Mojżesz leżał w trumnie, martwy i odmieniony nie do poznania, daleki i obcy, nie należący już do świata, którego zawiłości tyle razy mi objaśniał. Jego skóra przybrała żółto-szary, woskowy kolor, prawie taki, jaki miały kostki mydła, które mama i babcia używały do prania. Włosy, zawsze rozwiane i sterczące w różne strony, teraz opadły, przylgnęły do skóry głowy, przylepiły się do brody i policzków. Powieki miał zamknięte, a usta lekko rozchylone, tak że było widać kilka żółtawych, pokrytych kamieniem i zepsutych zębów. Wokół otwartej trumny stały ciocie, wujkowie, ich potomstwo, dziwaczni, zezowaci chłopcy i pucołowate córki, szlochająca głośno babcia i moja mama z ojcem, a dalej wielu nieznanych mi ludzi, z pobliskich podwórek, z zakładów pracy, ze Ślesina, gdzie Mojżesz się wychował. Słychać było ciche chlipanie i pociąganie nosami, szuranie nogami i nieopatrzne uderzanie o inne, stojące nieopodal, zamknięte trumny. Patrzyłem na trupią twarz dziadka i przypominały mi się jego wizyty w naszym domu, siadanie przy stole, popijanie z ojcem wódki i opowieści, historie najdziwniejsze, przerażające, wracające w moich snach, w majakach, w środku nocy i nad ranem. W mrocznej, lodowatej kostnicy panowała atmosfera smutku i przygnębienia, serdecznego współczucia w obliczu burej posoki na czole dziadka i wyraźnych ran, które zaschły, gdy krew przestała płynąć w jego żyłach. Patrzyłem na te dziwnie obce kształty już nie ludzkie, już przynależne ziemi i siłom rozkładu i coś we mnie się burzyło, coś buntowało się przeciwko światu. Przypomniałem sobie jedną z wizyt dziadka, gdy opowiadał o swojej strasznej przygodzie cmentarnej – a pewnie wtedy puścił oczko do mojego ojca i zaczął snuć dziwaczną opowieść:
– Byłem w marcu niedaleko waszego domu, przy rogu cmentarza… Popiliśmy z grabarzami i młodym kominiarzem, tym, co się potem powiesił na drzewie, i bladym świtem wracałem do siebie…
Sięgnął niewielką dłonią po kieliszek, stuknął się z ojcem i wychylił go w ułamku sekundy. Skrzywił się teatralnie, zagryzł kawałkiem ogórka i plasterkiem kiełbasy, a potem nagle przyciągnął mnie ku sobie i powiedział:
– Ty słuchaj teraz dobrze, kundo jeden… Stanąłem na rogu i już miałem ruszyć w przeciwną stronę, ale widzę, że przy bramie stoi czarny koń i wóz sporych rozmiarów …
Skóra zjeżyła mi się na karku, ale przytrzymałem brodę dłonią, oparłem się na łokciu i słuchałem z lękiem w sercu. Dziadek znowu opróżnił kieliszek i ciągnął dalej:
– Powoli ruszyłem przed siebie, widząc, że koń jest niespokojny, prycha i uderza kopytem o bruk uliczki. Byłem już jakieś pięćdziesiąt metrów od niego, gdy zauważyłem, że na wozie leży zamknięta srebrna trumna…
Westchnąłem głęboko, wytrzymałem znaczące spojrzenie Mojżesza, zjadłem kawałek chleba z masłem i solą, pochłonąłem korniszona i zamieniłem się w słuch.
– Śmiało podszedłem do konia – mówił dziadek – i zobaczyłem, że ma w pysku ogromną, bordową faję…
Czyż mogło być coś bardziej przerażającego jak czarny koń, trzymający w zębach ogromną fajansową faję… myśli jak oszalałe przebiegły mi przez głowę i miałem chęć schować się pod stół.
– Byłem już jakiś metr od ogiera, gdy spojrzał na mnie wymownie – prawił dziadek – i zapytał ludzkim głosem: Masz ognia…?
Krzyknąłem lekko z przerażenia, a dziadek i ojciec wybuchli sardonicznym śmiechem, stuknęli się kieliszkami i wypili z rozmachem kolejną partię wódki. Nie czekałem na dalszy ciąg opowieści i schroniłem się w przedpokoju, wychylając się tylko lekko zza framugi drzwi i czekając na dalszy ciąg zdarzeń. Dziadek chrząknął wymownie, przechylił głowę do tyłu, a upewniwszy się, że dalej słucham, powiedział:
– Przypaliłem mu faję, a on zaciągnął się głęboko i po jakimś czasie wypuścił dym z płuc. Potem machnął wymownie łbem i pokazał mi w milczeniu ławeczkę na furmance, tuż za trumną. Wskoczyłem jak młodzieniaszek – ciągnął dziadek – usadowiłem się na kraciastym kocu, a ogier nerwowo zagryzł kiełzno, poruszył nim i skierował moją uwagę na lejce. Szarpnąłem jak najdelikatniej, ale chomąto i uzda dały się od razu koniowi we znaki i ruszył z kopyta. Przeraziłem się, bo trumna zaczęła podskakiwać na wybojach, koła trzeszczały boleśnie, a ogier parskał i kwiczał jakby go zarzynali.
Jakież to dla mnie było przerażające, jak trafiało natychmiast do wyobraźni i generowało obrazy z pogranicza jawy i snu. Dziadek znowu się obejrzał, a widząc przerażenie na mojej twarzy, wstał z krzesła, machnął ręką jakby uderzył konia batem i zawołał:
– Heśta, wioooooo!!!!!!! Dalej, dalej…. Do przodu bracie…. – pokrzykiwał, aż mama do niego się ruszyła i popchnęła z powrotem na krzesło. Spojrzał na nią z przekąsem i powiedział: Co ty wyrabiasz? Niech chłopak wie co się dzieje przy waszym cmentarzu wczesnym rankiem…
Brakowało mi powietrza i chciałem wybiec z domu, ale późna pora nie pozwoliła mi na to, wycofałem się zatem jeszcze dalej, wygiąłem na rozstawionych nogach i co jakiś czas wykukiwałem zza framugi. Dziadek opowiadał w najlepsze, popijając raz po raz wódkę i jedząc ogórki, bigos i dukane ziemniaki:
– No i kundo jeden, nagle stało się coś dziwnego… Koń wzniósł się w powietrze, pociągnął za sobą furmankę i mnie, a potem cwałował po nadpalonej chmurze, tuż nad horyzontem. Ale to jeszcze nic, bo nagle zabrzmiały płaczliwie fanfary, wieko trumny otwarło się z hukiem i zobaczyłem w niej diabła, ubranego na czerwono, z krowimi rogami i ogonem przerzuconym prze brzuch.
Krzyknąłem przerażony, a mama raz jeszcze spróbowała uspokoić dziadka, ale ten, widząc, że mój ojciec też bawi się w najlepsze, ciągnął dalej, wyraźnie już bełkocząc i czkając co jakiś czas:
– Mały kundo, myślisz, że się wystraszyłem? Gdzie tam, wskazałem bez słów miejsce pokrace i powiedziałem: Szatanie, Lucyferku miły, chodź razem pojeździmy po niebie, a jak słońce wypłynie nad horyzont, schowasz się znowu w srebrzystej trumnie…
Byłem małym chłopcem i wierzyłem w dziadkowe bajania, wędrowałem wyobraźnią ku miejscom i zdarzeniom które tak plastycznie malował. A teraz stałem przy otwartej trumnie, mając po bokach cały klan rodzinny i jakoś nie pasował mi ten kształt dziadka do jego dawnego wyglądu. Nie mogłem uwierzyć, że jest już martwy i za chwile zostanie zakopany w ciemnym grobie, pozostanie pod ziemią sam ze sobą i ze swoim rozpadem. Patrzyłem na niego i przeczuwałem, że jest w tym jakieś oszustwo, jakiś rodzaj gry, którą stale prowadzi ze mną. Uniosłem głowę ku sklepieniu kaplicy, a gdy ją opuściłem, zobaczyłem, że głowa dziadka wydłuża się i zmienia w koński łeb. Wpatrzył się we mnie i już chciałem uciekać z kaplicy, ale nagle mrugnął do mnie wymownie, jakoś tak po końsku uśmiechnął się i szepnął bezgłośnie:
– Masz ognia, kundo jeden…?
Nagle też wielka faja wypłynęła z niebytu i zawisła nad jego brodą, a ja zacząłem śmiać się cicho, raz po raz krztusić się i wybuchać chichotem. Moja mama spojrzał na mnie groźnie, lekko puknęła mnie w bok, a gdy to nic nie dało, ojciec dość mocno dał mi kuksańca w plecy. Nikt nie widział tego, co wyczyniał dziadek w trumnie, więc moje zachowanie wydało się im niezrozumiałe. Uspokoiłem się trochę, dziadek znowu zastygł w śmiertelnej, ludzkiej pozie, ale po paru minutach znowu zaczął zmieniać się w ogiera, parskać i rżeć, aż w końcu jego czarny garnitur przybrał barwę purpurową, na czole pojawiły się wielkie krowie rogi, a ogon pełzał po całym ciele jak jadowita żmija. Przeraziłem się, ale dziadek w ułamku sekundy zmienił się w zająca, psa i kota, a potem wrócił do ludzkiego, trupiego kształtu. Spojrzał na mnie i puścił oczko, a potem skrzywił się jakby wypił jednym haustem szklankę czystej wódki. Nie wytrzymałem, coś we mnie pękło i znowu zacząłem się krztusić ze śmiechu. Szybko też przestałem panować nad odruchami i wybuchnąłem tak głośnym chichotem, że ojciec natychmiast strzelił mnie w łeb, złapał za ucho i wyprowadził z kostnicy. Tam jeszcze raz mnie walnął w plecy i tył głowy, nakrzyczał na mnie, obiecując dalszy ciąg awantury w domu, a potem szybko wrócił do środka. Schowałem się za cmentarnymi cyprysami, ciągle krztusząc się ze śmiechu, przestępując z nogi na nogę i czekając na uformowanie się pochodu. W końcu ludzie zaczęli wychodzić z kostnicy, a na końcu pojawili się wujkowie i mój ociec, niosący na ramionach trumnę dziadka. Nikt tego nie widział, ale ja zostałem wybrany i Mojżesz wciąż puszczał do mnie oko, raz to jako koń, za chwilę jako pies, a potem jako zając. Tylko rżenie, które z siebie wydawał, przez cały czas było końskie i jakieś takie strasznie żałosne.
– Tak to jest mały kundo, tak to kundo jest… – usłyszałem gdzieś, nie wiadomo gdzie.
Zanieśli go dość daleko od kaplicy, postawili na deskach, ułożonych prostokątnie nad wykopanym dołem, a potem spuścili na linach w dół i przy śpiewie grubaśnego księdza, szybko go zakopali. Żółty, a potem czarny piasek spadał z łoskotem na trumnę, ale ja oprócz miarowego dudnienia, przez cały czas słyszałem rżenie konia i wszystko we mnie się śmiało, wszystko bawiło się w najlepsze. Po stypie, ojciec strasznie na mnie wrzeszczał i chciał mnie stłuc na kwaśne jabłko, ale mama mu nie pozwoliła. Spojrzałem na nią z wdzięcznością i na ścianie zobaczyłem jej wydłużający się cień, powoli przybierający kształt końskiego łba. To dopiero był prawdziwy koniec życia Mojżesza i tak dał mi po raz ostatni do zrozumienia, że odszedł na zawsze i nigdy już nie wróci pośród żywych. Tak rozpadł się bezpowrotnie na cząstki, z których kiedyś powstał, tak szewcy, grabarze, murarze, kominiarze, aniołowie i diabły, tak czarne konie, zające i psy odpłynęły w niebyt, utonęły w pustce, straszniejszej od wszystkiego, co mógłby sobie wyobrazić mały chłopiec.