki brokatu, jedynie poszerzonej nowymi sześcianami dobudówek. Spokój młodzieńca dobrze współgrał z zatrzymanymi autami i ludźmi przechodzącymi na pasach dwie wstęgi ulicy. Stałem na chodniku i kontemplowałem rozległość Nankinu, jego liczne place i puste przestrzenie po wyburzeniach, jakby specjalnie przygotowane do nowej zabudowy. Po chwili dołączyli do mnie chińscy przyjaciele z Jalalem z Maroka, poetką z Francji i ruszyliśmy pieszo w stronę największej księgarni w mieście, w której miało mieć miejsce nasze czytanie wierszy. Nawet w Chinach nazywa się to już z amerykańska poetry reading i ciekaw byłem jakie będzie zainteresowanie tego rodzaju przekazem. Pamiętałem z wyprawy do Nowego Jorku w roku 2000, opowieść wielkiego poety amerykańskiego Geralda Sterna, który relacjonował mi jego spotkania z publicznością w różnych miejscach USA. Musiano na nie rozbijać specjalne namioty cyrkowe, tak wielu było chętnych, choć bilety wcale nie były tanie. Czasem też organizowano mu poetry reading na stadionach i w wielkich salach, przeznaczonych do spotkań wyborczych, albo imprez sportowych. Okazało się, że publiczność chińska też jest spragniona żywego słowa, bo lekko licząc w największej sali księgarni Librairie Avant-Garde (Księgarni Awangardowej) zasiadło trzysta osób. Moja przyjaciółka przestrzegała mnie, że Chińczycy oczekują przede wszystkim poezji z trudnymi europejskimi metaforami, które pragną dekomponować w czasie dyskusji po spotkaniu. Jakoś nie mogłem w to uwierzyć i czytanie zacząłem od dopiero co napisanego wiersza pt. Chińska dziewczynka:        

Jaka jesteś krucha jaka wiotka jaka zagubiona

gdy patrzysz na mnie w kolei podziemnej

w Nankinie

gdyby ludzie ciągle się nie zabijali i razem

budowali świat szybko doleciałabyś

do dalekich gwiazd

każdy mógłby tam być gubernatorem 

księciem królem jakiejś

dali

dorosłabyś i zostałabyś księżną konstelacji

pacyficznej błyskającego na szafirze nieba

gwiazdozbioru wschodniego

A tak życie będziesz

miała ciężkie –

urodzisz syna i córkę całe dnie pracować

będziesz w składzie jedwabnym fabryce

porcelany albo w hotelu

na razie jeszcze należysz do ludzkości mknącej

do przodu dojrzewającej jak owoc liczi

jak pitaja jak rambutan

ale zwiędła przyszłość czeka już na ciebie

na ostatniej stacji 

życia

Nankin 2015

Choć prowadząca spotkanie Zhao lekko się skrzywiła, rozległy się gromkie oklaski i uśmiechy pojawiły się na twarzach wielu młodych ludzi. Skonsternowany nieco, zapytałem publiczność jakie wiersze mam czytać i usłyszałem, że ciekawie będzie posłuchać jak widzę Chiny i jakie refleksje generują one w umyśle Europejczyka. Na szczęście Zhao przetłumaczyła sporo moich wierszy na chiński, więc mogłem czytać po polsku, wzbudzając niezwykłe zainteresowanie naszym językiem, a Zhao natychmiast prezentowała wersję w mowie Kraju Środka.

Przed Poetry Reading w Nankinie. Od lewej prof. Huang Fan, Mr. Liu, autor wspomnień i marokański poeta Jalal Al-Hakmoui

« Older entries

%d blogerów lubi to: