ALEJA KLONÓW (14)

1

Mojżesz leżał w trumnie, martwy i odmieniony nie do poznania, daleki i obcy, nie należący już do świata, którego zawiłości tyle razy mi objaśniał. Jego skóra przybrała żółto-szary, woskowy kolor, prawie taki, jaki miały kostki mydła, które mama i babcia używały do prania. Włosy, zawsze rozwiane i sterczące w różne strony, teraz opadły, przylgnęły do skóry głowy, przylepiły się do brody i policzków. Powieki miał zamknięte, a usta lekko rozchylone, tak że było widać kilka żółtawych, pokrytych kamieniem i zepsutych zębów. Wokół otwartej trumny stały ciocie, wujkowie, ich potomstwo, dziwaczni, zezowaci chłopcy i pucołowate córki, szlochająca głośno babcia i moja mama z ojcem, a dalej wielu nieznanych mi ludzi, z pobliskich podwórek, z zakładów pracy, ze Ślesina, gdzie Mojżesz się wychował. Słychać było ciche chlipanie i pociąganie nosami, szuranie nogami i nieopatrzne uderzanie o inne, stojące nieopodal, zamknięte trumny. Patrzyłem na trupią twarz dziadka i przypominały mi się jego wizyty w naszym domu, siadanie przy stole, popijanie z ojcem wódki i opowieści, historie najdziwniejsze, przerażające, wracające w moich snach, w majakach, w środku nocy i nad ranem. W mrocznej, lodowatej kostnicy panowała atmosfera smutku i przygnębienia, serdecznego współczucia w obliczu burej posoki na czole dziadka i wyraźnych ran, które zaschły, gdy krew przestała płynąć w jego żyłach. Patrzyłem na te dziwnie obce kształty już nie ludzkie, już przynależne ziemi i siłom rozkładu i coś we mnie się burzyło, coś buntowało się przeciwko światu. Przypomniałem sobie jedną z wizyt dziadka, gdy opowiadał o swojej strasznej przygodzie cmentarnej – a pewnie wtedy puścił oczko do mojego ojca i zaczął snuć dziwaczną opowieść:

 2

            – Byłem w marcu niedaleko waszego domu, przy rogu cmentarza… Popiliśmy z grabarzami i młodym kominiarzem, tym, co się potem powiesił na drzewie, i bladym świtem wracałem do siebie…

 Sięgnął niewielką dłonią po kieliszek, stuknął się z ojcem i wychylił go w ułamku sekundy. Skrzywił się teatralnie, zagryzł kawałkiem ogórka i plasterkiem kiełbasy, a potem nagle przyciągnął mnie ku sobie i powiedział:

             – Ty słuchaj teraz dobrze, kundo jeden… Stanąłem na rogu i już miałem ruszyć w przeciwną stronę, ale widzę, że przy bramie stoi czarny koń i wóz sporych rozmiarów …

 Skóra zjeżyła mi się na karku, ale przytrzymałem brodę dłonią, oparłem się na łokciu i słuchałem z lękiem w sercu. Dziadek znowu opróżnił kieliszek i ciągnął dalej:

             – Powoli ruszyłem przed siebie, widząc, że koń jest niespokojny, prycha i uderza kopytem o bruk uliczki. Byłem już jakieś pięćdziesiąt metrów od niego, gdy zauważyłem, że na wozie leży zamknięta srebrna trumna…

 3

Westchnąłem głęboko, wytrzymałem znaczące spojrzenie Mojżesza, zjadłem kawałek chleba z masłem i solą, pochłonąłem korniszona i zamieniłem się w słuch.

             – Śmiało podszedłem do konia – mówił dziadek – i zobaczyłem, że ma w pysku ogromną, bordową faję…

 Czyż mogło być coś bardziej przerażającego jak czarny koń, trzymający w zębach ogromną fajansową faję… myśli jak oszalałe przebiegły mi przez głowę i miałem chęć schować się pod stół.

            – Byłem już jakiś metr od ogiera, gdy spojrzał na mnie wymownie – prawił dziadek – i zapytał ludzkim głosem: Masz ognia…?

 Krzyknąłem lekko z przerażenia, a dziadek i ojciec wybuchli sardonicznym śmiechem, stuknęli się kieliszkami i wypili z rozmachem kolejną partię wódki. Nie czekałem na dalszy ciąg opowieści i schroniłem się w przedpokoju, wychylając się tylko lekko zza framugi drzwi i czekając na dalszy ciąg zdarzeń. Dziadek chrząknął wymownie, przechylił głowę do tyłu, a upewniwszy się, że dalej słucham, powiedział:

 4

            – Przypaliłem mu faję, a on zaciągnął się głęboko i po jakimś czasie wypuścił dym z płuc. Potem machnął wymownie łbem i pokazał mi w milczeniu ławeczkę na furmance, tuż za trumną. Wskoczyłem jak młodzieniaszek – ciągnął dziadek – usadowiłem się na kraciastym kocu, a ogier nerwowo zagryzł kiełzno, poruszył nim i skierował moją uwagę na lejce. Szarpnąłem jak najdelikatniej, ale chomąto i uzda dały się od razu koniowi we znaki i ruszył z kopyta. Przeraziłem się, bo trumna zaczęła podskakiwać na wybojach, koła trzeszczały boleśnie, a ogier parskał i kwiczał jakby go zarzynali.

 Jakież to dla mnie było przerażające, jak trafiało natychmiast do wyobraźni i generowało obrazy z pogranicza jawy i snu. Dziadek znowu się obejrzał, a widząc przerażenie na mojej twarzy, wstał z krzesła, machnął ręką jakby uderzył konia batem i zawołał:

 – Heśta, wioooooo!!!!!!! Dalej, dalej…. Do przodu bracie…. – pokrzykiwał, aż mama do niego się ruszyła i popchnęła z powrotem na krzesło. Spojrzał na nią z przekąsem i powiedział: Co ty wyrabiasz? Niech chłopak wie co się dzieje przy waszym cmentarzu wczesnym rankiem…

 Brakowało mi powietrza i chciałem wybiec z domu, ale późna pora nie pozwoliła mi na to, wycofałem się zatem jeszcze dalej, wygiąłem na rozstawionych nogach i co jakiś czas wykukiwałem zza framugi. Dziadek opowiadał w najlepsze, popijając raz po raz wódkę i jedząc ogórki, bigos i dukane ziemniaki:

 – No i kundo jeden, nagle stało się coś dziwnego… Koń wzniósł się w powietrze, pociągnął za sobą furmankę i mnie, a potem cwałował po nadpalonej chmurze, tuż nad horyzontem. Ale to jeszcze nic, bo nagle zabrzmiały płaczliwie fanfary, wieko trumny otwarło się  z hukiem i zobaczyłem w niej diabła, ubranego na czerwono, z krowimi rogami i ogonem przerzuconym prze brzuch.

 11725826

Krzyknąłem przerażony, a mama raz jeszcze spróbowała uspokoić dziadka, ale ten, widząc, że mój ojciec też bawi się w najlepsze, ciągnął dalej, wyraźnie już bełkocząc i czkając co jakiś czas:

 – Mały kundo, myślisz, że się wystraszyłem? Gdzie tam, wskazałem bez słów miejsce pokrace i powiedziałem: Szatanie, Lucyferku miły, chodź razem pojeździmy po niebie, a jak słońce wypłynie nad horyzont, schowasz się znowu w srebrzystej trumnie…

 Byłem małym chłopcem i wierzyłem w dziadkowe bajania, wędrowałem wyobraźnią ku miejscom i zdarzeniom które tak plastycznie malował. A teraz stałem przy otwartej trumnie, mając po bokach cały klan rodzinny i jakoś nie pasował mi ten kształt dziadka do jego dawnego wyglądu. Nie mogłem uwierzyć, że jest już martwy i za chwile zostanie zakopany w ciemnym grobie, pozostanie pod ziemią sam ze sobą i ze swoim rozpadem. Patrzyłem na niego i przeczuwałem, że jest w tym jakieś oszustwo, jakiś rodzaj gry, którą stale prowadzi ze mną. Uniosłem głowę ku sklepieniu kaplicy, a gdy ją opuściłem, zobaczyłem, że głowa dziadka wydłuża się i zmienia w koński łeb. Wpatrzył się we mnie i już chciałem uciekać z kaplicy, ale nagle mrugnął do mnie wymownie, jakoś tak po końsku uśmiechnął się i szepnął bezgłośnie:

             – Masz ognia, kundo jeden…?

 Nagle też wielka faja wypłynęła z niebytu i zawisła nad jego brodą, a ja zacząłem śmiać się cicho, raz po raz krztusić się i wybuchać chichotem. Moja mama spojrzał na mnie groźnie, lekko puknęła mnie w bok, a gdy to nic nie dało, ojciec dość mocno dał mi kuksańca w plecy. Nikt nie widział tego, co wyczyniał dziadek w trumnie, więc moje zachowanie wydało się im niezrozumiałe. Uspokoiłem się trochę, dziadek znowu zastygł w śmiertelnej, ludzkiej pozie, ale po paru minutach znowu zaczął zmieniać się w ogiera, parskać i rżeć, aż w końcu jego czarny garnitur przybrał barwę purpurową, na czole pojawiły się wielkie krowie rogi, a ogon pełzał po całym ciele jak jadowita żmija. Przeraziłem się, ale dziadek w ułamku sekundy zmienił się w zająca, psa i kota, a potem wrócił do ludzkiego, trupiego kształtu. Spojrzał na mnie i puścił oczko, a potem skrzywił się jakby wypił jednym haustem szklankę czystej wódki. Nie wytrzymałem, coś we mnie pękło i znowu zacząłem się krztusić ze śmiechu. Szybko też przestałem panować nad odruchami i wybuchnąłem tak głośnym chichotem, że ojciec natychmiast strzelił mnie w łeb, złapał za ucho i wyprowadził z kostnicy. Tam jeszcze raz mnie walnął w plecy i tył głowy, nakrzyczał na mnie, obiecując dalszy ciąg awantury w domu, a potem szybko wrócił do środka. Schowałem się za cmentarnymi cyprysami, ciągle krztusząc się ze śmiechu, przestępując z nogi na nogę i czekając na uformowanie się pochodu. W końcu ludzie zaczęli wychodzić z kostnicy, a na końcu pojawili się wujkowie i mój ociec, niosący na ramionach trumnę dziadka. Nikt tego nie widział, ale ja zostałem wybrany i Mojżesz  wciąż puszczał do mnie oko, raz to jako koń, za chwilę jako pies, a potem jako zając. Tylko rżenie, które z siebie wydawał, przez cały czas było końskie i jakieś takie strasznie żałosne.

             – Tak to jest mały kundo, tak to kundo jest… – usłyszałem gdzieś, nie wiadomo gdzie.

 574628_303110136461932_1605612133_n

Zanieśli go dość daleko od kaplicy, postawili na deskach, ułożonych prostokątnie nad wykopanym dołem, a potem spuścili na linach w dół i przy śpiewie grubaśnego księdza, szybko go zakopali. Żółty, a potem czarny piasek spadał z łoskotem na trumnę, ale ja oprócz miarowego dudnienia, przez cały czas słyszałem rżenie konia i wszystko we mnie się śmiało, wszystko bawiło się w najlepsze. Po stypie, ojciec strasznie na mnie wrzeszczał i chciał mnie stłuc na kwaśne jabłko, ale mama mu nie pozwoliła. Spojrzałem na nią z wdzięcznością i na ścianie zobaczyłem jej wydłużający się cień, powoli przybierający kształt końskiego łba. To dopiero był prawdziwy koniec życia Mojżesza i tak dał mi po raz ostatni do zrozumienia, że odszedł na zawsze i nigdy już nie wróci pośród żywych. Tak rozpadł się bezpowrotnie na cząstki, z których kiedyś powstał, tak szewcy, grabarze, murarze, kominiarze, aniołowie i diabły, tak czarne konie, zające i psy odpłynęły w niebyt, utonęły w pustce, straszniejszej od wszystkiego, co mógłby sobie wyobrazić mały chłopiec.

PRZEMIANY

??????????????????????

Jak dobrze wstać rano, podnieść rolety i za oknem zobaczyć wschodzące słońce… Ta przepyszna pomarańcza wznosi się pośród oparów różu, amarantu, złota i szarości. Zimowa aura daje takie właśnie efekty wizualne, a unoszące się dymy z domów i opary odrealniają wszystko i przenoszą wyobraźnię w krainy nierzeczywiste i surrealne. Wczoraj wędrowałem trochę z aparatem i utrwalałem elementy natury, świata w nowej odsłonie, okrytego śniegiem, zakutego w lody i poprzez mroźne powiewy, przybliżającego się do stanu pierwotnej materii kosmicznej. Nie opuszczała mnie myśl o przemijaniu, o naturalnej kolei rzeczy, o tym, że istniejemy tylko przez chwilę i po naszym odejściu nowe świadomości kontemplować będą odmiany rzeczywistości. W pewnym momencie moją uwagę przykuły owoce berberysu, bujające się lekko na wietrze, zwisające z gałązek krzewu średniej wielkości. Zastanowiło mnie to, że tak piękne wczesną jesienią, manifestujące jaskrawą barwą swoją żywotność, teraz symbolizują przejście z istnienia do niebytu. Tuż obok siebie zwisały owoce jeszcze nienaruszone przez czas, wiatr i mróz i te znacznie zdewastowane, a także zupełnie już zwiędłe, czekające na odpadnięcie od wiązadeł. To jakby fazy ziemskiego bytowania każdej istoty, każdej ożywionej materii. Pomyślałem, że to więdnięcie i czernienie takie samo jest u ludzi i nic nie pomogą kremy, dumne reklamy firm farmaceutycznych – śmierć jest nieodwracalna, ściśle powiązana ze skończoną, konkretną ilością wschodów słońca, a potem jego zniżania się nad horyzont. Każde zjawiskowe piękno, także to ludzkie, podlega prawom metamorfozy, nieustannej przemiany, której nie można zatrzymać. Owoce berberysu huśtały się lekko, a ja fotografowałem je i wcale nie czułem żalu do naszego świata, że tak jest skonstruowany i takie ustala prawa dla wszystkich żywych cząstek. Gdyby nie było przemijania, cykliczności pór roku, kolejnych dziesięcioleci w ludzkich biogramach, bylibyśmy wyłączeni ze wszechświata, bo to przecież jego pradawne zasady odzwierciedlają się w ruchu słońca po niebie, wzrastaniu, rozkwitaniu i nieuchronnym więdnięciu. I niech tak zostanie…

ODNOWIENIE

Corvus_cornix_(Scops)

Mieszaniec wrony siwej i czarnowrona z wyraźnie zaczernionym brzuchem – za Wikipedią

Wchodzę w ośnieżony las, wędruje przez pola i nieużytki, staram się utrzymać w pionie na oblodzonych drogach. Zima nie jest moją ulubioną porą roku, ale cenię tę aurę odświętności, nagłego odnowienia wszystkiego, przykrycia brudów, śmieci i nierówności gruntu. Po opadach śniegu wszystko zdaje się być czystsze, odgrodzone barierą bieli, otoczone powłoką lodu – wtedy ruszam do lasu, przystaję nad brzegami Wisły, przyglądam się naturze w jej nowej odsłonie. Moja świadomość wyostrza się, a nawet błahe zdarzenie potrafi na długi czas przykuć moją uwagę. Oto na czubku jednej z olch przysiadła duża wrona i patroluje przestrzenie wokół niej, przygląda się światu i szuka potencjalnych ofiar, jakichś porzuconych cząstek pokarmu, miejsc, które mogą być obietnicą sutego posiłku. To może też być mieszaniec wrony siwej i czarnowrona, bo podbrzusze ma dziwnie brudnawe, zaczernione. Zastygam w bezruchu i patrzę na tego drapieżnika z zaciekawieniem, notując regularne przekrzywienia głowy, poruszenia skrzydeł i unoszenie dzioba do góry. Jej świat opiera się na dwóch zasadach – przede wszystkim na szukaniu pokarmów i na cyklicznym rozmnażaniu. Zabijanie zostało tutaj wpisane w elementarną potrzebę przetrwania i nie wiąże się z żadnymi zasadami moralnymi, wahaniami i regułami. Mniejsze ptaki, płazy, gady i bezkręgowce, które można zabić, stają czymś równie bezdusznym jak stary kawałek chleba, ziarna zboża, pozostałe na polu po żniwach, czy rozkładający się  jeż. Stoję spokojnie, ubrany ciepło, zabezpieczony przed wiatrem i patrzę na ptaka, który uchodzi za powszechnego i mało atrakcyjnego, ale może być ciekawy, gdy widzi się jego przystosowanie do życia w nieprzyjaznym świecie. Ma swoje elementy organiczne, płynie w nim krew, funkcjonują poszczególne narządy, a niewielki mózg kontroluje wszystko i finalnie utrzymuje ten skomplikowany mechanizm na szczycie drzewa. Pomiędzy mną i wroną powstaje rodzaj związku energetycznego – płynie przekaz z jednego ośrodka dowodzenia do drugiego, a jednocześnie nie do sforsowania jest bariera pomiędzy tym co ludzkie, a tym, co ptasie. Śnieg pada dość intensywnie, co jakiś czas nasila się wiatr, a to – zdawać by się mogło – zwykłe zdarzenie, przykuwa moją uwagę i każe czekać na jakiś dalszy ciąg. Pomiędzy drzewami widzę ogromne płaszczyzny błękitu, a na zachodzie zaczyna pojawiać się krwawa łuna, rozpadająca się na bokach na barwy składowe. Jeszcze godzina, dwie, nadejdzie całkowita ciemność i wrona wróci do gniazda, albo spowolni procesy życiowe i przeczeka noc na jakiejś gałęzi. Wrona wydaje z siebie trzy chrapliwe kraknięcia, odbija się od gałęzi i majestatycznie odlatuje w stronę czarnego lasu. Odwracam się na pięcie, ustalam kierunek marszu i powoli przemierzam dalsze przestrzenie zimna, bieli, lodowatej przestrzeni, która ma tyle odcieni i tyle zdarzeń rozgrywa się w niej od świtu do zmierzchu.

LITERATURA PRZYGODOWA

1

Zanim w mojej bibliotece przeważać zaczęły książki z zakresu literaturoznawstwa, tomy poezji i powieści, kupowałem w księgarniach i gromadziłem na półkach przede wszystkim woluminy przyrodnicze. Przeważały atlasy i albumy fotograficzne, ale nie brakowało też tomów beletrystycznych, z których pamięć wyławia między innymi Smutek tropików Claude’a Levi-Straussa, Zielone piekło Raymonda Maufraisa,  W dżungli Borneo Erica Lundquista, Leśnych ludzi Colina M. Turnbulla, Opowiadania o zwierzętach Jana Żabińskiego, ale też relacje podróżnicze z wypraw ku dalekim lądom, takie jak Zielone wzgórza Afryki  Ernesta Hemingwaya, Wyprawa Kon-Tiki, Aku-Aku: tajemnica wyspy wielkanocnej i Ekspedycja Ra Thora Heyerdhala, Pożegnanie z Afryką Karen Blixen, Atlantyk–Pacyfik i Królik i oceany Melchiora Wańkowicza, Kirgiz schodzi z konia Ryszarda Kapuścińskiego, Kierunek Antarktyda Aliny i Czesława Centkiewiczów, Równoleżnik zero i Karnawał na wulkanie Olgierda Budrewicza,  Do Timbuktu i Kajakiem do Indii Wacława Korabiewicza, Synowie ludożerców Janusza Wolniewicza, Tajemnica Joliby Tadeusza Sochy, Mój kolega czarownik Kazimierza Dziewanowskiego. To były przede wszystkim książki wydawane w „Iskrach” w ramach poczytnej serii redaktorskiej Krystyny Goldbergowej „Naokoło świata”. W tym cyklu ukazało się też sporo książek o silnych ludziach gór i mórz, a na moich półkach pojawiły się takie relacje jak: Johna Hunta Zdobycie Mount Everestu, Roalda Amundsena, Zdobycie bieguna południowego, Johna Caldwella Desperacki rejs, Krzysztofa Baranowskiego Kapitan Kuk, Droga na Horn i Dom pod żaglami, Francisa Chichestera „Gipsy Moth” okrążą świat, Alaina Bombarda Dobrowolny rozbitek. W serii tej ukazała się też w 1974 roku książka Arkadego Fiedlera pt. Zdobywamy Amazonkę, którą przeczytałem z wypiekami na twarzy i zacząłem kupować w księgarniach inne tomy tego niezwykłego pisarza i reportera.

4

Tak nastała era książek autora z Puszczykowa. Pięknie wydawanych w twardych oprawach, z wieloma ilustracjami, prawdziwych skarbnic wiedzy o dalekich lądach i ludach. Za internetowymi encyklopediami warto przypomnieć, że autor był synem znanego poznańskiego poligrafa i wydawcy. On to właśnie ukształtował osobowość młodego Arkadego, rozbudził w nim namiętne zainteresowanie przyrodą. „Uczył mnie kochać rzeczy takie, obok których inni ludzie przechodzili obojętnie” – wspominał później pisarz o swym ojcu. Po ukończeniu szkoły realnej w Poznaniu, studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim filozofię i nauki przyrodnicze. Studia przerwała I wojna światowa. W latach 1918-19 brał udział w powstaniu wielkopolskim i należał do Polskiej Organizacji Wojskowej. Wybuch II Wojny Światowej zastał Fiedlera na Tahiti. Porzucił baśniową wyspę, by wybrać żołnierski los – przez Francję dotarł do Anglii, gdzie poznał polskich lotników, bohatersko walczących w Bitwie o Wielką Brytanię. Napisał o nich głośną książkę Dywizjon 303 – jej przedruki krążyły w okupowanym kraju, krzepiąc ducha. Pływał też na polskich statkach handlowych – wysiłek wojenny naszych marynarzy opisał w książce Dziękuję ci, kapitanie. W 1946 wrócił do ojczyzny i zamieszkał w Puszczykowie pod Poznaniem. Nadal wiele podróżował – odwiedził Meksyk, Indochiny, Brazylię, Madagaskar, kilkakrotnie Afrykę Zachodnią. W swoim 90-letnim życiu odbył 30 wypraw i podróży. Do każdej przygotowywał się niezwykle starannie, studiując mapy, atlasy, czytając książki o krajach, do których się wybierał, korespondując z tamtejszą Polonią. W dorobku ma 32 książki wydane w 23 językach i przeszło dziesięciomilionowym nakładzie. Jego dzieła urzekają plastyką opisu, pasjonująco, barwnie przybliżają czytelnikowi ludzi o różnych kolorach skóry, uczą szacunku dla innych kultur i obyczajów, opiewają piękno przyrody. Zbierałem także książki Fiedlera i wypożyczałem je w bibliotece, a potem przez wiele godzin śledziłem losy jego i prezentowanych bohaterów. Szkoda, że gdzieś przepadły te wydania, a było ich naprawdę sporo. Pamiętam, że najpierw przeczytałem Ryby śpiewają w Ukajali, a potem posypały się kolejne tytuły: Kanada pachnąca żywicą, Zwierzęta z lasu dziewiczego, Jutro na Madagaskar, Żarliwa wyspa Beniowskiego, Rio de Oro, Gorąca wieś Ambinanitelo, Wyspa kochających lemurów, Nowa przygoda: Gwinea, I znowu kusząca Kanada, Spotkałem szczęśliwych Indian, Madagaskar, okrutny czarodziej, Piękna, straszna Amazonia. Przeczytałem też dwie książki autobiograficzne: Mój ojciec i dęby i Wiek męski – zwycięski, a także sięgałem po powieści dla młodzieży: Mały Bizon, Wyspa Robinsona oraz Orinoko. Niewiele zostało zatem książek tego autora, których nie przeczytałem, choć nie jestem pewien czy w pewnym momencie nie przyswoiłem sobie Dywizjonu 303, choć ta książka nakłada mi się w pamięci na pewne tytuły z serii „Tygrys”, a przede wszystkim na Cyrk Skalskiego Bohdana Arcta. Po latach zwiedziłem muzeum w domu autora Dzikich bananów, rozmawiałem z jego synem i synową, a potem wraz z grupą pisarzy byłem przy grobie Arkadego Fiedlera w Puszczykowie.

Razem

Równocześnie z książkami z serii Naokoło świata i opowieściami Arkadego Fiedlera, czytywałem po wielokroć tomy przygód podróżniczych Kamila Giżyckiego i Alfreda Szklarskiego. Przede wszystkim zajmowały mnie losy Tomka Wilmowskiego, Bosmana i Smugi, chłonąłem też wiadomości geograficzne, etnograficzne i zoologiczne. Do dziś pamiętam jak ekscytowałem się, gdy przynosiłem po raz pierwszy z biblioteki kolejne części serii, a potem szybko je czytałem, czasem do białego rana. To były cudowne chwile i nie zapomnę ich nigdy, a po latach miałem bliski kontakt z człowiekiem, który stał za tym wszystkim. Alfred Szklarski urodził się w Chicago w 1912 roku, a po powrocie do Polski zamieszkał w pobliskim Włocławku i później w Warszawie, gdzie w latach 1932 – 1938 studiował w Akademii Nauk Politycznych, na Wydziale Konsularno-Dyplomatycznym. Był żołnierzem AK, brał udział w powstaniu warszawskim. Po wojnie przez kilka miesięcy mieszkał w Krakowie, a następnie w Katowicach. W roku 1949 został niesprawiedliwie osądzony i skazany na karę ośmiu lat więzienia. Zwolniono go dopiero w roku 1953. W latach 1954–1977 był redaktorem w katowickim wydawnictwie „Śląsk”. W 1987 roku prowadziłem z tym twórcą korespondencję i miałem możliwość zapoznać się z jego poglądami, udzielił mi wywiadu, zadedykował książkę, przesłał fotografie i tom Ekspresu Reporterów, w którym znalazła się jego wypowiedź rzeka. Dowiedziałem się z niej o wielu sprawach, związanych z życiem autora i z bohaterami cyklu podróżniczego. Po jego śmierci, w 1992 roku, opublikowałem w „Gazecie Pomorskiej” nekrolog, w którym pisałem, miedzy innymi: Był jednym z najpopularniejszych pisarzy tworzących dla dzieci i młodzieży. Jego cykl podróżniczy przygód Tomka Wilmowskiego był najpopularniejszą serią powieściową, jaka ukazała się w Polsce po wojnie. Bohater Szklarskiego był prawdziwym patriotą, Polakiem zawsze kierującym się w swoich wyborach zasadą uczciwości i prawości. Był wzorem do naśladowania, ideałem zawsze godnym polecenia. Te książki rozbudzały u młodzieży zainteresowania geografią i etnografią, ukazywały odległe lądy, przypominały wydarzenia historyczne i podkreślały ze szczególną mocą wkład Polaków w ogólnokulturowe dziedzictwo. To właśnie te lektury były początkiem drogi dla wielu późniejszych humanistów. Żywa akcja i prowadzona ze swadą narracja wciągały niczym magnes. Nie bał się Szklarski w czasach jedynie słusznej ideologii ukazywać rosyjskich zaborców w negatywnym świetle – nie wykreślił z Tomka w krainie kangurów ani jednej linijki, choć niejednokrotnie, przy kolejnych wznowieniach, próbowano to na nim wymusić. Sława autora wykraczała daleko poza ramy Polski – jego cykl tłumaczony był na wiele języków obcych, w tym tak „osobnych” jak choćby słowacki, serbsko-chorwacki. Ogólny nakład książek Szklarskiego przekroczył 10.000.000. w języku polskim i 2.5000.000. w języku rosyjskim. Oprócz książek o Tomku Wilmowskim, czytelnikom spodobała się Trylogia Indiańska. Autor planował napisanie jeszcze dwóch książek z serii podróżniczej (akcja miała się toczyć w Egipcie oraz na Alasce) i książki na temat Indian południowego zachodu Stanów Zjednoczonych pt. Zagubiony na prerii, ale śmierć pokrzyżowała te plany. Alfred Szklarski był synem członka PPS-u, aresztowanego i uwięzionego na Pawiaku. Jego ojciec został wraz z przyjaciółmi oskarżony o przygotowywanie zbrojnego obalenia władzy carskiej. Zwolniony, uciekł do Stanów Zjednoczonych, gdzie urodził się przyszły pisarz. Tam Alfred od najmłodszych lat pasjonował się amerykańskimi westernami. Do jego pierwszych ulubionych lektur należały książki Zane’a Greya i Jamesa Fenimoora Coopera, a po powtórnym przyjeździe do Polski – Karola Maya. Potem czołowe miejsce zajęła powieści Sienkiewicza, a przede wszystkim Trylogia i W pustyni i w puszczy. Łatwo dostrzeżemy, że Tomasz Wilmowski ma liczne cechy charakteru Stasia Tarkowskiego. Właśnie lektury i przygody, jakich życie nie skąpiło Szklarskiemu, złożyły się na narrację i klimat jego książek. Nieprzebranym rzeszom chłopców i dziewcząt jakie wychowały się na ośmiu książkach z cyklu podróżniczego, brakować będzie życzliwego i mądrego nauczyciela, jakim był Alfred Szklarski. Zostaną jednak książki, zostaną bohaterowie i stale ten sam dreszczyk emocji, gdy przewracało się następne karty opowieści.

TRANSMISJA

Ogromną zaletą Internetu i dziennika publikowanego w sieci jest szybkość, z jaką informacje, fotografie, filmy dotrzeć mogą do potencjalnych odbiorców. Kiedyś pisarze skazani byli na publikacje papierowe i wypatrywali recenzji w gazetach, magazynach, opracowaniach periodycznych, a teraz możliwe jest zamieszczenie czegoś na blogu i nieomal w tej samej chwili dotarcie do czytelników w Stanach Zjednoczonych, Australii, na Dalekim Wschodzie, a nawet nieopodal biegunów. Prowadzenie tego dziennika dostarczyło mi wielu takich satysfakcji i zaskoczeń, gdy sprawdzając wejścia na stronę odkrywałem, że pojawiali się na niej ludzie mieszkający na małych wysepkach pacyficznych, w egzotycznych krajach lub miastach, które znałem tylko z nazwy. Najbardziej jednak fascynująca jest owa szybkość i rozprzestrzenianie się po całej kuli ziemskiej tego, co dopiero się zdarzyło, a bez zachowania w sieci, przepadłoby bezpowrotnie. Oto przykład – jeden rzut oka za okno w kuchni kazał mi sięgnąć po aparat fotograficzny i utrwalić niezwykłe układy chmur tej dziwnej, ciepłej zimy. Błękity i szarości, biele i elementy granatu dwunastego dnia stycznia tak się ułożyły, że powstały niezwykle widowiskowe obrazy. Ludzie mieszkający bardzo daleko od mojego miasta nigdy by ich nie zobaczyli, a tak dokonała się błyskawiczna transmisja danych, coś co miało przepaść i miało nigdy nie dotrzeć do odległych miejsc na ziemi, już mknie w dal ponad granicami…

???????????????????????????????

??????????????????????

??????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

PRZESŁANIE

Orion_3008_huge

Wracając wczoraj wieczorem do domu zobaczyłem niezwykle wyrazistą konstelację Oriona (Ori), lekko zakrytą przez sino-srebrne chmury, ale górującą na niebie jak wyraźny znak. Czasem mijamy w pędzie takie przesłania, nie zauważamy zjawiskowego otoczenia naszego życia, kosmicznych perspektyw, pośród których się rozgrywa. Gwiazdy od dawien dawna były wielką ludzką tęsknotą, przyciągały wzrok i kazały tworzyć fantastyczne opowieści z pogranicza baśni i mitu. Stale jest do napisania wielka historia miliardów świateł, błyskających na niebie od samego początku wszechświata, choć trudno powiedzieć, kiedy po raz pierwszy jakaś integralna świadomość je wyodrębniła i nazwała. Patrząc na trzy wielkie gwiazdy w środku gwiazdozbioru, nazywane Pasem Oriona – Alnitak, Alnilam i Mintaka – nie mogłem wyjść z podziwu, że moja świadomość spotyka się ze lśnieniem, którego źródło leży kilkaset, a nawet ponad tysiąc lat świetlnych ode mnie. Te błękitne nadolbrzymy gdzieś tam istnieją, w głębinach kosmosu, za niewyobrażalnie daleką przestrzenią i są gorętsze i znacznie masywniejsze od Słońca. Tym razem odsłoniła się tylko część nieba i nie widziałem na południowym zachodzie Syriusza, ani na wschodzie Aldebarana – zwykle pas Ori jest tutaj punktem odniesienia, a jego przedłużenie kieruje oczy w stronę tychże olbrzymów. Chłodne powietrze powodowało, że oddychałem pełna piersią, z jakąś trudną do wytłumaczenia euforią, a Orion szepnął do mnie: Zatrzymaj się… Zatem stanąłem i przez kilka minut podziwiałem ów spektakl kosmiczny i zarazem atmosferyczny. Ostre krawędzie chmur napływały szybko i stopniowo zakrywały konstelację, ale w tle mdłego błękitu wciąż widać było trzy najjaśniejsze gwiazdy. W tym zapatrzeniu, w tej fascynacji i poczuciu niezwykłości,  połączyłem się ze starożytnymi budowniczymi mezopotamskich zikkuratów, egipskich piramid i wielkiego chińskiego muru, wznosiłem głowę ku górze jak miliony mężczyzn i kobiet różnych wieków i próbowałem uchwycić przekaz najrealniejszy z realnych, a zarazem jakże nierealny. Przecież obraz, który pojawiał się w moim mózgu, pochodził sprzed milionów lat, a światło wysłane w kierunku naszej planety musiało przebyć niewyobrażalne odległości. Asteryzm, czyli ustawienie się gwiazd w jednej linii, widocznej tylko z Ziemi, też jest ułudą, ale jakże zakorzenioną w ziemskich cywilizacjach, generującą barwne opowieści i każącą budować piramidy w takim samym rzucie. Z ociąganiem ruszyłem do domu, tym bardziej, że nadciągnęły wielkie, skłębione obłoki i coraz szczelniej zaczęły zakrywać zimową konstelację Ori.

%d blogerów lubi to: