POLINEZJA FRANCUSKA

polinezja1Fascynacja geografią wiązała się ze studiowaniem map i zapoznawaniem się z kontynentami, krainami geograficznymi, z państwami, z wyszukiwaniem gór i jezior, rzek i miast. Miałem dobry atlas geograficzny, z indeksem na końcu i przesiadywałem nad nim długie godziny. Przede wszystkim była to Afryka, ale prawdziwie rozmarzałem się nad mapą Australii i Oceanii. Miałem spory zasób wiedzy na temat tych przestrzeni, a szczególnie wiele wiedziałem o kontynencie, mającym na południu za sąsiadkę Tasmanię, na zachodzie Ocean Indyjski, na północy Archipelag Malajski i Nową Gwineę, a na wschodzie Nową Zelandię i rafy koralowe. Jakaż to wielka przestrzeń i jakież wspaniałości wiązały się z różnymi nazwami – myślałem – i ile przygód można by przeżyć w tamtych światach. W „Kontynentach” i w „Poznaj świecie” były czasami relacje z podróży do Oceanii i liczne fotografie. Orientowałem się zatem jak żyją tam ludzie, wiedziałem, że budują domy na palach, pływają katamaranami, łowią ryby i tańczą przy ogniskach, odziani tylko w spódniczki z włókien palmowych, przyozdobieni najpiękniejszymi kwiatami. W marzeniach wielu, wielu ludzi pojawia się wyprawa ku takim wyspom i spotkanie z Maorysami, Aborygenami, tubylcami malutkich skrawków lądu, oblanych szmaragdowym oceanem. Trochę z tego raju zaznałem w tym roku, gdy przebywałem na słonecznej Florydzie. Wtedy jednak krainy egzotyczne były dla mnie jedynie tęsknotą i próbą dla wyobraźni. Już same nazwy miały w sobie wielki czar – Polinezja i Mikronezja, Melanezja i Wyspy Tonga, a dalej Wyspy Salomona, Nowe Hebrydy, Fidżi, Wyspy Towarzystwa, Tahiti i dalej na wschód – Wyspy Tuamotu, aż do leżącej bliżej Ameryki Południowej Wyspy Wielkanocnej. Wiele dziwnych nazw przykuwało moją uwagę i długo wpatrywałem się w te miejsca, gdzie była Wielka Rafa Koralowa, Morze Koralowe, a także Nowa Kaledonia, Archipelag Bismarcka, Nauru i Wyspy Marshalla, a na północy Pacyfiku wulkaniczne Hawaje.

To był też czas namiętnego zbierania znaczków pocztowych, którymi handlowałem z kolegami i które kupowałem u filatelisty. Taki specjalistyczny sklep mieścił się najpierw na Błoniu, a potem jego właściciel przeniósł się na ulicę Grunwaldzką, gdzie często jeździłem z osiedla na moim rowerze. Miałem wtedy sporo znaczków z tej części ziemi, a jakoś szczególnie upodobałem sobie te z Polinezji Francuskiej. Raz jeszcze – wczoraj – dzięki możliwościom Internetu, pościągałem sobie przedstawienia znaczków z tych wysp i przypomniałem sobie co przedstawiały. Moja niezła pamięć szybko wyodrębniła te, które kiedyś do mnie należały. Była to zatem seria prezentująca ryby rafy koralowej i głębin pacyficznych, skrzydlate, z dziwnymi pyskami, o barwach niezwykłej urody i jakimiś elementami świata podwodnego. Łacińskie nazwy nic mi nie mówiły, ale wyobrażałem sobie podwodne łowy na te stwory, pływanie pośród czerwonych korali i wapniejących ukwiałów. Te znaczki miały często jakiś tajemny znak wodny, a to w kształcie muszli, a to ryby, a to z kolei jakichś liter, był też oryginalnie pachnący klej, a przedstawienia były rytowane i starannie dopracowane. Na innych znaczkach były postaci krajowców, rzucających oszczepem w wodę i w taki sposób polujących z łodzi na ryby, a także elementy sztuki ludów Oceanii, jakieś maski, ornamenty, przedmioty codziennego użytku, bogato zdobione topory, dziryty, noże i naczynia do gotowania. Wiele znaczków przedstawiało też fragmenty wysp, z nieodłącznymi palmami kokosowymi i orzechami, leżącymi na białym piasku. Poczta francuska umieszczała też na znaczkach Oceanii realistycznie odwzorowane krajobrazy, ze szczytami górskimi, bajkowymi zatokami i wszechobecnym morzem.

Pojawiały się też wizerunki misjonarzy i niewielkich kościołów, budowanych w stylu kolonialnym, z licznymi elementami zdobnictwa miejscowego. Już wtedy kształtowały się moje specjalne zainteresowania ornitologiczne i z wielką radością zdobywałem znaczki Polinezji Francuskiej i innych wysp, z przedstawieniami ptaków. Pośród nich było wiele dziwnie wyglądających mieszkańców przestworzy i sporo przedstawień stworzeń endemicznych i rajskich ptaków. Były też piękne kobiety z wysp, najczęściej prezentowane z kwiatami hibiskusa lub lotosu we włosach, ubrane w charakterystyczne, wzorzyste stroje. Te kobiety spopularyzował potem wielce nieszczęśliwy, schorowany malarz Paul Gauguin i jego obrazy też czasami pojawiały się na znaczkach. Najbardziej chyba charakterystycznym, reprodukowanym w różnych kolorach i odmianach, był znaczek przedstawiający piękną Polinezyjkę, grającą na gitarze, z rozwianymi ciemnymi, długimi włosami i wieńcem z kwiatów, zawieszonym na piersiach – ach jakaż ona musiała być piękna. Na innych była równie urodziwa kobieta, z wiankiem z białych kwiatów na głowie, rozczesująca czarne włosy, ubrana w czerwoną suknię, przedstawiającą ornamenty przypominające owo białe kwiecie. Wiele jeszcze mógłbym tutaj przywoływać obrazów i obrazków, ale przecież nie to jest najważniejsze. Wracając myślą do moich wyspiarskich i pacyficznych fascynacji, do zbierania znaczków i czytania książek o żeglarzach, chciałem choćby częściowo zrekonstruować moją świadomość w młodym wieku. W sumie – choć miałem swoje „wyskoki” – byłem dobrym chłopakiem, który miał liczne pasje i marzenia. Wszystko zaczęło pękać, gdy spotkałem dziewczynę, jako żywo przypominającą te z przedstawień na znaczkach z Polinezji. Wdałem się w długi związek, który był zarazem pasmem udręki i euforii, ale to może już inna opowieść. Kiedyś, na pewno, do tych spraw wrócę w tym dzienniku, kiedyś zacznę tworzyć jej portret i odtwarzać siebie u jej boku. Całe szczęście, że spotkałem później dziewczynę, która była tak różna od niej i koiła rany. Jest moją żoną od dwudziestu pięciu lat i nie przestaje mnie zdumiewać…

MŁODZIEŃCZE LEKTURY

Na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, byłem drobnym chłopcem, z płową czupryną i chodziłem do podstawówki nr 60, która mieściła się dwieście metrów od naszego bloku. Starczyło wybiec z domu, tuż przed ósmą, by być na czas i nie mieć w dzienniku adnotacji o spóźnieniu. Interesowało mnie wtedy wiele rzeczy i czytałem dziesiątki książek, przede wszystkim przygodowych, ale także i tych innego rodzaju. Były to relacje wielkich żeglarzy, którzy opłynęli świat, albo dotarli do biegunów, historie wypraw Stanleya i Livingstone’a do wnętrza Afryki, powieści Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego, reportaże Arkadego Fiedlera, a także uczone księgi o różnych kontynentach, górach, rzekach. Wiele z tych książek zapadło mi głęboko w pamięć, na przykład opowieść i Fridtjofie Nansenie, o Mungo Parku, który próbował dotrzeć do źródeł rzeki Niger, o bukanierach i rozbitkach, o zdobywcach najwyższych gór na ziemi. Do tego jeszcze dochodziła lektura pism geograficznych, takich jak „Poznaj świat” i „Kontynenty”, które kupowałem w kioskach i zbierałem stare numery. Jeden z kolegów pracował w składnicy makulatury i „handlował” ze mną tymi starymi egzemplarzami, wymieniając je za znaczki, widokówki, czasem za jakieś drobne pieniądze. W jakiś szczególny sposób interesowałem się Afryką i miałem znakomitą orientację kartograficzną, do dzisiaj mam w głowie rozłożenie na mapie poszczególnych państw Czarnego Lądu, rysunek rzek, obszarów pustyni, pasm górskich, dżungli i wielkich jezior. Znałem stolice wszystkich państw i znam je do dzisiaj, choć niektóre się zmieniły i nie dbałem już potem o to by je zapamiętać. Z kolegą z klasy – Witkiem Hryncewiczem – stawaliśmy na przerwach w zawody i przepytywaliśmy się z tych stolic, szybko też rozszerzyliśmy obszar penetracji do całego świata. Potem popisywaliśmy się znajomością najwyższych szczytów górskich i ich wysokości, zaczepialiśmy się, pytając o długość Nilu i Amazonki, Wołgi, Leny, Mekongu i rzeki Darling. Klasówki z geografii były dla mnie świętem, a nasza pani, wszem i wobec obwieszczała, że jestem najlepszy w całej szkole z tego przedmiotu. Czasem też przygotowywała jakieś specjalne pytania dla mnie, a to o jezioro Tana, a to o miasto Tananariva, innym razem o Przylądek Horn lub jakąś prowincję w Chinach. Dosłownie pożerałem wtedy wiedzę tego rodzaju, a lektura czasopism, oglądanie fotografii i filmów stale potęgowały moje zainteresowania.

W pewnym momencie doszło jeszcze zbieranie znaczków pocztowych, widokówek przywożonych przez marynarzy, braci naszych kolegów szkolnych, a także seryjnie wydawanych książek. Muszę tutaj przede wszystkim przywołać serię „Naokoło świata” wydawnictwa Iskry. Były to białe tomy, z charakterystycznym kolorowym paskiem na dole, na którym widniało nazwisko autora, a pod spodem był jeszcze znak serii, czyli spłaszczony, czarny glob ziemski, z białymi konturami kontynentów. Zwykle czcionki tytułu książki były w takim samym kolorze jak ów pasek, a do tego prezentowano zawsze jakąś postać, zwierzę, element architektury, w charakterystyczny sposób wycięte ze zdjęć. W mojej dużej bibliotece domowej zachowała się tylko jedna książka tego typu – Zielone wzgórza Afryki Ernesta Hemingwaya. Stoi sobie ona obok wielu innych tomów tego samego autora, więc sięgnąłem po nią i przypomniałem sobie szatę graficzna i układ typograficzny całej serii. Kiedyś te książki były częścią mojego życia, stały w równych szeregach na półkach, bo wciąż przynosiłem je z osiedlowej biblioteki, a potem kupowałem w księgarniach i antykwariatach. Dzięki zasobom internetowym, przypomniałem sobie wiele  tytułów i autorów – siedząc w małym pokoiku na osiedlu Błonie, czytałem i wyobrażałem sobie opisywane sytuacje, oglądałem fotografie i marzyłem o przeżyciu wielkich przygód. Jakie to były książki – nie sposób wymienić wszystkich, ale może wymienię te najważniejsze i najbardziej ekscytujące: Roald Amundsen, Zdobycie bieguna południowego, kilka tomów Thora Heyerdahla, a więc Wyprawa Kon-Tiki, opowieść o wielkich figurach i ludziach z Wyspy Wielkanocnej – Aku-Aku, a dalej historia wyprawy papirusową łodzią – Ekspedycja Ra. Podczas wyprawy do Polinezji w latach  1937-1938, Heyerdahlowi nasunęła się myśl, że teoria mówiąca, że wyspy Polinezji zasiedlone zostały przez osadników z południowo-wschodniej Azji jest nieprawdziwa. Jego zdaniem miały miejsce dwie fale migracji. Pierwsza przybyła z Peru, a druga z obszarów dzisiejszej Kolumbii Brytyjskiej. Całe swoje długie życie, aż do śmierci w 2002 roku, poświęcił udowadnianiu tezy o łączności i wpływie na siebie przedwiecznych cywilizacji. Co jeszcze czytałem? Oto kolejne opowieści, które zapamiętałem: Eric Lundqvist, W dżungli Borneo; Alain Gheerbrant, Wyprawa Orinoko-Amazonka; Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką;  Raymond Maufrais, Zielone piekło; Colin M. Turnbull, Leśni ludzie;  Gerald Durrell, Opowieści o zwierzętach. Był też cały cykl relacji o żeglarzach, a więc oprócz wspomnianych wyżej książek Heyerdahla, czytałem na przykład te oto tomy w białych obwolutach:  Alain Bombard, Dobrowolny rozbitek; John Caldwell, Desperacki rejs;Francis Chichester „Gipsy Moth” okrąża świat; Jean Merrien, Samotni żeglarze. Nie brakowało też autorów polskich – zainteresowania żeglarstwem spowodowały, że sięgnąłem po wydane także w tej serii książki Krzysztofa Baranowskiego:  najpierw po Hobo, a potem była lektura świetnie napisanego Kapitana kuka i oczywiście Drogi na Horn. Inne zapamiętane tomy polskich autorów, to Kazimierza Dziewanowskiego, Mój kolega czarownik; Wacława Korabiewicza, Do Timbuktu i  Arkadego Fiedlera, Zdobywamy Amazonkę

Tak nastała era książek autora z Puszczykowa. Pięknie wydawanych w twardych oprawach, z wieloma ilustracjami, prawdziwych skarbnic wiedzy o dalekich lądach i ludach. Autor był synem znanego poznańskiego poligrafa i wydawcy. On to właśnie ukształtował osobowość młodego Arkadego, rozbudził w nim namiętne zainteresowanie przyrodą. „Uczył mnie kochać rzeczy takie, obok których inni ludzie przechodzili obojętnie” – wspominał później pisarz swojego ojca. Po ukończeniu szkoły realnej w Poznaniu, studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim filozofię i nauki przyrodnicze. Studia przerwała I wojna światowa. W latach 1918-19 brał udział w powstaniu wielkopolskim i należał do Polskiej Organizacji Wojskowej. Wybuch II Wojny Światowej zastał Fiedlera na Tahiti. Porzucił baśniową wyspę, by wybrać żołnierski los. Przez Francję dotarł do Anglii, gdzie poznał polskich lotników bohatersko walczących w Bitwie o Wielką Brytanię. Napisał o nich głośną książkę „Dywizjon 303” – jej przedruki krążyły w okupowanym kraju, krzepiąc ducha. Pływał też na polskich statkach handlowych – wysiłek wojenny naszych marynarzy opisał w książce „Dziękuję ci, kapitanie”. W 1946 wrócił do ojczyzny i zamieszkał w Puszczykowie pod Poznaniem. Nadal wiele podróżował – odwiedził Meksyk, Indochiny, Brazylię, Madagaskar, kilkakrotnie Afrykę Zachodnią. W swoim 90-letnim życiu odbył 30 wypraw i podróży. Do każdej przygotowywał się niezwykle starannie, studiując mapy, atlasy, czytając książki o krajach, do których się wybierał, korespondując z tamtejszą Polonią. W dorobku ma trzydzieści dwie ksiązki, wydane w 23 językach i przeszło10-milionowym nakładzie. Jego opowieści urzekają plastyką opisu, pasjonująco, barwnie przybliżają czytelnikowi ludzi o różnych kolorach skóry, uczą szacunku dla innych kultur i obyczajów, opiewają piękno przyrody. Zbierałem także książki Fiedlera i wypożyczałem je w bibliotece, a potem przez wiele godzin śledziłem losy jego i prezentowanych bohaterów. Szkoda, że gdzieś przepadły te wydania, a było ich naprawdę sporo. Pamiętam, że najpierw przeczytałem Ryby śpiewają w Ukajali, a potem posypały się kolejne tytuły: Kanada pachnąca żywicą, Zwierzęta lasu dziewiczego, Jutro na Madagaskar, Żarliwa wyspa Beniowskiego, Rio de Oro, Gorąca wieś Ambinanitelo, Wyspa kochających lemurów, Nowa przygoda Gwinea, I znowu kusząca Kanada, Spotkałem szczęśliwych Indian, Madagaskar okrutny czarodziej, Piekna, straszna Amazonia. Przeczytałem też dwie książki autobiograficzne: Mój ojciec i dęby i Wiek męski – zwycięski , a także sięgałem po powieści dla młodzieży: Mały Bizon, Wyspa Robinsona oraz Orinoko. Niewiele zostało zatem książek tego autora, których nie przeczytałem, choć nie jestem pewien czy w pewnym momencie nie przyswoiłem sobie Dywizjonu 303, choć ta książka nakłada mi się w pamięci na pewne tytuły z serii „Tygrys”, a przede wszystkim na Cyrk Skalskiego Bohdana Arcta. Po latach zwiedziłem muzeum w domu autora Dzikich bananów, rozmawiałem z jego synem i synową, a potem wraz z grupą pisarzy odwiedziłem grób Arkadego Fiedlera w Puszczykowie.

Równocześnie z książkami z serii Naokoło świata i opowieściami Arkadego Fiedlera, czytywałem po wielokroć tomy przygód podróżniczych Kamila Giżyckiego i Alfreda Szklarskiego. Przede wszystkim zajmowały mnie losy Tomka Wilmowskiego, Bosmana i Smugi, chłonąłem też wiadomości geograficzne, etnograficzne i zoologiczne. Do dziś pamiętam jak ekscytowałem się, gdy przynosiłem po raz pierwszy z biblioteki kolejne części serii, a potem szybko je czytałem, czasem do białego rana. To były cudowne chwile i nie zapomnę ich nigdy, a po latach miałem bliski kontakt z człowiekiem, który stał za tym wszystkim. Alfred Szklarski urodził się w Chicago w 1912 roku, a po powrocie do Polski zamieszkał w pobliskim Włocławku i później w Warszawie, gdzie w latach 1932-1938 studiował w Akademii Nauk Politycznych, na Wydziale Konsularno-Dyplomatycznym. Był żołnierzem AK, brał udział w powstaniu warszawskim.  Po wojnie przez kilka miesięcy mieszkał w Krakowie, a następnie w Katowicach.  W roku  1949 został niesprawiedliwie osądzony i skazany na karę ośmiu lat więzienia. Zwolniono go dopiero w roku 1953. W latach 1954-1977 był redaktorem w katowickim wydawnictwie „Śląsk”. Prowadziłem z tym autorem korespondencję w 1987 roku i miałem możliwość zapoznać się z jego poglądami, udzielił mi wywiadu, zadedykował książkę, przesłał fotografie i tom Ekspresu Reporterów, w którym znalazła się jego wypowiedź rzeka. Dowiedziałem się z niej o wielu sprawach, związanych z życiem autora i z bohaterami cyklu podróżniczego. Po jego śmierci, w 1992 roku, opublikowałem w „Gazecie pomorskiej” nekrolog, w którym pisałem, miedzy innymi: Był jednym z najpopularniejszych pisarzy tworzących dla dzieci i młodzieży. Jego cykl podróżniczy przygód Tomka Wilmowskiego był najpopularniejszą serią powieściową, jaka ukazała się w Polsce po wojnie. Bohater Szklarskiego był prawdziwym patriotą, Polakiem zawsze kierującym się w swoich wyborach zasadą uczciwości i prawości. Był wzorem do naśladowania, ideałem zawsze godnym polecenia. Te książki rozbudzały u młodzieży zainteresowania geografią i etnografią, ukazywały odległe lądy, przypominały wydarzenia historyczne i podkreślały ze szczególną mocą wkład Polaków w ogólnokulturowe dziedzictwo. To właśnie te lektury były początkiem drogi dla wielu późniejszych humanistów. Żywa akcja i prowadzona ze swadą narracja wciągały niczym magnes. Nie bał się Szklarski w czasach jedynie słusznej ideologii ukazywać rosyjskich zaborców w negatywnym świetle – nie wykreślił z „Tomka w krainie kangurów” ani jednej linijki, choć niejednokrotnie, przy kolejnych wznowieniach, próbowano to na nim wymusić. Sława autora wykraczała daleko poza ramy Polski – jego cykl tłumaczony był na wiele języków obcych, w tym tak „osobnych” jak choćby słowacki, serbsko-chorwacki. Ogólny nakład książek Szklarskiego przekroczył 10.000.000. w języku polskim i 2.5000.000. w języku rosyjskim. Oprócz książek o Tomku Wilmowskim, czytelnikom spodobała się Trylogia Indiańska. Autor planował napisanie jeszcze dwóch książek z serii podróżniczej (akcja miała się toczyć w Egipcie oraz na Alasce) i książki na temat Indian południowego zachodu Stanów Zjednoczonych pt. „Zagubiony na prerii”, ale śmierć pokrzyżowała te plany. Alfred Szklarski był synem członka PPS-u, aresztowanego i uwięzionego na Pawiaku. Jego ojciec został wraz z przyjaciółmi oskarżony o przygotowywanie zbrojnego obalenia władzy carskiej. Zwolniony, uciekł do Stanów Zjednoczonych, gdzie urodził się przyszły pisarz. Tam Alfred od najmłodszych lat pasjonował się amerykańskimi westernami. Do jego pierwszych ulubionych lektur należały książki Zane’a Greya i Jamesa Fenimoora Coopera, a po powtórnym przyjeździe do Polski – Karola Maya. Potem czołowe miejsce zajęła powieści Sienkiewicza, a przede wszystkim Trylogia i W pustyni i w puszczy. Łatwo dostrzeżemy, że Tomasz Wilmowski ma liczne cechy charakteru Stasia Tarkowskiego. Właśnie lektury i przygody, jakich życie nie skąpiło Szklarskiemu, złożyły się na narrację i klimat jego książek. Nieprzebranym rzeszom chłopców i dziewcząt, jakie wychowały się na ośmiu książkach z cyklu podróżniczego, brakować będzie życzliwego i mądrego nauczyciela, jakim był Alfred Szklarski. Zostaną jednak książki, zostaną bohaterowie i stale ten sam dreszczyk emocji, gdy przewracało się następne karty opowieści.

MALOWANIE

Przez cały dzień malowałem. Lubię to bardzo i dzisiaj pierwszy raz od dawna użyłem temper. Do tej pory korzystałem z akryli, które trochę mi szkodziły. Te farby są galaretowate i potrzebują specjalnych mediów do rozpuszczania. Gdy korzysta się tylko z wody, trzeba radzić sobie z mazią i szybkim wysychaniem. Tempera schnie dłużej i daje niesamowity efekt suchości, zastygania, ale też daje się świetnie „rozwalać” walorowo. Na razie namalowałem częściowo jeden obraz i muszę stworzyć jeszcze kilka by mieć porównanie. Boję się, że nie uzyskam tej jaskrawości, jaką dawały akryle. Kolor w malarstwie jest dla mnie jedną z najistotniejszych spraw i chciałbym z czasem osiągnąć taki poziom, by tworzyć barwne odwzorowania tajemnej rzeczywistości, jakichś głębi, które czasami widzimy w snach lub marzeniach. Moje cykle malarskie orbitują wokół nieba i konfiguracji kul, czasem nawiązuję do wzornictwa indiańskiego, a czasem tworzę jakby własne wersje malowideł aborygeńskich. Chciałbym kiedyś móc przyozdobić swoimi płótnami cały dom, stworzyłbym wtedy najpierw projekt, a potem po kolei namalował wszystkie obrazy. Przy ogromie prac pisarskich, jakie mam w każdym miesiącu, malowanie daje mi chwilę wytchnienia, ale też generuje wyrzuty, że nie piszę. Lipiec jednak musi być lżejszy, musi dać mi trochę więcej oddechu, bo od pierwszych dni sierpnia podążę szybko do przodu – wszystko jest już przemyślane i przygotowane. A jutro znowu kolejny wyścig Formuły jeden i jedzie Robert Kubica. mam nadzieję, że utrze nosa temu zarozumiałemu Niemcowi, który nie może znieść tego, że młody chłopak tak wystrzelił w górę. Będzie zatem kończenie obrazu temperami i oglądanie Kubicy, ale też będzie sporo pracy przy komputerze, odpowiadania na listy, maile, przeglądania stron. Internet stał się częścią naszego życia i kiedy siada sieć, czuję się jak bez ręki.

KOP KWIATKOSIA

Podczas przenosin z mojego poprzedniego miejsca internetowego zgubił się gdzieś kawałek o kopnięciu Kwiatkosia. Z racji tego, że wielu kolegów z Błonia czyta mój dziennik, zamieszczam te opowiastkę raz jeszcze. Pozdrawiam Was chłopaki!

 Na naszym osiedlu było wiele skłóconych grup rówieśniczych i wiele barwnych oddziałów chuliganów stale przemierzało ulice, szukając potencjalnych ofiar, dokonując samosądów, zaprowadzając porządek. Stale wybuchały nowe walki, fruwały w powietrzu kamienie i kasztany, majestatycznie wznosiły się w górę sękate kije i żołędzie, a nawet kawałki szkła czy też metalowe pręty. Czasem lała się krew, ale najczęściej kończyło się niegroźną przepychanką, jakimś siniakiem pod okiem, wytrąconym kciukiem albo zwichniętą nogą. Bandy rozchodziły się na swoje podwórka, ktoś biegł do kiosku po mandarynkę albo polo-coctę, ktoś inny wracał do domu na obiad, ktoś musiał stanąć w kolejce do sklepu. Pomiędzy walkami toczyło się normalne, spokojne życie osiedlowe, wiele było śmiechu, przezywania się i opowiadania sobie o różnych, rzeczywistych, bądź zmyślonych zdarzeniach. Grupki przysiadały na ławkach i słuchały relacji największych blokowych bajarzy. Prześcigano się w przywoływaniu zdarzeń, które poruszyły wspólnotę, a pośród nich nie brakowało tych najzabawniejszych. Czasem nawet przy tych ławkach rozgrywało się coś, co stawało się legendą i zawsze powracało w opowiastkach. Tak było ze słynnym kopem Kwiatkosia – nieco starszego od nas chłopaka, który często grywał z nami w piłkę, ale też miewał gorsze chwile, kiedy próbował zaznaczać swoją przewagę wiekową, albo wręcz – po wypiciu piwa – rwał się do bijatyk. Po jednej z nich, kiedy to oberwało się bez powodu słabszemu koledze, postanowiliśmy zaczaić się na niego.

Siedzieliśmy na ławce przy trzeciej klatce, przed nami był chodnik, po którym przechodzili ludzie, a nieco dalej było obniżenie, trzy schody i wąski zjazd dla wózków dziecięcych i rowerów. Ktoś przyniósł przebitą piłkę plażową, którą bawiliśmy się, to podrzucając ją w górę, to kopiąc na podwórku. Gdzieś z daleka, z drugiego końca placu śledził nas Kwiatkoś, który aż rwał się by skoczyć do nas i wydrzeć nam rozdartą piłkę. Nie mógł jednak tego zrobić, bo stał obok Dziuni, pięknej brunetki z trzeciego piętra, w której kochał się od dawna. Było gorące lipcowe popołudnie, słońce paliło niemiłosiernie i dopiero co wybrzmiał we włączonych radiach hejnał z wieży Mariackiej w Krakowie. Teraz słychać było z różnych punktów bloku spikera podającego prognozę pogody i stan wód w najważniejszych punktach kraju. Kwiatkoś miał na sobie tylko zwisające z brzucha żółte gacie, a na głowie figlarnie przekrzywioną białą czapkę. To był ostatni krzyk mody w tamtym czasie, bo takie same lodziarskie nakrycie zakładał podczas koncertów Neville „Noddy” Holder wokalista zespołu Slade, uwielbianego w latach siedemdziesiątych na podwórkach. Gdy tylko zabrzmiał w podręcznych tranzystorach wielki przebój Far Far Away, powodował wielki poruszenie, dziwne podrygi ciał chłopaków i natychmiastowe wystąpienia przed grupę Garsiji, który najlepiej ze wszystkich markował śpiew.

Kwiatkoś coraz częściej zerkał na grupę podrzucającą piłkę i nerwowo ocierał prawą górną część stopy o lewą łydkę. Gestykulował rękoma i kiwał głową, zabawiał jak tylko mógł rozkapryszoną Dziunię, ale jego coraz częstsze ruchy głowy zwiastowały, że męczy się strasznie. Właśnie Kopel złapał lecącego „flaka” i podszedł z nim do boku ławki. Schylił się i sięgnął zza niej sporej wielkości kamień, który jego matka używała do przyciskania ogórków, kiszących się w kamionce. Sprawnym ruchem wsunął głaz do kilkukolorowej folii i stanął tyłem do Kwiatkosia. Następnie szybko schylił się i położył pękniętą piłkę z zawartością, na chodniku. Wolnym krokiem odszedł i wziął z ławki radio Jowita. Przekręcił srebrną gałkę i wszyscy usłyszeli, że właśnie Slade zaczął śpiewać ulubiony przebój. Rozległy się wspaniałe uderzenia w perkusję i popłynęły dobrze znane słowa, wtedy odtwarzane przez nas fonetycznie: I’ve seen the yellow lights go down the Mississippi/ I’ve seen the bridges of the world and they are for real… Kwiatkoś kończył właśnie rozmowę z Dziunią i podał jej rękę, a potem podszedł do klatki i usłużnie otworzył drzwi. Dziewczyna skrzywiła się jakoś dziwnie i znikła za nimi. Na to tylko czekał starszy chłopak – spojrzał w naszą stronę i dostrzegł piłkę leżącą na chodniku, tuż przy grupie chłopaków. Krzyknął jak oparzony Hurraaaaa! i ruszył coraz szybszym biegiem w naszą stronę. Holder właśnie zaczynał kolejny fragment utworu: I’ve seen the morning in the mountains of Alaska/ I’ve seen the sunset in the East and in the West… Właśnie w tym momencie, gdy wybrzmiewało słowo West, Kwiatkoś z wrzaskiem barbarzyńcy doskoczył do piłki i z wielkim zamachem kopnął ją swoją bosą prawą stopą. Zanim to zrobił, Kopel i Gruby krzyknęli:

– Kwiatkoś….

Ale nie zdążyli już zawołać „nie rób tego”, a raczej ich słowa zagłuszył wściekły, przerażający wrzask kolegi. Nie wiedząc o ukrytym kamieniu, uderzył w niego z taką mocą, że cała stopa natychmiast wyłamała się, a na obrzeżach skóry pojawił się wielki krwawy naciek. Skakał teraz jak oparzony na lewej nodze i krzyczał z bólu. Część słabszych chłopaków, z przerażeniem i piskiem, rozbiegła się natychmiast do domów, a tylko Jaśminek podbiegł do ofiary i wsparł go ramieniem. Kopel i Zębol rechotali trzymając się za brzuchy i nie zważali na tragizm całej sytuacji. Kwiatkoś kuśtykał z uniesioną prawą nogą, wsparty na koledze, a jego stopa dosłownie zwisała na skórze. Jakiś dorosły, który obserwował to zdarzenie z balkonu, zbiegł szybko po schodach i chwycił silnymi rękoma chłopaka. Natychmiast też skierowali się w stronę pobliskiej przychodni. Przez wiele miesięcy Kwiatkoś kurował połamaną stopę, miał chyba trzy operacje z drutowaniem i śrubowaniem, aż w końcu powoli, o kuli zaczął chodzić przy bloku. Kopel unikał go jak mógł, ale w końcu doszło do spotkania przy śmietniku…

– Jak ta moja noga się zrośnie, to tak ci Kopel nią nakopię do dupy, że będziesz leżał w gipsie cały rok – powiedział kulejący chłopak.

– Akurat się ciebie boję – odparł buńczucznie zaatakowany – Lepiej szybko się lecz, bo tworzymy drużynę piłkarską na mistrzostwa miasta. Ty masz dobre centry, więc przydasz się nam na skrzydle…

Kwiatkoś nie wiedział czy Kopel kpi z niego, czy mówi poważnie, więc na wszelki wypadek pogroził mu kulą. Po jakimś czasie noga wydobrzała na tyle, że znowu zaczął szwendać się po osiedlu. Nie gonił też Kopla, bo właściwie dzięki całemu zdarzeniu czarnooka Dziunia powiedziała mu, że bardzo się jej podoba i odwiedzała go wiele razy w domu, opatrywała nogę, pomagała mu drapać się pod gipsem linijką i… w końcu pierwszy raz pocałowała go w usta. A Kopla spotkała wkrótce zasłużona kara i poczuł jak boli złamana kość.

KNOX LEON I MARCHELINE

Zwykle w dziennikach i na blogach piszący odnotowują czyjeś śmierci, a im osoba jest ważniejsza, tym więcej pojawia się komentarzy, sądów, epitafiów. Mnie to też się przydarzało i zapewne jeszcze nie raz napiszę o kimś, kto właśnie odszedł. Może warto jednak zatrzymać się na chwilę nad narodzinami dzieci, wszakże codziennie przychodzą na świat ci, którzy kiedyś będą znanymi pisarzami, piosenkarzami, aktorami, może myślicielami i naukowcami, może bandytami i złodziejami lub nikomu nie znanymi, cichymi przedstawicielami ludzkości, o których wiedział tylko mały krąg znajomych i których śmierci prawie nikt nie zauważył. Ale rodzą się też dzieci z góry uprzywilejowane, bo jakże może być inaczej w przypadku dzieci Madonny, Mela Gibsona, królowej Anglii (wiele lat temu) i księżnej Diany, potomków słynnych Beatlesów, Elvisa Presleya, pierwszych zdobywców księżyca, sławnych malarzy i kreatorów mody. Odnotujmy zatem takie specjalne narodziny dzieci, którymi świat będzie się zajmował od samego początku i których każdy krok będzie pilnie śledzony. Chodzi oczywiście  o bliźniaki Brada Pitta i Ageliny Jolie, którym znani rodzice nadali imiona: Knox Leon i Vivienne Marcheline. Już w tej chwili wiadomo, że ich start będzie ułatwiony, znajdą drogi dojścia do przemysłu rozrywkowego, nie będą miały kłopotów z finansami i – jak łatwo można się domyślić – odziedziczą wspaniałą urodę po rodzicach. Oby tylko zdrowie im dopisywało i oby miały tyle konsekwencji co ci, którzy ich na ten świat powołali. Cieszmy się, rodzi się tyle dzieci… tyle wspaniałych dzieci…

DESZCZ…

Późna noc z niedzieli na poniedziałek. Pada rzęsisty deszcz i kałuże tworzą się na podwórzu. Wczoraj zginął w wypadku samochodowym Bronisław Geremek. Oglądałem w różnych telewizjach bloki wspomnieniowe i zdjęcia z miejsca karambolu. Doszczętnie rozbity srebrzysty Mercedes, z dachem odciętym przez strażaków. Nigdy nie spotkałem się z tym człowiekiem, ale przez wiele lat był częścią mojego świata, pojawiał się w telewizyjnych relacjach, podczas dyskusji, a wcześniej był ważną postacią Solidarności. Czytałem kiedyś jego książkę o średniowiecznym Paryżu i korzystałem kilka razy z jego przekładu esejów Fernanda Braudela pt. Historia i trwanie. Biorę je teraz z jednej z półek i otwieram stronę, chybił trafił – czytam ze zdumieniem: Historia bada świat żywych, historycy nie są jedynie po stronie martwych. I dalej: Z osobistego doświadczenia wiemy przecież, że wszelkie fakty naszego własnego życia wiążą się widocznymi pasmami z przeszłością zarówno naszą własną, jak i przeszłością naszego kraju. (Historia i badanie teraźniejszości, 345) W jaki sposób fakty życia prof. Geremka wiązały się z jego tragiczną śmiercią? Jakie pasma łączyły ją z historią naszego kraju? Zapewne znajdą się tacy, którzy je wskażą, zauważą, udokumentują – wszak historia, to też umiejętność interpretacji. Czasem miewam różne przeczucia, czasem podążam myślą ku jakimś zdarzeniom, ku jakimś ludziom, ale w tym przypadku niczego nie przeczuwałem i informacja o śmierci tego człowieka spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Właśnie… błyska się za oknem i przez uchylone okno wpada sporo świeżego, nasączonego ozonem powietrza. Lubię deszcz za oknem, uwielbiam pisać, gdy po szybach spływają krople i świat nabiera tajemniczości – jak w wierszu Leopolda Staffa…

LITERACKI RADOM

Pracowałem dzisiaj nad Posłowiem do antologii pisarzy radomskich – oto efekt mojej pracy. To doprawdy ciekawe i prężne środowisko literackie.

 Poezja polska ma wiele odcieni i barw, wiele usankcjonowań regionalnych, związkowych i interpersonalnych, ale najbardziej czytelnym jej wyróżnikiem jest przypisanie do konkretnych obszarów i miast naszego kraju. Wielu poetów i poetek traktowanych jest jako wizytówki regionu, województwa, różnorakich struktur terytorialnych czy aglomeracji. Przez wiele lat za najważniejszego poetę w Warszawie uważano Zbigniewa Herberta, wizytówką Krakowa w jesieni życia był Czesław Miłosz, a obecnie stała się nią Wisława Szymborska, poetyckim emblematem Wrocławia jest od kilku dekad Tadeusz Różewicz, a z niższej półki poetyckiej można powiązać nazwiska: Waśkiewicza z Gdańskiem, Kruka z Olsztynem, Liskowackiego ze Szczecinem, Zagajewskiego i Lipską z Krakowem, Gordziej z Poznaniem, Kijonkę z Katowicami, Kurzawę z Zieloną Górą,  itd. Gdy jednak zatrzymujemy się w Radomiu, to mamy pewien kłopot, bo zarówno Jadwiga Góźdź, jak i Andrzej Juliusz Sarwa wyraziście zaznaczyli swoją obecność na mapie literackiej kraju. Postacią znaczącą jest też oczywiście Antoni Dubiec, o którym teksty krytycznoliterackie publikują ważne periodyki i którego wiersze pojawiają się w nich od wielu lat. Nie można też zapomnieć po pozostałych twórcach, a więc o Grzegorzu Mielniczuku, Annie Piątek i Stefanie Todorskim. Słowem literacki Radom wyraźnie zaznaczył swoje miejsce we współczesnej literaturze polskiej, a tak spektakularne sukcesy jak wydanie antologii Dojrzewanie w miłości , pozycję tę ugruntowało. Niewątpliwie spiritus movens tych wszystkich działań jest Jadwiga Góźdź, która bierze udział w znaczących festiwalach poezji, publikuje nowe książki, a nade wszystko dba o rozwój lokalnej struktury literackiej. W prezentowanej tutaj antologii mamy jakby ekstrakt literatury powstającej w Radomiu i okolicach, a zarazem czytelne wskazanie tego, co w niej najwartościowsze.

Pierwszy z prezentowanych w tym tomie pisarzy – Antoni Dubiec – zauważa wszechogarniające przemijanie, które zawsze zmienia wymiary i perspektywę egzystencji. Nie ma dla niego układów statycznych, wszystko przemija i przeistacza się w pył, w okruch, w zmurszałe szczątki. Nawet krzyż podlega tym prawom i nawet obraz Boga może być zdeformowany. Wszystko w zgodzie z regułą rodzenia się, wzrastania i popadania w ruinę. Człowiek szczególnie wyraziście uzewnętrznia ów rytm, a jego twarz, jego sylwetka, zgromadzone dobra i stworzone azyle, a nade wszystko myśli, raz po raz umykają percepcji. On rozwija się, ale też stale coś traci – z przeznaczonego mu spektrum lat, dni i godzin, stale jakaś wartość maleje. Poeta mówi o sprawach podstawowych dla ludzkiego bytu, mówi głosem donośnym, ale jednocześnie stale wskazuje, iż istnienie jest zaledwie chwilą, że człowiek umiera i nie ma pewności dokąd podąży po śmierci. To są filozoficzne pytania i eschatologiczny wymiar dociekań, ale też – przyznajmy od razu – głęboko ludzkie przeświadczenie, że jest druga strona świadomości, że istnieje jakiś potężny Przewodnik, który nadaje sens każdej  wędrówce. Tylko z takim przeświadczeniem można żyć i tylko taka opcja pozwala wierzyć, iż nie giniemy, nie przepadają nasze myśli i nasza integralność. Dubiec poważnie podchodzi do pisania i wybiera takie tematy wierszy, które wielu poetów odrzuca lub świadomie omija – to są trudne pytania i jeszcze trudniejsze odpowiedzi, ale to jest też esencja istnienia. Dubiec konsekwentnie podąża w wierszu tropem ludzkości. Odtwarza cykle rozwojowe i szuka punktów dojścia – jakby kamieni granicznych w tej niknącej pośród przeszłości drodze. Przygląda się różnym miejscom w różnym czasie, patrzy na ludzi różnych kultur i stale szuka odpowiedzi na dręczące pytania – stale stara się dociec kim jest człowiek, czym jest byt. Tego rodzaju poszukiwania i takie zapatrzenie jest ustawianiem się w szeregu pokoleń naukowców, artystów, pisarzy i poetów – takich jak Lao-tsy, jak starożytni astronomowie, jak greccy filozofowie natury. Autor pragnie z ich zapatrzenia i ich doświadczeń stworzyć wykładnię istnienia. Dlatego pisze wiersze esencjonalne i pełne treści filozoficznych, dlatego zajmuje go ontologia i epistemologia, dlatego dąży ku syntezie. On posiadł wiedzę o strukturach i konstrukcjach i stale stara się ją dopasować do konkretnej sytuacji życiowej. Rację ma Henryk Pustkowski gdy pisze, iż życiowa dojrzałość gwarantuje u poety autentyczność przeżyć. Widać to w każdym nieomal wierszu – w warstwie metaforycznej i faktograficznej, w melodii i w zaśpiewie, a wreszcie w jakimś dziwnie tajemnym rytmie i porażających pointach. Człowiek z wierszy Dubieca rozpięty został pomiędzy śmiercią i wiecznością – wpatruje się w gwiazdy i wraca myślą do narodzin cywilizacji. Wieczność jest jego ucieczką – śmierć przeznaczeniem. I dlatego poeta stara się w swoich eschatologicznych penetracjach znaleźć potwierdzenie, że śmierć jest jedynie zmianą powłoki, przejściem od substancji do idei. Ale też wyraźnie widać w kolejnych utworach nabożny lek przed końcem wszystkiego. Poeta patrzy na egzystencję jak na nigdy nie kończącą się wędrówkę. Podąża wraz z tłumami, ale nie przestaje rozważać, nie przestaje filozofować w wierszu. Chce zrozumieć innych i zrozumieć siebie, chce choćby przez chwilę mieć w ręku kamień filozoficzny. Chce go mieć, choć wie, że po chwili rzuciłby go w wieczność… albo w nicość… W poezji tej pojawia się często spojrzenie zza dokonanej chwili, zza życia, które dobiegło kresu i daje się opisać w kategoriach początku i końca. Ale też w jakichś przestrzeniach fizykalnych, w jakichś rewirach wszechświata pulsującego i wciąż ogromniejącego. Niezbywalną wartością tej liryki jest ustawianie perspektywy widzenia z różnych stron – widać w tym giętkość intelektualną Dubieca, ale też i chęć poety by stale zmieniać punkt widzenia, by oglądać świat wielowymiarowo, przestrzennie i w kategoriach wypełniającego się czasu. Każdy człowiek ma określoną liczbę dni do przeżycia, każdy byt ma określoną ontologię, która wyznacza mu obszary bytowania, a nade wszystko każda wrażliwość ma swoje alter ego w słowie i obrazie, w wymiarze metafory i w rozrastających się, w kolejnych wierszach porównaniach. Każdy człowiek ma też swoje korzenie, których się nie wyprze i które utwierdzają jego przynależność do rasy ludzkiej, do określonej grupy etnicznej, wreszcie do narodu, który jakiś obszar na ziemi nazywa Ojczyzną. Dubiec widzi ludzki los jako cykl przemian wprzęgniętych w odwieczne mechanizmy kreacji i destrukcji, ale jednak też i indywidualnych wyborów, osobowych wzlotów i upadków, sukcesów i porażek. Człowiek musi podejmować próbę ogarnięcia myślą swojego bytu, musi wydobywać z natłoku zdarzeń refleksje centralne dla istnienia, kształtujące wrażliwość i poczucie odrębności. Niezwykle oszczędnymi środkami artystycznymi uzyskuje autor efekt zdumiewającej syntetyczności opisywanych spraw. Bliższy jest wierszom Różewicza, niż poetów metaforyzujących. Tutaj metaforą bywa raczej sytuacja, jakieś wyjątkowe zdarzenie, ukazane na tle innych zdarzeń. Wiersz Dubieca ma być paradygmatem innych opisów, ma wytyczać szlak, a zarazem ma syntetyzować. Dlatego wiersze te zostały napisane językiem prostym, jakby odartym z ozdobników i zbytecznych ornamentów. Ale za to wyrazisty jest dobór słów, dokładne ich porcjowanie i takie modelowanie wiersza, że nabiera on aforystycznej zwięzłości, jest jasny i przejrzysty w wyrazie. Nie bez znaczenia są tutaj zainteresowania poety aforystyką i publikacje książek, wypełnionych tego rodzaju tekstami.

Jadwiga Góźdź jest poetką światła i drogi, ale też wielkiej miłości i nieustannego oczekiwania na rozpalenie się zmysłów, na pożar uczuć i ostateczne, kobiece spełnienie. Cechuje ją aforystyczna zwartość i dyscyplina, co nie wyklucza niezwykle wyrazistych obrazów, pulsujących kolorami i ich odcieniami, mających swoją głębię i oryginalność. To jest mówienie esencjonalne o sprawach najważniejszych dla człowieka i dla całej generacji, a zarazem próba stworzenia przekazu modelowego, strukturalnego, głęboko zakotwiczonego w kulturze. Dbałość o słowo i podejmowanie ważkich tematów, a nade wszystko próba osiągnięcia balansu ze światem i swoim czasem – oto wyznaczniki tych wierszy.  Rację ma Ignacy S. Fiut, gdy wskazuje, że W tym świecie upoetyzowanym tylko emocje, wyprowadzające meandry życia poza granice rozumu i rozsądku, nadają mu wyraz i koloryt, wzbogacając jednocześnie trywialny sens istnienia ludzi. Tej trywialności Autorka wydaje w obszarze własnej sztuki słowa bezwzględną wojnę. Choć wierzy w determinację praw istnienia, które konsekwentnie odmierza upływający czas, to nie poddaje się jej koniecznościom. Zatrzymuje sceny i sytuacje codzienne w aurze wyjątkowości, poprzez co chroni je już w ten sposób od zapomnienia. Pisząc prosto, wyraźnie i bardzo sugestywnie, łatwo wprowadza czytelnika w klimat własnego świata poezji i dzięki jego zaangażowaniu stwarza realną szansę, że stanie się on udziałem innych, poprzez co zostanie w pewnym stopniu, nie tylko na papierze, cząstkowo zobiektywizowany w postaci śladu u współprzeżywającej go publiczności. Tak Góźdź wychodzi naprzeciw człowieka i próbuje dostrzec w nim kogoś równie wrażliwego jak ona, kogoś zapatrzonego w dale i głębie wewnętrzne – kogoś, z kim można dalej powędrować i znaleźć sens życia. To są założenia maksymalistyczne, ale też pojmowanie poezji przez autorkę takie właśnie jest, ma wiele z sytuacji opisanych przez literaturę antyczną. Stąd zapewne takie tony w tej liryce i odważna próba podjęcia dramatów Penelopy, Elektry, wiecznie tęskniącej za pięknem i mocą Ateny. Stylizacja wierszy na te postaci, znane z historii literatury greckiej czy rzymskiej, przynosi na gruncie współczesnym zdumiewające efekty  i zamyka teksty w formule wzniosłej, pełnej majestatu i pierworodnego piękna. To tak jakby bohaterowie wierszy Góźdź zakładali złote, lśniące szaty, namaszczali ciała wonnymi olejkami, a potem oddawali się kontemplowaniu własnego piękna i uroku świata, w jakim przyszło im egzystować. W takiej scenerii słowo poetyckie nabiera głębszego znaczenia i zyskuje kontekst filozoficzny, dociera do istoty człowieczeństwa. W liryce tej wyrazisty jest kontrast światła i ciemności, a postaci ukazywane zawsze są w perspektywie jakiejś wielkości kosmicznej – a to wznoszącego się Księżyca, a to tronującego nad światem Słońca. Wszystko lśni i wszystko odbija impulsy świetlne, ale to światło przede wszystkim dociera do wnętrza człowieka, który rozpromienia się i otwiera się na wszelkie przejawy bliskości. Miłość staje się analogonem światła i lśni pośród kreowanych przestrzeni, poszerza rozumienie czasu i przestrzeni, staje się wyznacznikiem działań i wieńczy je nieustannie. Perspektywa lunarna przenosi czytelnika w obręb poezji romantycznej, gdzie wiele znajdziemy opisów nocnych spotkań zakochanych, gdy śpiewa słowik, a tarcza Księżyca przesuwa się po czarnym niebie jak lampa ostateczności i jak realne przypomnienie kosmogonicznej zależności bytów. Wszechświat pojawia się w tej liryce jako dalekie tło i jednocześnie transcendentalny obszar, ciągnący się od światów mikroskopijnych do niewyobrażalnych wielkości. Człowiek zwykle nie zauważa kontekstu kosmicznego, a czytelne emblematy stworzenia, nie przykuwają jego uwagi, dopiero czytając tak gęstą lirykę, uświadamiamy sobie, że jesteśmy częścią wielkiego systemu światów i schronić się możemy w miłości, w intymnym cieple, w enklawie stworzonej z doznań i wspomnień, w miejscu przecięcia się fenomenów intymności i otwarcia na drugiego człowieka. Poetka odsłania wiele ze swego wnętrza i wiele pojawia się w jej wierszach epizodów z życia, choć stale widać też dążność do układania zdarzeń w ciągi modelowe. Trudno jest żyć w świecie, gdzie tyle jest chłodu, a kamienista przestrzeń prowadzi donikąd – trudno odnaleźć siebie w gąszczu przeinaczeń i prób zawłaszczenia godności. Poezja niesie jednak pokrzepienie, a tworzone aforyzmy, stają się kodeksem postępowania, objaśniają rzeczywistość i wnoszą do niej mądrość.

Grzegorz Mielniczuk tworzy z kolei w swojej poezji przestrzeń spokoju i radości, stara się wyodrębnić z życia te momenty i te sfery, które mają w sobie element epikurejskiej pogody. Równie żarliwie pisze o żonie, córce, jak i o prof. Sedlaku, dociera słowem do chwil i zdarzeń centralnych dla jego egzystencji. Również potrafi tworzyć aforyzmy i tę umiejętność wykorzystuje w wierszach, w których widać rygorystyczną zasadę skrótu, rzucania światła na różne obszary. Prostota graniczy tutaj z wiarą, a mądrość rymuje się z przekonaniem, że jest jakaś wyższa logika zdarzeń.  Znajdziemy w tych lirykach wspomnienia matki i domu rodzinnego, a także różne zdarzenia, mniej lub bardziej ważne, mniej lub bardziej pozostające w pamięci. Poeta próbuje jakoś uporządkować w wierszu wartko przemieszczającą się rzeczywistość i notuje nieubłagany upływ czasu. Akcentując epikurejskie podejście do świata i człowieka, nie stroni – głównie w aforyzmach – od wskazywania sytuacji nagannych. Jednak przede wszystkim skupia się na chwilach szczęścia i poczucia jedności z Bogiem. Widać w tych utworach, że ich autor jest także malarzem, bo potrafi kreować zaskakujące obrazy i umiejętnie wykorzystywać narzędzia malarskie w poezji. Jego postawa przypomina trochę nastawienie Leopolda Staffa i jego chęć, by wyrazić w słowach całą złożoność istnienia, owego nagłego pojawienia się bytu i potem jego inteligentnego uczestniczenia w świecie. Wzruszająca liryka Mielniczuka wiąże się znakomicie z tym nurtem poezji radomskiej, w którym wiara w dobro i chęć znalezienia celu wędrówki, łączy się z przekonaniem, że człowiek jest najwyższą instancją w przyrodzie, a jego wybory zawsze podyktowane są chęcią uczestniczenia w fenomenie rodzenia się, wzrastania i pokornego przemijania.

Liryka Anny Piątek – znanej poetki olkuskiej – jest rodzajem intymnego dziennika, w którym swoje miejsce mają wspomnienia dzieciństwa, dorosłości i wieku dojrzałego, a także sielskie opisy, przywołania miejsc i ludzi, których autorka spotkała. Poezja ta zbliża się często do potoczystości ludowej piosenki, ale nie przekracza bariery smaku – innym razem, za sprawą niezwykle klarownych obrazów i przybliżeń metaforycznych, staje się nowoczesnym, białym wierszem, którego nie powstydziliby się najlepsi twórcy. Jasne spojrzenie dziecka, szczęśliwie stąpającego po ścieżkach świata, zbliża utwory Piątek do liryków Teofila Lenartowicza, a próba wniknięcia w świat obrazu, przywołania malarzy, wskazują na chęć uczestniczenia we współczesnej kulturze światowej. Niezwykła jest też prezentowana tutaj wiara, że u końca drogi pojawia się sąd i Pan, który waży dobro i zło; znamienne są też motywy maryjne, jakże pięknie wplatające się w naśladowanie prostej modlitwy. Czytając te wiersze mamy jakby przed oczyma polską malowniczość pejzażową, widzimy wnętrze chaty, w którym na centralnym miejscu wisi święty obraz, przedstawiający matkę Boską lub Józefa Robotnika, ale też dotykamy jakby chropowatej faktury, dopiero co upieczonego chleba.  Są tutaj zapachy i dźwięki, są barwy i niezwykle plastyczne przybliżenia szczegółów, jest wreszcie oddech liryczny, przenoszący wyobraźnię ku polom i łąkom, raz będący zapachem pieczonego ciasta, innym razem wonią wiatru i kwitnących jabłoni, fioletowym zapachem śliw Renoira i złotym poblaskiem zbóż. Autorka posiadła niezwykła umiejętność poetyckiego malowania słowami i zawierania w nich światów realnych, autentycznych i pulsujących prawdą.

Zamieszczona w tym tomie proza Andrzeja J. Sarwy jest zmysłowa i gęsta, pełna wspomnień i filozofujących myśli głównego bohatera. Patrzy on na dzieciństwo z perspektywy dorosłości i wiedzy o mechanizmach świata, ale nie traci niczego z jasności i przejrzystości spojrzenia małego chłopca.  Wraz z nim odwiedzamy dom jego babci, idziemy do szkoły, kontemplujemy naturę i liczne miejsca inicjacji. Raz są to drogi pośród pachnących macierzanką pół, innym razem szeregi topól, a jeszcze kiedy indziej wnętrza kościoła, w którym rozbrzmiewa łacińska pieśń. Autor tej poetyckiej prozy ma ogromny dorobek literacki i naukowy, a tytuły wskazują na szczególne zainteresowanie problematyką zła i jego obecności w świecie. Tutaj – w prezentowanej prozie – zło także się pojawia i stanowi ważny element świata chłopca, który go nie rozumie, ale wyczuwa, że ono  jest i wpatruje się w niego. Te znakomite opisy rzeczywistości wiejskiej, tak nasączone szczegółem, tak prawdziwe w swojej wymowie, mają też i drugie dno. To jakby próba wskazania, że pod powłoką rzeczywistości czai się coś nieodgadnionego, coś groźnego i przerażającego. Dotykamy tych przestrzeni, gdy mamy do czynienia ze śmiercią, albo gdy wracamy do światów dawno umarłych, podeszłych w niepamięć i jakby tracących z każdym dniem wiarygodność. Tylko tego rodzaju proza może ocalić prawdę o dawnym świecie, tylko wspomnienie oprawione w kunsztowne słowo, może udźwignąć brzemię legendy. Sarwa potrafi znakomicie opowiadać i jakby bezszelestnie znikać w opowieści – mamy wtedy wrażenie, że jakiś tajemniczy głos, dobiegający z ciemności, opowiada dzieje chłopca i chce zarazem uwieść nas, zaprowadzić w ciemny zaułek, ku nicości. Ta umiejętność rzadko pojawia się w polskiej prozie współczesnej i choćby dlatego warto czytać te opowiadania, warto zagłębiać się w kreowane przestrzenie. Wchodząc do tego świata trzeba się symbolicznie przeżegnać, jak babcia bohatera, albo nawet odmówić różaniec, ale będąc już pośród nich trzeba dzielnie wchodzić w ciemność i wpatrywać się w dalekie błyski, wsłuchiwać się w głuche pomruki. To jakby przestrzeń kulturowa, gdzie mit graniczy z legendą, a prawda o herosie, o łotrzyku kulturowym, jest równie wiarygodna jak opowieść o malcu, który idzie ze staruszką do kościoła, je lody i czuje zapach ziół. Zło nie jest jednorodne – mówi Sarwa – ma różne wymiary i zakresy, ale zawsze wracanie myślą do krain dzieciństwa jest powrotem do jego korzeni, do miejsc, gdzie wszystko się zaczynało i do dni, gdzie wszystko – po zatoczeniu kosmicznego kręgu – znajdzie swój kres. Starzec w błysku śmierci stanie się dzieckiem, a malec przeskoczy błyskawicznie –  sprasowany do kosmicznej sekundy – czas życia i wtopi się bezszelestnie w wieczność.

Ostatni z prezentowanych tutaj twórców – Stefan Todorski – jest satyrykiem i autorem wierszy lirycznych. W tekstach dowcipnych i aforystycznych widać znakomite wyczucie języka i prezentowanych treści, a w dłuższych wierszach pojawiają się tony wzniosłe, z których najwyższe sięgają aż tronów niebieskich. Dwie zatem sprawy są najistotniejsze w tej twórczości: człowiek i Bóg, świat i stworzenie. Ludzie bytują pośród innych istot i mają swoje śmiesznostki, swoje doświadczenia życiowe, ale zawsze wszystko weryfikuje Ten, który stoi nad nami, Ten, który waży dobro i zło. Nie znajdziemy tutaj ujęć teologicznych, rozważań filozoficznych, ale odkryjemy prawdę o naturze ludzkiej, o jej słabościach i o wielkich możliwościach kreatywnych. Todorski bywa dosadny i nie stroni od publicystyki, ale zawsze utrzymuje swoje teksty w proporcjach dobrego smaku i taktu literackiego. Duży dorobek tego pisarza, w którym znajdziemy także przekłady, świadczy o ugruntowanej pozycji w literaturze radomskiej i także na rynku ogólnopolskim.  Dowcipny i zadziorny, pełen ironii i zrozumienia dla ludzkich przywar, ukazuje autor człowieka prawdziwego, stworzonego z krwi i kości, grzeszącego i popełniającego błędy, śmiesznego i małostkowego, ale też – z drugiej strony – tworzy portret człowieka naprawdę wielkiego, wspaniale rozumiejącego inne byty, a nade wszystko modlącego się do Boga i wierzącego, że jest dalszy ciąg ziemskiej wędrówki.

Dobrze się stało, że powstała prezentowana tutaj antologia, bo jest ona zapisem stanu wrażliwości literatury radomskiej w określonym momencie dziejowym. Jak każdy zbiór tego rodzaju, ma ona swoje ograniczenia i może być przedmiotem dyskusji, ale jest integralną próbą ukazania stanu posiadania i punktu dojścia pięciu autorów. Zdumiewa literacka łączność wielu tekstów i jakby podejmowanie tych samych, lub bliskich sobie, tematów przez poszczególnych twórców. Świadczy to o żywiołowości życia literackiego w tym regionie i o toczących się dyskusjach, o wymianie myśli i zaakceptowaniu poetyk, strategii narracyjnych  czy sposobów interpretacji tekstu. To są działania ważne dla „małych Ojczyzn” i dla całego kraju, który przecież składa się z wielu takich enklaw i wielu takich – jak te radomskie – wizytówek twórczej niezależności i sprawności literackiej.

WINNETOU

Dzisiaj opowiem wam historię o Grzechu, który chciał być wodzem Apaczów i z dnia na dzień, przeistoczył się z paralityka i popychadła blokowego, w znamienitego Indianina. Było to w czasach, gdy w polskich kinach triumfy święciły filmy enerdowsko-jugosłowiańskie z serii Winnetou. Chodziliśmy na nie całymi grupami do kin w ogródkach działkowych, takich jak „Mimoza”, „Słońce” lub „Bałtyk”, a czasem jeździliśmy nawet do odległej dzielnicy, w której kino „Robotnik” mieściło się w dawnej synagodze. Iluż to chłopaków chciało wtedy dorównać nieustraszonemu wodzowi, ilu chciało być jak Old Shatterhand, a ile dziewcząt nosiło warkoczyki z koralikami, jak Apanaczi, ukochana Winnetou. Mieliśmy wtedy w domach plakaty przedstawiające Pierra Brice’a jako wodza, a wielu miało też niewielkie lusterka lub breloczki z jego podobizną. Mało kto czytał wtedy Karola Maya, ale wykreowana przez niego postać, za sprawą serii filmowej, była równie znana jak Zorro, Ivanhoe czy bracia Cartwright z Bonanzy. Opowiadaliśmy sobie poszczególne odcinki tego długiego serialu, ekscytowaliśmy się możliwościami tytułowego bohatera i jego kobiety. Co jakiś czas ogromniała fama kolejnego filmu, a to „Złota Apaczów” i „Ostatnich renegatów”, potem „Winnetou w Dolinie Sępów” i „Winnetou i król nafty”, z kolei „Winnetou i Apanaczi”, a dalej ciąg zazębiających się epizodów: „Winnetou i Old Surehand”, „Winnetou i Old Firehand”, „Winnetou i Old Shatterhand”, by wreszcie zamknąć wszystko filmem „Winnetou w Dolinie śmierci”.

Grzechu był bardzo wysokim chłopakiem, z orlim nosem i malutkimi, rozbieganymi oczami. Zwykle wyprowadzał swojego foksteriera i odbywał z mamusią długie spacery. Szedł wtedy wyprostowany, jakby połknął kij, a rękę ze smyczą trzymał sztywno, prosto, bez ruchu. Foksterier maszerował jakoś dziwnie stępa, podnosząc nogi i także patrząc w jeden punkt przed siebie. Tylko gdy pies zaczynał wydalać, Grzechu i jego mamusia przystawali i zamieniali ze sobą parę słów. Kiedyś ich podsłuchałem i brzmiało to mniej więcej tak:

– No, no, mówiłem ci mama, że zaraz zrobi…
– Myślałam, że teraz jeszcze nie…
– A ja mówiłem ci, mama…
– No, miałeś rację Grzesiu… robi, robi…
– Ja ci, mama, mówiłem…
– No, no…

Gdy foksterier załatwił swoja potrzebę, nieruchomieli i ruszali dalej, chodnikami po osiedlu. Grzechu chodził z matką dla ochrony, bo często bywał obiektem różnych dowcipów. Raz poszczuliśmy jego foksteriera wielkim owczarkiem niemieckim Garsiji i gdyby nie jakiś starszy facet, to doszłoby do masakry. Innym razem rzuciliśmy z dachu garażu na Grzecha i jego foksiego trzy koty. Nie wspomnę tu o polewaniu wodą i szczynami, o najeżdżaniu rowerami, a wreszcie i ucięciu smyczy i schowaniu foksteriera w pustej skrzynce rozdzielczej.

No, ale nadeszły czasy filmów o Winnetou i nasz kolega zaczął się przeistaczać w Indianina. Jego orli nos i sępiaste spojrzenie powodowały, że rzeczywiście trochę przypominał mężnego wojownika z prerii Dzikiego Zachodu. Jego matka pracowała w jakiejś spółdzielni, która produkowała maskotki z kawałków króliczej skórki i przynosiła do domu pełne siatki futrzanych skrawków. Robili z tego rodzinnie poduszki, czapki, jakieś kołnierze do płaszczy, ale w czasach fascynacji wielkim wodzem pojawiło się inne zastosowanie. Grzechu zaczął tworzyć sobie strój Indianina, a więc najpierw przyozdobił swój czerwony pulowerek kawałkami króliczych ogonków, potem oderwał rękawy, by było widać jego muskularne (wtedy jeszcze kościste) ramiona. Wyglądało to, jakby wisiało na nim wiele pozabijanych, małych zwierzątek. Potem nadeszły dalsze innowacje, z których najwięcej pracy wymagało obciągnięcia pasa króliczym futrem, a potem dopasowanie go do pochwy zwykłej finki harcerskiej. Z kolei ponaszywał kawałki skóry zająca na spodnie, przyczepił ogonki do tenisówek, ulizał sobie włosy na mokro i tak przysposobiony do walki lub trudów wędrówki, wyszedł na podwórko.

Już dawno nikt nie sprawił nam takiej radości, bo gdy go zobaczyliśmy, ryknęliśmy takim gromkim śmiechem, że w pierwszej chwili zawahał się i chciał biegiem wracać do domu. Mężnie przemógł jednak strach, zatrzymał się na skraju chodnika i wściekłym, pełnym indiańskiej nienawiści wzrokiem patrzył na nas zaczepnie.

– Patrzcie chłopaki Grzesiu zmienił się w skunksa… – krzyknął pierwszy Bajkoś i śmiał się, trzymając się za brzuch.
– Co ty gadasz, to nie skunks, to zając wpuszczony do schroniska dla kulawych foksterierów… – zawołał Laluś.
– No, co wy, chłopaki, przecież to jest sam Winnetou… – krzyknął Marek Jajcarz i wywołał tym największą eksplozję śmiechu.

Grzegorz spojrzał żywiej na Jajcarza, odwrócił się majestatycznie i krokiem wojownika powędrował do domu. Długo jeszcze śmialiśmy się i opowiadaliśmy sobie najbardziej nieprawdopodobne historie, ale niebawem stało się coś dziwnego. Oto różni chłopacy zaczęli wymieniać znaczki, widokówki, jakieś breloczki, jakieś piękne kamyki i lusterka na skórki zajęcze. W ten sposób Grzechu jakby został zaakceptowany i stał się członkiem naszego podwórkowego plemienia. Coraz więcej pojawiało się noży i pasów obciągniętych futerkiem, coraz częściej skórki zdobiły chlebaki i torby szkolne. Obok naszego wodza stanął dumnie Old Shatterhand, którym został Piotrek, przezywany wcześniej Kurdupel.

Grzesiek kupił sobie toporek harcerski, przyozdobił go króliczym futerkiem i zaczął chodzić z Old Shatterhandem, dawnym Kurduplem, do pobliskiego lasu. Wprawiali się tam w rzucaniu do drzew sosnowych finką i toporkiem. Początkowo szło im słabo, ale po jakimś czasie tak się wyćwiczyli, że trafiali w ogromne pnie. Odbywali wielkie wyprawy po dużych połaciach leśnych, tropili „białych”, zaczajali się przy strumieniach na zbliżających się wrogów. Kiedyś, także czując w sobie zew indiańskiej krwi, poszedłem ich tropem i podglądałem, co robią. Zaraz na początku lasu były tory kolejowe, a za nimi ciągnęły się polany i młodniki, z których gdzieniegdzie wyrastały majestatyczne, wysokie na dwadzieścia metrów sosny. Szedłem za Winnetou i Old Shatterhandem i widziałem jak sprawnie przeskakują doły, jak czołgają się po mchu i jak w indiańskim języku wydają sobie komendy. Brzmiało to mniej więcej tak:

Jahaaaa, mułaaa, mułaaa, duuu paaaa mułaaa – wydawał rozkaz Winnetou i wskazywał toporkiem miejsce, gdzie ma się przemieścić towarzysz.

Ten przeskakiwał wprawnie jakiś dół i zaczajał się za drzewem, a potem nagle wydawał z siebie okrzyk:

– Japaa, japaa, japaa, kuru kuru, kuru kuru, mułaaa duu paaa…

Na taki okrzyk Winntou doskakiwał do Old Shatterhanda i razem przyglądali się przestrzeniom  „prerii”. Ja podążałem powoli za nimi, niczym złowieszczy zwiadowca białych, który wykorzystuje to, że wiatr wieje w przeciwnym kierunku. W pewnym momencie miałem nawet chęć doskoczyć do kolegów i wystraszyć ich jakimś groźnym okrzykiem, ale nieoczekiwanie sprawy potoczyły się inaczej. Z jednego z zagajników wyszedł sobie spokojnie jakiś staruszek, który mógł mieć już siedemdziesiąt lat. Zapewne wracał ze spaceru po lesie, czuł się odprężony, czasem zrywał jakiegoś kwiatka, czasem przyciągał gałązkę świerku i wąchał ją z wyrazem zachwytu na twarzy. Taki wróg, tak wyrazista blada twarz nie mogła umknąć uwadze Winnetou. Wciągnął demonstracyjnie dwa razy powietrze do płuc i wskazał dziadka, zbliżającego się powoli do ich kryjówki. Jednocześnie zakrzyknął:

– Jahaaaa, mułaaa, mułaaa, duuu paaaa mułaaa…

Wyciągnął dłoń z toporkiem w kierunku „wroga” i zmarszczył brwi. Mężczyzna przystanął na moment, bo mu się wydało, że coś słyszy, ale zaraz ruszył spokojnie dalej. Zbliżała się chwila ostatecznej rozprawy. Winnetou wyciągnął czerwoną pomadkę, którą zwinął mamie z łazienki, pomalował sobie kilka kresek na policzkach i czole, a potem oddał ją demonstracyjnie koledze. Ten też nałożył sobie barwy wojenne i z wielką powagą oddał atrybut walki wodzowi. Dziadek szedł i zrywał kwiatki, czasem też przystawał, patrzył na niebo i uśmiechał się promiennie do całej natury. Gdy zbliżył się do wielkiej sosny, wydarzenia rozegrały się z błyskawiczną szybkością. Winnetou wyskoczył z dołu i zawołał donośnie:

– Japaa, kuru kuru, kuru kuru, mułaaa duu paaa…

Jednocześnie zamachnął się i z rozmachem rzucił topór w kierunku oszołomionego mężczyzny. Broń poleciała ze świstem i wbiła się pięknie w korę sosny, jakieś pół metra od głowy „wroga”. Na to tylko czekał Old Shatterhand, który także wybiegł z ukrycia i krzycząc równie przeraźliwie, rzucił harcerską finką, która jednak, ze słabą mocą, trafiła rękojeścią w pień i odbiła się od niego. Dziadek spojrzał na biegnących napastników, odwrócił głowę i zerknął na wbity toporek, po czym ruszył biegiem w kierunku torów kolejowych. Nikt nie mógłby przypuszczać, że ten mężczyzna, w podeszłym wieku, lekko zgarbiony i powolny, tak szybko ucieknie z pola walki. Indianin i jego towarzysz tylko na to czekali. Wydarli się razem i zaczęli biec za uciekinierem, który jak najlepszy lekkoatleta przeskoczył tory kolejowe i gubiąc sandały, pognał w kierunku osiedla. Ale w tym momencie nastąpiła nieoczekiwana zmiana akcji, z innego zagajnika wyskoczyło dwóch milicjantów i biegiem zaczęło zbliżać się do Winnetou i Old Shatterhanda. Wojownicy wskazali sobie nowych napastników, jakoś tak ciszej krzyknęli:

– Japaa, japaa, japaa, kuru kuru, kuru kuru…

Następnie podbiegli do drzewa, Winnetou wyszarpnął toporek, Old Shatterhand zgarnął finkę i przeskakując dół, gdzie dopiero co się ukrywali, znacznie szybciej od zaatakowanego dziadka, pobiegli przez tory w kierunku osiedla. Milicjanci zwolnili i po chwili zaprzestali pościgu, a wtedy w oddali dał się jeszcze raz słyszeć wojowniczy okrzyk wodza Apaczów:

– Japaa, japaa, japaa, kuru kuru, kuru kuru, mułaaa duu paaa…

Nie miał on jednak swojej mocy i echo ledwie go powtórzyło pośród zagajników i wyniosłych pni sosen. Winnetou i Old Shatterhand nigdy nie dowiedzieli się, że blada twarz podążała ich tropem i była świadkiem tej haniebnej porażki. Wycofałem się sprawnie do gęstego młodniaka, poczekałem aż przejdą milicjanci i powoli, robiąc wielkie koło pośród drzew, pomknąłem do obozowiska białych.

KSIĘŻYC…

Już wieczór, granatowe chmury na północnej stronie nieba, a na zachodzie wyrazisty, złoty półksiężyc. Ostatnio spotkało mnie nieco przykrości, ale mówi się trudno i żyje się dalej. Osoba, którą polubiłem i której starałem się pomagać, nagle odwróciła się ode mnie. Trudno rozstrzygnąć co przeważyło, ambicje, zazdrosny mąż, który nie może ścierpieć tego, że żona się rozwija i bywa w towarzystwie innych ludzi, a może po prostu – wybór życiowy. Tak bywa, chociaż w przypadku tej osoby jest to absolutnie niezrozumiałe. Może chodzi o konkurencję innej kobiety, która wykazuje niezwykłą aktywność twórczą, może o wzajemne relacje między paniami, ale przecież walka jest wszędzie i stale musimy toczyć jakieś boje. O, księżyc wznosi się coraz wyżej i lśni złowieszczo, napływa gęsta ciemność i pojawiają się pierwsze gwiazdy… Życzę Ci  M. wielkich doznań i artystycznych wzruszeń, ale też trochę lękam się o Ciebie…

DANUTA KOSTEWICZ (3)

Przez ostatnie trzy dni nie miałem internetu, więc teraz odrabiam moje zaległości dziennikowe. Oto kolejne przybliżenie ekscytującej poezji autorki emigracyjnej – Danuty Kostewicz. Do lektury dłuższego tekstu zapraszam w strony kolejnego „Akantu” i „Tematu”.

Poezja Danuty Kostewicz jest poszukiwaniem balansu pomiędzy Bogiem i stworzeniem, człowiekiem i naturą, pomiędzy myślą i obrazem – między szyfrem rzeczywistości a dekodującą metaforą. To są wiersze pisane na chwałę świata i ku pokrzepieniu człowieka – mądre, skupione na dykcji, dające wykład egzystencji czystej, nie splamionej doraźnością chwili, nie zaprzeczonej małym oszustwem, nie negowanej szyderstwem. Słychać w nich autentyczną troskę o ludzkość, tak gwałtownie, bez opamiętania, zmierzającą przed siebie, nie zatrzymującą się ani na chwilę, nie pochylającą się nad śmiercią ptaka i więdnięciem kwiatu, nie lamentującą nad odejściem człowieka i zgaśnięciem gwiazdy. Ileż trzeba mieć w sobie samozaparcia, ileż dobrej woli, żeby wziąć na swoje barki rolę tej, która czuwa, tej która pamięta i stale towarzyszy myślą i słowem kolejnym narodzinom i nieustającym odejściom. To jest sięganie do wrażliwości dziecinnej, pierwiastkowej, ale też wskazywanie dialektyki tego rodzaju cofania się w czasie, tego upiększania i uwznioślania świata. Nie chodzi przecież w poezji Kostewicz o infantylny zachwyt nad każdym źdźbłem trawy i każdym konikiem polnym – raczej chodzi w tej liryce o stworzenie systemu, pokazanie najmniejszego bytu w sieci uzależnień i wzorów, w wielkiej, mieniącej się kolorami tęczy kropli istnienia. Dlatego tyle tu przerzutni, tyle nagłych zwrotów – delikatność wykładu obok przerażenia z powodu głębi wszechświata, obok filozoficznego zapatrzenia w przepaść czasu.

Wszystko co kruche, delikatne i chwilowe, rodzi u poetki czułość, każe jej sięgać po pióro i zapisywać, notować w wierszu, dawać świadectwo w słowie. Dla jednych będzie to „ociosywanie mgły”, dla innych, stanie się głęboką treścią życia. Człowiek przecież stale podąża przez piętrzące się trudności, stale musi podejmować wybory i stale od nowa tworzyć „gniazdo” dla świadomości. Porównania ornitologiczne nie bez powodu zajmują tyle miejsca w tej liryce, bo ptaki są dla Kostewicz ucieleśnieniem idei wiecznej utraty i wiecznego powrotu, szukania miejsca, gdzie można osiąść, gdzie można zimną przestrzeń obudować ciepłem, gdzie można się schronić. Nic nie zastąpi przekonania, że znalazło się swoje  m i e j s c e  na ziemi, że doszło się do kolejnego celu. Wiersz bywa stopniem w drodze na szczyt, ale też jakby świadectwem, certyfikatem wrażliwości, dokonanej samooceny; oszacowania świata na określonym poziomie wrażliwości, w konkretnym stadium jego samodestrukcji. Poetka nie oddala od siebie entropii, ale odgradza się od niej przy pomocy wiersza, raczej buduje owo gniazdo z migotliwych chwil, z błędnych ogników, z błysków w oczach dziewczynki. Tak powstaje liryk, który ma właściwości zaklinające i zabezpieczające – tak rodzi się enklawa w słowie, miejsce najgłębiej zakorzenione w człowieku i w całej ludzkości. Tak słowo staje się talizmanem bytu, a myśl, błyskiem w klejnocie istnienia.

Śmierć poraża słowa poetki, ale też każe się jej przeciwstawiać – starczy zagłębić się w życie by ją oddalić, starczy znaleźć kontekst filozoficzny dla odejścia człowieka i wróbla, dla zwiędnięcia miłości i kwiatu, starczy umieścić je w wierszu, w przestrzeni idealnej, mogącej unieśmiertelniać. Choć i to nie wystarczy, po chwilach jaskrawych, po tonach wysokich, napłyną nieodmiennie szarości, tony niskie, brunatne. Ale wiersz stanie się obietnicą spełnienia i przy każdej lekturze, przy każdym zaistnieniu w jakimkolwiek nośniku informacji, zakłóci ten napływ złej energii, obroni przed melancholią, depresją – oddali śmierć. Kostewicz jest prawdziwą mistrzynią nastroju, potrafi w wierszu stworzyć taką aurę, że w trudny do odwzorowania sposób, oddaje on rzeczywiste zapachy i autentyczne dźwięki, że tętni on prawdą życia, staje się intensywnie przeżywanym obrazem – głębią egzystencji doświadczonej. Stąd tylko krok do filozofii, stąd tylko skok do uświęcenia, pojmowanego jako objawienie się czystej egzystencji, jako chwila mistyczna – potencjalna, ale wymagająca świadomości  udręczonej, oczekująca na impuls z drugiej strony bytu. Wiersz taki staje się echem dalekiego wołania – pierwszego stwórczego stań się! Do poetki stale dociera to wibrowanie i jest ono w jej świadomości przetwarzane w wewnętrzne drżenie duszy, w zrytmizowane słowa, które stają się wierszem, a w ostatecznym rozrachunku, szyfrem wykrzyknienia: kochajcie się wszyscy!  Miłość może przeciwstawić się rozpadowi, może być spoiną w najstraszniejszych czasach i najgorszych doświadczeniach, może oddalić zło i wznieść egzystencję na najwyższe stopnie samoświadomości. Miłość dla Kostewicz jest tajemnicą, która współuczestniczy w odwiecznej metamorfozie bytów – stale przekształca to, co spotworniałe, opaczne, przeinaczone – w to co piękne, doskonałe, stające się treścią prawdziwego życia i prawdziwego dorastania do ludzkich uczuć i świętych przestrzeni. Jak w utworze muzycznym, w nowych wierszach Danuty Kostewicz, znajdziemy wewnętrzną logikę i wyraziście zarysowany kontrapunkt. Wszystko tutaj zmierza ku prawdzie, wszystko prawdę dookreśla, wszystko jest wołaniem, wszystko jest milczeniem. Człowiek jawi się tutaj jako istota czysta, stająca naprzeciw natury z postanowieniem jej zrozumienia, z chęcią dorównania jej pięknu i doskonałości. Dlatego wsłuchuje się w dźwięki, dolatujące z przestrzeni, dlatego kontempluje kształty i wyławia z mroku to, co zdawać by się mogło za chwilę będzie zapomniane. Tak tworzy swoją pavanę na wejście w naturę i na odejście z niej bez żalu i smutku. Wszystko płynie i wszystko przemija, tylko słowo oprawione w kształt wiersza pozostaje, tylko myśl czysta, wibrująca, rozpromieniona, nie ginie pośród lodowatego wszechświata. Ta poezja krzepi i wnosi radość do szarej rzeczywistości – wyposaża ją w głębię, obdarza uśmiechem, a nade wszystko przydaje jej    d u c h a.

« Older entries

%d blogerów lubi to: