* * *

Ludzie najczęściej przypisani są do konkretnych miejsc i rzadko decydują się na egzystencję w drodze. Choćby nie wiadomo jak daleko odjechali, choćby wytyczyli sobie odważny azymut podróżniczy, prędzej czy później wrócą do swoich domów, zatoczą wielki krąg i znowu pojawiają się w miejscu wyjścia. Chmury będą sunąć po niebie, wody wielkich rzek będą przelewać się przez katarakty i wpadać do morza, drzewa spotężnieją i wrosną w niebo. Urodzą się nowe pokolenia i wejdą w dorosłość, a generacje wcześniejsze sukcesywnie stracą swoich przedstawicieli i zaczną nieodwracalnie zamierać. Wszak egzystencja ludzka, tak zmienna i tak zaskakująca w swoich rozwiązaniach, odwzorowuje najwierniej metamorfozy dokonujące się w kosmosie. To jest takie samo kosmogoniczne podążanie od narodzin, poprzez wzrost i rozkwit, do nieuchronnego rozpadu. Jakże łatwo zapominamy o chwilowości naszego życia, wpisanego w cykle rozwojowe galaktyk i całego wszechświata, Układu Słonecznego i konkretnej planety, jakiegoś kontynentu i państwa, miasta albo wsi. Kultura przeciwstawia się entropii, ale przecież finalnie niczego nie zdoła ocalić, upadną cywilizacje i w ostatnim akcie dramatu, eksplozja supernowej rozrzuci pył gwiezdny na ogromnych obszarach. Tak jak ułudą było ocalenie ciała, marzenie o pozostawaniu wiecznie młodym, tak rozpadnie się Ziemia i inne struktury planetarne. Naukowcy i fantaści literaccy będą nas karmić opowieściami o tym, że ludzkość przeniesie się na inne globy, do dalekich galaktyk, albo do wszechświatów równoległych. A przecież tylko na Ziemi możemy być sobą i tylko w konkretnej przestrzeni kulturowej możemy rozwijać się, tworząc arcydzieła na miarę braci Van Eycków, Michała Anioła, Moneta i Einsteina. Tak jak pszczoły tworzą regularne struktury, które wypełniają miodem, jak remizy tkają gniazda z traw i gałązek, tak człowiek wznosi dom, w którym chroni się przed naturalnymi kataklizmami. I nawet jeśli uda mu się stworzyć na chwilę jakąś szczelną enklawę, okrutny czas przesieje byty przez sito nicości, miliardy lat zrównają się z chwilą i wszystko zaniknie, zgaśnie jak świeca w ciemności. Cóż więc jest? Co zostało nam, co wszystko wiemy, dla których żadna z dawnych wiar już nie wystarcza? – pytał w wierszu pt. Koniec wieku XIX Kazimierz Przerwa-Tetmajer, wiedząc, że nie otrzyma odpowiedzi na postawione pytania. Dzisiaj równie trudno o odpowiedź, chociaż jeśli miliard lat staje się z czasem chwilą, to może warto ją wyodrębnić – usiąść na brzegu oceanu, na szczycie góry, zatrzymać się na pustyni, na rozległym lodowcu, albo w wysokim lesie unieść głowę ku górze i patrząc na prześwity między koronami drzew poczuć, że istniejemy.  

ARCHIWUM KRYTYCZNOLITERACKIE (10)

Ryszard Kapuściński – Foto Horst Tappe

Ryszarda Kapuścińskiego nie trzeba dzisiaj w Polsce nikomu przedstawiać. Jest on autorem niezwykle prawdziwych, tętniących życiem reportaży ze wszystkich stron świata, ale także i pisarzem umiejącym mówić odważnie o naszej rzeczywistości. To reporter wciąż usilnie, z narażeniem życia, tropiący prawdę o człowieku dwudziestego stulecia. Ryszarda Kapuścińskiego nie trzeba też specjalnie rekomendować czytelnikom w świecie, starczy przypomnieć niezwykły jak na autora ze Wschodniej Europy sukces opowieści o władcy Etiopii w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. Nawet tak ekskluzywne pismo jak „Newsweek” przyniosło w 1983 roku obszerne recenzje, a potem mieliśmy do czynienia z prawdziwą lawiną tekstów o autorze w najpoczytniejszych dziennikach świata. Nie znamy jednak Ryszarda Kapuścińskiego poety, choć zapewne co niektórzy czytelnicy pamiętają, że najlepszy polski reporter zaczynał swoją drogę pisarską od poezji. Duży talent poetycki autora Buszu po polsku zdradzały także liczne fragmenty jego książek narracyjnych, gdzie aż prosiło się by ten czy ów fragment rozpisać na wersy. I oto dzięki sporej dozie odwago autora i „Czytelnikowi” otrzymaliśmy pierwszy zbiór wierszy Ryszarda Kapuścińskiego.  

Notes to tomik szczególny pod każdym względem. Uderza w nim niesłychana prostota wyrazu, którą ostatnio – nie bójmy się tego porównania, gdyż pewnie i sam Mistrz nie miałby nic przeciwko niemu – wyczytać można było w wierszach Tadeusza Różewicza.              W utworach Kapuścińskiego nie znajdziemy elementów żadnej z popularnych obecnie w naszej poezji konwencji. Może tylko czasami prześwitywać zaczyna po przez strukturę tego czy owego tekstu mądra zaduma Czesława Miłosza, jego chęć mówienia o rzeczach najboleśniejszych w sposób jak najbardziej esencjonalny. Prostota wyrazu Kapuścińskiego przejawia się w spokojnym, mądrym i wyważonym podejściu do świata i prezentowanych sytuacji. I na dobrą sprawę – po raz już któryś u Kapuścińskiego – jest to książka w całości poświęcona człowiekowi. Każdy kolejny wiersz jest jakby uzupełnieniem, zawartego we wcześniejszych książkach, wykładu na temat ludzkiej natury, miejsca człowieka pośród innych ludzi, wreszcie roli jednostkowego istnienia w świecie i jego uzależnienia od cywilizacji. I trudno się dziwić, że są to częstokroć przemyślenia gorzkie, jeszcze jakby pogłębione w swoim wyrazie poprzez umieszczenie ich w perspektywie tradycji mitycznej czy biblijnej. To przemyślenia gorzkie, jak życie człowieka, a któż lepiej zna jego położenie, jeśli nie reporter-wagabunda, przenoszący się co chwilę z miejsca na miejsce, stykający się z ludźmi różnych narodowości, najprzeróżniejszych odcieni skóry, przeciwstawnych zapatrywań politycznych i ekonomicznych. Któż lepiej jeśli nie człowiek, który wielokrotnie patrzył na niewinnie przelewaną krew i utrwalał w pamięci, a potem odwzorowywał na papierze sytuacje, gdy nagiemu człowieczeństwu przeciwstawiano palbę karabinową albo głuchy chlust wody skrępowanego, padającego w głębinę ciała. I trudno się dziwić, że ogólna wizja człowieka, jaka zawarta jest w tym tomie nie  nastraja optymistycznie. Cóż, powinno się płakać nad biedą ludzką/ nad okrutną bezkresną biedą człowieka/ biedą serca i umysłu/ biedą wzroku i słuchu/ rąk i nóg/ biedą własną i innych/ biedą szatańską i ślepą/ biedą losu/ niezgłębioną niewymierną niepojętą biedą/ biedą istnienia/ biedą Boga. Jakże gorzkie są słowa Kapuścińskiego, ale też jakże trafne. Ze zdumieniem stwierdzamy, że autor Czarnych gwiazd jest poetą w sposób doskonały potrafiącym posługiwać się słowem, obrazem, pointą i wpisana w cały utwór metaforą. Iluż twórców wierszy – młodych, nieco starszych i już dobiegających życiowego kresu – powinno pochylić głowę przed poetą-reporterem. Wszak w obliczu tej monumentalnej liryki znikają nasze „durne i chmurne” dyskusje literackie, kawalkady papierowych pokoleń, pyskówki, wzloty i upadki malutkich gwiazdek i meteorków. Tomik Kapuścińskiego to niebywały fenomen edytorski i niespotykanej miary wydarzenie literackie – oto ukazała się książka poetycka, która w perspektywie odeszłego 1986 roku, jawi się jako dzieło wyjątkowe, ekscytujące, będące znaczącym osiągnięciem polskiej poezji.. Czyż to nie paradoks, kiedy wydali swoje książki w tym samym roku poeci już bardzo uznani, żeby tylko wspomnieć raz jeszcze Tadeusza Różewicza (Leśne echa), dalej Tadeusza Śliwiaka (Koń maści muzycznej) czy Jerzego Harasymowicza (Klękajcie narody i Na cały regulator). Na czym polega ten zdumiewający paradoks? Jakimi drogami doszedł Kapuściński do takiego efektu artystycznego? Nie ulega kwestii, że dzieje się tak za sprawą języka. On to właśnie – powiedzmy to raz jeszcze: prosty, jasny, rygorystycznie zwięzły, potrafiący ogarnąć istotę najbardziej nawet ważkich problemów – stanowi podstawę wszystkich konstrukcji lirycznych tego efektownego (o następny paradoksie!) tomiku-notesu.

Czymże jest dla autora Wojny futbolowej pisanie wierszy? Na pewno nie taśmową produkcją, polegającą na płodzeniu jeden po drugim najbardziej pogmatwanych semantycznie potworków. Dla Kapuścińskiego napisać wiersz, to: Znaleźć słowo trafne/ który jest w pełni sił/ jest spokojne/ nie histeryzuje/ nie ma gorączki/ nie przeżywa depresji/ można mu ufać. Dla tego autora stworzyć liryk to: Znaleźć słowo czyste/ które nie spotwarzyło/ nie doniosło/ nie wzięło udziału w nagonce/ nie mówiło że czarne to białe. I wreszcie dla Kapuścińskiego napisać nowy utwór to: Znaleźć słowa skrzydła/ które by pozwoliły/ bodaj na milimetr/ unieść się nad tym wszystkim. A unieść się można wchodząc pomiędzy ludzi, w ich twarzach, czynach, spuściźnie odnajdując te wartości, których nie dostrzeże się siedząc przy biurku, czy w wygodnym fotelu. Dlatego też przewija się przez ten tomik cała plejada postaci. Od starej kobiety dostrzeżonej na wystawie fotografii chłopów polskich, poprzez księdza Jerzego Popiełuszkę, Homera, Michała Anioła, Mozarta, Boscha, Renoira, Chagalla, Arnolda Słuckiego, aż po jogina Ramamurti, który dla życia schodzi do grobu, a potem „zmartwychwstaje” by stwierdzić na koniec, że tylko w śmierci życie. Zauważmy też, że snuje się pomiędzy tymi postaciami nutka żalu, smutku, zawiedzenia. Oto liryczny portret Ryszarda Kapuścińskiego, portret powstający przez lata, przez lata ulepszany, przez lata też pozostający w ukryciu. To dziwne, ale kiedy już książka się ukazała i kiedy autor (jak wskazuje to w recenzji wewnętrznej Krzysztof Karasek) – pewny wartości swoich wierszy – rzucił na szalę cały swój autorytet i dorobek, trudno jest nam widzieć inaczej całą twórczość Kapuścińskiego, jak właśnie poprzez pryzmat tych wnikliwych, ostatecznych wierszy. Historia literatury, dzieje poezji, uczą że najpiękniejsze utwory powstawały jakby na marginesie głównego nurtu zainteresowań i prac autorskich, jakby w podręcznym notatniku. Notes liryczny Ryszarda Kapuścińskiego w pełni tę prawdę potwierdza.

__________

Ryszard Kapuściński, Notes, Czytelnik, Warszawa 1986, s. 45.

ZAGANIACZ

Zaganiacz – Foto Artur Buczkowski

Zaganiacza (Hippolais icterina) łatwiej można usłyszeć, niż zobaczyć, bo trzyma się konsekwentnie wysokich partii krzewów i drzew. Uchodzi za jednego z najlepszych europejskich śpiewaków i nie milknie nawet w południe. Jego ubarwienie to mimetyczny kamuflaż, powodujący, że w gęstwinie liści jest prawie niewidoczny. Natura znajduje swoje rozwiązania i zapewne brak dymorfizmu płciowego i takie same umaszczenie samca i samicy powoduje, że ptak ma większe szanse na przetrwanie. Może z tego powodu jest tak liczny w Eurazji, a w Polsce jego liczebność ornitolodzy szacują na prawie pół miliona osobników. Jego pióra są zielonkawe z elementami żółcienia, ma też ledwo widoczną żółtą brew nad oczami, spód cytrynowo-groszkowy, ciemne lotki na ogonie i grafitowe pazurki. Tęczówki oczu ma intensywnie brązowe, dziób dość długi, szarobrązowy, wyraziście rysujący się w gęstwinach podczas obserwacji. To doprawdy maleństwo, bo waży ok 12 gramów, przy wymiarach ciała 12–14 cm i skrzydeł zaledwie 69–85 milimetrów.  Natkniemy się na niego głównie na nizinach, w wilgotnych i umiarkowanie wilgotnych lasach liściastych oraz mieszanych. Lubi opuszczone ogrody, zadrzewienia nadrzeczne z prześwitami, pojawia się też w kępach drzew na polach. Pierwszego mojego zaganiacza wyśledziłem pośród drzew cmentarza Świętej Trójcy w Bydgoszczy,  bodaj na drzewach olchowych. Było to na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i początkowo myślałem, że mam do czynienia z wychudzonym wróblem. Dopiero obserwacja z użyciem lornetki pozwoliła mi właściwie  sklasyfikować ruchliwego i pięknie śpiewającego ptaka. Choć należy do rodziny trzciniaków ożywia się jak większość ptaków pojawiających się w jego biotopach, a więc drobnymi owadami, pająkami i jagodami, nie pogardzi owocami czarnego bzu, porzeczki a nawet czereśni. Choć tak liczny, w Polsce objęty jest ścisłą ochrona gatunkową.

MROŻEK O MIŁOSZU

Miłosz, Gombrowicz – wywiedli się ze świata scalonego. Choć wydawało im się, Miłoszowi zwłaszcza, że z rozbitego. To może jest nieznośne (dla mnie u Miłosza). Kokietuje tym rozbiciem, a zwłaszcza tym, że go Duch dziejów napadł i naruszył. Nic go nie naruszyło i tym lepiej dla niego. Ja należę do ofiar Ducha dziejów, on nie. Nie moja wina, nie jego zasługa. Tylko daty urodzenia. Miejsca urodzenia, okoliczności. Ja należę do gnoju, przez Ducha Dziejów jeszcze bardziej zgnojonego. On nigdy do gnoju nie należał. Przed wojną należał do panów, ja do Dziadów. To nie jest żadna dialektyka, Pany i Dziady. Pany są pany, Dziady to Dziady i koniec. Ja zawsze miałem dziadowskie kłopoty, on pańskie. To nie jest ta sama Polska. Jego D.D. uszczknął duchowo, mnie i tylu innych Dziadów oszukał nie duchowo tylko, ale i fizycznie. Jemu obiecywał jakieś tam fanaberie duchowe, nam – Dziadom, że Panami zostaniemy. On dostał tylko w Dupę Duchową, my po prostu w Dupę.

_______________________

Sławomir Mrożek, Dziennik 1980–1989, t. 3, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

Zaskakujące słowa, ale czy prawdziwe? Wszelkie generalizacje w przypadku pisarzy skazane są na niepowodzenie. To ludzie, ale też wdzięczące się panienki. Mrożek nie mniej wdzięczył się od Miłosza… I to jego kepi jako znak firmowy, rodzaj stylizacji, czy skrajny infantylizm? Na pewno jakaś oryginalność…

BROMBERG (22)

Prezydent Barciszewski usiadł przy biurku tymczasowego mieszkania, udostępnionego mu przez władze Zaleszczyk. Ostatnie wiadomości rozkojarzyły go i postanowił wrócić do notatek, które robił od chwili, gdy pojawił się w Bydgoszczy. Chciał jak najlepiej poznać jej dzieje i wynotowywał z książek i gazet cenne informacje, które miał zamiar wykorzystać w przemówieniach lub podczas spotkań z urzędnikami. Zapragnął zaszczepić im miłość do tego miejsca, które mogło poszczycić się długą historią. Otworzył duży zeszyt w twardej oprawie i zaczął czytać:

Nazwa tego miejsca utrwaliła się przez wieki, chociaż nigdy nie było zgodności czy pochodziła z zapisów Ptolomeusza, który osadę Budorgis umieścił na bursztynowym szlaku obok Calisii, czy może od słowiańskiego imienia Bydgost, składającego się z dwóch cząstek, oznaczających budzenie się i gotowość do gościny. Jakkolwiek by nie było, szybko utrwaliła się polska nazwa Bydgoszcz, a potem zaczęła pojawiać się w łacińskich dokumentach  kościelnych i świeckich pismach urzędowych. Niemcy miasto to określali jako Bromberg, i tutaj nie było problemów z dookreśleniem nazwy, bo składała się ona z dwóch jeszcze starogermańskich słów: brom i berg, czyli jeżyna i brzeg. Jakby nie rozumieć słów, najważniejsza była tutaj przepiękna, połyskująca pośród zieleni, krystalicznie czysta rzeka Brda, w której od dawien dawna łowiono ogromne klenie, brzany, trocie, lipienie i pstrągi potokowe. Z jej koryta dobywano piasek do budowy domów i zamczysk, czerpano czystą wodę do picia i gaszenia pożarów. Ludzie myli się w niej i kąpali, choć czasem musieli przedzierać się do brzegów poprzez gęste zarośla drzew i kolczastych krzewów. Piękno tego miejsca i jego bliskość Wisły, największej polskiej rzeki, sprawiały, że już od epoki brązu, a potem od czasów rzymskich, ludność osiedlała się tu i czerpała korzyści z kontaktów z kupcami, podążającymi nad Bałtyk, po bezcenny jantar. Bród przez Brdę pozwalał omijać głębie Wisły i znacznie skracał drogę na północ tych krain. Szybko też pojawili się tutaj katoliccy misjonarze i księża, którzy zaczęli budować drewniane kościoły i tworzyć wokół nich cmentarze. Ruch stawał się tak duży, że w XIII wieku książę kujawski nakazał wybudować stały most na Brdzie i zaczął pobierać cła od przewożonych towarów. Niestety grabieże i mordy nie omijały tego miejsca, a ludność polska wciąż ścierała się z niemieckimi najeźdźcami. Rycerze z czarnym krzyżem na białych płaszczach wciąż przybywali na silnych koniach i stawali na wzgórzach okalających miasto. Mogli z nich ogarnąć wzrokiem sporą jego przestrzeń i ustalić w jakim kierunku podążą, co splądrują i co podpalą.

Prezydent wstał na chwilę od biurka, zdjął elegancką marynarkę od garnituru i przewiesił ją przez oparcie krzesła, stojącego przy stole. W tym momencie do pokoju weszła jego żona i zapytała:

– Kochanie czy mam ci podać herbatę… Przepraszam, że ci przeszkadzam w pracy, ale może napijesz się i zjesz kawałek ciasta.

– Z przyjemnością Skarbie… – odparł i ponownie usiadł przy biurku zagłębiając się w lekturze:

Krzyżakom przeciwstawiał się zdecydowanie polski król Kazimierz Wielki, który w roku 1346 ulokował miasto na prawie magdeburskim i niefortunnie przekazał je niemieckim osadnikom. Nakazał też zbudować solidny zamek na brzegu Brdy, w którym posadził swojego wnuka i przydał mu polską załogę. Przez niemal dwa stulecia budowla ta była gniazdem oporu przeciwko maszerującym armiom i dopiero szwedzkie armaty zburzyły ją w 1656 roku. Złowrogi cień czarnego krzyża raz po raz spowijał miasto, ale polscy królowie i książęta spieszyli mu na pomoc i odbijali zamek, zaczynali odbudowę spalonych domostw i zagród. Zamek z czerwonej cegły, z wyniosłymi wieżami i murami obronnymi, gościł króla Jagiełłę i Kazimierza Jagiellończyka, który podczas wojny trzydziestoletniej z zakonem, uczynił z niego w XIV wieku swoją ważną twierdzę. Podążały wciąż w dal ołowiane chmury na niebie, a drogami i bezdrożami Pomorza i Kujaw sunęły ciężkie hordy europejskich najemników i niemieckich rycerzy. Ludzie z niepokojem patrzyli na północ i zachód, a widząc w nocy zbliżające się łuny pożarów, umykali do gęstych lasów, albo kryli się w zaroślach nadbrzeżnych, z dala od miasta. Krzyżacy uznawali Bromberg za ważny przyczółek w walce z Polakami i już rok po klęsce pod Grunwaldem oblegali miasto. Odpychani przez królewskie i książęce oddziały, kryli się w swoich twierdzach zakonnych, a potem znowu ruszali do walki. Miasto bogaciło się na spławach drewna, piwa i soli i szybko stało się jednym z najważniejszych portów rzecznych na północy Polski, rosła też ranga zamku, w którym podpisywano ważne dokumenty, gromadzono się na obrady sejmowe, a pospolite ruszenie niejednokrotnie odbywało w nim uczty przed bojem. Rosła też ranga bydgoskiej mennicy, cechów rzemieślniczych i manufaktur a nade wszystko szyprów, przewożących głownie zboże, ale też i towary zza morza. Miasto otoczono murami obronnymi z czterema basztami i trzema bramami, na głównym rynku powstał okazały ratusz i zaczęto brukować pierwsze trakty. Przybywało kościołów diecezjalnych i zakonnych, budowano szpitale, klasztory i kamienice bogatych bydgoszczan. 

Małżonka Prezydenta weszła ponownie do pokoju, niosąc tacę z porcelanowym dzbankiem i wzorzystą filiżanką. Widząc męża zatopionego w lekturze odważyła się zapytać:

– Co tak studiujesz kochany, pewnie jakieś nowe raporty…?

– Nie Zosiu, przeglądam moje notatki o historii Bydgoszczy i zamyślam się nad logiką dziejów. Patrzę w dal i widzę Brdę wciąż toczącą swoje krystalicznie czyste nurty. To przy niej ludzie rodzili się, dorastali i przekraczali linie cienia, a potem ginęli w wirach historii. Bezimienni i cisi jak leśne dukty o poranku, godzący się na rolę niewielkich trybików historii, prawie nic nie znaczących cząstek ludzkości, która przychodzi, trwa przez moment, jak trzepot ćmy nad płomieniem świecy, a potem szybko ginie w odmętach czasu. Jeszcze przez dziesięciolecia lub stulecie ich żółtawe kości zalegały w wilgotnej albo suchej ziemi, ale i one nie mogły przeciwstawić się odwiecznej entropii.

– Leosiu dlaczego teraz tak się smucisz i tak często mówisz o śmierci…? Wystarczy, że żołnierze Hitlera sieją ją nieustannie i niszczą to, co budowaliśmy przez lata… – powiedziała żona i wpatrzyła się w niego.

– Są Niemcy dobrzy i źli, przecież wiesz, że miałem z nimi do czynienia przez wiele lat… – powiedział i zaczął czytać na głos z kolejnej przewróconej strony:

Trzeba tutaj uczciwie powiedzieć, że rozwój miasta dokonywał się też w czasach, gdy pojawiali się w nim Niemcy. Ludność przejmowała od nich umiejętność organizacji, zasadę porządku na każdym poziomie działania, a nade wszystko technikę i urządzenia z Europy Zachodniej. Stale też dochodziło do konfliktów narodowościowych, ale z perspektywy wieków widać było postęp, zarówno w sferach wizualnych, w architekturze i poszerzaniu się granic miasta, jak i w kulturze. Powstawały szkoły parafialne i klasztorne, a nawet Bernardyńskie Studium Filozoficzne i kolegium jezuickie. To tutaj słynny uczony Bartłomiej z Bydgoszczy opracował pierwszy słownik łacińsko-polski, a żarliwa energia duchownych i zakonników generowała coraz więcej ważnych zdarzeń, inicjowała powstawanie nowych budowli, traktów i rynków, nowych mostów i większych cmentarzy. Dopiero podczas siedemnastowiecznego najazdu wojsk szwedzkich na Polskę miasto zostało dotkliwie zburzone, a przez pięć lat przechodząc z rąk do rąk stało się widownią okrucieństwa i bezwzględności luterańskich dowódców i ich ewangelickich sprzymierzeńców z Prus Książęcych.

– To bardzo ciekawe – odezwała się kobieta i zaraz zapytała – czy pozwolisz, że przyniosę też sobie filiżankę i posiedzę przy tobie, słuchając tych informacji.

– Chciałem ci to zaproponować Kochanie… ostatnio czuję się bardzo osamotniony i tylko twoja bliskość łagodzi tę udrękę… – powiedział Prezydent.

Zofia wstała i poszła do kuchni, by po chwili wrócić z filiżanką i dodatkowym kawałkiem drożdżówki na talerzyku. Nalała sobie herbaty, a potem usiadła w fotelu naprzeciwko Leona i skinieniem głowy dała mu znak, że może kontynuować lekturę. Zaczął zatem, nawiązując do wątku niemieckiego w historii miasta:

Nie było dziełem przypadku, że król polski Jan Kazimierz zawarł w 1657 roku w Bydgoszczy rozejm z elektorem pruskim Wilhelmem Hohenzollernem. Niestety w wieku osiemnastym nastąpił upadek gospodarczy grodu nad Brdą, a lepsza koniunktura zaczęła się dopiero za rządów ostatniego króla Polski, choć i wtedy miasta nie odzyskało dawnej rangi. W 1772 roku Bydgoszcz została zaanektowana przez Prusy w ramach pierwszego rozbioru Polski, co paradoksalnie przyczyniło się do odbudowy i rozwoju infrastruktury miejskiej. Wszędzie pełno było końskiego łajna i jego ostrego smrodu, ale zbudowano też Kanał Bydgoski, który przez Noteć i wartę połączył Bromberg z Berlinem i przyczynił się do nowego rozwoju handlu i kontaktów z Europą Zachodnią. W XIX wieku miasto należało do Księstwa Warszawskiego, stając się stolicą departamentu, a potem znowu trafiło do jurysdykcji pruskiej, przeżywając nowy rozwój, związany z rozbudową infrastruktury wodnej i powstaniem węzła kolejowego. To był też czas ożywienia w przemyśle metalowym i maszynowym, drzewnym i spożywczym, a swąd dymu z kominów stał się wyrazistszy niż w dawnych czasach. Prusacy zaczęli rozbierać stare budynki, a choć przede wszystkim dewastowali obiekty związane z polską historią, to tworzone nowe miasto zyskało wiele wielkich budynków, szerokich ulic, parków i pomników i szybko Bromberg zaczęto nazywać małym Berlinem.  

Przerwał na chwilę i zjadł kawałek ciasta, popijając go obficie herbatą, a żona podeszła do biurka, pocałowała go w policzek i dolała mu gorącego napoju. Pokiwał głową z wdzięcznością i kontynuował czytanie:

Rozebrano bydgoski ratusz i zamek, ale w 1895 roku wybudowano monumentalny gmach teatru, a wiek dwudziesty miasto powitało w glorii wspaniałych budynków Instytutu Rolnictwa, niezwykłej fontanny z brązu „Potop”, wielkiej poczty głównej, budynków zarządu kolei i szkoły kolejowej oraz wielu kościołów ewangelickich. Od roku 1850 zaczęło się też intensywne budowanie kilkupiętrowych secesyjnych kamienic, należących do bogacących się stale Niemców, Żydów i Polaków. Dopiero 20 stycznia 1920 roku, na mocy traktatu wersalskiego,  Bydgoszcz wróciła do macierzy, choć nie obyło się bez walk i groźnych incydentów w obrębie miasta i na jego peryferiach. Garnizon niemiecki musiał opuścić gród nad Brdą i zaczęła się repolonizacja, która pod koniec lat dwudziestych dwudziestego wieku była tak duża, że sięgnęła ponad dziewięćdziesięciu procent obywateli. Zdarzało się, że wyrzucano Niemców z reprezentacyjnych domów, ale też wielu bydgoszczan przyjaźniło się z dawnymi sąsiadami i nie pozwalało im wyrządzać krzywdy. Niestety w mieście pozostało też wielu obywateli, którzy od samego początku fascynowali się ideologią nazistowską, wielbili Hitlera i jego kamratów, a w miarę zbliżania się wojny, odgrażali się, że krwawo zemszczą się na Polakach. Niemiecka gazeta „Deutsche Rundschau” podsycała nastroje nacjonalistyczne, robili to też pastorzy kościołów ewangelickich, ale najwięcej zła czynili dywersanci, przenikający do miasta z Rzeszy albo lądujący na spadochronach w okolicznych wsiach.

– Tak, to już nasza wspólna historia Leosiu, gdy pojawiliśmy się w Bydgoszczy – podsumowała małżonka, widząc, że Prezydent zamyka zeszyt i zamyśla się wymownie.

Barciszewski nagle poczuł zmęczenie i zapragnął położyć się do łóżka, wszak nie był już młodym człowiekiem. W maju skończył pięćdziesiąt sześć lat i trudy ucieczki z Polski dały mu się bardzo we znaki. Wstał od biurka i zaczął się rozbierać, a Zofia podążyła do sypialni, by pościelić łóżko i przygotować nocleg. Położył się przy niej, ale odwrócił się w drugą stronę, patrząc w czarne okno i wyraziste gwiazdy na niebie. Po chwili przymknął oczy, a spod powiek wypłynęły mu lśniące łzy, sunące po policzkach i szybko wsiąkające w śnieżnobiałą poduszkę. Zasnął w ułamku sekundy i nie usłyszał jak żona wstała, poszła do kuchni i długo łkała przy stole.

O ROKU ÓW… (6)

Hotel Roosevelt

Zjeżdżamy windą do głównego hallu hotelowego i czekamy na Sonę Van i Beatę Poźniak, by razem udać się do restauracji La Fonda del Sol, gdzie nasz przyjaciel Stanley H. Barkan podejmuje uczestników wieczoru autorskiego tradycyjną kolacją. Panie pojawiają się po chwili i możemy pieszo ruszać w stronę pobliskiej Vanderbilt Avenue, gdzie znajduje się Yale Club i wspomniana wyżej restauracja. Stanleya poznałem w 2000 roku dzięki Adamowi Szyperowi, gdy poleciałem do ONZ-etu na wieczór autorski poetów polskich i amerykańskich. To pierwsze spotkanie zaowocowało bliską współpracą literacką i w oficynie Stanleya Cross Culture Communications opublikowałem trzy zbiory wierszy. Były też spotkania w Krakowie, a także następne na Manhattanie, w jego domu na Long Island, a także w Waszyngtonie, gdzie razem udaliśmy się do Ambasady Armenii w USA, by wręczyć Sonie Van Europejski Medal Poezji i Sztuki. Stanley fascynował mnie od samego początku, czemu dawałem wyraz w licznych publikacjach, szczególnie ceniąc jego wielowymiarową poezję. Twórca ten potrafi znakomicie kontrastować sytuacje kulturowe; motywy z wielkich ksiąg i podań przeciwstawiając szyderstwu i nadrealnym kształtom współczesności. Jego wiersze są erudycyjnymi syntezami sytuacji w jakich od wieków pojawiał się człowiek, a jednocześnie są wyszukaną grą z cywilizacją. Poeta orbituje ku odległym inicjacjom, ale nie potrafi porzucić czasów współczesnych. Tak powstają liryki, które obejmują doświadczenie bytu ludzkiego, od czasów biblijnych do epoki lotów kosmicznych. Z równą autentycznością pisze Barkan o zapachu kobiety na poduszce, o żegludze po Jangcy, wyprawie do synagogi, jak i o biedaku z Manhattanu. Stan w jakim poeta się znajduje, to nieustanne zdziwienie i euforyczny zachwyt nad rzeczywistością. To tacy jak on ocalają wrażliwość i piękno, odbywają stale w myślach i w wierszach wędrówki ku  istocie i pełni, a potem unieśmiertelniają w słowie włóczęgów, przechodniów, przygodnych gapiów i zarazem całą ludzkość. Jego działalność to też tysiące przygotowanych spotkań literackich, wielkie podróże i współpraca z twórcami z całego świata. To jest właśnie owa łączność międzykulturowa, która pojawia się w nazwie jego cenionej oficyny wydawniczej, komplementowanej w „New York Timesa”. Dodatkowo Stanley jest przemiłym człowiekiem szybko zaprzyjaźniającym się z wieloma artystami, a jego sława sięga daleko poza Nowy Jork. 

Restauracja La Fonda del Sol

Idziemy powoli z Soną i Beatą do restauracji i już witamy się ze Stanleyem i jego żoną Bebe, wspaniałą malarką, której dzieła zdobią ich dom na Long Island, w miasteczku Merrick. Na miejscu są już inni uczestnicy Poetry Reading w Yale Club – Peter Thabit Jones z Walii, Kristine Doll z USA, żyjący z rodziną  w Queensie Hassanal Abdullah z Bangladeszu, a także rezydujące w USA bułgarskie małżeństwo Vantzeti Vassilev i Bissera Videnova. Zamawiamy potrawy i zaczynamy ożywioną konwersację, zmierzającą ku zbliżającemu się wydarzeniu. Jeszcze raczymy się znakomitym winem, jemy obfity deser i owoce, a potem gremialnie wstajemy i ruszamy na drugą stronę ulicy. Tam w szarym wieżowcu mieści się prestiżowy Yale Club, w którym wystąpię już po raz drugi, a wraz ze mną zadebiutuje na tych światowych salonach moja żona. Przy budynku fotografujemy się i wchodzimy do środka, by windą wjechać na osiemnaste piętro i wejść do obszernej sali, w której zgromadzi się też publiczność. Poprzednim razem było jej więcej, ale przecież najważniejsze jest spotkanie poetów w tym miejscu i to pod dowództwem Stanleya H. Barkana. Po kolei czytamy po kilka wierszy, a najdłuższe wystąpienie ma poeta z USA Bill Wolak, uczący kreatywnego pisania w William Paterson University. To jest spotkanie odmiennych kultur i prezentacja różnorodnych poetyk, ale też przyjacielska dysputa poetycka i wymiana doświadczeń. Przychodzi czas na wręczanie nagród, przyjacielskie uściski, zakup nowości wydawniczych i wymianę książek przywiezionych na spotkanie. Stanley podsumowuje nasze lektury i zaprasza do kolejnych prezentacji, tym razem krótkich wierszy pożegnalnych, bo każdego dnia żegnamy się z czymś lub kimś, choć o tym nie wiemy. Jakże prorocze były to słowa w kontekście zbliżającej się pandemii koronawirusa, który zamknął granice i uniemożliwił takie spotkania, jak to w Yale Club. Nasze Poetry Reading kończy się, więc przechodzimy do wind i zjeżdżamy na dół, by jeszcze trochę porozmawiać w głównym hallu dwudziestodwupiętrowego budynku. Rozdzielamy się z Soną i Beatą i jeszcze trochę chodzimy z Anią po ulicach Nowego Jorku, zaglądając do otwartych sklepów i restauracyjek. Kupujemy sobie coś do picia i jedzenia i wracamy do hotelu Roosevelt, wjeżdżamy na górę nieco staroświecką windą, bierzemy kąpiel i szybko zasypiamy, bo następnego dnia czeka nas pięciogodzinna podróż z lotniska JFK do Los Angeles. Samolotem popularnego w USA przewoźnika Alaska Airlines, przelecimy 2475 mil, czyli prawie cztery tysiące kilometrów.     

Budynek Yale Club

          Noc mija szybko i już jesteśmy przed hotelem, gdzie bierzemy dużą żółtą taksówkę, w której mieścimy się we czworo razem z bagażami. Beata ma tylko jedną torbę, ale Sona jak zwykle transportuje ogromną walizę i jeszcze dwie mniejsze. Ruszamy z Ulicy 45 Wschodniej i kierujemy się ku mostowi Queensboro nad East River, a potem szybko przemierzamy część Brooklynu, mijamy słynny cmentarz Cypress Hills i wjeżdżamy do dzielnicy Queens. Tutaj kierujemy się ku drodze szybkiego ruchu, prowadzącej do międzynarodowego lotniska Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Wysiadamy z taksówki, ładujemy bagaże na specjalne wózki lotniskowe i kierujemy się ku hali odlotów. Po nadaniu ich i otrzymaniu biletów pokładowych wchodzi za bramki i siadamy w niewielkiej restauracji, gdzie mamy zamiar coś zjeść przed długim lotem. Sona proponuje amerykańskie hamburgery i idzie je zamówić u grubej Afroamerykanki, jakoś dziwnie się zachowującej i cmokającej wymownie na widok „białasów”. Początkowo myślałem, że przesadzam i moja obserwacja jest na wyrost, ale po otrzymaniu dań okazało się, że mięso jest nieomal spalone, a bułki stare i twarde – najlepiej zatem na tym wyszła Beata, która wzięła jakąś lekką sałatkę. Zbliża się już pora naszego odlotu, więc kierujemy się ku właściwej bramce i siadamy na fotelach, ustawionych w rzędach przy niej. Rozmawiamy o wczorajszym wydarzeniu w Yale Club, a także o naszych zamierzeniach na przyszłość. Widzę za wielkimi oknami, że już podjeżdża do nas sporych rozmiarów boeing z granatowym napisem Alaska z boku, a na korytarzu zaczyna się ustawiać kolejka podróżnych. Sprawnie wchodzimy na pokład, witani przez piękne, czarnoskóre stewardesy i zajmujemy wyznaczone miejsca w środku maszyny. Ania siedzi przy oknie, co jak się okaże nie będzie dla niej najlepsze, z powodu złego samopoczucia nad Ameryką. Na szczęście zza jej ramienia mam dobrą widoczność i podczas całego lotu będę przyglądał się magicznym przestrzeniom tego kontynentu, zmieniającym się jak w kalejdoskopie. To, co zobaczę skonfrontuję z mapą na wyświetlaczu, wmontowanym w siedzenie przede mną i dzięki temu będę wiedział nad jakim stanem lecimy. Start z Nowego Jorku był zjawiskowy, bo była ładna, majowa pogoda i doskonale widać było wieżowce Manhattanu, Central Park, obie wielkie rzeki, a potem ocean z tysiącami okrętów pełnomorskich, jachtów i żaglówek, operujących w strefie przybrzeżnej.  Potem łatwo wyodrębniam wielkie rzeki – Missouri  i Missisipi, Kansas, a przed samym lądowaniem, Colorado i część jej słynnego kanionu. Zauważę też wielkie miasta – Saint Louis, Denver, Phoenix, pustynie, lasy, pasma górskie i samotne szczyty, nawet w maju pokryte śniegiem.

Po Poetry Reading w Yale Club

Lądowanie w Los Angeles tym razem miało być o 16.15, a ja wciąż miałem w pamięci przybliżanie się do tego lotniska sprzed roku. Samolot wtedy lądował w nocy i w jego oknie mogłem podziwiać niezwykły spektakl kolorowych świateł, oświetlonych jaskrawo autostrad i budynków. Skojarzyło mi się to z bogato udekorowaną choinką świąteczną i umieściłem te chwile pośród najcudowniejszych doznań mojego życia. Do rzeczywistości przywróciło mnie wtedy dość twarde lądowanie, ale tym razem piloci delikatnie posadzili maszynę na pasie startowym i zaczęli kołować ku siódmemu terminalowi. Gdy samolot zatrzymał się, wraz z innymi pasażerami udaliśmy się do hali przylotów, gdzie czekał już na nas mąż Sony dr Noobar Janoian, właściciel wielu klinik medycznych w Kalifornii. Ormianie to ludzie wielu talentów, z niezwykłą umiejętnością przystosowania się do zagranicznych warunków, więc nie zdziwiło nas, że kierowcą  dużego samochodu doktora była kobieta. Ruszyliśmy sprzed terminala i szybko znaleźliśmy się na wielopasmowej autostradzie prowadzącej do Glendale, choć tym razem musieliśmy jeszcze zahaczyć o Beverly Hills, by tam zostawić Beatę. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed domem zaprojektowanym w nowoczesnym stylu przez jej męża architekta i już mknęliśmy inną szeroką trasą do domu Sony i Noobara. Ania była nim oczarowana, bo to trzykondygnacyjna, obszerna willa, zbudowana  przy samej skarpie Doliny San Fernando. Najcudowniejszy tutaj jest widok obszernej niecki, nieustannie tętniącej życiem, a najlepszym punktem obserwacyjnym jest ogromny taras, na którym stoją drzewka bonsai, a przy specjalnych poidłach z sokiem pojawiają się barwne kolibry. Byłem tu już przed rokiem i teraz oprowadzam Anię po domu, objaśniając funkcjonalne urządzenia i wskazując obszerne pokoje, aneksy, a nawet małe mieszkanie ogrodnika, dozorującego wszystkie rośliny, a przede wszystkim owe japońskie mini drzewka. Stajemy przy balustradzie i długo patrzymy na dolinę, nad którą raz po raz pojawiają się samoloty schodzące ku niewielkiemu lotnisku w Burbank. Po powrocie na górę zostajemy zaproszeni do stołu i jemy pyszną kolację, złożoną z sałatek i owoców, ormiańskiego chleba lawasz i wybornego wina. Rozmawiamy o zdarzeniach ostatnich dni, a potem wsiadamy do auta i jedziemy do hotelu, zafundowanego nam przez Sonę. Znam doskonale to miejsce, bo rok temu obszedłem ogromną przestrzeń w tejże dzielnicy, przede wszystkim podglądając ptaki na podwórkach, w parkach i alejach palmowych. To rzeczywistość z niebieskawymi górami w dali, poprzetykana zielenią, kwiatami, kwitnącymi krzewami i drzewami. Ania po raz pierwszy zobaczyła drzewa jakaranda, kwitnące fioletowo i jakby przeniesione do Kalifornii z rajskiego ogrodu. Po drodze do hotelu Sona zatrzymuje się jeszcze przy niewielkiej ormiańskiej restauracji, wchodzi do niej na kilka minut, a potem wraca z papierowymi torbami, pełnymi smakołyków. Tak zostajemy wyposażeni na cały pobyt w Glendale i po wejściu do pokoju hotelowego umieszczamy te dary w lodówce. Tutaj też mamy niewielki balkon, z którego roztacza się widok na góry, zarośla kaktusowe i część dzielnicy, głównie zamieszkanej przez imigrantów z Armenii. Nalewamy sobie po kielichu białego wina, siadamy na tarasie i rozmawiamy o tym, co przeżyliśmy od momentu, gdy wsiedliśmy do samolotu Lufthansy na bydgoskim lotnisku i przelecieliśmy do Frankfurtu, a potem dalej, do Nowego Jorku.

Nowy Jork
Nowy Jork
Hotel Plaza w Nowym Jorku
Handel uliczny w Nowym Jorku
Nad Ameryką
Kolacja w domu Sony i Noobara
Charakterystyczna zabudowa Glendale
Kwitnące fioletowo drzewa jakaranda w Glendale
Glendale
Wszędzie aleje palmowe
Widok na Los Angeles z okolic domu Sony
Kolibry na tarasie Sony
Glendale i góry w tle
Nowoczesna część Glendale
Amerykański sen

WITKACY

Podczas tegorocznego pobytu nad morzem zatrzymałem się w słupskim Muzeum Pomorza Środkowego i w tzw. Białym Spichlerzu zwiedziłem aktualne wystawy. Najważniejsza była wizyta w salach prezentujących portrety Witkacego, wykonane najczęściej pastelami, w ramach jego słynnej firmy portretowej. To już któreś z rzędu moje spotkanie z tymi dziełami, a sporo podwzorowań widziałem też w innych muzeach. Prawdopodobnie zmienia się moje postrzeganie tych prac, bo tym razem byłem bardzo krytyczny. Oczywiście trzeba cenić metodę błyskawicowego rysowania tego twórcy, ale przy takim tempie powstawania prac, zawsze mogą pojawić się wątpliwe ujęcia. Witkacy miał wiele talentów i pozostawił po sobie ogromny dorobek literacki, estetyczny, malarski i rysowniczy, ale w zakresie komercyjnej firmy portretowej często nie potrafił zapanować nad procesem twórczym i tworzył komiczne bohomazy. Nie jestem znawcą jego twórczości, nie ustawiam się też w szeregu tych, którzy uważają go za zwykłego wariata, ale potrafię odróżnić dzieło sztuki od kitu. I tym razem jakoś sporo prac klasyfikowałem jako chybione, albo wymuszone określoną sytuacją finansową artysty. Potwierdza to fragment z jego zapisków, umieszczony na klatce schodowej muzeum, w którym żali się, że znowu będzie musiał rysować jakieś mordy za pieniądze. Wyraźnie widać, że wiele tych prac powstało pod wpływem różnych alkoholi i narkotyków, co wszakże nie było niczym nowym w historii sztuki. Jednak tutaj artysta umieszczał pod portretami skróty literowe, dokumentujące co akurat zażył. A było tego sporo – kokaina i kofeina, eter, eukodal, harmina, meskalina, a także mocna herbata i papierosy. Zanim 18 września 1939 roku Witkacy podetnie sobie gardło we wsi Jeziory Wielkie na Polesiu, zdąży wyraziście zamanifestować niezwykłość swojej osobowości w dwudziestoleciu międzywojennym. Oglądając pastelowe portrety tego nadwrażliwca, rozmyślałem o jego losach pośmiertnych, a szczególnie o nieudanej ekshumacji, gdy do polski przywieziono szkielet młodej kobiety i z pompą pochowano jako szczątki Witkiewicza na Pęksowym Brzysku w Zakopanem. Po badaniach antropologów nie ma wątpliwości, że strona rosyjska przekazała Polakom kości innej osoby, a nasza bezkrytyczna „przyjaźń” z bratnim sąsiadem nie pozwalała u końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku na weryfikację tego „daru”.  

Autoportret
Autoportret
Portret mężczyzny

Portret kobiety
Portret Neny Stachurskiej
Kuszenie św. Antoniego

SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (XIV)

Yasmen nie mógł otrząsnąć się po zdarzeniu z Kelekenem, którego od samego początku podejrzewał o skrywanie jakiejś tajemnicy. Dziwiło go też i to, że nigdy nie udało mu się wejrzeć w jego przeszłość, jakby moment śmierci i znalezienia się pośród innych aniołów, był bramą nie do sforsowania. Ale teraz nagle zaczęły napływać obrazy i zobaczył kto krył się pod postacią korpulentnego członka oddziału. Oczyma wyobraźni powędrował do kraju nad dwiema wielkimi rzekami, w którym były tysiące podobnych do siebie miasteczek i wiosek. W jednej z nich urodził się Keleken, noszący tam imię Andriej, którego dzieciństwo naznaczone było wielkim cierpieniem. Dopiero co skończyła się klęska głodu, podczas której zjedzono ciało jego starszego brata. Chłopcu nie oszczędzono opowieści rodzinnych o tym jak brat męczył się z powodu braku żywności, a potem jak gotowano zupy na jego mięsie i wysysano szpik z kości. Wkrótce wybuchła wielka wojna, podczas której przyglądał się egzekucjom, dokonywanym przez nazistowskie oddziały specjalne, a w nocy śniło mu się, że sprowadza niemieckich żołnierzy do lasu i tam ich morduje. Jego ojciec poszedł na front, a on musiał spać z matką i często się moczył w łóżku, za co obrywał lanie i bywał wydrwiwany przez rodzicielkę. Powrót ojca niczego nie zmienił, tym bardziej, że udało mu się przeżyć niewolę, co uważano za przejaw tchórzostwa. Chłopak dorastał w atmosferze lęku i poniżenia, ale ukończył szkołę i nawet próbował dostać się na uniwersytet.

Yasmen na chwilę zgubił trop i korygując lot zaczął jeszcze mocniej wpatrywać się w przeszłość Kelekena. Odnalazł go najpierw w mundurze sowieckiego żołnierza, który po odbyciu służby, znowu pełnej udręk i zniewag, zaczął pracować jako telefonista w jednym z miasteczek. Jego siostra zaaranżowała małżeństwo ze swoją przyjaciółką, z którą spłodził syna i córkę. To ona zdopingowała go też by ukończył studia korespondencyjne, a potem podjął pracę jako nauczyciel w szkole. Już wtedy czuł się zdegradowany i nieustannie poniżany z powodu impotencji i dziwacznych wypowiedzi. Śmiała się z niego żona i uczniowie, którzy zaczęli też przebąkiwać, że bywali molestowani albo zapraszani na dziwne „łowy”, podczas których popisywał się mordowaniem małych zwierząt, ptaków i płazów. Żona podpatrzyła jak kiedyś przyniósł znad wody salamandrę, ropuchę i kilka żab, a potem z lubością odcinał im kończyny i głowy. Gdy pojawiało się coraz więcej uczniowskich oskarżeń, musiał opuścić szkołę i podjął pracę urzędnika w wielkiej fabryce. Zaczęto go wysyłać w delegacje i podczas jednej z nich schwytał dziewięcioletnią dziewczynkę, usiłując ją zgwałcić. Gdy dziecko zaczęło uciekać, pchnął je kilkakrotnie nożem, co spowodowało u niego erekcję. Szybko dokonał  kolejnych morderstw, szukając zaspokojenia i próbując pożerać fragmenty ciał ofiar. Tak chciał zanegować drastyczne opowieści o zjedzeniu brata podczas Wielkiego Głodu. To wtedy zrozumiał, że jest drapieżnikiem i zaczął polować na nowe ofiary na podmiejskich dworcach kolejowych i autobusowych, bez trudu wyodrębniając uciekinierów z domu i osoby włóczące się bez celu. W półmroku, o świcie lub w czasie zachodu słońca, umiał oszukiwać biedaków, obiecując alkohol, pieniądze albo drogą zabawkę, a potem zaciągał ich do lasu, gdzie próbował odbyć stosunek, a gdy to się nie udawało, mordował bez litości. Wsadzano go do więzienia na krótko, powodu braku dowodów uznawano, że jest tylko niegroźnym dziwakiem i zwalniano szybko.       

Yasmen skorygował nieco lot całego oddziału, rozkoszując się widokami wielkiej jamy lub jaskini i jakiegoś tajemniczego wnętrza, rozjaśniającego się w dali. Ściany przypominały splątane konary drzew lub grubych lian albo monstrualna tkankę nerwową. Nie mógł jednak uwolnić się od obrazów z kraju nad wielkimi rzekami i teraz, po kolejnym wniknięciu w wizje związane z Kelekenem, zobaczył jak aresztują go grubawi milicjanci w wielkich czapkach, a potem biorą go na przesłuchanie. Początkowo próbował się opierać, ale jeden z nich zdjął gruby pas i zaczął nim okładać mordercę, który kwiczał jak osaczone zwierzę i błagał na kolanach:

– Towarzyszu nie bijcie, moja matka i ojciec wciąż mnie tak łoili… Wszystko powiem, do wszystkiego się przyznam…

Na stole pojawiły się papierosy, świeżo zaparzona herbata, a nawet jakieś podeschłe ciastka z cukrem. Andriej zaczął swoją ponurą opowieść i przyznał się do zabicia pięćdziesięciu sześciu osób. Śledczych zdumiała dokładność opisów i pamięć mordercy, który zaczął wskazywać miejsca, gdzie ukrywał ciała, skarżąc się na swoje dzieciństwo i system, w którym żył, nieustannie wydrwiwany i tłamszony. Zbrodnie dawały mu poczucie niezależności i zaspokojenie erotyczne, a kolejne polowania utwierdzały go w przekonaniu, że niczym nie różni się od lwów zabijających gazele, tygrysów rzucających się na jelonki, jaguarów potrafiących upolować krokodyla na brzegu rzeki Orinoko. Zaczął wytwarzać w sobie przekonanie, że należy do szlachetnej gromady stworzeń, która musi zabijać, by żyć. Jego okrucieństwo było straszliwe, a niewinność ofiar tylko potęgowała zajadłość i kazała mu wymyślać coraz to sprytniejsze fortele.   

Dowódca oddziału chciał już porzucić wizje związane z ziemską historią Kelekena, ale nagle napłynęły nowe niepokojące obrazy. Mordercę prowadziło korytarzem kilku strażników, ale za nimi pojawił się wyrazisty czarny cień, który zaczął tężeć i w końcu przybrał kształty ni to hipopotama, ni to rogatego smoka, nad którym unosiły się roje tłustych much. Grupa zeszła po schodach do podziemia więziennego i zatrzymała się dopiero w niewielkiej celi, gdzie odczytano sentencję wyroku. Na skazanym nie wywarła żadnego wrażenia i jeszcze ze straceńczą fantazją podzielił się głupawą autorefleksją:

– Teraz mój mózg powinien zostać zabrany i zbadany, kawałek po kawałku, by już nigdy nie było nikogo takiego…

Kat nie czekał dłużej, skinął na kolegów, a gdy ci przytrzymali mordercę, przystawił za prawym uchem do jego głowy pistolet i strzelił dwa razy. Mózg trysnął wraz z kawałkami czerepu w górę i Andriej bezwładnie osunął się na podłogę. Na to tylko czekał czarny zwierz, który wniknął w ciało, a po chwili wyleciał z niego dźwigając w szponach ducha nieszczęśnika. Morderca odzyskał świadomość dopiero za jakąś ogromną bramą, gdzie otoczyło go wiele straszliwych tworów, bijących brawo i poklepujących go po plecach.

 – Widzisz jak tutaj ciebie cenimy Andriej… Wciąż słychać u nas opowieści o twoich chwalebnych czynach… Nikt nie mordował z taką fantazja jak ty… – odezwał się do niego ten, który go przetransportował.

 – Nie wierzyłem, że istnieje inne życie… – bąknął przerażony mężczyzna, a potem zapatrzył się w dal.

– Potrzebujemy takich chwatów i nasz władca upatrzył sobie ciebie, wyznaczając ci specjalne zadanie. Przyobleczemy cię w kształty anielskie i wyślemy ku dalekim rewirom niebieskim. Tam będziesz czekał na sygnał i w dogodnym momencie zabijesz niebezpiecznego anioła, którego ich tyran chce uczynić księciem. Patrząc w przyszłość, widzimy zamazane obrazy wielkiej wojny, podczas której mógłby poczynić nam rozliczne szkody.

– Ale jak ja go rozpoznam…? – zapytał zdumiony Andriej.

– Nie martw się o to, nasi szpiedzy tak tobą pokierują, że znajdziesz się w jego oddziale – powiedział jakiś inny mroczny duch w tyrolskim kapelusiku i eleganckim kostiumie z kraciastego tweedu.            

– Ruszysz już jutro Kelekenie, bo takie imię przybierzesz – powiedział zły duch – A wróg, którego wieczyście unieszkodliwisz to Yasmen… Najpierw się z nim zaprzyjaźnisz, a potem przetniesz mu szyję tajemnym czarnym ostrzem, tak jak ścinałeś głowy salamandrom, ropuchom i dzieciom… Jeszcze dzisiaj czeka cię ceremonia przekazania ostrza, nie ma chwili do stracenia…

ODDECH

Poranne wyjście do ogrodu… Całą noc padał deszcz i teraz powietrze jest czyste, rześkie, ozoniczne. Wciąż kwitnie krzew hibiskusa, choć wiele płatków spada na ziemię. Przyglądam się przygaszonej, sierpniowej zieleni w ogrodzie i unoszę głowę ku górze, by z chmur wyczytać jaka będzie pogoda. Jest 6.30 i robi się coraz jaśniej, choć szarości na niebie nie zanikają i zapewne pojawią się następne deszcze. Oddycham pełną piersią i rozmyślam o tlenie, warunkującym życie, tak samo jak woda, pokarm, witaminy, biopierwiastki, sprawne działanie naszych organów anatomicznych. Najważniejszy z nich i najbardziej skomplikowany, w ułamku sekundy rejestruje najmniejsze drgnienie liści, przelot ptaka, dalekie odgłosy miasta, miliony odcieni barw. Schodzę po drewnianych schodach i staję na trawniku widząc jak sikorki i wróble lądują na krzakach bzów i zaczynają codzienne poszukiwanie czegoś do zjedzenia. Tak zginą dzisiaj tysiące owadów, małe dzióbki pochwycą niezliczoną liczbę nasion, jakichś okruchów z ludzkich stołów. Moja świadomość odpowiada na sygnały wysyłane przez świat, oddycham pełną piersią i rozkoszuję się nowym dniem życia. Jakże spokojną, zrównoważoną i cudowną egzystencją u początku trzeciego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku.        

AREOPAG

Im człowiek starszy, tym uważniej przypatruje się światu, próbuje zrozumieć niezwykłą sytuację – wstrzelenia do ziemskiej rzeczywistości. Zapewne ludzkość nigdy nie pozna wielkiej tajemnicy wszechświata, a po kolejnych odkryciach pojawią się nowe niewiadome, inne zaskakujące ustalenia. Tak bywało już wiele razy, gdy coraz lepsze narzędzia eksploracyjne ukazywały jeszcze dalsze dale, jeszcze głębsze głębie, a zaledwie przeczuwane inne układy planetarne stały się faktem. Siedząc na tarasie mojego domu przyglądam się chmurom, rozbudowującym się we wszystkich kierunkach. I czuję swoją kruchość, niepowtarzalność i wyjątkowość w tym miejscu i w tym momencie historii naszej galaktyki, Układu Słonecznego, trzeciej planety od naszej gwiazdy i piątej w kategorii wielkości. Tak jak pojawiają się abstrakcje chmurne na niebie, tak jak zmieniają się konfiguracje bieli, błękitu, szarości ultramaryny i granatu, tak wirowały zdarzenia naszego życia, integralne, zaskakujące, oczywiste, a jednak wpisane w ciąg epizodów kosmicznych i niewidzialną sieć chronologiczną. Dynamizm tego, co rozgrywa się na niebie sam w sobie jest niepowtarzalny i zdumiewa niezwykłą kombinatoryką, której nie dorówna żaden ziemski abstrakcjonista. Od dawien dawna chmury były tłem dla ziemskiej historii, a w ich perspektywie pojawiały się wojska faraonów i dynastii Han, równomiernie maszerujący Spartanie, zbrodnicze rzymskie legiony, statki hiszpańskich konkwistadorów i armaty armii szwedzkiej, sowieckie tanki i nazistowskie hordy Hitlera. Ludzkość rzadko próbowała zgłębić fenomen istnienia, ale wciąż prowadziła wojny i wojenki – stale pojawiali się ślepi przewodnicy, prowadzący niewinne byty na zatracenie. Najczęściej szermowali hasłami religijnymi, powoływali się na kolejnych bogów, którzy szybko tonęli w czarnej smole zapomnienia, znikali jak chwilowy rysunek cirrocumulusów i nimbostratusów. Innym razem kreślili jakieś utopijne wizje świetlanej przyszłości, albo torturowali ludzi swoimi poglądami na temat życia pośmiertnego. Wygłaszali kazania o strukturze piekieł, a tak naprawdę tworzyli je na ziemi. Kazali budować piramidy, wielkie świątynie, triumfalne bramy i wieże, za nic mając pot i krew, odciski na skórze i krwawe otarcia, fioletowiejące z biegiem dni. Szkoda, ze nasz rodzaj nie stworzył skutecznych mechanizmów selekcji tyranów i błaznów, dochodzących do władzy pod każdą szerokością geograficzną. Wspólnota międzynarodowa jest już tak silna, że mogłaby stworzyć doskonale uzbrojoną armię, którą wysyłałoby się w zapalne regiony – nie jakieś tam drętwe, niczego nie mogące zrobić siły pokojowe, ale jednostki interwencyjne, które w mig rozwaliłyby struktury kolejnych dewiantów, mordujących w imię religii lub interesów politycznych. Zdaję sobie sprawę z tego, jak trudno byłoby zorganizować i wyposażyć takie grupy, tym bardziej, że historia ludzkości uczy, iż najwięcej zła wiązało się z przywództwem i aktualną ideologią. Mówi o tym Orwell i Huxley, mówią krytycy marksizmu i religijnych wynaturzeń. Kto miałby kierować taką armią i decydować, gdzie ma się pojawić, kto wyznaczałby jej cele i tworzył plany wojenne? Może kiedyś pojawią się takie rozwiązania i wielki areopag ziemski decydować będzie, gdzie wysłać karnych najemników, strzegących interesów ludzkości, gdzie skierować niewidzialne drony, które w ułamku sekundy zdemolują przywódców, szkodzących rozwojowi planety i życiu na niej. Ale nawet wtedy chmury na niebie nie przestaną płynąć, czas nie stanie w miejscu…

%d blogerów lubi to: