Pisanie dziennika jest jak przeglądanie się w lustrze i dokładne studiowanie zmian zachodzących w wyglądzie, sylwetce, układzie ust i włosów, przybywających zmarszczek i znamion, które są elementarnymi znakami przemijania, nieuchronności, związanej z istnieniem w określonej strukturze kosmicznej. To zarazem nieustanne czuwanie autobiograficzne i literackie, konieczność zapisywania tego, co się zdarzyło i komentowania spraw „na gorąco”, tworzenia kontekstu w różnych przestrzeniach bytowania. Ale dziennik musi też mieć określoną strukturę teoretycznoliteracką, a jego autor zawsze odwołuje się do jakiegoś modelu diarystycznego, utrwalonego w świadomości czytelniczej i zderzającego się dynamicznie z jego świadomością. W grę wchodzi tutaj przecież genologia i narratologia, teoria spójności i antropologia, a twórca musi też czerpać obficie z wiedzy historycznej, politycznej, psychologicznej, a także z licznych naukowych dziedzin szczegółowych. Jeśli takie dzieło ma być prawdziwe, musi też być zapisem intymnym, nie fałszującym niczego i nieustannie się sprawdzającym literacko, na każdym poziomie autorelacji i wartościowania. Ważna jest też pracowitość i nieustanne przekonanie, że to, co się zapisuje pozostanie na zawsze świadectwem dni i myśli, pojawiających się na horyzoncie osób i zdarzeń. To jakby zatrzymanie czasu w jego pędzie, przyglądanie się wszystkiemu z natężoną uwagą i oświetlanie wybranych miejsc, chwil, artefaktów, dokładna analiza zachowania najprzeróżniejszych osób. W poprzedniej epoce literackiej autor dziennika ograniczany był przez cenzurę, czasem sam od razu okrawał tekst, wiedząc, że nie ma on szansy na publikację w całości, a teraz pisanie takie ma walor prawdziwej niezależności, nie wolnej od określonych działań zabezpieczających. Wcześniej znani diaryści pisywali najczęściej do szuflady, pozostawiając wydanie swoich memuarów potomności, wierząc przy tym, że w nowym czasie ukażą się one bez cięć i retuszy. Historia edycji Dzienników Marii Dąbrowskiej zaświadcza jednak, że nie jest to takie proste i minąć musi wiele lat, zmienić musi się klimat historyczny i polityczny, zanim publikacja całościowa stanie się faktem. Literatura polska, w różnych epokach, w skrajnie odmiennych warunkach politycznych, stworzyła wiele zapisów intymnych, które dzisiaj wskazywane są jako wzorce gatunkowe – to dzienniki Stefana Żeromskiego, Zofii Nałkowskiej, Witolda Gombrowicza czy Jarosława Iwaszkiewicza. Mają swoją wagę w historii literatury także dzieła diarystyczne Jerzego Andrzejewskiego, Stefana Kisielewskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Kijowskiego czy Edwarda Stachury. Jako bezdyskusyjne arcydzieło stale kreuje się diariusz Witolda Gombrowicza, choć wyraźnie stracił on swoje brzmienie w ostatnich latach, a to przede wszystkim za sprawą upadku komunizmu w Polsce – teraz już nie jest dziełem „zakazanym” i to, co wykreślała cenzura często jawi się jako błahe i wzbudzające zdumienie, że ktokolwiek mógł widzieć w jakieś dygresji czy analizie zagrożenie dla systemu państwowego. W dobie powszechności internetowych blogów, gdzie autorzy odsłaniają kulisy swego życia, mówią o swoim alkoholizmie, narkomani, przyznają się do odmiennych preferencji seksualnych, Dziennik Gombrowicza jakby mniej szokuje. Nie przestaje wszakże fascynować jego strona literacka, sposób narracji, pomysły związane z analizą literatury czy dzieł sztuki, no i odwaga w formułowaniu sądów na temat współczesnych, a także samego siebie.
Lektura pierwszego tomu dzienników Józefa Banaszaka pt. Wybrałem Bydgoszcz, obejmującego dwudziestolecie 1989–2009, przywołuje natychmiast na myśl, wydany dopiero w 2002 roku przez Wydawnictwo Literackie, Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu Bronisława Malinowskiego, w którym autor czyni siebie przedmiotem naukowego eksperymentu. Opisuje lata spędzone w Zakopanem, Anglii, Australii i na Nowej Gwinei a zarazem studiuje własną osobowość, zetknięcie z obcą cywilizacją, będące dla niego rodzajem próby charakteru. Banaszak – w sytuacji dokładnie opisanej na kolejnych stronach pierwszego tomu swojego dziennika – podobnie jak Malinowski udaje się na dobrowolną i równocześnie wymuszoną przez życie emigrację do innego miasta. Z nadzieją, że stworzy w nim nową placówkę badawczą, a zarazem rozpozna środowiska artystyczne, przenosi się do grodu na Brdą i Wisłą i kontynuuje zapiski w swoich zeszytach. Jak wskazany wyżej wielki polski antropolog, ale też z podobną dociekliwością, niczym najlepsi polscy diaryści literaccy, obserwuje ludzi i samego siebie, komentuje zdarzenia i dopełnia je treścią słowną. Niestety, bardzo szybko dominującym tonem staje się rozczarowanie, mnożą się relacje na temat kontaktów z ludźmi, którzy nie spełnili pokładanych w nich oczekiwań. To także zapis ogromnej pracy organicznej w obrębie bydgoskiej uczelni, przekształcanej przez Rektora Banaszaka w akademię i stale walczącego z oporną materią ludzką, nieustannie pojawiającymi się oponentami i malkontentami, osobami, które nie radzą sobie z własną osobowością i w interakcjach z otoczeniem odreagowują stresy. To wszakże tylko jeden nurt rozważań w dziennikach tego wybitnego profesora entomologii i ekologii, bo jest w nim taki ogrom informacji na temat ludzi i zdarzeń, tyle mądrych analiz i dopowiedzeń, tyle wiedzy naukowej, ściśle biologicznej i humanistycznej, tyle humoru i lekkości intelektualnej, że dzieło to uznać należy za jedno z najważniejszych literackich dokonań na Pomorzu i Kujawach w ostatnim pięćdziesięcioleciu, a i ustawić je trzeba na tej samej półce, co wskazane wyżej udane polskie realizacje autobiograficzne. Autor postanowił ukazać swój czas bez zafałszowań, począwszy od własnych kłopotów rodzinnych, poprzez czas budowania innej sytuacji życiowej z nową partnerką, a potem żoną, przez żmudne przystosowywanie leniwej natury pomorskiej do intensywnych działań i nieustannej aktywności. Pojawiły się też w Dziennikach liczne opinie o współpracownikach, naukowcach, artystach, pisarzach, aż po refleksje natury ogólnej, snute na kanwie badań ekologicznych i własnych obserwacji nowego środowiska. Odwaga profesora okupiona została wrogim pomrukiem i licznymi działaniami zakulisowymi, mającymi na celu dyskredytację jego dzieła. Tymczasem – podkreślmy to raz jeszcze – jest to znaczące osiągnięcie intelektualne, jakże ważny dla kultury bydgoskiej fragment dziejów, w którym – czy ktoś tego chce, czy nie – Józef Banaszak odegrał ogromną rolę. To ten człowiek, wraz z arcybiskupem Muszyńskim, Stefanem Pastuszewskim i kilkoma lewicowymi politykami, przyczynił się najbardziej do przekształcenia Akademii Bydgoskiej w Uniwersytet Kazimierza Wielkiego, a po wygaśnięciu własnej kadencji – będąc ojcem założycielem – nie wahał się ostro krytykować następców i wskazywać ich niedociągnięcia, wątpliwe decyzje i nieustannie prowadzone wojny na papierowe miecze. To jest lustro ukazujące wykrzywione twarze, ale też rodzaj narzędzia badawczego, przybliżającego wszystko jak mikroskop i ukazującego struktury, które niewidoczne były dla środowiska uniwersyteckiego i uczestników życia kulturalnego na przełomie dwóch ostatnich wieków. Trudno się dziwić, że znaleźli się ludzie, którzy odwagę i uczciwość obywatelską Banaszaka odczytali jako atak na własne imponderabilia – nie chcąc dostrzec szerszych horyzontów – skupili się na drobnych elementach personalistycznych i wyciągnęli zbyt daleko idące wnioski. Po latach, gdy jakikolwiek światły historyk kultury, będzie przygotowywał monografię Pomorza i Kujaw, nie będzie mógł pominąć dzieła pt. Wybrałem Bydgoszcz, bo znajdzie w nim bogactwo nieprzebrane i prawdę o czasie, która w środowiskach ludzi nadwrażliwych bywa często wypaczana i fałszowana.
Drugi tom Dzienników obejmuje lata 2009–2013, a choć zakres czasowy jest mniejszy, książka niewiele różni się objętościowo od pierwszej części. Wskazuje to na większą intensywność pisarską autora, częstsze sięganie po pióro i dogłębne analizowanie rzeczywistości. Metoda wypracowana w dwóch wcześniejszych publikacjach (bo był także tom poświęcony dzieciństwu i pierwszym latom pracy w Bydgoszczy: Czas nie przeszedł obok. Wspomnienia przyrodnika – 2008), zaowocowała w tomie kolejnym wspaniałymi kartami, przybliżającymi raz jeszcze podskórne życie bydgoskiej uczelni, domenę kultury i sztuki, a także liczne wydarzenia ze świata polityki i szeroko pojmowanej kultury materialnej. Autor jest tutaj bardziej powściągliwy, a przy kontrowersyjnych sprawach wprowadza jedynie pierwsze litery nazwisk, oczywiście łatwo rozpoznawalnych i lokujących się w określonym kontekście. To jest dokument równie cenny jak tom pt. Wybrałem Bydgoszcz, a skala przywołań i analiz musi budzić podziw, tym bardziej, że zapowiadany jest trzeci tom, który już powstaje, a po publikacji zamknie obszerny trójksiąg, doprawdy nie mający precedensu w literaturze Pomorza i Kujaw. Zwykle dopiero po latach dostrzega się wagę tego rodzaju publikacji, sięgając do nich często i czerpiąc z nich wiedzę o świecie i ludziach. Jakże uboższy byłby polski pozytywizm bez Kronik Bolesława Prusa, o ile mniej wiedzielibyśmy o dwudziestoleciu międzywojennym, gdybyśmy nie czytali Dzienników Żeromskiego, jakże też wzbogacały naszą wiedzę o Polsce i emigracji politycznej dziennik Gombrowicza czy Herlinga-Grudzińskiego. Podobnie będzie z monumentalnym dziełem znakomitego entomologa, urodzonego w Wielkopolsce, ale z wyboru bydgoszczanina. Autor zdaje sobie sprawę z wartości swych Dzienników i pisze je z ogromną pasją, notując kolejne wydarzenia, spotkania z ludźmi i sprawy związane z uniwersytetem. Często są to historie bardzo kontrowersyjne, budzące zdumienie, że pośród naukowców czy ludzi sztuki tak często dochodzi do konfliktów i podziałów, tyle przyjaźni zamienia się w opozycję, a uściski dłoni zastępuje mijanie się na ulicy bez słowa i niepotrzebne wojny podjazdowe. Banaszak jest naukowcem i człowiekiem wielkiego formatu, znacznie wyrastającym poza bydgoskie opłotki, posiada też ogromny dorobek naukowy i pisarski, co bywa nie do pojęcia dla przedstawicieli środowiska, w którym dwie lub trzy skromne książki świadczyć mają o rozwoju i stają się podstawą nadania tytułów naukowych. Tak aktywny twórca, tak dociekliwy i osiągający stale sukcesy uczony, staje się w małym mieście wrogiem publicznym numer jeden, tym bardziej, że w swoim dzienniku chwali życie rodzinne, relacjonuje spotkania ze swoimi dziećmi i z bliskimi żony, nie dostarcza pożywki różnorakim skandalistom, a jego największym „szaleństwem” jest spotkanie w wąskim gronie przyjaciół i rozkoszowanie się czerwonym winem. Jak on to zrobił, jak to się mu udało – pytają ci, którzy pół wieku męczą się z napisaniem znacznie skromniejszych książek, kto mu w tym pomógł, kto go wsparł w drodze do publikacji. Tymczasem odpowiedź jest tutaj bardzo prosta – to pracowitość autora dała takie efekty, jego chęć dokumentowania wyjątkowych chwil życia, uczestnictwa w kulturze regionu i spotkań z wieloma interesującymi ludźmi. Dopiero po śmierci wielu z nich, postaci utrwalonych w Dziennikach w całej ich dynamice, widać jak ważne były te zapisy, jaki archiwistyczny walor miały, jak wzbogaciły wiedzę o tych, których już nie ma. To jest diarystyka rozumiejąca i wychodząca naprzeciw człowieka, to próba uporządkowania jednego życia i wielu zdarzeń, które były w nim ważne i pozostawiły w pamięci wyrazisty ślad. Dzieło prof. Banaszaka może być wzorem dla twórców regionu i dla wielu polskich naukowców, którzy zechcieliby pozostawić potomnym zapis o dniach i doświadczeniach, o chwilach jaskrawych i matowych, a nade wszystko chcieliby dać świadectwo żywej myśli, pełnej pasji pracy nad sobą i w sobie, w określonej strukturze zawodowej i w obrębie jakiegoś środowiska. Lektura to fascynująca, odsłaniająca kolejne kulisy, będąca świadectwem nowych fascynacji i rozczarowań, ale za każdym razem prawdziwa, niczego nie fałszująca i nie koloryzująca, stająca się historią i zdecydowanie przeciwstawiająca się entropii. Publikując kolejny tom Dzienników prof. Banaszak wchodzi do elity pisarzy Pomorza i Kujaw i staje obok takich twórców jak Konrad Górski, Jerzy Sulima-Kamiński, Władysław Dunarowski czy Alfred Kowalkowski, znacznie też wzbogaca dokonania literackie regionu. Wybierając Bydgoszcz, skazał się na rodzaj banicji zawodowej i artystycznej, ale wierząc w moc swego pióra i prowadząc aktywne życie naukowe, osiągnął stan, który określić wypada tylko jednym słowem: szczęście. I choć wycierpiał wiele po drodze, zmagać się musiał z problemami natury etycznej, znalazł się w takim miejscu, gdzie nie docierają już barbarzyńcy kultury. Dając świadectwo swoim czasom, chwaląc codzienność, portretując ludzi i komentując zdarzenia, osiągnął balans z rzeczywistością, wypełnił misję pisarską, naukową i autobiograficzną, a nade wszystko stworzył wielkie dzieło, w którym na zawsze pozostaną myśli i słowa, obrazy i fotografie – dzieło, które jest najprawdziwszym dokumentem intelektualnej giętkości i żywiołowości, prawdziwego życia i mądrego, spokojnego dochodzenia do kresu.