STAMBUŁ

skanuj0003Orhan Pamuk urodził się w 1952 roku w Stambule i w mieście tym spędził prawie wszystkie lata swojego życia. Pisarz pochodzi z zamożnej rodziny mieszczańskiej, która z czasem zubożała i z dużego rodowego domu przeprowadziła się do biedniejszych dzielnic. W dawnej stolicy Imperium Otomańskiego chodził do szkół, przeżywał pierwsze miłosne rozterki i uczył się dziwnego alfabetu tureckiej metropolii. W młodości malował wiele obrazów i pragnął być artystą, portretować ludzi i miejsca. Ukończył American Robert College w Stambule a następnie studiował architekturę na tamtejszej politechnice, jednak po trzech latach porzucił ją i zrezygnował z ambicji zostania malarzem lub architektem. Później studiował również dziennikarstwo na Uniwersytecie w Stambule, lecz nigdy nie pracował jako dziennikarz. Od dwudziestego trzeciego roku życia zajmował się wyłącznie pisarstwem. Jako autor kilku znaczących powieści, należy do najwybitniejszych epików europejskich. Sławę jego ugruntowały przede wszystkim takie obszerne dzieła jak: Nazywam się czerwień, Nowe życie i Śnieg. W Turcji widzi się w nim komentatora społecznego, choć on uznaje się za twórcę fikcji literackiej, bez wyraźnych skłonności politycznych. Daleki jest od ortodoksji muzułmańskiej i podejmuje w swoich książkach trudne tematy z historii swojego kraju. Był wielokrotnie celem ataków ekstremistów islamskich, którzy nie mogą mu darować tego, że opisał krwawą rzeź Ormian, w której prawdopodobnie zginęło milion ludzi. Był też pierwszym pisarzem ze świata muzułmańskiego, który publicznie potępił fatwę, nałożoną na Salmana Rusdiego. Książki Orhana Pamuka zostały przetłumaczone na ponad pięćdziesiąt języków świata, a w 2006 roku autor nagrodzony został Nagrodą Nobla. Obecnie polscy czytelnicy otrzymali kolejne znaczące dzieło pisarza, tym razem książkę wspomnieniowo-eseistyczną, wielowątkowo i na wielu płaszczyznach prezentującą dzieje i magię Stambułu. Ta narracja jest ogromnym freskiem pisarskim, na którym pojawia się kilka centralnych planów: po pierwsze, dzieciństwo i życie rodziny pisarza, młodzieńcze bójki z bratem, zniknięcia i kochanki ojca, matriarchat w wielkiej kamienicy rodowej; dalej przybliżenia dzielnic i panoramiczne przedstawienia Bosforu, po którym stale pływają dymiące statki i motorówki, nad którym ogniskuje się życie miasta. Z kolei nawiązania do historii opisywanego miejsca i odwiedzin w Stambule znanych twórców, wybitnych postaci dziewiętnastowiecznej i dwudziestowiecznej kultury europejskiej, a także próba określenia i wydobycia z mroków charakterystycznego stambulskiego smutku, depresyjnego żalu, nieustającego rozpamiętywania ulotności życia. Dodajmy do tego jeszcze nawiązania do egzotycznych dla Europejczyka pisarzy tureckich i liczne portrety osób z otoczenia pisarza. Czytelnik szukający egzotyki i pragnący oderwać się od realiów kultury europejskiej, znajdzie w tym dziele wiele elementów, które uzna za zaspakajające jego ciekawość. Jest to rzeczywiście – jak pisał „Publishers Weekly” – Zapierający dech w piersiach portret miasta, elegia po stracie cywilizacji, która umarła, i medytacja nad zawiłymi splotami ludzkich losów. Pamuk snuje swoją opowieść z lekkością, łatwo zmienia tematykę, przeskakuje z miejsca na miejsce, potrafi tak kumulować opisy dzielnic i ludzi, że powstaje szeroka panorama, z niezwykłą głębią i dbałością o szczegół. To opowieść o cyprysach i ciemnych dolinach – podsumowuje autor – o opuszczonych i zaniedbanych nadmorskich domach, starych, przeżartych rdzą statkach i Bóg jeden wie jakich towarach, o poezji bosforskich łodzi i dworów, zrozumiałej wyłącznie dla ludzi, których życie upłynęło na tym brzegu, o odkrywaniu smaku życia pośród ruin cywilizacji – jakże potężnej, prężnej i wyjątkowej; o radości, zabawie i zwyczajnej chęci zrozumienia tego świata, odczuwanej przez dziecko, które nic sobie nie robi z historii i dawnej potęgi. To opowieść o niepewności i bólu pięćdziesięcioletniego pisarza, o jego przyjemnościach i doświadczeniach, które nazywa życiem. I choć rzeczywiście książka ta wciąga, potrafi oczarować czytelnika, dopowiedzieć wiele istotnych treści do prób zrozumienia kultury świata islamu, to jednak pewnym nadużyciem jest komentarz, jaki Wydawnictwo Literackie zamieściło na okładce: wspomnienie o tym niezwykłym i tajemniczym miejscu jest być może najbardziej wzruszającą z książek, jakie do tej pory napisano o jakimkolwiek mieście. Te komercyjne zachwyty wyrządzają krzywdę Pamukowi, bo przecież jego książka broni się sama, nie potrzebuje nadętego patosu, ma swój powab i czar, a nade wszystko jest czytelnym przesłaniem dla ludzi innej wiary i innych miast.

Głównego bohatera, czyli samego Orhana (to imię po jednym z pozytywnych sułtanów), poznajemy, gdy ma kilka lat i z iście dziecinną wrażliwością odkrywa świat wokół siebie. W jego kamienicy drzwi są pootwierane, bo wszyscy należą do rodziny, a zdecydowanie najważniejszymi osobami są rodzice i babcia, a także wujkowie i młodzież z innych gałęzi rodu. Dla europejskiego czytelnika, który przyzwyczajony jest do roztrząsania muzułmańskiej biedy, interesujące mogą być opisy pokoi i korytarzy w kamienicy bogatych Turków. Tutaj wszystko przypomina, bądź ma przypominać, mieszczańskie przyzwyczajenia mieszkańców Paryża, Berlina czy Genewy – tutaj znajdziemy serwantki jak z powieści Zoli i Balzaka, stylowe krzesła, lustra i ogromną ilość niewielkich figurek, wazoników, talerzy i tac, japońskich parawanów, jakby przeniesionych z salonów słynnych dziewiętnastowiecznych dam. W tym domu spokojnie rozmawia się o wydarzeniach ostatnich dni i miesięcy, wspólnie jada się posiłki, babcia popija piwo, a dzieci przepychają się i gonią po całym domu. Ani słowa o religijnych zakazach i nakazach, o nieustającym schylaniu głowy przed Allachem, nie ma też żadnych restrykcji związanych z rytmem dnia czy nocy, liturgią świąt. Narrator jeśli zacznie pościć podczas ramazanu, to uczyni to z wyboru, w średnim wieku. Tymczasem bawi się z bratem, kolekcjonuje – jak wiele dzieci w innych krajach Europy i Azji – kolorowe samochodziki, jeździ z matką i ojcem nad Bosfor, cieszy się z bliskości ukochanych osób i z radością idzie do szkoły, która jest jak obietnica nowej przygody. Powoli jednak zaczyna się w nim rodzić jakieś tragiczne pęknięcie, a melancholia zastępuje radość. Pamuk sporo stron swojej książki poświęcił czemuś, co w Stambule nazywa się hüzün i jest dziwnym, dojmującym smutkiem, nieokreślonym bólem, jakby mrokiem pojawiającym się w duszy ludzi. Choć wyciska piętno na ludzkich życiorysach i niektórych prowadzi na most bosforski i każe skakać w otchłań, to jednak jest też określoną wartością, jakimś szlachetnym rodzajem zamyślenia, wglądu w głębie ludzkiej jaźni. Dlatego, choć bywa przekleństwem, dla artysty jest rodzajem narzędzia poznania, jakby momentem zatrzymania w kadrze i ustalenia właściwej monochromii obrazów. Pamuk przyznaje zatem: Lubię ten przejmujący smutek, jaki ogarnia mnie na widok starych kamienic, i ciemność wypełniającą opuszczone, obracające się w ruinę rezydencje, które przybierają charakterystyczną „stambulską” fakturę. Gdy patrzę na przesuwające się czarne cienie ludzi w zbyt wcześnie zapadłych ciemnościach zimowego wieczoru, silniej odczuwam swoją przynależność do tego miejsca. Kiedy ciemność nocy okrywa miękkim kocem nasze życie, nasze ulice oraz należące do nas przedmioty, a my jesteśmy bezpieczni w swoich domach, sypialniach i łóżkach, możemy wrócić w snach do minionej świetności i dawnych legend. Lubię tę ciemność, która, nie poddając się wątłym światłom latarni, tak poetycznie opada na biedne przedmieścia Stambułu. Lubię ją, bo wtedy my, mieszkańcy tego miasta, zasłaniamy się przed obcymi spojrzeniami ludzi Zachodu, osłania ona nasze ubóstwo, które tak bardzo pragniemy ukryć. Jest w tym jakiś kompleks i poczucie wyobcowania ze społeczności świata, ale też jest duma z powodu tego, iż autor należy do stambulskiego tłumu, jest taką samą jego cząstką, jak biedacy snujący się po ulicach, kobiety w chustach zmierzające do meczetu czy siedzący w kawiarniach i restauracjach mężczyźni, rozprawiający o wszystkim i o niczym.

Niezwykłą wartość mają tutaj opisy Bosforu, z jego dwoma wielkimi mostami i z nieustającym ruchem statków, motorówek i łodzi rybackich. Ta cieśnina dookreśla miasto i przydaje tła strzelistym minaretom kościoła Hagia Sophia, licznym pałacom sułtańskim, wieżom, latarniom morskim zbudowanym w stylu orientalnym i wielkim dzielnicom, łagodnie schodzącym ze wzgórz ku morzu. Pisarz dostrzega piękno tego miejsca w wieku dziecinnym, młodzieńczym i w czasach coraz poważniejszej dorosłości. Kontempluje zatem wielkie liniowce i masowce, sowieckie statki wojenne i tankowce, uczy się na pamięć kształtów tureckich stateczków wycieczkowych i niewielkich kryp rybackich. Owo przesuwanie się okrętów jest dla niego rodzajem zegara, nieustannie gnającego do przodu czasu, odchodzących dni i lat, pojawiających się i znikających zdarzeń, ludzi, kształtów. Patrząc na te głębokie wody z okien swojej pracowni malarskiej, z różnych punktów miasta, a wreszcie z pokładu statku pływającego po Złotym Rogu, dostrzega Pamuk ciągłość doświadczeń i nieustający przepływ dziejów. Dlatego wraca myślą do czasów świetności Stambułu i analizuje ryciny Antoine’a-Ignace’a Mellinga, który z niezwykłą starannością o szczegóły, utrwalił dla przyszłych pokoleń dziewiętnastowieczny obraz miasta i ludzi, mieszkających wtedy w nim. Wielką wartością książki tureckiego noblisty jest jej strona ilustracyjna, a więc dziesiątki czarno-białych fotografii oraz dawne ryciny, obrazy i rysunki. Dzięki temu możemy natychmiast przenieść się do opisywanych przestrzeni i sprawdzić czy narracja, analiza, pointa Pamuka mieści się w naszym widzeniu tego świata. Niezwykle inspirujące są też nawiązania do wysłanników naszej kultury, którzy odwiedzali Stambuł i przekazali przyszłym pokoleniom swoje opisy, refleksje i uogólnienia. Czasem były one znakomicie skonstruowane i zaciekawiały z powodu barwności opisu, ale czasem – jak w przypadku Flauberta przepowiadającego, że za sto lat Stambuł będzie stolicą świata – były przesadne i egzaltowane. Te relacje są tutaj przedmiotem, napisanych z lekkością, syntez, analiz i przywołań. Podróżujemy zatem na Wschód z francuskim melancholikiem Gérardem de Nervalem i czytamy rozdział poświęcony dawnej stolicy imperium wielkich sułtanów. Klimat tych opowiastek – konstatuje Pamuk – bardziej przypomina baśnie Szeherezady niż prawdziwy nastrój Stambułu. Nerval jest dla tureckiego pisarza ciekawy, bo pojawiła się u niego pewna skłonność do opisywania spraw drastycznych, morderstw, przelewu krwi, wielkich pożarów. Ten Francuz pojechał na Wschód by uciec od smutku i myśli samobójczych, ale w końcu jednak powiesił się na latarni ulicznej. Czytając jego relacje, przyglądając się miejscom, które wyodrębnił i koordynując jego opisy, Pamuk – jakby pod powierzchnią słów – zastanawia się czy hüzün miał jakiś wpływ na ostateczną decyzję Nervala. Także relacja Théophile’a Gautiera, który przyjechał do Turcji dziewięć lat po podróży Nervala, staje się pretekstem do snucia refleksji o mieście. Tym razem osąd jest łagodniejszy: dziennikarski talent autora sprawia, że jego książka, jeśli nie liczyć kilku stereotypowych tematów i obserwacji dotyczących sułtana, kobiet czy cmentarzy, jest wybitnym reportażem z życia Stambułu. Dla autora Śniegu Gautier jest łącznikiem pomiędzy dziewiętnastym, a dwudziestym wiekiem, bo jego opisy tamtego miasta można zastosować przy narracji dwudziestowiecznej: autor chodzi po tych samych uliczkach i kontempluje: miałem wrażenie, że z wyjątkiem kocich łbów, nic się w Stambule nie zmieniło. Tak lektura francuskich pisarzy i podróżników staje się pretekstem do wędrówki starymi zaułkami i później niezwykle plastycznych opisów bosforskiej biedy, odrapanych drewnianych domów, zapadających się dachów kamienic, wszędobylskich straganów, sznurów prania i ludzi snujących się pośród tej szarzyzny i beznadziei. Pamuk wskazuje też opisy nie przystające do jego wyobrażeń o mieście, a więc refleksje André Gide’a z wyprawy odbytej w 1914 roku, dalej Lamartine’a, Pierra Lotiego czy w bliższych nam czasach – Josifa Brodskiego. Największą przykrość – pisze Pamuk – podczas lektury wspomnień obcych podróżników sprawia mi jednak świadomość, że wiele z tych rzeczy, o których z zachwytem się rozpisywali, zaraz potem zniknęło na zawsze, co było wynikiem okrutnej zależności. Przybysze bowiem uwielbiali opowiadać o egzotyce tego miasta, dla dążących do Europy stambulczyków zaś, była ona przeszkodą, którą należało jak najszybciej usunąć. Także wizyta Gustava Flauberta w mieście nad Bosforem obciążona była jego stanem zdrowia i dziwnym nastawieniem, które kazało mu przede wszystkim szukać w krainach Orientu jakichś okropności. Zaraziwszy się syfilisem w Bejrucie, Flaubert odwiedza domy publiczne w Stambule i opisuje „cmentarne kurwy”, uliczne tłumy, puste gniazda bocianie i kruszejące nagrobki. Dla Pamuka te opisy Stambułu i różne obsesje europejskich pisarzy i podróżników są równie egzotyczne jak strach przed jego światem.

Książkę tureckiego pisarza można czytać jednym tchem, ale potem trzeba wracać do jej najlepszych fragmentów, do odważnych ocen i nawiązań i do klimatu stambulskiej melancholii, tak udanie tutaj wykreowanej. Odzwierciedla się ona w czarno-białych fotografiach i w przywołaniach statków przesuwających się pod mostami, a potem wypływających na Morze Śródziemne; osadza się ona też pomiędzy łuszczącą się farbą walących się domów, a pięknym tynkiem nowych rezydencji, zostaje między źrenicami Czarnej Róży (pierwszej miłości Pamuka) i na obrazach młodego artysty. Pozostaje w pamięci jako aura czegoś ulotnego i gęstniejącego w przestrzeni i staje się materializacją smutku, zamyślenia nad odchodzeniem naszego świata i miejsc, z którymi związał nas nieuchronnie los. Ten egzotyczny i zarazem europejski autor potrafi pięknie opowiadać i w tym jego książka przypomina trochę różne arabskie i perskie zbiory opowieści, na czele z Księgą tysiąca i jednej nocy. Można by tutaj przywołać wiele innych tytułów, ale też musielibyśmy odnieść narracje tego autora do umiejętności snucia opowieści przez Tołstoja, Dostojewskiego czy Manna. Zresztą Pamuk ich kilkakrotnie przywołuje i daje do zrozumienia, że pisania uczył się tyleż od Arabów, Turków i Persów, co od wielkich europejskich powieściopisarzy. Tak powstaje wielka panorama miasta u wrót Azji i Europy, ale jej twórca nie potrafi uwolnić się od smutku i melancholii, zwanej hüzün. Z czasem poczucie wyobcowania w mieście i zimnej obcości wielkiej metropolii przechodzi na wnętrze pisarza i obezwładnia go: Czasami moje miasto wygląda jak obce miejsce. Ulice, które sprawiają, że człowiek czuje się tutaj jak w domu, nagle zmieniają kolory. Patrzę na mijające mnie w zniecierpliwieniu tajemnicze tłumy i uświadamiam sobie, że ludzie ci byli tu od setek lat. Całe to miasto – z błotnistymi parkami i opustoszałymi przestrzeniami, placami, betonowymi monstrami upstrzonymi słupami elektrycznymi i reklamami – jak moja dusza szybko staje się pustym, b a r d z o pustym miejscem. Brud i kurz zaułków, smród wydobywający się z otwartych kubłów na śmieci, wciąż nowe dziury, wybrzuszenia i ubytki w chodnikach – cały ten nieład i zamęt, które tworzą Stambuł, sprawiają, że moja dusza i moje życie wydają mi się mierne, niewiele warte, ułomne… Jakby Stambuł był karą, na którą zasłużyłem, a ja – kolejnym odpadem na jego ulicy. Gdy Pamuk pisał te słowa nie wiedział jeszcze, że w 2006 roku zostanie laureatem najbardziej prestiżowej nagrody literackiej świata, a jego przestrzenie, jego malarsko przedstawiony Stambuł zyska akceptację milionów czytelników na całym świecie. Ciekawe czy hüzün jest nadal cząstką duszy tego wszechstronnie uzdolnionego pisarza?

PAUL NEWMAN (1925-2008)

 

 

W wieku osiemdziesięciu trzech lat zmarł na raka w Stanach Zjednoczonych Paul Newman. Przez wiele lat był częścią mojego świata i należał do ulubionych aktorów. Podziwiałem jego sprawność aktorską i życiową, gdy rozwinął kulinarny biznes i co roku zarabiał ogromne pieniądze na kinie i na sosach. Gdy chodziłem do kina „Mimoza” lub „Słońce”, gdy z moją dziewczyną bywałem często na seansach w „Pomorzaninie” czy „Awangardzie” lub pobliskim „Bałtyku”, widywałem go w westernach, filmach akcji, obrazach o bogatej finansjerze i w komediach. Mógłbym tu wymień takie filmy jak: Sędzia z Teksasu (1972), Płonący wieżowiec (1974), Nieme kino (1976), Fort Apache, Bronx 1981), Werdykt (1982) i Kolor pieniędzy (1986) czy Projekt Manhattan (1989). Jednak największe wrażenie zrobił na mnie ten aktor w Żądle (1973) i w niezapomnianym westernie Butch Cassidy i Sundance Kid (1969), z piękną balladą Boba Dylana Knockin\’ On Heaven\’s Door. To z niej pochodzi zwrotka: Mama, put my guns in the ground/ I can\’t shoot them anymore./ That long black cloud is comin\’ down/ I feel like I\’m knockin\’ on heaven\’s door. Zawierała ona zakodowane przesłanie pacyfistyczne i w epoce wojny w Wietnamie i rozwoju ruchów hipisowskich, rozgrzewała młodych ludzi do czerwoności. Newman miał niezwykle wyrazistą twarz, urodę amerykańskiego oficera marynarki wojennej i jakąś prawniczą, sędziowską , dostojność ruchów, a przy tym był człowiekiem niezwykle szlachetnym, nie ulegającym naciskom lobby filmowego. Nawet plotkarskie gazety go oszczędzały, bo nie dostarczał im żadnej pożywki. Pozostawił po sobie legendę wielkiego aktora i wspaniałego człowieka, który żył i odszedł w zgodzie ze swoim sumieniem. Numerolodzy wskażą zapewne, że urodził się i umarł dwudziestego szóstego dnia miesiąca.

SZPAKI

Coraz większe stada szpaków pojawiają się w otoczeniu mojego bloku. Niektóre siadają na wysokich topolach i popiskują, niewidoczne w liściach, powodują, że drzewo zaczyna żyć ich głosami. Inne zlatują na trawniki i dojadają jeszcze co się da, gromadzą zapasy na zbliżający się długi lot. Przy nich dumnie przechadzają się samotne gawrony i liczne gołębie. Szpaki są niezwykle barwnymi ptakami, z opalizującymi skrzydłami i barwną siatką plamek na piersiach. Prawie na całym świecie wyglądają tak samo, tylko na Bali zobaczyć można białą odmianę. Przelatują z miejsca na miejsce, zatrzymują się na dachach i antenach, a potem nagle zrywają się do lotu i podążają stadnie w jakimś kierunku. Jakby przygotowywały się do wspólnej wyprawy za morze, jakby miały już gotowy plan na najbliższe dni. Przylot i odlot ptaków to jedne z wyznaczników naszej planetarnej chronologii i naszego bytowania na ziemi. Każdy z nas ma pisaną określoną, skończoną ilość wschodów i zachodów słońca, wzejść księżyca, każdy też ma w swoim życiorysie przeznaczoną mu ilość zmian pór roku, nadejść wiosny i zimy, przylotu i odlotu ptaków. Klucze dzikich gęsi na niebie, odlatujące stada mniejszych i większych skrzydlatych zwierząt, zamykają jakiś kolejny cykl naszej egzystencji.

PRZED NOBLEM

Każdego roku, gdy wrzesień dobiega końca, w mediach pojawia się żelazne pytanie: kto w tym roku otrzyma Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Mnie tylko raz – w przypadku Josifa Brodskiego – udało się trafnie wytypować laureata. Często nagradzani pisarze byli dla mnie zaskoczeniem, czasem znałem jakieś ich książki, najczęściej z czarnej serii PIW-owskiej, prezentującej literaturę światową. Przez ostatnie miesiące sporo przeczytałem dzieł ostatnich noblistów, a więc cały ciąg powieści J. M. Coetzee’ego, a ostatnio także jego eseje. Dalej książki V. S. Naipula, a przede wszystkim Pół życia; powieści Doris Lessing – Piąte dziecko i  Pamiętnik przetrwania, nieco dramatów Pintera i jeszcze ostatnia fascynująca lektura, książka biograficzna Turka Orhana Pamuka Stambuł. Czyta się to znakomicie, a dla mnie opisy tego egzotycznego miasta są tym ciekawsze, że zawsze interesowały mnie ostatnie dni Adama Mickiewicza, które dokonały się właśnie nad Bosforem, w perspektywie strzelistych minaretów. Gdy Pamuk (po turecku jego nazwisko oznacza bawełnę) opisuje małe uliczki, odrapane domy, walące się budynki, widzę jako żywo dom, w którym umierał nasz największy poeta. Muszę kiedyś koniecznie pojechać do tego miasta i zwiedzić niewielkie muzeum, poświęcone twórcy Pana Tadeusza. Jak dotąd widziałem Stambuł jedynie nocą, z pokładu samolotu, ale już wtedy odczułem niespotykaną aurę tej przestrzeni, jakiś sakralny powiew, a przy tym niezwykłe skłębienie ludzi i miejsc. Desenie i kolaże świateł pulsowały rozlegle i zatęskniłem za tym, by kiedyś stanąć nad brzegiem Morza Czarnego i powędrować uliczkami dawnej stolicy Imperium Otomańskiego. W jakiś sposób lektura książki Pamuka spełnia te oczekiwania i zapewne poświęcę jej więcej uwagi w dłuższym tekście krytycznoliterackim.

Któż zatem otrzyma w tym roku literackiego Nobla? Za każdym razem giełda literacka przywołuje jakieś nazwiska i dzieła pisarskie. Mówi się od lat, że na Nobla zasłużył Żyd Amos Oz, Anglik z hinduskimi korzeniami Salman Rushdie, wymienia się też Amerykankę Joyce Carol Oates i jej krajana Philipa Rotha. Od dawna czekają na to wyróżnienie: Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, Carlos Fuentes, John Updike i Thomas Pynchon. Niektórzy przebąkują, że tę nagrodę mógłby dostać Paolo Coelho z Brazylii, choć pisarz ten ma tyluż zwolenników, co zapiekłych wrogów, uznających jego dzieła za postmodernistyczną grafomanię. Z poetów wciąż wskazuje się Syryjczyka Adonisa, czasem Amerykanina Geralda Sterna lub Philipa Levine’a, mówi się też, że Nobla otrzyma nestor polskich poetów, Tadeusz Różewicz lub znacznie młodszy od niego Adam Zagajewski. W orbicie zainteresowań szwedzkich akademików jest też ponoć Litwin Thomas Venclova, Amerykanin John Irving (Świat według Garpa) i Umberto Eco, a nawet Bob Dylan. Ja – gdybym miał głosować – opowiedziałbym się za Japończykiem Haruki Murakami, Llosą lub za Rushdie’m.  Lubię też wiersze wymienionych wyżej poetów  amerykańskich i Adonisa, a Nobel dla Różewicza byłby oddaniem mu sprawiedliwości dziejowej i historycznoliterackiej. W ostatnich latach pojawiło się wiele kontrowersji, związanych z kolejnymi werdyktami. Najwięcej hałasu było po uhonorowaniu Elfriede Jelinek i nawet – na znak protestu – zrezygnował z udziału w gremium jeden z członków Akademii. Sporo głosów przeciwnych zebrał też Dario Fo, a i nasza Szymborska nie przeszła bez negatywnych komentarzy i wyciągania jej wierszy z czasów stalinowskich. Ranga tej nagrody powoduje, że zawsze znajdą się zawiedzeni komentatorzy i nie ucichną spekulacje. Ciekaw jestem czy kiedyś otrzyma tę nagrodę młody twórca, na razie wiek laureatów najczęściej oscyluje pomiędzy sześćdziesiąt pięć a osiemdziesiąt pięć lat. Czy doczekamy się literackiego noblisty w wieku lat czterdziestu lub pięćdziesięciu? Ileż wielkich dzieł napisali młodzieńcy, ile ważnych książek wyłowili z nicości ludzie w średnim wieku. Czy warunkiem otrzymania najważniejszej nagrody literackiej świata jest starość i bliskość śmierci?

STARA FOTOGRAFIA

                        Eroica, Marcia funébre

Mój brat leżał w malutkiej, białej trumience. Miał otwarte szeroko usta, jakby chciał jeszcze choć raz zaczerpnąć powietrza, jakby zastygł w ostatnim krzyku, jakby czekał na ostatnią łyżeczkę pokarmu. Na główce miał białą, koronkową czapeczkę, a jego ciało okrywała płócienna koszula. Rączki zatrzymane ostatnim skurczem mięśni, szeroko otwarte oczy wpatrzone w czarną wieczność. Trumienka leżała na politurowanym krześle, w dali stał niklowany krucyfiks i paliły się dwie białe świece. Jakieś kwiaty, asparagus rozrzucony na szatkach i swobodnie zwisający za trumienkę. Ponury bezdech kostnicy i pozłacane aniołki na wieku, jakieś duże trumny obok i delikatnie przytwierdzone krzyże do wiek. Ile w tym malutkim ciałku miłości, ile bólu łkającego bezgłośnie, ile łez czystych jak źródło w Grocie Massabielskiej. Są takie motyle, które rodzą się, wznoszą ku niebu i szybko umierają. Wiele z nich nie zdąży nawet wylecieć poza łąkę, na której przyszły na świat. On też nie zdążył poznać mnie i swojego podwórka. Był cząstką wszechświata, która rodzi się i umiera w jednej chwili. Na kostnicy powiewała czarna chorągiew, a może to kawki unosiły się nisko nad jej dachem. Gdzieś w dali słychać było jakiś przejmujący płacz, jakiś jęk przechodzący w najwyższe akordy żałobnego marsza. On leżał zimny i nieruchomy, ale był w nim też jakiś nieziemski majestat, jakieś ponadnaturalne piękno, jakby spojrzenie w inną rzeczywistość.

Przyszedł grabarz i zamknął trumienkę. Sprawnie przybił wieko gwoździami. Podeszły cztery dziewczynki dwunastoletnie i podniosły delikatnie łódkę jego wieczności. Jakiś chłopiec niósł krzyż na czele pochodu, za nim podążał chłopak ze sztandarem pogrzebnym, nieliczni ludzie nieśli kwiaty i patrzyli smutno przed siebie. Dzisiaj nie żyją już siostrzyczki, które niosły trumienkę, nie żyje dziadek, babcia  i prababcia, nie żyją ludzie odprowadzający go na miejsce spoczynku. Nie ma tamtego dnia i tamtego czasu…  O, zaczął padać deszcz i ludzie pozakładali foliowe płaszcze i kapturki. Krople spadały powoli, jakby od niechcenia, nad grupą unosił się zapach kwiatów i liści, ptaki głośno oznajmiały, że życie jest ledwie mgnieniem powieki, lśnieniem światła w źrenicy, kroplą wody delikatnie spływającą z liścia. Gdzieś tam w dali, na niewidzialnej aksamitnej linie, jakiś anioł przyglądał się temu wszystkiemu, podskakiwał i obracał się w powietrzu. Dołączyły do niego inne anioły. Ludzie w dole posuwali się wolno do wykopanego grobu, a aniołowie zataczali coraz wyżej kręgi w powietrzu. Nagle jedwabista lina pękła i łagodnie opadła na ziemię. Nicią babiego lata musnęła twarze matki i ojca, zatańczyła pośród żałobników i niesiona wiatrem wzleciała w górę. Grabarze spuścili trumienkę do głębokiego dołu, a aniołowie oparci o parapety niebieskie patrzyli w zachwycie na ludzką ceremonię. Nagle zaszumiało coś w górze, załopotało, dał się słyszeć huk błyskawicy ześlizgującej się z firmamentów niebieskich. Aniołowie czmychnęli na wszystkie strony, zawiśli w powietrzu tworząc wielki trójkąt, na środku którego mienili się Chrystus, Bóg ojciec i Duch Święty. Gdy grabarze kończyli przyklepywać ziemię ze środka niewidzialnego trójkąta wyleciał biała gołębica. Pokołowała trochę w górze, przeleciała nad żałobnikami, zawróciła i jeszcze raz wzbiła się ku niebu. Ludzie powoli rozchodzili się do domów. Zostałeś sam pod ziemią, wpatrzony w dal czasu. Gdy wszyscy już poszli gołębica sfrunęła na twój grób i usiadła na nim. Po chwili wniknęła w ziemię, przeszła bezszelestnie białe wieko i zlała się z twoim ciałem. Słońce już zachodziło, gdy nowy anioł przepłynął przez tęczę i poszybował w kierunku ciepłego światła.

HELENA GORDZIEJ – GLORIA ARTIS

Byłem w Poznaniu na miłej uroczystości wręczenia Helenie Gordziej odznaczenia Zasłużony dla Kultury Gloria Artis. W Bibliotece Raczyńskich wygłosiłem laudację i starałem się przybliżyć fenomen twórczości tej wspaniałej istoty. Drobna ciałem ale wielka duchem i talentem, opublikowała Helenka blisko czterdzieści zbiorów wierszy, z których każdy był dla mnie wydarzeniem literackim. Nigdy nie zabiegała o zaszczyty, nigdy nie uczestniczyła w środowiskowych gierkach i we wzajemnym poklepywaniu się po plecach. Konsekwentnie szła swoją drogą i kreowała światy z czasów swojej sielskiej młodości, oceniała przestrzeń miejską i wprowadzała do wierszy elementy ekologiczne. O Helence powiedziałem między innymi: W tej poezji, z niespotykaną siłą, ujawnił się pierwotny mit lunarny, wpisany w ludzkie losy i miejsca serdeczne, a nade wszystko w określoną perspektywę kosmiczną – planety, na której rosną łany zbóż i traw, przepastne lasy; planety, gdzie istoty ją zamieszkujące wpatrują się w gwiazdy i wyczuwają w przepływającej krwi ten sam rytm, ten sam planetarny, księżycowy szept. Równie wyrazista fascynacja księżycem i jego wpływem na ludzkie losy, pojawiła się tylko w liryce Juliusza Słowackiego. To jest podobna tęsknota do rzeczywistości idealnej, podobny zew natury dziewiczej i czystej jak gra świateł lunarnych na wodzie Wszakże w różnych zakresach postrzegania, rytm księżycowy odsłania struktury kosmogoniczne: wszędzie chodzi o sposoby istnienia poddane prawu czasu i cyklicznego stawania się, to znaczy o egzystencje przeznaczone do „życia”, obejmującego w samej swej strukturze śmierć i odrodzenie. Dzięki symbolice Księżyca świat nie ukazuje się już jako arbitralny zbiór różnorodnych i rozbieżnych rzeczywistości. Różne płaszczyzny kosmiczne utrzymują ze sobą łączność, są w pewien sposób „związane” tym samym rytmem księżycowym, podobnie jak życie ludzkie jest „tkane” przez Księżyc i obdzielone przeznaczeniem przez boginie-tkaczki. Twórczości poetyckiej Słowackiego patronuje Księżyc, bo jednym z jego pierwszych utworów, jest mały poemat o takim właśnie tytule. Poeta otwiera w nim magiczną przestrzeń wiersza niczym twórca zamierzchłej kosmogonii. Wschodzący księżyc jakby pociąga za sobą cały świat, a jednocześnie momentalnie obdarza ów świat chłodem, aurą śnieżnej zimy, nastrojem smutku i zimowego obumarcia całej natury. Jest rodzajem zwierciadła odbijającego, ale też osłabiającego i rozpraszającego światło słoneczne. Księżyc sam w sobie nie świeci, połyskuje na niebie blaskiem słońca, kieruje ku ziemi to, co przyjął, co zagarnął i obdarzył własną kosmiczną aurą. Dlatego promień ów jest niepewny, blady, ale też i srebrzysty, mający jeszcze tyle impetu, że odbija się po raz drugi w krysztale lodu, igra pośród gałązek topoli. Prześwitując przez chmury, pojawia się i znika niczym pulsujące, żywe światło. Księżyc blado połyskujący nad światem umieszczony został w szerszej przestrzeni astralnej, ale też – jeszcze silniej – przypisany ziemskiej, uśpionej naturze. Poeta wyraźnie wskazuje na kosmogoniczny charakter  i s t n i e n i a  księżycowego – tak jak gwiazdy mnożą byty i generują nowe światy, tak księżyc powinien też rządzić nocną sferą, powinien rozpraszać ciemności i powoływać do życia nowe kształty. W takim kontekście księżyc niesie nadzieję, wypiera mrok, wskazuje drogę wędrowcom pośród ziemskich żywiołów. To jedna z fundamentalnych zasad kosmologii, a przecież w wierszach Słowackiego on ledwie osrebrza chmury, a jego drżące promienie nie są w stanie całkowicie oświetlić Ziemi. Poeta porównuje zatem księżyc do nadziei, która jest pomocą i tęsknotą, koi chwilowo ból istnienia, ale nie jest w stanie zastąpić radości, życia bez bólu i bez rozpaczy. Księżyc odwzorowany w poezji może istnieć tylko dzięki świadomości poety, gdyby on nie istniał i ona by nie istniała, znikłaby także perspektywa księżycowa. Chcąc nie chcąc, poeta przenosi na to ciało niebieskie mechanizmy występujące w obrębie ludzkiej świadomości i antropomorfizuje je, czyniąc nieomal kompanem pośród ziemskiej rzeczywistości. Zjawiskowa przestrzeń lunarna jest stale kontrapunktem dla rzeczywistości kosmotellurycznej – światło Księżyca pada na falujące wody i ów ruch falowy powoduje, że jakby drga, pulsuje, mieni się w wodzie. Księżyc zatem ma wpływ na rzeczywistość ziemską, ale też ludzka świadomość, wyobraźnia poety, a nade wszystko prawa przyrody mają wpływ na ostateczny kształt i sposób istnienia księżycowego światła. Rzeczywistość lunarna jest niczym sen oddalający martwą naturę, znieczulający ból dziennego istnienia pośród świata śmierci i grobów, świata przerażającej tanatycznej rzeczywistości ludzkiej, jest też realnym oddziaływaniem – cykliczną siłą regulującą wiele zjawisk na Ziemi. Zatem Księżyc – w poezji Słowackiego – patronuje ludzkim poszukiwaniom sensu i tajemnicy istnienia. Jest widomym znakiem siły utrzymującej je stale w zawieszeniu, siły przecież – w czasach poety – nie do końca zrozumiałej, fizycznego magnetyzmu, ale też magnetyzmu Boskiego, wprowadzającego ład do natury i patronującego w owym czasie wszelkim aktom natury kosmogonicznej.

Poezję Heleny Gordziej oświetla podobnie stylizowane i postrzegane światło księżyca. W jednym ze swoich najważniejszych wierszy: Między nowiem a pełnią, ustala poetka podobną perspektywę lunarną i pokazuje ludzi wsi jakby oglądanych z daleka, z przestworu kosmicznego, z odległej planety. Ich życia, ich losy, ich codzienne prace nabierają tu wymiaru mitycznego i stają się potwierdzeniem odwiecznej zasady kosmogonicznej. Nieustającego przepływu zdarzeń i myśli, ludzkich tęsknot i pragnień, obrotów planet i magnetycznych zamieci. Autorka pochyla się w wierszach nad  i s t n i e n i e m  i chce pokazać jak jest cenne, ile w nim świętości, ile potencjalnych sił i energii. Bohatera jej poezji określić można jako wiecznego wędrowca, który wiedząc wiele o świecie i jego prawach, stale idzie naprzód, stale chce wiedzieć więcej, stale czegoś szuka i stale mu czegoś brakuje. Gna go instynkt i atawistyczne siły, mknie naprzód, czując w sobie siłę przodków i zew krain, które dotąd odwiedzał tylko we śnie i w marzeniu. Gordziej bytuje pośród światów idealnych – jej liryczne wspomnienia, to co nosi głęboko w sercu, a nade wszystko poetycka wrażliwość, spowodowały, że stworzyła w ponad dwudziestu książkach nie spotykaną gdzie indziej topografię, pośród której poruszają się bohaterowie jej liryków, pośród której ona sama stale wędruje. Odwiedza w wyobraźni opuszczone kuźnie, zastygłe w bezruchu wiatraki, zachodzi do izb, gdzie kobiety rwą pierze i śpiewają pieśni, gdzie pachnie bochen świeżo wypieczonego chleba; przygląda się porcjowaniu mięsa i bronowaniu ziemi. Wszystko układa się w jej wyobraźni w ciąg zdarzeń inicjacyjnych, w nieustające przepływanie twarzy i widoków, w coraz szybszy bieg świata. Tylko spojrzenie na nów księżyca pozwala ustalić inną, szerszą perspektywę, tylko magiczny blask przydaje ludzkim wędrówkom nimbu tajemniczości, jakiegoś odwiecznego sekretu – szyfru, który są w stanie rozwikłać tylko byty nadwrażliwe. Jakaż wspaniała galeria typów ludzkich pojawia się w tej liryce, ileż charakterystycznych dla wielkopolskiej wsi postaci, ileż osób z najbliższego kręgu rodzinnego poetki i ileż z szerokiego klanu mitycznego. Do tego jeszcze mistrzowskie operowanie planami, swobodna wymiana funkcji poszczególnych postaci, które to raz bywają dziadkiem, wujkiem, ciocią, a w innym wierszu stają się bohaterami baśni, wojownikami słusznej sprawy, tymi, którym dane było ocalić lub i przenieść jego chwałę na następne pokolenia. Gordziej potrafi wspaniale w wierszu opowiadać i zarazem zawierać w nim elementy szerszych panoram, dalekich porównań i przenośni. Ocalająca funkcja liryku splata się tu z funkcją kreatywną, wypełniającą luki w egzystencji i przenoszącą ją w obszary sacrum. A wszystko w harmonii z ziołami, krzewami i drzewami, wszystko w symbiozie z pszczołą i motylem, wilkiem i wroną, wszystko w zgodzie ze światem wybuchającej stale od nowa natury. Poetka udanie naśladuje w wierszu rozmach i ekspansywność świata przyrody, ale jednocześnie poddaje go w utworze oryginalnej obróbce. To powoduje, że wiersze Gordziej są rozpoznawalne, wyrazistsze od wielu utworów czerpiących inspirację ze wsi i tę wieś opisujących – są poezją czystą i klarowną, która powstaje w sercu  i  z sercem. Oryginalność ta zasadza się też w nasączeniu wiersza liryką, jakąś matczyną czułością, a zarazem – akuratnie, po wielkopolsku – w takim utworu prowadzeniu, takim rozłożeniu akcentów i takiej poincie, że czytelnik nie ma wątpliwości, że obcuje z maestrią słowną, z dziełem intelektualnej sztuki. Tony autentystyczne i plebejskie przeplatają się tutaj z nowoczesnym brzmieniem polskiego wiersza białego, a kształt artystyczny utworów przywodzi na myśl lirykę Nowaka, Czernika, Ożoga, czy – momentami – ks. Twardowskiego. Jej sukces polega na tym, że bytuje pośród krainy, którą zna najlepiej i w której stała się rodzajem wyroczni – na co, czy na kogo, padnie jej poetyzujący wzrok, kogo przypomni jej uwznioślająca pamięć, co osądzi jej kodeks moralny, to zamieni się w wiersz, pozostanie na papierze i w jej świadomości niczym niezmywalne znamię. W efekcie powstał przejmujący poetycki, zapis dorastania do niezwykłej samoświadomości, panoramicznego widzenia własnych losów i losów całej ludzkości. Bo Gordziej myśląc o sobie, myśli o każdym człowieku, mało tego – myśli o każdym bycie; pragnie by krzewiła się nieustannie egzystencja, by nie gasła nigdy w przestrzeni bolesna wiedza o kamieniu i zatrutym ziarnie, o badylu cykorii i ślepym oku kasztana. Jej liryka rodzi się z gorzkiej tęsknoty za dawnym czasem, z pragnienia powrotu do chwil sielskiego dzieciństwa i młodości. Chciałaby wrócić do tamtych przestrzeni koleiną czasu, choć wie, że jest to niemożliwe. Jedynie poprzez magiczne przejścia wiersza udaje się jej na chwilę bytować pośród złotych łanów, pośród traw wysokich po kolana i malw. Tak oszukuje poetka czas i stale od nowa opisuje krainy inicjacji. Bohaterowie jej liryki bytują stale pośród natury, która jest dla nich największą tajemnicą. Uczestniczą w biesiadach bogów i stają się ziemią, składani do niej po śmierci. Z równą wrażliwością podchodzą do łopianów z pocieszną broszą/ rzepów, co do ćmy igrającej nad lampą. O tym z jakim wzruszeniem podchodzi Gordziej do kreowanego świata, świadczy, delikatnie personifikowana w tej poezji, ziemia, która staje się w kolejnych wierszach kochanką i kobietą czekającą na rozwiązanie, czułą matką i opiekunką każdego człowieka. To także pogłos mitu – cykle agrarne i mit kalendarzowy odciskają swoje bolesne piętno na życiorysach lirycznych bohaterów. Ta poezja uczy kształtów świata widzialnego i niewidzialnego, umacnia czytelnika w wierze, że istnieje paradygmat sielskiego dzieciństwa i obietnica spełnienia w niespełnieniu i niespełnienia w spełnieniu. A nade wszystko opisuje fenomen życia w całej jego krasie. Gordziej nie ustrzegła się pułapek czasu, ale choć los jej nie oszczędzał, to potrafiła przez lata tworzyć poezję, w której dominującą nutą jest optymizm i wiara w dobro człowieka. To jest wielkie osiągnięcie życia Heleny Gordziej, a zarazem jedno z większych osiągnięć twórców tworzących w Wielkopolsce, ludzi od zawsze potrafiących sobie radzić w ciężkich chwilach i pragnących sprawiedliwie oceniać to, co jest prawdziwe, to co ma w sobie fałsz. Ta liryka, choć tak często staje się ułudą, fatamorganą czasu, który odszedł bezpowrotnie, w niezwykły – trudny do opisania sposób – przybliża prawdę o tej krainie, staje się nieomal dokumentem historycznym; jest autentyczną etnografią słowa i bolesnym przypomnieniem trudu człowieka, zmagającego się z ziemią i z ciężarami wiejskiej egzystencji. Dzięki poetce i jej lirycznej sadze unieśmiertelnieni zostali członkowie jej klanu rodzinnego, miejsca wtajemniczeń, piękny obszar wielkopolski i autentyczny wielkopolski rodowód. Gdyby ktoś nie znał tej krainy, gdyby nigdy pośród niej nie podróżował, a przeczytałby by te wiersze, wiedziałby o niej wszystko, zrozumiałby, że rozciąga się od miarowo bijącego serca do łanu zboża, delikatnie, równomiernie, pochylanego przez wiatr….

Lubię takie szybkie wyjazdy z Bydgoszczy, a szczególnie gdy jadę pociągiem, bo mogę podziwiać widoki za oknem. Zauważam wtedy wiele ptaków, które żelazna maszyna płoszy. Tak było też tym razem, a moje wizualne łowy okazały się owocne – zobaczyłem wiele gatunków, które zwykłym podróżnym może umykają lub są nic nie znaczącymi plamami ptaków. Nad polami gromadziło się wiele dużych stad szpaków, które gotują się do odlotu. Z grud czarnoziemu zerwało się też znakomicie widoczne stado czajek, co jakiś czas wyłaniał się majestatycznie krążący błotniak stawowy lub zbożowy. Umykały przed pociągiem sójki, sroki, gawrony, kołyszącym się lotem pomknął w dal średni dzięcioł, a na drutach elektrycznych przysiadały dzierzby, trznadle, synogarlice i gołębie grzywacze. W zalesionej okolicy, na niewielkiej łączce, pasły się sarenki, a nad nimi latały trzy sporej wielkości kruki. No i ta ptasia drobnica: sikorki, łączące się już w zimowe stada szczygły, czyżyki, mazurki i jeszcze nieco jaskółek. W taki oto sposób piękne spotkanie w Bibliotece Raczyńskich, spotkanie z wielkopolskimi przyjaciółmi i znajomymi: Helenką i Zbyszkiem Gordziejami, Pawłem Kuszczyńskim, Ryszardem Daneckim, Jerzym Grupińskim i Joanną Małgorzatą Halec, połączyło się z przyjemnością obserwacji ornitologicznych. Wracając czytałem Dziwniejsze brzegi, zbiór esejów noblisty J. M. Coetzee, który chcę zrecenzować w nowym „Temacie”. Przyjdzie i czas napisać o nim, bo jest to moja ogromna ekscytacja czytelnicza ostatnich lat. Ucieszyło mnie to wspaniałe odznaczenie, przyznane przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego znakomitej wielkopolskiej autorce, która nikomu nigdy nie wyrządziła krzywdy, spokojnie pisała kolejne książki i doczekała się chwili, gdy została autentycznie doceniona. Sto lat Helenko i jeszcze wielu, wielu wspaniałych przeżyć literackich – nowych książek i nowych wierszy, a nade wszystko zdrowia i pomyślności. Gloria Artis…

JESIENNE LIŚCIE

Żółkną, blakną, czerwienieją, schną i powoli spadają z drzew, a dla mnie jest to dobry czas do pisania. Jakoś tak się złożyło, że większość moich obszernych książek eseistycznych napisałem jesienią. Teraz też rozpala mnie do czerwoności tom o Krasińskim i coraz głębiej wchodzę w jego światy. Liście spadają, zaczepiają się na krzakach i tworzą miękki dywan pod nogami. Kiedyś chodziłem po lesie z piękną, długowłosą dziewczyną i zbierałem z nią bukiet liści dębowych i bukowych. To było nasze pierwsze spotkanie, które potem przekształciło się w gorącą miłość. Ale jednak nie udało się nam zbudować wspólnego domu, liście zbierałem raz jeszcze, z inną kobietą, która została moją żoną i urodziła mi dwójkę dzieci. Liście i ich jesienne umieranie są jak ludzie, którzy wypełnili już treścią życia cały swój czas i nieuchronnie odchodzą w nieistnienie. Na szczęście w świecie ludzkim jest pamięć i pozostają po nas dzieci, książki, wspomnienia, jakieś fotografie i zapisy w księgach urodzin, księgach wieczystych, w bibliografiach i rocznikach periodyków. Liście tylko żółkną, bledną, czerwienieją…

WITOLD STANISŁAW KOZAK

Malarstwo Witolda Stanisława Kozaka jest próbą odkrywania obszarów sakralnych – w realnym świecie i zarazem w głębiach ontycznych. Sztuka od dawien dawna jest ceremoniałem, w którym ważną rolę odgrywa intuicja i przeświadczenie, że na płótnie, na desce, na ścianie katedry, powstaje przedstawienie, które ma w sobie coś z elementarnej logiki stworzenia. Choćby poprzez materię malarską i wykorzystanie cząstek barwnych, choćby przez zastosowanie interferencji świetlnych i poprzez wyodrębnienie tego, co nie istniało, co było zamysłem, konstrukcją intelektualną. W tym przypadku, mamy jeszcze do czynienia z rozpisaną na akordy modlitwą, z ukazywaniem świętości w utrwalonych przez wieki szablonach, ale i z oryginalnym wykorzystaniem czystych barw, jakby dodatkowo rozpromieniających to, co w samej swej istocie ma zakodowaną tajemną energię. Sylwety i wkomponowane w dzieła plamy odsłaniają na ułamek sekundy rzeczywistość numinalną, która jest tak różna od naszego świata, że nawet nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić. Logika ikony jest tutaj elementem konstrukcyjnym, ale zwiewność barw i stylizacja póz powoduje iż dzieło otwiera się przed widzem i domaga się indywidualnej interpretacji. Oczywiście można tu wyodrębnić ciągi sylwet maryjnych, nawiązań chrystologicznych czy wskazań konkretnych świętych, ale w tym malarstwie liczy się też owa plakatowość komunikatu i świadoma gra z odbiorcą. Jakiekolwiek narzucanie odczytań nie wchodzi tutaj w grę, bo przedstawienia są szkicem szerszej rzeczywistości – one otwierają i zarazem natychmiast zamykają sferę sacrum. Widz musi znaleźć klucz do kolejnych przedstawień i artysta czasem pomaga mu w tym, przygotowując oprawę muzyczną, zapalając świece, przygotowując oratorium dźwięków, słów i znaczeń. Ale liczy się przede wszystkim integralność doświadczenia malarskiego i sakralnego – widać wyraźnie, że wiele spośród tych dzieł zostało wymodlone, opracowane co do szczegółu podczas chwili skupienia, zamyślenia nad losami człowieka i nad własną drogą. Z tych obrazów bije wręcz ogromna wiedza na temat istnienia, to jakby skondensowane traktaty filozoficzne i teologiczne. Złoto i błękit, czerń i czerwień, żółcień i zieleń, znajdują w nich swoje miejsce na płótnie i w systemie zależności sfer widzialnych i niewidzialnych. Obcując z tymi dziełami mamy wrażenie, że pomiędzy farbą i powierzchnią jest warstwa powietrza, niewidzialna i mikroskopijna, ale też urastająca natychmiast w wyobraźni widza do rozmiarów wszechświata. Pozy harmonizują barwy, a chropawa faktura znakomicie przeciwstawia się gładkości srebra i złota teł i nimbów – do tego jeszcze pojawiają się wariacje walorowe, skromne a zarazem niezwykle odważne, w dziełach o tematyce sakralnej. Wszystko razem staje się przedstawieniem, w którym wyraziście promienieje świętość, ale też i prowokacją, próbą zwrócenia uwagi na głębię, która jest tuż tuż i zarazem niewyobrażalnie daleko.

Świętość dla Kozaka jest przestrzenią pośród której postaci świętych i aniołowie migają niczym dalekie latarnie. Można się do nich zbliżyć, ale też można podążać przez całe życie i nie uświadamiać sobie tego. W takim ujęciu świętość jest też wyzwaniem dla bytu i próbą zogniskowania doświadczeń, przemyśleń, przyswojonych nauk. Jest mirażem barwnym i blaskiem wokół głów osób wybranych, postaci naznaczonych stygmatem pierwotnego światła, rozszczepiającego się w nich niczym w pryzmacie. Tutaj rozgrywa się nieustająca msza i stale barwa określa kształt, a światło wydobywa na powierzchnię spękania i rysy na krysztale ducha. Szukając odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencji, człowiek dociera do miejsc, gdzie czystość barw go zdumiewa tak samo jak ogrom stworzenia – dociera do miejsc uświęconych krwią i łzami męczenników, bólem Chrystusa umierającego na krzyżu i Jego matki, stojącej na Golgocie i rozpamiętującej te narodziny, życie i śmierć. To jest zarazem centrum kosmosu, w którym człowiek dochodzi do chwili kreacji i zostawia po sobie ślad. Często są to tylko kształty stóp na piachu, ale zdarza się – jak w tym przypadku – że zostają obrazy, które odsłaniają ukryte wymiary i skłaniają do zadumy nad chwilą wyodrębnienia i odejścia. Jeśli człowiek dostrzega w chaosie jakiś ciąg wyobraźniowo-zdarzeniowy, jeśli potrafi modelować swoje życie i jeśli dociera do istoty swojej egzystencji, to odnajdzie w malarstwie tego artysty wiele ważnych odpowiedzi i wiele wielkich pytań, utwierdzi się w przekonaniu, że będzie dalszy ciąg istnienia. Ale też – obcując z tymi ikonami – może z ogromną mocą odczuć rozpacz niewiadomej, może usłyszeć żałosną pieśń, snującą się na granicy światów. Dla jednych będzie to żałobny rapsod, a dla innych tęskna pieśń serafina – jedni i drudzy odkryją w tym malarstwie głębię i istotę odwiecznej ontologii, coś co istnieje za zasłoną i coś, co nie istnieje poza stworzeniem.

SZARE OBŁOKI

Napłynęły chmury szare, sine i ciemne, nisko wiszące nad ziemią. Jesień wchodzi szeroko otwartymi drzwiami, liście żółkną z dnia na dzień, wiele już opadło i stale opadają następne. Za chwilę nadlecą wielkie stada gawronów ze wschodu, a nasze rodzime polecą na południe. Powietrze jest rześkie, choć stale pojawiają się zawirowania, raz wychodzi słońce i jest ciepło, innym razem przymrozek powoduje, że przy ustach pojawia się mgiełka pary. Patrzę na te wielkie płaszczyzny polskiej szarości, na ciągnące się nad horyzontem opary, na krople deszczu na szybie i myślę o pewnej kobiecie. Siedziała naprzeciwko mnie podczas spotkania autorskiego Christiana i popatrywała czasem na mnie. Czułem jej uważny wzrok i co jakiś czas nasze oczy się spotykały. Wtedy opuszczała powieki, przesuwała głowę w bok i markowała zainteresowanie inną częścią sali. Kobiety bywają tajemnicze, mają swoje wybory i wewnętrzne tragedie, czasem wiążą się z mężczyznami, którzy zabijają w nich wrażliwość, czynią z nich przedmioty domowego użytku, okłamują na każdym kroku i myślą, że są ich własnością. Znam wiele zgodnych, długo kochających się małżeństw, które zburzył powiew nowej miłości, blask zielonych lub niebieskich oczu, ciepło warg i dłoni dotykających dłonie. Przypomina mi się bohaterka jednego z arabskich opowiadań, dręczona i męczona przez pana i władcę jej życia, porządna, zawsze na skinienie, zawsze w pobliżu jej „właściciela”. Gdy zakochała się w innym mężczyźnie, gdy jej serce wyrywało się do niego, nie wytrzymała gry pozorów i powiedziała: O jakże chciałam napisać coś na udzie i na chwilę odsłonić napis przed twoim wzrokiem …  Zasłonięta i zamknięta w swojej samotności, jak kobieta arabska w swych czarnych szmatach. Zdruzgotana i zabijana po trochu, Polka rzadko wychodzi  naprzeciw takim wyzwaniom, jest jak te szare, smutne chmury. A jeśli do tego jest poetką, to dramat jest jeszcze większy…

CZTERDZIEŚCI LAT LITERATURY

W środę prowadziłem spotkanie autorskie z Christianem Manteuffelem, poetą i eseistą, który na dobre zadomowił się w naszym środowisku literackim. Ten wieczór uświetnił jubileusz czterdziestolecia twórczości tego utalentowanego autora, który publikuje prozę i poezję, a także tworzy interesujące, pobudzające do myślenia eseje. Mieszka w Niemczech, w Leningen, a na cieplejsze miesiące przyjeżdża z żoną Kamą do Ciechocinka. To była prawdziwa uczta poezji i pokory wobec życia, bo twórca ten został ciężko doświadczony przez los. Powiedziałem, że to spotkanie jest sukcesem pisarskim, ale też i zwycięstwem ludzkim, bo od powzięcia decyzji o nim, wiele się zdarzyło. Christian musiał przejść kilka operacji serca i przetrwał je mężnie, pokonał niemoc, wydał dwie nowe książki, zaprezentował się z jak najlepszej strony. Na wieczór autorski przyjechali zaprzyjaźnieni poeci i poetki z kilku miast i wsi, pojawiły się też dwie panie Dyrektorki bibliotek, z Radziejowa i Włocławka. Dopisało bydgoskie środowisko literackie i artystyczne oraz goście z Torunia, Ciechocinka i Grudziądza. Słowem, był to pokaz możliwości poetyckich i szerokich kręgów intelektualnych, jakie zatacza ta poezja. Docierając do tylu ludzi, pojawiając się w liczących się periodykach, stał się autor osobą znana i szanowaną – stale pojawiającą się w dyskusjach i podsumowaniach. Wiersze czytał wspaniale Kazimierz Rink, a także sam autor, który też dopowiadał wiele istotnych treści. Manteuffel jest w Polsce rzecznikiem pisarzy, których książki palili naziści, działa w organizacji im. Elzy Lasker Schuler, niezwykłej poetki, która miała między innymi kontakty ze Stanisławem Przybyszewskim i Edvardem Munchem. Mieszkając w Niemczech Christian nawiązał kontakty z tamtejszym środowiskiem, publikował w licznych periodykach niemieckojęzycznych, a także wydał zbiór wierszy w języku Goethego i Mozarta. Dopomógł też polskim poetom w opublikowaniu książek w Niemczech i dokonał uważnej korekty tekstów. Wieczór szybko się skończył, ale dyskusje i rozmowy trwały dalej, a echo słów Christiana brzmiało długo w przestrzeni. Nowa książka tego autora Słone chabry – Comedie larmoyante ukazała ogromne możliwości twórcze i myślowe autora. To jest dziennik codzienności zaakceptowanej z trudem, na granicy rozkładającego wszystko wzruszenia, to zapis dochodzenia do bolesnej samoświadomości. Przemijanie i wieczny przepływ odbijają się w tych tekstach, ale też pojawia się inne oblicze świata – to rodzące się w głębi jednostek nadwrażliwych, czujących więcej i głębiej sięgających w ciemność.

« Older entries

%d blogerów lubi to: