DIARYSTYKA ROZUMIEJĄCA

Banaszak Dziennniki

Pisanie dziennika jest jak przeglądanie się w lustrze i dokładne studiowanie zmian zachodzących w wyglądzie, sylwetce, układzie ust i włosów, przybywających zmarszczek i znamion, które są elementarnymi znakami przemijania, nieuchronności, związanej z istnieniem w określonej strukturze kosmicznej. To zarazem nieustanne czuwanie autobiograficzne i literackie, konieczność zapisywania tego, co się zdarzyło i komentowania spraw „na gorąco”, tworzenia kontekstu w różnych przestrzeniach bytowania. Ale dziennik musi też mieć określoną strukturę teoretycznoliteracką, a jego autor zawsze odwołuje się do jakiegoś modelu diarystycznego, utrwalonego w świadomości czytelniczej i zderzającego się dynamicznie z jego świadomością. W grę wchodzi tutaj przecież genologia i narratologia, teoria spójności i antropologia, a twórca musi też czerpać obficie z wiedzy historycznej, politycznej, psychologicznej, a także z licznych naukowych dziedzin szczegółowych. Jeśli takie dzieło ma być prawdziwe, musi też być zapisem intymnym, nie fałszującym niczego i nieustannie się sprawdzającym literacko, na każdym poziomie autorelacji i wartościowania. Ważna jest też pracowitość i nieustanne przekonanie, że to, co się zapisuje pozostanie na zawsze świadectwem dni i myśli, pojawiających się na horyzoncie osób i zdarzeń. To jakby zatrzymanie czasu w jego pędzie, przyglądanie się wszystkiemu z natężoną uwagą i oświetlanie wybranych miejsc, chwil, artefaktów, dokładna analiza zachowania najprzeróżniejszych osób. W poprzedniej epoce literackiej autor dziennika ograniczany był przez cenzurę, czasem sam od razu okrawał tekst, wiedząc, że nie ma on szansy na publikację w całości, a teraz pisanie takie ma walor prawdziwej niezależności, nie wolnej od określonych działań zabezpieczających. Wcześniej znani diaryści pisywali najczęściej do szuflady, pozostawiając wydanie swoich memuarów potomności, wierząc przy tym, że w nowym czasie ukażą się one bez cięć i retuszy. Historia edycji Dzienników Marii Dąbrowskiej zaświadcza jednak, że nie jest to takie proste i minąć musi wiele lat, zmienić musi się klimat historyczny i polityczny, zanim publikacja całościowa stanie się faktem. Literatura polska, w różnych epokach, w skrajnie odmiennych warunkach politycznych, stworzyła wiele zapisów intymnych, które dzisiaj wskazywane są jako wzorce gatunkowe – to dzienniki Stefana Żeromskiego, Zofii Nałkowskiej, Witolda Gombrowicza czy Jarosława Iwaszkiewicza. Mają swoją wagę w historii literatury także dzieła diarystyczne Jerzego Andrzejewskiego, Stefana Kisielewskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Kijowskiego czy Edwarda Stachury. Jako bezdyskusyjne arcydzieło stale kreuje się diariusz Witolda Gombrowicza, choć wyraźnie stracił on swoje brzmienie w ostatnich latach, a to przede wszystkim za sprawą upadku komunizmu w Polsce – teraz już nie jest dziełem „zakazanym” i to, co wykreślała cenzura często jawi się jako błahe i wzbudzające zdumienie, że ktokolwiek mógł widzieć w jakieś dygresji czy analizie zagrożenie dla systemu państwowego. W dobie powszechności internetowych blogów, gdzie autorzy odsłaniają kulisy swego życia, mówią o swoim alkoholizmie, narkomani, przyznają się do odmiennych preferencji seksualnych, Dziennik Gombrowicza jakby mniej szokuje. Nie przestaje wszakże fascynować jego strona literacka, sposób narracji, pomysły związane z analizą literatury czy dzieł sztuki, no i odwaga w formułowaniu sądów na temat współczesnych, a także samego siebie.

Lektura pierwszego tomu dzienników Józefa Banaszaka pt. Wybrałem Bydgoszcz, obejmującego dwudziestolecie 1989–2009, przywołuje natychmiast na myśl, wydany dopiero w 2002 roku przez Wydawnictwo Literackie, Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu Bronisława Malinowskiego, w którym autor czyni siebie przedmiotem naukowego eksperymentu. Opisuje lata spędzone w Zakopanem, Anglii, Australii i na Nowej Gwinei a zarazem studiuje własną osobowość, zetknięcie z obcą cywilizacją, będące dla niego rodzajem próby charakteru. Banaszak – w sytuacji dokładnie opisanej na kolejnych stronach pierwszego tomu swojego dziennika – podobnie jak Malinowski udaje się na dobrowolną i równocześnie wymuszoną przez życie emigrację do innego miasta. Z nadzieją, że stworzy w nim nową placówkę badawczą, a zarazem rozpozna środowiska artystyczne, przenosi się do grodu na Brdą i Wisłą i kontynuuje zapiski w swoich zeszytach. Jak wskazany wyżej wielki polski antropolog, ale też z podobną dociekliwością, niczym najlepsi polscy diaryści literaccy, obserwuje ludzi i samego siebie, komentuje zdarzenia i dopełnia je treścią słowną. Niestety, bardzo szybko dominującym tonem staje się rozczarowanie, mnożą się relacje na temat kontaktów z ludźmi, którzy nie spełnili pokładanych w nich oczekiwań. To także zapis ogromnej pracy organicznej w obrębie bydgoskiej uczelni, przekształcanej przez Rektora Banaszaka w akademię i stale walczącego z oporną materią ludzką, nieustannie pojawiającymi się oponentami i malkontentami, osobami, które nie radzą sobie z własną osobowością i w interakcjach z otoczeniem odreagowują stresy. To wszakże tylko jeden nurt rozważań w dziennikach tego wybitnego profesora entomologii i ekologii, bo jest w nim taki ogrom informacji na temat ludzi i zdarzeń, tyle mądrych analiz i dopowiedzeń, tyle wiedzy naukowej, ściśle biologicznej i humanistycznej, tyle humoru i lekkości intelektualnej, że dzieło to uznać należy za jedno z najważniejszych literackich dokonań na Pomorzu i Kujawach w ostatnim pięćdziesięcioleciu, a i ustawić je trzeba na tej samej półce, co wskazane wyżej udane polskie realizacje autobiograficzne. Autor postanowił ukazać swój czas bez zafałszowań, począwszy od własnych kłopotów rodzinnych, poprzez czas budowania innej sytuacji życiowej z nową partnerką, a potem żoną, przez żmudne przystosowywanie leniwej natury pomorskiej do intensywnych działań i nieustannej aktywności. Pojawiły się też w Dziennikach liczne opinie o współpracownikach, naukowcach, artystach, pisarzach, aż po refleksje natury ogólnej, snute na kanwie badań ekologicznych i własnych obserwacji nowego środowiska. Odwaga profesora okupiona została wrogim pomrukiem i licznymi działaniami zakulisowymi, mającymi na celu dyskredytację jego dzieła. Tymczasem – podkreślmy to raz jeszcze – jest to znaczące osiągnięcie intelektualne, jakże ważny dla kultury bydgoskiej fragment dziejów, w którym – czy ktoś tego chce, czy nie – Józef Banaszak odegrał ogromną rolę. To ten człowiek, wraz z arcybiskupem Muszyńskim, Stefanem Pastuszewskim i kilkoma lewicowymi politykami, przyczynił się najbardziej do przekształcenia Akademii Bydgoskiej w Uniwersytet Kazimierza Wielkiego, a po wygaśnięciu własnej kadencji – będąc ojcem założycielem – nie wahał się ostro krytykować następców i wskazywać ich niedociągnięcia, wątpliwe decyzje i nieustannie prowadzone wojny na papierowe miecze. To jest lustro ukazujące wykrzywione twarze, ale też rodzaj narzędzia badawczego, przybliżającego wszystko jak mikroskop i ukazującego struktury, które niewidoczne były dla środowiska uniwersyteckiego i uczestników życia kulturalnego na przełomie dwóch ostatnich wieków. Trudno się dziwić, że znaleźli się ludzie, którzy odwagę i uczciwość obywatelską Banaszaka odczytali jako atak na własne imponderabilia – nie chcąc dostrzec szerszych horyzontów – skupili się na drobnych elementach personalistycznych i wyciągnęli zbyt daleko idące wnioski. Po latach, gdy jakikolwiek światły historyk kultury, będzie przygotowywał monografię Pomorza i Kujaw, nie będzie mógł pominąć dzieła pt. Wybrałem Bydgoszcz, bo znajdzie w nim bogactwo nieprzebrane i prawdę o czasie, która w środowiskach ludzi nadwrażliwych bywa często wypaczana i fałszowana.

Drugi tom Dzienników obejmuje lata 2009–2013, a choć zakres czasowy jest mniejszy, książka niewiele różni się objętościowo od pierwszej części. Wskazuje to na większą intensywność pisarską autora, częstsze sięganie po pióro i dogłębne analizowanie rzeczywistości. Metoda wypracowana w dwóch wcześniejszych publikacjach (bo był także tom poświęcony dzieciństwu i pierwszym latom pracy w Bydgoszczy: Czas nie przeszedł obok. Wspomnienia przyrodnika – 2008), zaowocowała w tomie kolejnym wspaniałymi kartami, przybliżającymi raz jeszcze podskórne życie bydgoskiej uczelni, domenę kultury i sztuki, a także liczne wydarzenia ze świata polityki i szeroko pojmowanej kultury materialnej. Autor jest tutaj bardziej powściągliwy, a przy kontrowersyjnych sprawach wprowadza jedynie pierwsze litery nazwisk, oczywiście łatwo rozpoznawalnych i lokujących się w określonym kontekście. To jest dokument równie cenny jak tom pt. Wybrałem Bydgoszcz, a skala przywołań i analiz musi budzić podziw, tym bardziej, że zapowiadany jest trzeci tom, który już powstaje, a po publikacji zamknie obszerny trójksiąg, doprawdy nie mający precedensu w literaturze Pomorza i Kujaw. Zwykle dopiero po latach dostrzega się wagę tego rodzaju publikacji, sięgając do nich często i czerpiąc z nich wiedzę o świecie i ludziach. Jakże uboższy byłby polski pozytywizm bez Kronik Bolesława Prusa, o ile mniej wiedzielibyśmy o dwudziestoleciu międzywojennym, gdybyśmy nie czytali Dzienników Żeromskiego, jakże też wzbogacały naszą wiedzę o Polsce i emigracji politycznej dziennik Gombrowicza czy Herlinga-Grudzińskiego. Podobnie będzie z monumentalnym dziełem znakomitego entomologa, urodzonego w Wielkopolsce, ale z wyboru bydgoszczanina. Autor zdaje sobie sprawę z wartości swych Dzienników i pisze je z ogromną pasją, notując kolejne wydarzenia, spotkania z ludźmi i sprawy związane z uniwersytetem. Często są to historie bardzo kontrowersyjne, budzące zdumienie, że pośród naukowców czy ludzi sztuki tak często dochodzi do konfliktów i podziałów, tyle przyjaźni zamienia się w opozycję, a uściski dłoni zastępuje mijanie się na ulicy bez słowa i niepotrzebne wojny podjazdowe. Banaszak jest naukowcem i człowiekiem wielkiego formatu, znacznie wyrastającym poza bydgoskie opłotki, posiada też ogromny dorobek naukowy i pisarski, co bywa nie do pojęcia dla przedstawicieli środowiska, w którym dwie lub trzy skromne książki świadczyć mają o rozwoju i stają się podstawą nadania tytułów naukowych. Tak aktywny twórca, tak dociekliwy i osiągający stale sukcesy uczony, staje się w małym mieście wrogiem publicznym numer jeden, tym bardziej, że w swoim dzienniku chwali życie rodzinne, relacjonuje spotkania ze swoimi dziećmi i z bliskimi żony, nie dostarcza pożywki różnorakim skandalistom, a jego największym „szaleństwem” jest spotkanie w wąskim gronie przyjaciół i rozkoszowanie się czerwonym winem. Jak on to zrobił, jak to się mu udało – pytają ci, którzy pół wieku męczą się z napisaniem znacznie skromniejszych książek, kto mu w tym pomógł, kto go wsparł w drodze do publikacji. Tymczasem odpowiedź jest tutaj bardzo prosta – to pracowitość autora dała takie efekty, jego chęć dokumentowania wyjątkowych chwil życia, uczestnictwa w kulturze regionu i spotkań z wieloma interesującymi ludźmi. Dopiero po śmierci wielu z nich, postaci utrwalonych w Dziennikach w całej ich dynamice, widać jak ważne były te zapisy, jaki archiwistyczny walor miały, jak wzbogaciły wiedzę o tych, których już nie ma. To jest diarystyka rozumiejąca i wychodząca naprzeciw człowieka, to próba uporządkowania jednego życia i wielu zdarzeń, które były w nim ważne i pozostawiły w pamięci wyrazisty ślad. Dzieło prof. Banaszaka może być wzorem dla twórców regionu i dla wielu polskich naukowców, którzy zechcieliby pozostawić potomnym zapis o dniach i doświadczeniach, o chwilach jaskrawych i matowych, a nade wszystko chcieliby dać świadectwo żywej myśli, pełnej pasji pracy nad sobą i w sobie, w określonej strukturze zawodowej i w obrębie jakiegoś środowiska. Lektura to fascynująca, odsłaniająca kolejne kulisy, będąca świadectwem nowych fascynacji i rozczarowań, ale za każdym razem prawdziwa, niczego nie fałszująca i nie koloryzująca, stająca się historią i zdecydowanie przeciwstawiająca się entropii. Publikując kolejny tom Dzienników prof. Banaszak wchodzi do elity pisarzy Pomorza i Kujaw i staje obok takich twórców jak Konrad Górski, Jerzy Sulima-Kamiński, Władysław Dunarowski czy Alfred Kowalkowski, znacznie też wzbogaca dokonania literackie regionu. Wybierając Bydgoszcz, skazał się na rodzaj banicji zawodowej i artystycznej, ale wierząc w moc swego pióra i prowadząc aktywne życie naukowe, osiągnął stan, który określić wypada tylko jednym słowem: szczęście. I choć wycierpiał wiele po drodze, zmagać się musiał z problemami natury etycznej, znalazł się w takim miejscu, gdzie nie docierają już barbarzyńcy kultury. Dając świadectwo swoim czasom, chwaląc codzienność, portretując ludzi i komentując zdarzenia, osiągnął balans z rzeczywistością, wypełnił misję pisarską, naukową i autobiograficzną, a nade wszystko stworzył wielkie dzieło, w którym na zawsze pozostaną myśli i słowa, obrazy i fotografie – dzieło, które jest najprawdziwszym dokumentem intelektualnej giętkości i żywiołowości, prawdziwego życia i mądrego, spokojnego dochodzenia do kresu.

ALMOST LIKE THE BLUES

640px-Leonard_Cohen_2187

Widziałem głodnych ludzi
To był mord, to był gwałt
Ich wioski płonęły
I próbowali zwiać.

Nie mogłem na to patrzeć
I gapiłem się w buty swe
To był kwas i tragedia
To prawie tak jak blues

I niemal chciałem umrzeć
Między każdą myślą złą
A gdy kończyłem dumać
To bardziej chciałem zejść

To była męka, to był mord
To były moje oceny złe
Wojna, gdy dzieci tracą Pana
To prawie tak jak blues

Musiałem serce zmrozić
Żeby przestało gnić
Ojciec rzekł tyś wybrany
A matka – to nie ty

I słuchałem ich opowieści
O Cyganach i Żydach
To było dobre, nie nudne
Prawie tak jak blues

Nie ma Boga w niebie
I piekła pod nami
Rzekł wielki profesor
I wszyscy o tym wiedzą

Ale ja miałem zaproszenie
Którego grzesznik nie odrzuci
I prawie jak zbawienie
Prawie tak jak blues

                    Z języka angielskiego przeł. Dariusz T. Lebioda

TAK JAK BLUES…

 Osiemdziesiąt lat Leonarda Cohena

Cohen1

Leonard Cohen pojawił się w moim życiu pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, gdy jedna ze znajomych dziewcząt udostępniła mi kasetę magnetofonową z nagranymi balladami tego pieśniarza. Zauroczony głosem i treściami artykułowanymi przez niego, natychmiast dołączyłem go do mojego młodzieńczego panteonu muzycznego, obok Boba Dylana i Joan Baez, tuż przy Simonie i Garfunkelu, Gilbercie O’Sullivanie i Marku Grechucie. Słuchałem też wtedy wiele muzyki rockowej i przede wszystkim były to takie zespoły jak Led Zeppellin, Black Sabath, Budgie, UFO, a z innej półki Slade, Smokie, Abba. Była też ogromna fascynacja muzyką elektroniczną, kompozycjami zespołu Tangerine dream, Klausa Schulze, Mike’a Oldfielda, Vangelisa i Kitaro. Szybko ballady Cohena stały się najczęściej słuchanymi utworami w moim pokoju, a potem towarzyszyły mi podczas pracy, pisania książek literackich i naukowych, w trakcie lektury i przeglądania map, gdy rozstawiałem sztalugi i pochylałem się na kartami papieru, by coś nowego narysować. Pociągał mnie szlachetny smutek tych pieśni, jakże wyrazisty w głosie pieśniarza i w poszczególnych strofach, pisanych jak wiersze i mających często drugie dno, głębię, która nie pojawia się w zwykłej piosence. To były opowieści o starych prostytutkach, których nikt już nie chce wynająć, o partyzancie, który zostawił wszystko i rzucił się w wir walki, o lekko nienormalnej Zuzannie, która przypomina w swej biedzie Chrystusa, a nade wszystko o miłości żarliwej i niepowtarzalnej, o nieustannej pogoni za szczęściem i wolnością. Ballady Cohena otwierały moje wnętrze i uwrażliwiały mnie na ludzką krzywdę, uczyły też dystansu do świata i ludzi, krzepiły w trudnych życiowych momentach. I kazały czekać, więc zagryzałem zęby i wpatrywałem się w mrok: I dreamed about you, baby./ It was just the other night./ Most of you was naked/ Ah but some of you was light./ The sands of time were falling/ from your fingers and your thumb,/ and you were waiting/  for the miracle, for the miracle to come. Czekałem aż dziewczyna o długich, ciemnych włosach, tak podobna do Jane z pieśni Famous Blue Raincoat zrozumie czym jest uczucie i przestanie myśleć o innym mężczyźnie – czekałem aż zdarzy się cud, a gdy go nie było Cohen koił jak balsam i szeptał – jak do Janis Joplin – You told me again you preferred handsome men/ but for me you would make an exception./ And clenching your fist for the ones like us/ who are oppressed by the figures of beauty,/ you fixed yourself, you said, „Well never mind,/ we are ugly but we have the music.” Tak było, mijały lata, pojawiały się nowe piosenki pieśniarza z Kanady, a ja zmieniałem się jak wszyscy ludzie i wciąż był we mnie ten smutek, który on we mnie zaszczepił, robiąc też ze mnie poetę. To wielkie szczęście i ogromne nieszczęście, ale tak już zostanie… To jak blues…

286465-leonard-cohen-1970

Nowa płyta Cohena – Popular Problems – przyniosła znowu wspaniałe utwory, a zmatowiały głos barda stał się doprawdy tragiczny, jakby dobiegający z głębi dziejów i komentujący niecne uczynki ludzkości. Cohen, który zawsze celebrował swoją żydowskość, jawi się tutaj jako starotestamentowy prorok, choć w każdym utworze pojawia się też ironiczny kontrapunkt. Najlepiej widać to w pieśni pt. Almost Like The Blues, będącej relacją z tego, co ludzkość czyni na początku nowego stulecia i co zrobiła w wiekach wcześniejszych. To spojrzenie skanujące historię, a zarazem próba zdystansowania się do okrucieństw i wynaturzeń istot, które powołane zostały do wielkości, ale zmarnowały szansę, zgubiły ludzki etos, weszły na drogę zbrodni i gwałtu: Widziałem głodnych ludzi/ To był mord, to był gwałt/ Ich wioski płonęły/ I próbowali zwiać. Mordując niewinnych, odciskając piętno zbrodni na braciach i siostrach, stali się samą istotą zła, którego nie sposób wyrazić i opisać. Cohen sięga tutaj do tradycji Afroamerykanów z Południa, którzy śpiewali od dawien dawna o smutku i rozpaczy (ang. blues), o swojej trudnej sytuacji, o krzywdzie i nienawiści rasowej, o wierności i zdradzie, o podróżach i poszukiwaniu swego miejsca na ziemi, o nieustannym pragnieniu znalezienia miłości. To, co było protestem w pieśniach czarnych Amerykanów, co nawiązywało do muzyki folkowej, w twórczości Cohena przybrało formułę ironicznego krypto cytatu, bolesnego nawiązania, rozpaczy ukrytej w zwiewności tekstu i melodii. Melorecytacja, tak charakterystyczna dla tego artysty, staje się tutaj rodzajem kpiny ze świata, który morduje i gwałci; z ludzi, którzy palą wioski i skazują dzieci na głodówkę. Choć może się wydać, że jest to zbyt ulotna forma, przy głębokim wsłuchaniu się i uważnej analizie, okazuje się, że jest to prawdziwy krzyk rozpaczy, a także potwierdzenie ludzkiej niemocy, bólu nie do wyrażenia: Nie mogłem na to patrzeć/ I gapiłem się w buty swe/ To był kwas i tragedia/ To prawie tak jak blues. I nie mamy tutaj do czynienia z cynizmem, to tylko prawda o naszym świecie, który pędzi donikąd i stale generuje konflikty na wielu płaszczyznach egzystencji, od relacji międzyludzkich, do zatargów rasowych i wojen między sąsiadującymi krajami.

33Leonard-Cohen

Co spokojny człowiek może przeciwstawić zbrodni i cierpieniu niewinnych bytów, co może zrobić intelektualista taki jak Cohen? Niewiele, a zarazem bardzo dużo – może komentować i kierować uwagę milionów na to, co jest złe, co wypacza humanizm i wiarę w dobro człowieka. Rozpacz, taka sama jak w pieśniach Afroamerykanów, rozsadza tutaj formę zdystansowanej ballady, a zarazem potwierdza bezsilność: I niemal chciałem umrzeć/ Między każdą myślą złą/ A gdy kończyłem dumać/ To bardziej chciałem zejść. Tak byłoby najłatwiej, tak można by zamknąć każde życie, odsunąć się od świata i jak rzymski arbiter elegantiarum Petroniusz, otworzyć sobie żyły i patrzeć jak gaśnie światło i matowieją kolory, a barbarzyńcy bezsilnie opuszczają dłonie z okrwawionymi narzędziami zbrodni. Cohen widzi też swoje błędy, wszakże fascynował się kiedyś rewolucją kubańską, Fidelem Castro i Chè Guevarą i jak wielu lewicujących intelektualistów, wchodził na ślepe ścieżki poznania. Po latach przyzna się, że niewłaściwie oceniał wojnę i rewolucję: To była męka, to był mord/ To były moje oceny złe/ Wojna, gdy dzieci tracą Pana/ To prawie tak jak blues. Dopiero teraz pojawiają się rzetelne relacje o zbrodniach dwudziestowiecznych rewolucjonistów, dopiero w nowym czasie i innej rzeczywistości kolejnego stulecia wychodzi na jaw prawda o tych, którzy pojawiali się na sztandarach ruchów kontestacyjnych. O Chè Guevarze śpiewano piękne pieśni (Joan Baez), pisano żarliwe wiersze (sam się od tego nie uchroniłem), jego portret w berecie, z czerwoną gwiazdą, noszono na T-shirtach i na plakatach, a przecież okazał się bezlitosnym mordercą, wykonującym egzekucje i rozsiewając krwawy leninizm po świecie. To były te oceny złe artysty, prezentowane tutaj z ironicznym dystansem, ale przecież jak najbardziej realne, zapisane wcześniej w pieśni pt. Field Commander Cohen z płyty pt. New Skin for the Old Ceremony (1974). W takiej sytuacji, wskazując własne błędy, poeta z gitarą nawiązuje do żydowskiej tradycji, do przekonania, że nadejdzie człowiek wybrany i uczyni mir w świecie. Wspominając słowa ojca i matki, ironizuje z bluesowym zaśpiewem: Musiałem serce zmrozić/ Żeby przestało gnić/ Ojciec rzekł tyś wybrany/ A matka – to nie ty. Cierpienie jest jak rozkład, ból przypomina gnicie, wiec poeta symbolicznie mrozi swoje serce, by odgrodzić się od ogromu zbrodni i wraca na łono rodziny, komentując wcześniejsze komentarze i wypowiedzi swoich rodziców.

img_0733_2

Wsłuchuje się w ich mądre opowieści o Cyganach i Żydach i szuka takiej samej tolerancji w świecie, ocenia je jako dobre, nie nudne, przypominające bluesa i jego pierwotną „czarną” formę – pieśni kojącej i wspierającej cierpiących zbieraczy bawełny, zagubionych tropicieli sensu i właściwego wymiaru istnienia. Takie zasłuchanie się w siebie i w groźne pomruki świata prowadzi do bolesnej refleksji teologicznej i zakwestionowania wiedzy jako drogi poznania. Można być profesorem i niczego nie rozumieć ze świata, można osiągnąć ziemskie zaszczyty, tytuły, a i tak umiera się nagim i bosym, podlegając prawom entropii jak cesarz, nędzarz i żebrak. Ironia sięga tutaj zenitu: Nie ma Boga w niebie/ I piekła pod nami/ Rzekł wielki profesor/ I wszyscy o tym wiedzą. Czy człowiek jest w stanie zrozumieć istotę stworzenia, czy może sięgnąć myślą ogromów kosmicznych, pośród których się ono rozgrywa, a wreszcie czy jest partnerem dla Boga, czy może tylko nic nie znaczącym pyłkiem? Leonard Cohen jak mało kto poznał zakamarki naszego świata, szalejąc jako młody beatnik w Nowym Jorku, przemierzając Stany Zjednoczone i świat jako pieśniarz, widząc ogrom ubóstwa i zbrodni, nie bez powodu przeciwstawiając w tytule swojej słynnej płyty miłość nienawiści. To poeta najwrażliwszy z wrażliwych, dodatkowo wzmacniający swoje wiersze wspaniałą muzyką, często krytykowana przez profesjonalistów, ale akceptowaną i kochana przez jego wielbicieli. To nowoczesny komentator istnienia, szukający odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencji w ramionach pięknych kobiet i w różnorakich ziemskich samotniach, śpiewający pośród mroku i w świetle słońca, nowy Federico Garcia Lorca i Osip Mandelsztam, brat Allena Ginsberga i Sylvii Plath, powinowaty Roya Orbisona, Johnnego Casha i Boba Dylana, a nade wszystko filozof i ironiczny egzegeta religijny. Jego żydowskie pochodzenie jest jak stygmat, z którego uczynił znak rozpoznawczy, to coś, co stanowi jego siłę i słabość, co jest dziedzictwem kulturowym, ale też genetyczną skłonnością do depresji. Artysta nieustannie eksperymentował z życiem, poddawał siebie próbom wytrzymałości, walczył o siebie w sytuacji przegrania i triumfu, przechodził liczne załamania, wstawał z kolan i szedł. Zawsze był blisko cierpiących i potrzebujących pomocy, a jego ufność w ludzi doprowadziła go nieomal na skraj bankructwa, gdy został perfidnie oszukany i okradziony przez agentkę. W końcu, mijając ze zdziwieniem dzień osiemdziesiątych urodzin, wrócił do punktu wyjścia, do religijnego pytania o sens wszystkiego. Choć był wielkim grzesznikiem (przede wszystkim obyczajowym), choć odrzucał Boga wiele razy, w końcu zrozumiał, że zaproszenie, które otrzymał na początku życia nigdy nie straciło swojej ważności: Ale ja miałem zaproszenie/ Którego grzesznik nie odrzuci/ I prawie jak zbawienie/ Prawie tak jak blues. Wymowa wiersza pt. Tak jak blues, pełnego subtelnej ironii, ale jakże bolesnego, ukazującego nasz świat takim jakim jest, jest doprawdy przejmująca. To memento wielkiego barda dla początku nowego stulecia, to jego podsumowanie tego, co zobaczył w przeciągu dziesięcioleci, to jego surowa ocena samego siebie i nas wszystkich. To prawie blues…

%d blogerów lubi to: