AFORYSTYKA ŚLEDCZA

k 001Aforystyka Kazimierza Kochańskiego jest niezwykle błyskotliwa, pełna skrótów myślowych i hiperbolicznych rozszerzeń. To spojrzenie na życie i świat przenikliwego umysłu, który potrafi łączyć znaczenia i przeciwstawne obszary semantyczne, a przy tym nie zatraca niczego z ulotności krótkiej formy. Docierając do sensów ukrytych między słowami, znajduje autor pojemną formułę dla swoich przemyśleń i stale jest czujny, gotowy wskazać zależności i pokrewieństwa, absurdy i wykroczenia. To jest rodzaj aforystyki „śledczej”, stale poszukującej, wciąż starającej się znaleźć coś, co trzeba uwznioślić, albo odrzeć z fałszu, przesady, zarozumialstwa. Autor potrafi być równie subtelny, co brutalny, a zwiewna liryczność graniczy tutaj z wulgaryzmem i wcale nie staje to się problemem dla czytelnika – raczej mieści się w pojemnej formule, zastosowanej przez autora. Posiadł on wyjątkową umiejętność obserwowania świata i syntetyzowania sytuacji, oprawiania w kształt słowa prawdziwych pereł naszej egzystencji. Warto czytać te aforyzmy, bo jest w nich mądrość pierwiastkowa i wpisana w nie zachęta do podobnego patrzenia na świat. Ta zachęta, to zarazem prośba, by w każdej sytuacji być rozsądnym i dobrze ważyć racje na szalach dobra i zła.
______
Kazimierz Kochański, Kartkując Aforyzmy, Oficyna Wydawnicza Ston 2, Kielce 2015, s. 68.

AROMAT POMARAŃCZY

okladkaDzieciństwo najpełniej kształtuje naszą osobowość, programując to, co będzie się działo w przyszłości, wpływając na decyzje i wybory ścieżek życiowych. To jest czas narodzin wrażliwości, w którym nic nie idzie na marne, wszystko ma jakiś elementarny sens i skutkuje rozwojem. Dziecko płaczące po rozbiciu kolana, uczy się czym jest ból i czego nie należy robić, zauważa też, że nic nie jest bezkarne w naszym świecie. Tutaj, w niewielkiej powieści Anny Cybulskiej mamy do czynienia z odtwarzaniem tropów dzieciństwa – głębokim zamyśleniem nad tym co się zdarzyło i miało znaczenie dla ukształtowania się świadomości artystycznej, ale przecież jest w tej książce jeszcze jedno ważne założenie. Ma ona być dialogiem z synami, a potem wnukami, z którymi autorka straciła kontakt w trudnych okolicznościach życiowych. To ma być opowieść o dzieciństwie dla dzieci, ale też odsłanianie przed nimi, tego co ukształtowało wnętrze osoby, która przekazała im istnienie. Bez jej życia i pierwiastkowych doświadczeń nigdy nie pojawiliby się na świecie, nie zaczerpnęliby pierwszego oddechu. Założenie jest szczytne – ma to być dziennik tego, co się przydarzyło, ale też próba wskazania jak kruche jest wszystko, jak trzeba w życiu uważać i jak należy siebie kształtować od samego początku. Autorka sięga pamięcią głęboko, do pierwszych zauroczeń i porażek, stara się w subtelny sposób odtworzyć drogę, którą przeszła, próbuje raz jeszcze spojrzeć w oczy osobom ważnym dla jej losów, a przy tym nie gubi samej siebie, raz to stając się małą dziewczynką odkrywającą na strychu tajemniczą żółtą walizeczkę, innym razem, dojrzałą kobietą, oceniającą sprawiedliwie swoje utracone kontakty z wnukami. Wszystko razem układa się w ciąg zdarzeń i analiz, które stają się rodzajem strumienia świadomości, połyskującego odcieniami, niosącego zapachy i odgłosy dawnych chwil.

Ważną rolę odgrywa tutaj magia, która pojawia się w obrębie prostych sytuacji, takich jak choćby siedzenie w poczekalni do lekarza. Oto nagle po hallu zaczynają się toczyć pomarańcze, których aromat czuć wszędzie. Nie są to zwykłe owoce, to jakby wspomnienie cudowności, którą symbolizowały w czasach dzieciństwa, pojawiając się nagle na stołach w czasie świątecznym. W takim rozumieniu stawały się nośnikami sacrum, chwil oprawionych w konteksty uczuciowe, przywoływanych w pamięci jako czas szczęścia i pełni emocjonalnej, jakiegoś nagłego obłaskawienia świata. Autorka chciałaby zaszczepić wnukom wrażliwość, która stała się jej udziałem, ale doskonale wie, że nie jest to takie łatwe i ma związek z licznymi potknięciami, bólem stłuczonego kolana i nagle przeciętego nożem palca. Wierzy, że swoją książką ocali je i spowoduje, że złych doświadczeń będzie mniej, choć też doskonale zdaje sobie sprawę, że to one współtworzą osobowość każdego człowieka. Ta książka została tak napisana, że przeczyta ją z zaciekawieniem dziecko i osoba dorosła, bo ma przecież swoje głębie i swoje tajemnice, niczym tytułowa żółta walizeczka. Nawet jeśli jej synowie i wnuki przeczytają tę opowieść w wieku późniejszym, szukając może swoich korzeni i odtwarzając w przeciwną stronę drogę, która doprowadziła ich do narodzin, będzie to wartość ogromna, być może przełomowa dla ich jednostkowych doświadczeń. Zauważmy też, że narracja autorki zawiera w sobie cichy bunt, bo nie wolno żadnej babci pozbawiać kontaktu z wnukami, a tym samym odzierać je z intymności, która powinna się pojawić w egzystencji każdego dziecka.

Dziewczynki miewają swoje tajemne światy i tutaj jesteśmy świadkami rekonstrukcji przestrzeni, w których miały miejsce duchowe przygody autorki. To obszar małego miasteczka, w którym jak w soczewce skupiały się promienie biegnące z różnych kierunków. Niczym Ania z Zielonego Wzgórza – jej wielka fascynacja lekturowa – miała swoją skarpę, na której bawiła się z innymi dziećmi, przy której dorastała i która pozostała w jej pamięci jako miejsce szczególne, pełne zakamarków i dziwnych kryjówek. Pomarańcze pachniały na świątecznym stole, ale magia tego zapachu przesunęła się aż do lat dojrzałych i powróciła w kreacji nowej książki. To oczywiście metafora, nawiązanie i przeniesienie w przyszłość tego, co kiedyś autorkę zauroczyło, a teraz stało się jedną z tajemnic żółtej walizeczki. Każdy dorosły człowiek niesie w sobie dziecko, każdy ma wspomnienia dobre i złe, ale tylko umysł twórczy potrafi wydobywać szczególne elementy, na nowo przydawać ciepła chwilom i sytuacjom sprzed wielu lat. Książkę Anny Cybulskiej można kartkować jak album starych fotografii, ożywionych nagle i ubarwionych subtelnym opisem, źródłowym komentarzem. To są wspomnienia rekreowane wyobraźnią, a zarazem wskazania dla dzieci i wnuków, którzy zaczynają wędrować swoimi życiowymi drogami. Kiedyś dorosną i będą mogli wtedy powiedzieć, że babcia myślała o nich wiele lat temu i zajmowało ją to, co się z nimi stanie, na kogo wyrosną i gdzie wyruszą. Taka rodzinna czułość, takie uczucie znajdujące powinowactwo w tej samej krwi i łączności genetycznej, jest zapewnieniem, że miłość zainicjowana w momencie ich narodzin, nigdy nie ustanie. A zapach pomarańczy będzie im to zawsze przypominał, tak jak będzie znakiem łączności ta książka, napisana dla nich i w nich. Ta żółta walizeczka, pełna tajemnic i niezwykłości, prawdziwy skarb, dający się znaleźć i otworzyć w każdym czasie…

_________

Anna Alina Cybulska, Dziewczynka z żółtą walizeczką, Biblioteka „Tematu”, Bydgoszcz 2015, s. 124.

DZIENNIK ZE STANU WOJENNEGO (2)

f8dd081c280487d3d2f8f11dff3480b4,21,1

18 grudnia 1981 roku

Dzisiaj prawie cały dzień siedziałem w domu, ale przez okno widziałem, że po Błoniu chodziło dzisiaj wielu zomowców. Pośród nich spostrzegłem jednego chłopaka z naszego osiedla, który przychodził do sąsiedniego bloku i odwiedzał syna milicjanta. W szkole kopaliśmy go po tyłku, bo był wyjątkowym platfusem. Teraz ubrany w mundur, z białą pałka u boku i spluwą przy pasie wygląda bardzo groźnie. Ośmiu zomowców stało przez jakiś czas przy Gałczyńskiego 10, ale po jakimś czasie poszli do komisariatu na Broniewskiego. Pamiętam jak budowali ten budynek i biegaliśmy jako chłopcy po budowie, wchodziliśmy do piwnic, które później uczynili celami więziennymi.

Podobno dzisiaj w autobusach ludzie mieli czarne opaski na rękawach, na znak żałoby i zdarzało się zobaczyć osoby płaczące na ulicach.

Cynizm speakerów telewizyjnych nie ma granic. Po tym, co się wczoraj stało, nie widać w sposobie ich mówienia ani krzty pokory.

Słuchałem dzisiaj Wolnej Europy i BBC, ale odbiór był fatalny. Oto, co mi się udało wyłowić z szumu i zakłóceń: Kanclerz Austrii Bruno Kreisky powiedział, że sytuacja w Polsce, w połączeniu z wojną na Wyżynie Irańskiej, okupacją Afganistanu przez Rosjan i aneksją Wzgórz Golan przez Izrael – to najbardziej niebezpieczny kryzys, z jakim ma do czynienia świat od chwili zakończenia II wojny światowej. Dodał też, że interwencja obcych wojsk w naszym kraju spowoduje całkowity zanik procesów odprężenia.

W Toronto miała miejsce demonstracja, a w Monachium odbył się wiec pod hasłem: Solidarność z Solidarnością. Żądano uwolnienia zatrzymanych, zniesienia stanu wojennego, dotrzymania danych obietnic. Niesiono atrapę szubienicy z powieszonym na sznurze emblematem PZPR.

Potwierdzono, że wczoraj w Warszawie doszło do starcia ogromnej grupy młodzieży z milicją. Użyto dużych sił ZOMO, gazów łzawiących i petard. Milicjanci uzbrojeni w pałki i tarcze z pleksi wywlekali demonstrantów z kościoła św. Krzyża. Tłum śpiewał hymn narodowy i skandował „Solidarność!” „Solidarność!”, a w stosunku do milicjantów „Gestapo!!!”.

Giscard d’Estaing, Mauroy i Mitterrand potępili to, co dzieje się w Polsce, a kanclerz Schmidt wezwał władze do zaprzestania przemocy – stwierdził też, że całym sercem jest po stronie robotników polskich. (to jego schorowane serce, które ledwo bije, bije dla nich…).

Trwają strajki w kilku kopalniach, a górnicy grożą sabotażem. W Stoczni im. Lenina część robotników z Anną Walentynowicz, zamknęła się w tlenowni. Stocznia została zmilitaryzowana i w bramie stoją czołgi.

Jugosławia skrytykowała wprowadzanie stanu wojennego, twierdząc, ze jest to dowód nieudolności PZPR. Jasne – komuniści z rodowodem partyzanckim, uczniowie Josipa Broza Tito, waliliby do robotników z karabinów maszynowych i szybko zaprowadziliby porządek…

Olszowski stwierdził, że władze wojskowe mają pełne poparcie PZPR-u. To wyjątkowy zatwardzialec, zacietrzewiony jak komuniści ścigający w lasach AK-owców po wojnie. Tacy jak on nie wypuścili z Polski, udającego się do Rzymu wysłannika Episkopatu bpa Dąbrowskiego. Ambasador Polski w Lizbonie zdradził zachodnim mediom, że sytuacja w kraju uległa pogorszeniu i nic nie dały rozmowy dowódców wojskowych z Wałęsą. Polskie okręty patrolują Bałtyk by chwytać ewentualnych uciekinierów, chociaż to jest mało prawdopodobne, ze względu na siarczyste mrozy.

Wolna Europa ogłosiła część listy zatrzymanych – mam nadzieję, że nie przekręcę żadnego nazwiska, odtwarzając je ze słuchu i przedzierając się przez zakłócenia: Andrzej Bogusławski (dziennikarz), Marek Bejning (socjolog), Teresa Bogucka, Marek Barański, Krzysztof Bzdyl (KPN), Benedykt Czuma (prawnik), Jan Chmielewski, Andrzej Celiński z żoną, Jan Chomicki (działacz katolicki),Ludwik Dorn, Bronisław Geremek (historyk), Krzysztof i Andrzej Gołowscy (KPN), Bogdan Grzesiak (Nova), Seweryn Jaworski (Huta Warszawa), Stefan Kawalec (matematyk), Marek karpiński (twórca Ściany Wschodniej w Warszawie), Jacek Kuroń i jego syn Maciej, Waldemar Kuczyński (ekonomista, redaktor tygodnika „Solidarność”), Michał Komar (pisarz), prof. Karnicki-Grotginger, Jan Lityński (matematyk), Irena Lewandowska (tłumaczka literatury rosyjskiej), Adam Michnik, Jacek Merkel, Helena Łuczywo (tłumaczka literatury angielskiej). Małgorzata Łukasiewicz, Emil Morgiewicz, Jerzy Markuszewski STS, KOR), Julian Kornhauser, Aleksander Małachowski, prof. Jerzy Holzer, Jan Józef Lipski (historyk literatury), Janusz Majewski (reżyser), Tadeusz Mazowiecki, Janusz Onyszkiewicz, Grzegorz Palka (ekonomista), Antoni Pietkiewicz, Andrzej Piesiak (inżynier) Henryk Pietrowicz (KPN), Maciej Rayzacher (aktor), Zdzisław Rusinek (PAX)

19 grudnia 1981 roku

Byłem na Jaskółczej u Marka K. Siwca i dość długo rozmawialiśmy, choć zawsze wyczuwam w nim jakieś drugie dno, jakiś fałsz i nieustanną, protekcjonalną ocenę moich słów. Dwa dni temu był w Gdańsku i opowiadał, że spotkał jakiegoś stoczniowca, który relacjonował mu jak tam było. W drugą bramę wjechał czołg i wywalił ją bez palby, a przez wyrwę weszli zomowcy, ubrani w jakieś japońskie, plastikowe pancerze, zginające się w łokciach i kolanach. Jeśli ktoś chciałby uderzyć takiego milicjanta, to on niczego nie odczuje. Oprócz nich mieli na sobie kamizelki kuloodporne i kaski z osłonami z pleksi. Stoczniowcy nie stawiali oporu na terenie ich zakładu, a tylko w tlenowni zamknęła się pewna grupa, i potwierdzają się pogłoski, że jest tam też Anna Walentynowicz. Zagrozili, że wysadzą w powietrze siebie i całą stocznię, jeśli milicja nie ustąpi. Inne wiadomości, które usłyszał Siwiec, dotyczyły jakiegoś desantu z powietrza, który miał opanować tę tlenownię. Powiedział, że jak tylko wysiadł na dworcu w Gdańsku, uderzył go zapach łzawiącego gazu i dostał się w ogromną bijatykę. Ludzie bili się zaciekle z zomowcami, a gdy ktoś wpadł im w łapy, tłukli go długo pałami i ściągali buty. Z tej całej rozmowy najbardziej podobała mi się uwaga końcowa Siwca: Jak się jedzie pociągiem, to widać mury stoczni, wielkie napisy TELEWIZJA KŁAMIE, transportery opancerzone i czołgi, a obok, o kilkadziesiąt metrów od nich, na lodowisku, jakby nigdy nic… chłopaki grają w hokeja.

Alina przysłała mi kartkę z czerwoną różą na moje imieniny – czy to jest znak, że wszystko wróci do normy i znowu zaczniemy się spotykać? Czy tylko wyraz przyzwoitości w stosunku do chłopaka, z którym była przez pięć lat…?

Wiadomości, które udało mi się usłyszeć w radiu: Brytyjska Partia Komunistyczna potępiła wprowadzenie stanu wojennego. Jaruzelski i Jabłoński (jak widzę tego dziadka, to zawsze kojarzy mi się z takim marudnym emerytem, którego poznałem w kolejce u rzeźnika, na Jarach) wystosowali życzenia z okazji siedemdziesiątej piątej rocznicy urodzin Breżniewa. Mają one charakter wiernopoddańczego hołdu, który momentami, w odniesieniu do sytuacji w Polsce, brzmi jak ponura drwina. Ja codziennie budzę się z nadzieją, że to będzie ostatni dzień życia Breżniewa, chociaż kiedyś zaskoczył mnie ten ruski bydlak, gdy popłakał się podczas słuchania ballady Okudżawy pt. Десятый наш десантный батальон. Z racji tego, że wiele razy pojawiły się łzy w moich oczach podczas odtwarzania tej pieśni z płyty, poczułem się dziwnie, ale pewnie o inną walkę chodzi i jemu i mnie.

Włoski dziennik komunistyczny „L’Unita” potępił wprowadzenie stanu wojennego, a „New York Times” stwierdził, że Jaruzelski zastosował terror wobec swojego narodu. Prymas Józef Glemp ponownie zaapelował o zachowanie spokoju. Powiedział, ze Kościół i ludzie są bezsilni wobec przemocy i zła. To już trzeci jego apel o zachowanie spokoju. Do Polski jedzie arcybiskup Luigi Poggi, wysłannik papieża i ks. prałat Janusz Bolonek. Przylecieli oni samolotem do Wiednia, skąd udadzą się pociągiem do Warszawy. Papież Jan Paweł II wyraził najwyższe zaniepokojenie sytuacją w kraju, po tym jak Agostino Casaroli zrelacjonował mu swoją rozmowę z Reaganem. Podobno Wałęsa wystosował apel o jedność związkową i stosowanie biernego oporu – w Warszawie ma krążyć jego odezwa, w której nawołuje do strajków.

Demonstracje i protesty miały miejsce w Berlinie Zachodnim, Bernie i Bremie, Kopenhadze i Tokio. Wielu polskich marynarzy prosi o azyl w obcych portach, bojąc się wracać do ojczyzny. Wolna Europa podaje, że nadal trwają strajki w rejonie Gdańska i Katowic. Skrócono godzinę milicyjną (od 23.00 do 5.00), ale w niektórych województwach ją utrzymano. W Gdańsku wydłużono ją od 20.00 do 6.00. Zachodni Czerwony Krzyż informuje, że nadal polskie szpitale cierpią na braki leków i materiałów opatrunkowych. Prawdopodobnie strajkuje dwieście zakładów w dziewięciu, z czterdziestu dziewięciu województw. Rozgłośnia z Monachium podaje jak łamie się strajki – najpierw teren zakładów otacza wojsko, a potem do akcji wkracza milicja. W Warszawie i Bydgoszczy krążą pogłoski o buntach żołnierzy, którzy opuścili czołgi i samobójstwach zomowców, którzy nie wytrzymali psychicznie bicia i zabijania ludzi. W hutach „Warszawa” i „Katowice” pozwolono wygasnąć wielkim piecom. Pracownicy Stoczni Szczecińskiej mogą w poniedziałek nie przychodzić do pracy, ich obowiązki przejmie wojsko i milicja. W Stoczni im. Lenina będą sporządzone nowe listy przyjętych do pracy, bo obecnie wszyscy są zwolnieni. Wolna Europa twierdzi, że pucz był od dawna przygotowywany, może od momentu, kiedy Jaruzelski został premierem.

Wracając z miasta czerwonym autobusem (symbolika polskich barw…), stanąłem znowu nagle twarzą w twarz z Siwcem, którego lubię za fantazję i zarazem nie cierpię za nieustający protekcjonizm. Namawiał mnie, bym studiował uważnie Karola Marksa, bo w jego pismach są rzeczy, o których mi się nie śniło. Tak się składa, że czytałem ostatnio tekst tego szwabskiego ideologa o pruskiej cenzurze i lekko podpuściłem Siwca – podpuszczanie to jego (Siwca) i moja ulubiona zabawa – piejąc zachwyty nad Marksem jako liberalnym komentatorem wolności wypowiedzi. Ach, jak mój kolega rozgadał się, jak zachwalał Marksa, jak tłumaczył mi jego zawiłości. Pomyślałem, że Siwiec, który wykłada przedmiot pt. Filozofia marksistowska w wyższej uczelni, został w niewidoczny sposób ukąszony przez brodaczy i nie zdaje sobie z tego sprawy. Lubię pić piwo z nim, ale nie lubię jego pewności siebie i ciągłej potrzeby edukowania otoczenia, czy to będzie Cielesz, czy ja, czy nawet najbliższy mu Krzysztof Derdowski. A propos Derdowski – to jest najprawdziwszy gość w moim otoczeniu, z tych Stachurów, Brunów, Wojaczków, tylko dlaczego zawsze po pijaku chce się ze mną trzaskać po ryju…? Wyraźnie coś go we mnie uwiera…

BŁĘKIT I SZAROŚĆ

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

2

3

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

6

7

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

PAMIĘĆ I HARMONIA

w 001Wrażliwość dziecka jest darem od życia i próbą sprostania jego wyzwaniom, pojawiającym się lawinowo pierwiastkowym zdarzeniom. Młody umysł musi je weryfikować i porządkować na określonym poziomie doświadczeń, musi odtwarzać świat zewnętrzny i konstruować integralną intymność wnętrza. To jest bardzo ważny moment w życiu człowieka, często najważniejszy, mający wpływ na przyszłe decyzje i wybory dróg, na zawiązywanie się unii i interakcje z najbliższymi osobami. Niemowlę rodzi się z czystym, chłonnym umysłem i każdy dzień przynosi coś nowego, każda chwila odciska się w pamięci, każde doświadczenie – czy to dobre, czy złe – staje się elementem nowej osobowości. Pierwsze zabawy stają się poligonem doświadczalnym przyszłych lat i uczulają na zdarzenia nieoczekiwane, kształtują refleks, niezbędny w szkole i w domu, podczas rówieśniczych spotkań i uczuciowych zawirowań. W tym momencie zaczynają się też tworzyć opozycje pomiędzy chłopcami i dziewczynkami, zróżnicowanie mentalne i podążanie świadomości w inne strony – chłopców ku sile, popisom sprawności i dziewcząt – ku delikatności, subtelności i tworzeniu w sobie światów lustrzanych, przypominających miniaturowe domki i pokoiki do zabawy. Chłopcy zaczynają grać w piłkę, w palanta, w hokeja, a dziewczynki skaczą przez skakankę, bawią się lalkami, czasem wkraczając na terytoria zarezerwowane dla płci przeciwnej. Niezmienne pozostaje dążenie do zamykania się w obrębie własnych przestrzeni wewnętrznych, tworzenie opowieści, które mają tyleż objaśniać świat, co przydawać mu magicznego charakteru. Pierwsze lektury – na czele z kolejnymi tomami opowieści o Ani z Zielonego Wzgórza – wzmacniają chęć dorównania literackim bohaterkom, posiadania równie tajemniczego zakątka świata, przemierzania niezwykłych szlaków i spotykania podobnych, wspaniałych ludzi. Dziecko zawsze łaknie dobroci, czystości i pełni, ale popełnia błędy i czasami – szczególnie, gdy rodzice są zbyt rygorystyczni – bywa karane, doświadczane fizycznie i psychicznie, co może mieć daleko idące konsekwencje w wieku dorosłym. Wiele książek napisano o wpływie doświadczeń dziecinnych na dalsze losy znanych osób i wielokrotnie wskazywano, że w pierwszych latach ich życia miały miejsce zdarzenia, które odcisnęły się bolesnym piętnem na przyszłości. Historie dzieciństwa tyranów, straszliwych przestępców, ale też wielkich filozofów, uczonych, artystów i pisarzy pełne są zdarzeń, które moglibyśmy zaklasyfikować jako nadużycia, albo nigdy nie gojące się rany.

Wanda Wasik podjęła odważną próbę rekonstrukcji świadomości małej dziewczynki i oczywisty jest tutaj autobiograficzny charakter tej ulotnej prozy, pulsującej licznymi tonami i odcieniami, subtelnej i zarazem niezwykle konsekwentnej w formułowaniu prawd pierwiastkowych. To opowieść o Wandzi – nazywanej przez rodziców Kasią albo Marchewką – która budzi się do życia w określonej rzeczywistości, pośród szarzyzny i biedy początku dwudziestego wieku i od samego początku próbuje inaczej kształtować głębie swojego „ja”. Należy do rodziny średniozamożnej i nie może pojąć dlaczego na świecie są takie ogromne dysproporcje, a kobiety w czarnych spódnicach i kraciastych chustach toczą nieustanną walkę o przetrwanie. Jej jest dobrze, choć rodzice nie dają zbyt wielu łakoci, czuje się bezpieczna i w jakiś tajemny sposób oddzielona od zła świata. Jej pierwsze doświadczenia układają się w ciąg uwrażliwiających doświadczeń, które – jak występ w wielkiej sali remizy strażackiej – dają poczucie własnej wartości i wpływają na kolejne podejmowane decyzje. Jakże wyraziste jest dążenie tej małej istoty do tego, by zamykać przestrzeń i czas w osobnych przedziałach, nizać je jak korale na sznur istnienia, a potem cieszyć się z nich jak z wielkich życiowych sukcesów. Kolejne rozdziały tej opowieści, napisanej lekkim piórem i dookreślone elementami krajobrazu okolic Kobylnicy i Wierzenicy, dworu Cieszkowskich i drewnianego kościółka, szerokich pól poprzecinanych piaszczystymi drogami, stają się cząstkami egzystencji podążającej w zawrotnym tempie od narodzin do starości, od pierwszych łyków powietrza do ostatniego tchnienia. Zaletą tego pisarstwa jest refleksyjność i dociekliwość, nieomal śledcze dochodzenie do istoty zdarzeń, do elementarnych faktów kolejnych dni, miesięcy i lat. Człowiek istnieje naprawdę tylko w swoich myślach, tylko w próbach porządkowania tego, co się zdarzyło i tego, co ma zaistnieć – każda istota ma przecież potrzebę ciągłości, musi wiązać ze sobą dni i noce, poranki i zmierzchy, każdy byt musi wciąż potwierdzać swoją obecność w czasie i przestrzeni.

Autorka komponuje swoją książkę jakby kompletowała album ze starymi fotografiami (zresztą znajdują się w niej liczne zdjęcia, wydrukowane w sepii), które są wspomnieniem rzeczywistej chwili, a zarazem stają się podstawą do snucia niezwykłych refleksji. Dziewczynka dorasta i poznaje coraz więcej ludzi, zaprzyjaźnia się z kolegami ze szkoły, którzy pokazują jej tajemne uroczyska – w lesie, pośród pól i łąk, na pastwiskach i w rustykalnych ogrodach. Opisy natury i zwierząt są w tej prozie niezwykle sensualne i urodziwe, czy to będzie daleki bór, srebrzyste jeziora, pszczoła pokazywana Wandzi przez ojca, czy traszka złowiona dla niej przez kolegę, czy wreszcie dzika kaczka na gnieździe w szuwarach. To jest jej intymny świat, do którego trafiają czasami wysłannicy innej, dalekiej rzeczywistości: artyści cyrkowi, tabory cygańskie, dziwna kobieta siedząca na przydrożnym słupku, pracownicy transportujący trumny, barwni i krzykliwi letnicy. Żyjąc pośród natury i bacznie się jej przyglądając, dziewczynka obcuje z największymi jej sekretami i zaczyna kojarzyć zdarzenia, łączyć fakty, zdawać by się mogło, przeciwstawne elementy wizualne. Staje się komentatorką świata i swojego wchodzenia w jego tajnie, a przy tym nie traci niczego ze swej subtelności, lekkości i bystrości. Ta odtwarzana po latach psychika mieni się licznymi odcieniami, połyskuje pośród mroków świata i staje się potwierdzeniem, że ludzka egzystencja jest wspaniała, pełna obietnic ostatecznych spełnień. Na powierzchni tej prozy są realne przestrzenie, konkretne miejscowości i miejsca, jak Kobylnica, Wierzenica, Żnin, Gąsawa, ale wewnętrzne dale odsyłają wyobraźnię czytelnika do krain idealnych. Okazuje się wtedy, że opisywane przez dziewczynkę światy są rodzajem raju, w którym egzystują anielskie duchy opiekuńcze, w osobach rodziców, babci i dziadka, ciotek i dalszych krewnych. Tylko w takim towarzystwie, tylko z taką nieustającą opieką, Wandzia i jej siostry mogą czuć się bezpieczne i komponować własne wnętrza na wzór harmonijnych łąk i pół, lasów i jezior. Ale nagle do tych rewirów realnych i do głębi idealnych wdzierają się mroczne zjawy w hitlerowskich hełmach, wjeżdżają opancerzone monstra i śmierć – tak długo trzymająca się z dala od dzieci – pojawia się w całej swej grozie, okrucieństwie i bólu.

W drugiej części tomu pisarka przedstawia wprost dzieje swojej rodziny, zagmatwane i chwalebne, pełne nieoczekiwanych zdarzeń, jakby rodem z dziewiętnastowiecznych sag powieściowych. Historyczna opowieść o matce i ojcu jest zwieńczeniem beletrystycznych relacji małej dziewczynki i jej poszukiwań istoty świata. To także dopełnienie kontekstów jej świadomości, rosnącej i potężniejącej w relacjach z otoczeniem, podążającej od zabawy do rytuałów dorosłości. Między łąką a ogrodem to pierwsza część cyklu powieści i opowiadań rekonstruujących życie wrażliwej istoty, żyjącej w dwudziestym wieku, zaznającej sielskiego dzieciństwa, a potem wchodzącej w świat wojen i politycznych zależności, nieustannego zagrożenia życia i walki o godny kształt egzystencji powojennej. Ta książka – pisze Mieczysław Kuczyński – każe zastanowić się nam dorosłym nad światem doznań dziecka i odnieść się do niego z szacunkiem. Małych czytelników, rówieśników Wandzi, wciąga w piękny świat, jakże różny od dzisiejszego, w którym świat wirtualny przysłania nam często obcowanie z żywą przyrodą, z kwiatami, lasami i zwierzętami. Proza Wandy Wasik jest autentycznym osiągnięciem pisarskim, ważnym dziełem w dorobku autorskim, a zarazem niezwykle cennym dokumentem historycznym dla dziejów Wielkopolski, ze szczególnym uwzględnieniem terenów uznawanych od dawien dawna za samo serce naszego kraju. Niewiele mamy w zasobie literackim regionu tak wrażliwych i plastycznych opisów tego, co działo się w mniejszych miejscowościach, a absolutną rzadkością są próby odtworzenia świadomości dziewczynki, wzrastającej i dojrzewającej w czasie, poznającej świat i próbującej znaleźć w nim swoje miejsce. Lektura opowiastek i przybliżeń („epizodów”) Wandy Wasik jest pasjonującym odkrywaniem tego, co miało na zawsze przepaść wraz ze śmiercią starszych członków rodu. Ocalone dzięki plastycznej wyobraźni i wiedzy autorki, stało się wartością bezsprzeczną dla szeroko pojmowanego, polskiego dziedzictwa kulturowego.
————
Wanda Wasik, Między łąką a ogrodem, Bonami, Poznań 2011, s.136.

UROKI STYCZNIA

Foto: Wikipedia

Foto: Wikipedia

Przyglądałem się dzisiaj ptakom, przelatującym z gałęzi na gałąź w pobliskich ogrodach, buszujących pośród krzewów otwartej przestrzeni. Przyroda w styczniu bywa czarująca, szczególnie w chwili, gdy przestaje wiać lodowaty wiatr i czuć, że mróz odpuszcza. Na oblepionych śniegiem gałązkach, na grubszych konarach i pniach, buszują sikorki i mazurki, pojawiają się synogarlice, sroki, czasem błyśnie błękitne lusterko sójki, albo żółty dziób kosa zdradzi jego obecność pośród kolczastej gmatwaniny dzikich róż. Szczególnie jedna sikorka bogatka przykuła moją uwagę, gdyż wyraźnie czekała aż się oddalę. Chowała się za grubym pniem jabłonki i co jakiś czas wychylała się na chwilę, zerkając czy już sobie poszedłem? Schowałem się za krzakiem i tak jak ona co jakiś czas wysuwałem głowę i zerkałem na nią. Myślała, że oddaliłem się i przefrunęła do pobliskiego karmnika, tuż przy płocie ogrodu, gdzie zaczęła dziobać jakieś ziarenka. Wszystko w wyglądzie tego ptaka jest harmonijne – czarna linia na żółtym brzuchu i wydłużony ogonek, a do tego czarny łepek, z wyrazistymi białymi plamami pod oczyma. W takim momencie, okryte wilgotnym pyłkiem śnieżnym, sikory wyglądają zjawiskowo i mogą śmiało konkurować w konkursie piękności z gilami, dzwońcami czy grubodziobami. Jak zwykle podczas obserwacji ornitologicznych naszła mnie refleksja innego rodzaju i przypomniała mi się wczorajsza noc, kiedy to nie mogąc spać, sięgnąłem po książkę Jana Garewicza pt. Schopenhauer. To wybór pism słynnego pesymisty i do tego spory tekst niezwykle fachowego komentarza – nie miałem siły na dłuższą lekturę, więc skupiłem się na odtworzeniu w pamięci biografii filozofa. Z tą różowawą książką obcowałem wielokrotnie i teraz chciałem się finalnie zmęczyć, by nadszedł sen, a przy tym może znaleźć jakąś ciekawostkę, o której zapomniałem. I rzeczywiście – znacząca dla mnie była wzmianka o habilitacji filozofa, w obliczu samego Hegla i sporym kłopocie z akceptacją podczas kolokwium. W jakiś sposób komponowało się to z wiadomościami na temat recepcji i powolnego zdobywania uznania, słabej sprzedaży pism, a potem jednak wybuchu zasłużonej sławy. Patrząc na żwawą sikorkę bogatkę myślałem o tym, że każde istnienie walczy w naszym świecie o ciągłość egzystencji, każdy byt musi potwierdzać swoją żywotność w obliczu chłodu, zagrożeń i nieustającej walki przeciwstawnych sił. Moja najważniejsza walka też już się zaczęła…

DZIENNIK ZE STANU WOJENNEGO (1)

Zomo

Po wprowadzeniu stanu wojennego zakopałem moje niebezpieczne papiery w garażu na działce, myśląc, że są dobrze przygotowane do długiego leżenia w ziemi. Gdy odkopaliśmy je z ojcem po 1989 roku, okazało się, że wilgoć przedostała się do nich i prawdziwie zmasakrowała je. Sporo czasu zabrało mi odtworzenie ze zbutwiałych kartek mojego „Dziennika ze stanu wojennego”, który po latach ma historyczną wartość. Zaczynam jego publikację w odcinkach, a zarazem przygotowuję się do wydania reprintu mojego rozrzucanego w drugim obiegu tomiku pt. „Zomowcy i gitowcy” (1982).

13 grudnia 1981 roku

Dzisiaj został w Polsce wprowadzony stan wojenny. Od rana nie działała telewizja, radio nadaje muzykę tylko na falach długich, w telefonach głucha cisza. Nadajniki telewizyjne włączono dopiero o godzinie dwunastej i Jaruzelski wystąpił z posłaniem, które było ciągiem nakazów. Zakazano działalności związkowej, rozwiązano Solidarność i dla niepoznaki także inne organizacje, w tym związki branżowe, autonomiczne, a nawet AZS. Ogłoszono też, że internowano tzw. elementy kontrrewolucyjne z Solidarności. „Internowano” – nowe słowo w języku władzy (czytaj totalitaryzmu PZPR). Dwukrotnie byłem dzisiaj w centrum miasta i swoją marszrutę starałem się tak ułożyć by przechodzić przed MKZ-etem. Za pierwszym razem, o godzinie trzynastej, stało tam trochę ludzi, a na szybie okna wisiała jakaś uchwała Solidarności z Górnego Śląska, ale jej nie przeczytałem, przez prześwity pomiędzy ludźmi widziałem tylko nagłówek i jakieś wyrwane z kontekstu zdania. Obok niej była też jakaś ulotka, z której udało mi się przeczytać, że należy od jutra rozpocząć strajk generalny w zakładach pracy. Nie wiem czy do tego dojdzie, bo w telewizji, która przekształciła się w wojskowy megafon, padają same groźby i nawet spikerzy (Racławicki, Stefanowicz, Tumanowicz) założyli mundury. Za organizowanie strajków grozi kara od dwóch do pięciu lat więzienia. Jaruzelski zapewnia, że wszystko co robi Rada Wojenna jest dla utrzymania spokoju i dla normalnego rozwoju procesów demokratyzacji. Podobno Wałęsy nie zamknęli, ale jak to się stało, że w ciągu jednej nocy wszystko wróciło do sytuacji sprzed Sierpnia. Wszystko przypomina żałosna farsę – ta maskarada w telewizji, ten stan wojny bez wojny. Wprowadzono godzinę milicyjną i od 22.00 do 6.00 rano nie wolno wychodzić z domu. Po południu poszedłem jeszcze raz do miasta i zobaczyłem, że przed MKZ-etem stoi znacznie mniej ludzi. Jakaś rozhisteryzowana kobieta o fizjonomii kurwy i alkoholiczki darła się chrapliwym, skrzeczącym głosem: Te gnoje zamknęły wszystkich, Wałęsę i Rulewskiego. Biedny ten Wałęsa, bez niego już dawno byśmy powyzdychali… widziałam kronikę filmową i jego żona płakała, że go w ogóle nie widuje…

Co będzie z moim krajem, z moimi rodzicami, bratem i z Aliną. Ona jest moją miłością i myślę, że jest też moim przeznaczeniem. Ona albo nikt, ale to takie trudne być twardym w miłości i wytrzymać sytuację, gdy druga osoba nic nie robi byśmy się zobaczyli. Właśnie teraz podjęła decyzję o naszym rozstaniu, właśnie teraz odwraca się ode mnie.

Myślę, że szybko dojdzie do walk bratobójczych, bo wielu esbeków, wojskowych i milicjantów jest po stronie Jaruzelskiego. Nie wiem co robić, chyba pobiegnę do lasu na trening. Ogłosili, że od dzisiaj wszystkie szkoły wyższe mają wakacje z nieokreślonym terminem zakończenia. Może jutro pójdę do uczelni i postaram się nawiązać jakieś kontakty, może też zdobędę więcej informacji.

14 grudnia 1981 roku       

Dzień przesadnie spokojny. „Gazeta Pomorska” wygląda jak dwa połączone obwieszczenia – same zakazy, nakazy, ostrzeżenia. Byłem dzisiaj w mieście i dwukrotnie przechodziłem obok MKZ-etu. Zdjęto tam wszystkie transparenty, ogłoszenia i teraz budynek na Marchlewskiego wygląda jak przed Sierpniem. Był u mnie Tadeusz Oszubski, ale rozmowa była raczej bezproduktywna, spotkałem też w mieście Jasia Kaszyńskiego z mojego roku, który powiedział mi, że podobno wczoraj o godzinie 15.00 cały Gdańsk stanął, ale o 17.00 ruszył ponownie, bo robotników zmusiły do tego oddziały ZOMO. Zgadzałoby się to z tym, co słyszałem wczoraj przed MKZ-etem, że na Gdańsk szło wiele wojska. W telewizji, w gazetach i w radiu opublikowano wczorajsze warszawskie kazanie arcybiskupa Józefa Glempa. Można w nim wyczytać między wierszami, że to co zrobił rząd, to gwałt i bezprawie. Końcowa konkluzja jest jednak bardzo zachowawcza i ugodowa, bo Kościół nie będzie się mieszał do polityki. Jedynie będzie walczył o niesłusznie zatrzymanych i skrzywdzonych.

Nie ma żadnych wieści od Aliny i bardzo się martwię o nią.

skanowanie0002

15 grudnia 1981 roku

Patrole wojskowe na ulicach. Neopropaganda sukcesu w TV („coraz lepiej się dzieje”). MKZ ogołocony z transparentów i haseł i pilnowany przez wojsko. Około 18.00 widziałem na ul. Gdańskiej przejazd wielu wozów ZOMO.

Spędzałem z Aliną niemal każdy weekend i teraz bardzo mi jej brakuje, wciąż myślę o niej i nie mogę uwierzyć, że naprawdę się rozstaliśmy. Wkładałem w nasz związek tyle uczucia, tak bardzo chciałem ją uszczęśliwić, a ona wciąż miała jakieś wątpliwości, stale czegoś szukała i czegoś się bała.

16 grudnia 1981 roku

Byłem na nielegalnym zebraniu Koła Młodych ZLP, które odbyło się u Tadeusza Oszubskiego. Przyjechał Grzegorz Musiał, Marek Siwiec, Piotr Cielesz i Marek W. Czuba. Czytaliśmy wiersze i dyskutowaliśmy o zaistniałej sytuacji. Musiał i Siwiec strasznie pognębili Czubę, gdy ten przeczytał kilka tekstów, ani słowem się nie odezwali i milczeli tak kilkanaście minut, aż nie wytrzymałem i odezwałem się pojednawczo, bo nie lubię takiego ostracyzmu. Nawet największy grafoman zasługuje na jakieś słowo o tym, co robi. Chłopak bardzo to przeżył i potem miał do mnie pretensje, że go zapraszałem. W Dzienniku Telewizyjnym podano oświadczenie dwóch członków Zarządu poznańskiej Solidarności, które poprzez swoją uległość wobec władzy, może świadczyć o tym, że szuka ona sposobów wyjścia z sytuacji. Podobno trwa strajk w Stoczni Gdańskiej i w Hucie Katowice, gdzie wygaszono dwa wielkie piece, a strajkujący, w obronie przed czołgami, obstawili się cysternami z benzyną. Oszubski mówił, że zauważył czołgi w Smukale, a Siwiec nie widzi możliwości wyjścia z zaistniałego stanu. Patrzyłem na moich kolegów i zastanawiałem się, czy któryś z nich może być donosicielem SB. Oszubskiego i Czubę wykluczyłem, Musiała mogli dopaść z racji jego homoseksualizmu (słynna akcja „Hiacynt”), a Siwiec, jako wykładowca filozofii marksistowskiej w wyższej uczelni też musiał iść na kompromis z władzą, ale chyba nie donosi… Piotr ma ojca oficera w Ludowym Wojsku Polskim, miał też okres fascynacji partią, ale czy kabluje? Jest bardzo miękki i gdyby esbecy usiedli mu na tyłku, na pewno by się załamał. W mediach ogłoszono listę „ekstremistycznych” działaczy Solidarności – wśród nich Rulewski, Palka, Kuroń, Michnik, Geremek, Tokarczuk, Rozpłochowski, Bugaj, Jaworski, Gwiazda, Modzelewski, Mazowiecki, Bałuka. Podobno Jaruzelski chciał się spotkać z Prymasem Glempem, ale ten odmówił, bo nie było zgody na uczestnictwo w spotkaniu Wałęsy.      

17 grudnia 1981 roku

Wczoraj w kopalni „Wujek” w Katowicach siły milicyjne chciały rozpędzić strajk górników i natrafiły na zdecydowany opór robotników, którzy „zaatakowali” milicję kamieniami, łomami, kilofami i siekierami. Użyto broni palnej i jak podają reżimowe media, zabito siedmiu górników, a 39 jest rannych. Polskie Radio podało też, że rannych jest 41 milicjantów. Starałem się zweryfikować te dane i cały wieczór słuchałem audycji BBC, Radia Wolna Ameryka z Waszyngtonu i Wolnej Europy. Sporo nowych informacji, oto one: wczoraj o świcie zaatakowano zbrojnie bramy stoczni im. Lenina w Gdańsku i stłumiono strajk. Wieczorem w Gdańsku rozgoniono tłum, rzekomo agresywny, przy czym rannych zostało 160 milicjantów (wyjątkowe z nich łajzy jak widać!!!) i 164 osoby cywilne (zapewne esbecy i tajniacy!!!).

Delegacja „Solidarności”, która, która przebywała w Szwajcarii, wystosowała w Zurychu apel do żołnierzy polskich (Nie strzelajcie do swych sióstr i braci, do swych matek i ojców. Polska jest tylko jedna, nie dajmy jej przedzielić rzeką krwi). Apel wystosowali także byli żołnierze AK, przebywający w Anglii.

Prezydent Reagan stwierdził na konferencji prasowej w Waszyngtonie, że bardzo poważnie analizuje sytuację w Polsce, a szczególnie używanie siły wobec ludności cywilnej. Przemoc wywołuje przemoc, a sytuacja w Polsce jest jawnym pogwałceniem postanowień helsińskich – nie jesteśmy naiwni i wiemy, że stoi za tym imperium zła, czyli ZSRR. Reagan powiedział też, że póki nie zostanie zniesiony stan wojenny, USA wstrzyma pomoc dla Polski.

Episkopat polski wzywa władze do wypuszczenia na wolność uwięzionych i wskrzeszenie „Solidarności”. To, co się stało – mówią księża – zaprzepaściło nadzieje i oczekiwania społeczeństwa polskiego.

Przewodniczący Wspólnoty Brytyjskiej i Minister Spraw Zagranicznych Wielkiej Brytanii Lord Peter Carington stwierdził w Strasburgu, że zbrojna interwencja w Polsce, to katastrofa na kolosalną skalę. Niepokoi go złowroga cisza, co do przywódcy „Solidarności” – Lecha Wałęsy.

Ze Sztokholmu dochodzą głosy, że Wałęsa znajduje się w areszcie domowym, w jakiejś willi pod Warszawą, że jest izolowany i załamany psychicznie. Inni informatorzy twierdzą, że nie dał się złamać, odmówił wystąpienia w TV i uspokojenia robotników, jeśli nie zostaną wypuszczeni członkowie Krajowej Komisji Porozumiewawczej. Podobno odmówił podpisania wszystkich podsuwanych mu świstków. Beton partyjny Stefan Olszowski oświadczył, że aresztowano trzy i pół tysiąca ludzi, a wojsko podaje, że zamknięto 13 tysięcy, z kolei Pierre Marois podaje liczbę cztery i pół tysiąca.

Wolna Europa podaje, że prawdopodobnie trwa strajk w stoczni im Warskiego. Zaaresztowano 100 profesorów, członków PAN, z jej Prezesem Aleksandrem Gieysztorem. Po jakimś czasie zwolniono go wraz z 87 profesorami. Podczas wyprowadzania naukowców na Nowym Świecie z budynku PAN ludzie skandowali: Gestapo, Gestapo…

­Ile w tym wszystkim prawdy, a ile niesprawdzonych plotek, wszak ludzie zawsze skłonni są snucia nieprawdopodobnych opowieści. Nie wiem na przykład ile prawdy jest w tym, że aresztowano członków PZPR-u, Hieronima Kubiaka i Jana Łabęckiego, którzy prawdopodobnie przeciwstawili się juncie i samozwańczemu dyktatorowi. W ogóle ta sytuacja w Polsce jako żywo przypomina operetkowe pucze w państewkach Ameryki Środkowej i Południowe, o czym pisał Ryszard Kapuściński.

Podobno utworzono obozy dla tzw. internowanych na Helu i pod Warszawą, a zwolniono Andrzeja Wajdę i aktorkę Halinę Mikołajską.

Odbyły się wiece protestacyjne na uniwersytecie Harvarda i w Bostonie. Marsz protestu w Londynie i czuwanie przy polskiej ambasadzie, a telewizja brytyjska nadała wczoraj dwugodzinny program rekonstruujący strajk sierpniowy, przeplatany Balladą Janek Wiśniewski padł – nagrywałem wiadomości przy pomocy mikrofonu i potem spisałem tę pieśń, nie wiadomo czy jeszcze kiedykolwiek będzie można zobaczyć człowieka z żelaza i wysłuchać Krystyny Jandy, jakże wspaniale śpiewającej o poległym stoczniowcu:

Niezależna Konferencja Niezależnych Związków Zawodowych w Brukseli potępiła wprowadzenie stanu wojennego i napiętnowała partię komunistyczną za uwięzienie działaczy związkowych.

W sobotę Breżniew obchodzi siedemdziesiąte piąte urodziny i zjadą się do Moskwy przywódcy krajów Układu Warszawskiego, ale nie wiadomo czy pojedzie Jaruzelski.

Wolna Europa podaje, że prawdopodobnie byli także zabicie w Nowej Hucie, a wśród zatrzymanych jest Bolesław Michałek, kierownik literacki zespołu filmowego X, tego który wyprodukował Człowieka z żelaza – film Wajdy niezależni intelektualiści zgłosili do nagrody Oskara. Zatrzymano Jacka Bocheńskiego, autora powieści i esejów, redaktora naczelnego nielegalnego „Zapisu”.

Słucham tych wszystkich wiadomości i zastanawiam się jak doszło do tego, że Polak walczy przeciw Polakowi, że zabija jak esesman? Smutny kraj ta Polska, w której rzeczywistość przypomina surrealistyczny film, a wszystko jest dziwne i straszne w tym skondensowaniu zła. Nieomal widać siły rządzące historią i zaraz nasuwa się porównanie z ukrytym, czyhającym na swe ofiary drapieżnikiem. Generał w czarnych okularach już raz pokazał światu czym jest władza w rękach nieobliczalnego żołdaka. Teraz Chile i Polska w takiej samej sytuacji.

ALEJA KLONÓW (21)

aec04331c3e60e95d2d691faf5adec99-horz

Co jakiś czas ojciec uznawał, że mam za długie włosy, brał mnie za rękę i prowadził do fryzjera Frosta. Jego malutki zakładzik mieścił się na parterze dwupiętrowej kamienicy z czerwonej cegły, wybudowanej dawno temu i nigdy nie otynkowanej. Strasznie bałem się tych wizyt, tym bardziej, że mistrz czasami śnił mi się w nocy i przemieniał się wtedy z niewielkiego człowieczka w piekielnego potwora, czarnego karalucha, wielkiego smoka, albo monstrualnego nietoperza. Nie wiedziałem co znaczył jego szelmowski uśmieszek i nerwowo ruszający się wąsik, dla żartu uruchamiane wielkie małżowiny uszne i stale poprawiany małym grzebykiem przedziałek na środku głowy. Dopiero po latach uznałem, że był bardzo podobny do Franza Kafki, tylko ten hitlerowski wąsik absolutnie nie pasował do jego fizjonomii. Ojciec wprowadzał mnie do fryzjerni i Frost zacierał ręce, wyciągał zza szafy specjalną deskę i zapraszającym ruchem prawej ręki wskazywał, że mam na niej usiąść. Z trudem wdrapywałem się na nią, a on ustalał z moim rodzicem, jak ma obciąć moje włosy.

       – Przytnij delikatnie, leciutko, żebym go mógł czesać w pizdeczkę… – mówił mój ojciec i kreślił rękoma jakieś koła w powietrzu.

      – Dobra, dobra… w pizdeczkę, jasne, jasne… w pizdeczkę…

Siedziałem jak na rozżarzonych ogniach, wierciłem się nerwowo i czekałem z bijącym sercem na bieg wypadków. Fryzjer jeszcze coś ustalał z tatą, ale już strzygł powietrze ostrymi nożyczkami, raz to zbliżając się do mnie, raz oddalając, aż w końcu założył mi białe okrycie, zawiązał je pod szyją i zaczął sukcesywnie ścinać włosy. Przy każdym zbliżaniu się odgłosu cięcia bałem się, że zetnie mi płatek ucha, ale był ostrożny, tym bardziej, że ojciec był w pobliżu. Usiadł na krzesełku i przeglądał jakąś świńska gazetkę, którą mu Frost wyjął specjalnie z szuflady. Raz po raz zerkał na otwarte właśnie strony i mrugał porozumiewawczo do ojca, który tak się usadowił, żebym niczego nie widział. Nie wiedział, że ciąg luster odbijał od siebie obrazy i w górnym, prawym rogu tafli, przed którą siedziałem, widziałem fragmenty kolorowych fotografii, prezentujących wielkie biusty, nagie tyłki, łydki i uda pięknych kobiet. Poczułem, że mój siusiak naprężył się mocno i bałem się, że fryzjer zauważy to przez białą powłokę, ale on tak był zaaferowany swoją pracą, że nie widział odbić w górnej części lustra i tego, co działo się ze mną. Był osobą głęboko nieszczęśliwą, bo ożenił się z dziwką Yvette, która nie mogła zapomnieć swoich szaleństw, siedziała na piętrze w różowym, muślinowym szlafroku i piła wódkę na przemian z winem. Zdarzało się, że nagle zrzucała z siebie wszystko, zbiegała po schodach i naga pędziła przez ulicę. Dołączał czasem do niej Wuja Koniś i tak, niczym dwa konie w zaprzęgu, pędzili obok siebie przez Aleję Klonów. Yvette farbowała sobie loki na blond, miała czarne oczy, używała jaskrawych szminek i przeklinała jak szewc, czego nauczył ją ostatni alfons, dawny mistrz bokserski.

Nożyczki zgrzytały metalicznie i moje obfite włosy lądowały najpierw na białej szacie, a potem zsuwały się na podłogę. Co jakiś czas Frost przekręcał moją głowę, odchodził na niewielką odległość, przekrzywiał tułów, podchodził do ojca, zaglądał do gazetki, uśmiechał się lubieżnie, mrugał oczami i potakująco kiwał łepetyną. Potem wracał do mnie i jeszcze ścinał jakieś odstające włosy, jeszcze coś wyrównywał, dmuchając z impetem w jakieś miejsce głowy. Zbliżała się chwila, której bałem się najbardziej i zacząłem się nerwowo wiercić na desce, zerkać na boki i szukać pomocy u ojca, który z niczego sobie nie zdawał sprawy, a tylko zawzięcie wertował kolejne kolorowe karty czasopisma. Frost sięgnął po brzytwę i zaczął ją ostrzyć na specjalnym skórzanym pasie z napisem Juchten u góry, a potem namydlił mi tył szyi i zaczął delikatnie wygalać resztki włosów. Miałem łzy w oczach, bo przypomniałem sobie niedawny sen, kiedy to fryzjer przeistoczony w czarnego diabła z głową karalucha i ruchomymi czułkami, podcinał mi gardło, świstał brzytwą w powietrzu i śmiał się szyderczo. Na szczęście długo to nie trwało i golibroda odłożył brzytwę, wytarł mi resztki mydła białym ręcznikiem i zaczął spryskiwać włosy jakimś płynem, intensywnie pachnącym jak woda kolońska. Potem niedelikatnie zaczął wmasowywać kosmetyk w moją skórę i czesać wielkim grzebieniem w brązowe i białe plamy, odsuwając na bok pokaźną grzywkę. W końcu odwiązał białą szatę, zmiótł ze mnie włosy specjalną, mięciutką szczotką, stanął obok i znacząco chrząknął do ojca. Ten natychmiast zamknął pisemko, odłożył je na jakiś stoliczek i przysunął się do mnie, coraz bardziej czerwieniejąc na twarzy.

     – Coś ty zrobił najlepszego Edziu – wyrzucił z siebie – miało być w pizdeczkę, a ty zrobiłeś z niego Hitlerka…

Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze i zauważyłem spore podobieństwo do znienawidzonego wodza III Rzeszy, tylko wąsika mi brakowało. Frost natychmiast się naprężył, zrobił kilka kroków do przodu i do tyłu, spojrzał na mnie w lustrze, lekko odgarnął grzywkę grzebykiem w drugą stronę i syknął:

    – A teraz…?

    – Hitlerek chłopie, ostrzygłeś go na Hitlerka… mówiłem ci, że chcę go czesać w pizdeczkę… ach, z tobą tak zawsze, wszystkie dzieciaki strzyżesz jakby miały iść do Hitlerjugend…

   – No co ty gadasz bracie – przymilał się fryzjer – To tylko kwestia uczesania…

Ojciec obchodził mnie z każdej strony, nie bacząc na to, że ryczałem już w niebogłosy i chciałem jak najszybciej zejść z deski. Wreszcie nakazał mi wymownym skrzywieniem twarzy posłuszeństwo, sięgnął po jakiś grzebyk i zaczął mi robić przedziałek na środku głowy.

Miałem już dosyć fryzjera i coraz mocniej manifestowałem swoją dezaprobatę dla tego, co dwaj mężczyźni nade mną wyprawiali. Tata przeczesał mnie, ale skrzywił się bardzo, spojrzał na kompana, a gdy ten też zrobił dziwny grymas twarzy, zaczął czesać mnie do tyłu, unosząc włosy do góry. I to się nie spodobało, więc zwrócił się do fryzjera:

    – Wiesz co, ty skróć te jego włosy, idą upały, po co ma się męczyć…?

   – Znaczy maszynką…? – spytał Frost.

  – Najlepiej maszynką… tak będzie najszybciej – odparł.

Z przerażeniem przyglądałem się jak moja głowa się zaokrągla, a włosy spadają na ponownie rozpostartą białą materię. Tego było za wiele i zacząłem chlipać, pociągać nosem, aż ojciec szturchnął mnie ze dwa razy w ramię, wyciągnął kretonową chusteczkę z kieszeni i kazał mi wydmuchać nos. Fryzjer przerwał na chwilę, obiegł mnie szybko i cmoknął z zachwytem. Tak samo obszedł mnie dookoła ojciec i też wydał z siebie dźwięk aprobaty, jakieś takie długie syknięcie. Zostałem ponownie otrzepany, wyszczotkowany, tata zapłacił fryzjerowi i wyszliśmy z zakładu, kierując się do domu. Popłakiwałem cicho, bo to, co zobaczyłem w lustrze na końcu roboty Frosta, prawdziwie mnie wystraszyło. Nie byłem podobny do siebie, a moja głowa zmieniła się w coś, co mój dziadek nazywał zawsze łysą pałą. Minęliśmy po drodze Wuja Konisia, który zmierzał ku Pięknej, a na mój widok zatrzymał się i zaczął rżeć przeraźliwie, jak zraniony koń. To jeszcze bardziej mnie przeraziło i zacząłem beczeć najgłośniej jak umiałem, powodując zamieszanie na ulicy i wychylanie się ludzi z okien kamieniczek. W końcu doszliśmy do domu, a gdy przekroczyłem próg prawie zderzyłem się z prababcią, właśnie wychodzącą do siebie. Gdy mnie zobaczyła, wzięła się pod boki i zaczęła rechotać jak żaba, odwracać się do mojej matki i pokazywać palcem ogoloną głowę.

  – Zobacz ino jak ten go obrąbał… – zaskrzeczała – Toć Lenina z niego zrobił, łysego Lenina z niego zrobił…

Nie wiedziałem jeszcze wtedy kim był Lenin i co to znaczyło, ale reakcja mojej matki, która wyzwała ojca od cymbałów i kazała mu się wynosić do gołębnika, uświadomiła mi, że nie akceptuje tego, co się stało. Gdy prababcia przestała się histerycznie śmiać, mama podeszła do mnie, zaczęła mnie głaskać po głowie i pocieszać z czułością:

  – Nie martw się, włoski szybko odrosną, a ojcu to ja powiem co swojego… pożałuje, pożałuje, że tak cię urządził.

Chciałem się zemścić i powiedzieć mamie, że przeglądał u fryzjera gazetkę z gołymi babami, ale byłem tym wszystkim tak zmęczony, że położyłem się na kanapie i szybko zasnąłem. Matka przykryła mnie kocykiem, pogłaskała jeszcze raz po głowie i odeszła do kuchni. A mnie natychmiast przyśniła się naga Yvette z papierosem w cygarniczce i fryzjer Eduardo, wyglądający jak czarny anioł z rogami i skrzydłami smoka, z głową Franza Kafki, a po chwili Lenina, a potem Hitlera. To przybliżał się do mnie, to oddalał, aż w końcu zapadł się bez reszty w głębie mojego snu, odpłynął w niebyt i pękł jak bańka mydlana. I tylko wielki czerwony sztandar powiewał na wietrze, a w dali słychać było strzyżenie nożyc fryzjerskich i jakieś patetyczne przemówienia, wykrzykiwane po rusku albo po szwabsku. W końcu i one ucichły, a w moim śnie rozlała się cudowna błogość… lekkość i cisza.

ŚWIAT STAROŻYTNY (XXV)

Police Verso, mal. Jean-Léon Gérôme, 1872

Police Verso, mal. Jean-Léon Gérôme, 1872

Studiując Zarys dziejów rzymskich Lucjusza Anneusza Florusa, który w istocie jest ciągiem diariuszów wojen, prowadzonych przez Rzymian, natknąłem się na tendencyjny opis powstania Spartakusa z lat 73–71 przed naszą erą. Autor jest bardzo tajemniczy, wiemy tylko, że pochodził z Afryki, sporo podróżował po krainach basenu Morza Śródziemnego, aż osiadł w Hiszpanii, gdzie nauczał literatury i języka. Swoją historię napisał w sposób panegiryczny, wychwalając wielkość i chwałę Rzymu, często zaniżając wartość przeciwników imperium. Przy opisie wojny ze Spartakusem już na samym początku deklaruje jaki był jego stosunek do gladiatorów: Można było w istocie znieść hańbę wojny z niewolnikami, bo chociaż los wystawia ich na wszelkie zniewagi, stanowią jednak, że tak powiem, drugi gatunek ludzi i mogą korzystać z dóbr naszej wolności. Jak mam nazwać wojnę wywołaną przez Spartakusa, nie wiem, ponieważ walczyli w niej niewolnicy, a dowodzili gladiatorzy. Pierwsi jako ludzie najniższego gatunku, a drudzy – najgorszego, powiększyli nieszczęścia Rzymian szyderstwami, jakie na nich ściągnęli. (Lucjusz Anneusz Florus, Zarys dziejów rzymskich, przeł. I. Lewandowski, Wrocław 2006, s. 148-149) Powstanie, które rozlało się na cały kraj, miało swoją genezę w okrucieństwie szkoły gladiatorów Lentulusa Batiatusa, ulokowanej w Kapui. Dochodziło tam do nieustannych konfliktów, ale gladiatorzy na tyle się zaprzyjaźnili, że nie chcieli już dłużej sami siebie mordować. Ostatecznie ze szkoły uciekło blisko siedemdziesięciu uzbrojonych, zaprawionych w bojach i okrucieństwach mężczyzn, a po przyłączeniu się do nich tysięcy niewolników i ubogich wieśniaków, powstanie rozlało się po całej Italii. Był to heroiczny zryw, podyktowany warunkami życia gladiatorów i pragnieniem odmiany losów, często kończących się walką z najbliższym przyjacielem i śmiercią z jego ręki. Zabijanie było wpisane w dzieje antyczne, zarówno greckie, jak i rzymskie, ale w przypadku gladiatorów mieliśmy jeszcze do czynienia z odbieraniem wszelkiej nadziei na poprawę bytu. Spartakus i jego kompanii nie mogli już znieść tego, że o ich losie decydowali najczęściej otyli, zmanierowani rozpasani Rzymianie, dla których oglądanie walk i ostateczne odbieranie życia pokonanym, było taką samą rozrywką jak pijaństwo i obżarstwo, zabawianie się z niewolnicami, albo wylegiwanie się w termach.

gladiatorzy

Początków walk gladiatorów należy upatrywać w zwyczajach pogrzebowych starożytnego Rzymu, kiedy to najpierw składano krwawą ofiarę ze skazańców, a potem zmuszano ich do toczenia walk przy stosach pogrzebowych. Miało to uświetnić i uwznioślić kremację, przydając jej eternalnego kontekstu, a nade wszystko chciano w ten sposób ubłagać mordercze bóstwa i zapewnić zmarłym egzystencję pośmiertną. Lidia Winniczuk wskazuje, iż Pierwsze zorganizowane zapasy gladiatorów miały także charakter obrzędowo-pogrzebowy. Widowiska tego rodzaju mieli urządzić w r. 264 p.n.e. w ramach uroczystości pogrzebowych Juniusa Brutusa jego synowie Marek i Decimus Brutusowie. Pierwsze te walki odbyły się na Forum Boarium. Zwyczaj taki przyjął się w Rzymie i mamy szereg świadectw stwierdzających urządzanie walk gladiatorskich dla uczczenia zmarłych. (L. Winniczuk, Ludzie, zwyczaje, obyczaje, starożytnej Grecji i Rzymu, Warszawa 1983, s. 644) Starcia gladiatorów tak przypadły do gustu prostym ludziom, że zaczęli oni wymuszać ich organizację na urzędnikach, edylach, a nawet cesarzach. Doprowadziło to do powstania licznych szkół, kształcących potencjalnych przeciwników – owych straszliwych miejsc, w których utrzymywano wielką karność i podsycano nienawiść pomiędzy przeciwnikami. W skrajnych przypadkach dochodziło do buntów, a jeden z nich przerodził się w wielkie powstanie, które zakończyły nieporozumienia w łonie spiskowców i zdecydowane posunięcia władzy, która zmobilizowała wojsko jakby to była wojna z wrogiem zewnętrznym. Spartakus, pochodzący prawdopodobnie z Tracji i ukazywany jako etyczny bojownik o prawa niewolników, też miał na swoim sumieniu liczne mordy i wsławił się wielkim okrucieństwem podczas pogrzebu Kriksosa, przyjaciela i jednego z przywódców buntu. Kpiąc z tradycji rzymskiej zmusił trzystu jeńców, czasami bardzo znaczących, do walki na śmierć i życie, czym prawdziwie rozsierdził senat rzymski. Postępek Spartakusa tak tłumaczy Florus: Pogrzeby poległych w bitwie dowódców urządzał z imperatorskim przepychem i nakazywał jeńcom walczyć przy stosie na śmierć i życie, jak gdyby przez to, że z gladiatora stał się organizatorem igrzysk, chciał zmazać całą poprzednią hańbę. (s. 150) W taki sposób pozbył się wielkiego obciążenia, jakim byli schwytani Rzymianie, ale przypieczętował też koniec swojej rebelii i sprowokował męczeństwo wielu towarzyszy, których w liczbie sześciu tysięcy ukrzyżowano wzdłuż stukilometrowej drogi prowadzącej z Kapui do Rzymu.

Mal. Fiodor Bronnikov

Przeklęte pole, 1878, mal. Fiodor Bronnikov

Także Appian z Aleksandrii w Historii rzymskiej ukazuje Spartakusa jako okrutnika i podstępnego wodza, uciekającego się do zastraszania własnych kompanów i do bezczeszczenia zwłok wrogów: Czekając na jazdę, która skądś miała nadciągnąć, nie podejmował już Spartakus bitwy z całym swoim wojskiem, ale w wielu punktach mniejszymi oddziałami niepokoił oblegających; ustawicznie wypadał na nich znienacka, wrzucał do rowu wiązki chrustu i zapalał je utrudniając Rzymianom pracę. Na polu między obu liniami powiesił jeńca rzymskiego, aby uprzytomnić swoim los, jaki ich czeka, jeśli nie zwyciężą. (Appian z Aleksandrii, Historia rzymska, t. III, przeł. L. Piotrowicz, Wrocław 2004, s. 726) Musimy wszakże pamiętać, że okrucieństwo było podstawą utrzymania w ryzach powstańców i tak samo postępowali dowódcy rzymscy w stosunku do swoich żołnierzy. Nikt nie chciał walczyć z byłymi gladiatorami i umierać za swoich pretorów i konsulów, toteż pierwsze starcia Licyniusza Krassusa, desygnowanego przez senat do walki ze Spartakusem, zakończyły się sromotną porażką. Nowy pretor postanowił zatem przerazić swoich żołnierzy i nakazał zdziesiątkować ich, zabijając – według Appiana z Aleksandrii (Tamże, t. III, s. 725) – cztery tysiące. Dopiero to spowodowało, że Rzymianie zaczęli bezlitośnie walczyć z ludźmi Spartakusa, wiedząc, że tylko zwycięstwo ocali im głowy. Do tej krwawej wojny domowej nie doszłoby, gdyby nie organizowano coraz więcej walk gladiatorskich w wielu amfiteatrach Rzymu, na czele z Colosseum. Winniczuk wskazuje, iż Gladiatorzy rekrutowali się przeważnie spośród jeńców wojennych, niewolników, przestępców skazanych na śmierć, zgłaszali się i ubodzy ludzie wolni, z myślą o zarobkach, nie licząc się z możliwością utraty życia. Liczba zawodników stale wzrastała; w pierwszych odnotowanych, zorganizowanych przez Brutusów walkach gladiatorskich, brały udział trzy pary walczących, w następnych, jeszcze o charakterze obrzędowo-pogrzebowym, dochodziło do kilkudziesięciu. (…) Kiedy wprowadzono walki o charakterze czysto widowiskowym ograniczono listę uczestników walk do stu dwudziestu, lecz liczby tej nie przestrzegano; w walkach zorganizowanych przez Oktawiana Augusta przeszło przez arenę sześciuset gladiatorów, a w walkach urządzonych przez Trajana z okazji zwycięstwa nad Dakami miało brać udział dziesięć tysięcy ludzi. (Winniczuk, dz. cyt., s. 647) Łatwo możemy sobie wyobrazić jak wielki był rozlew krwi, ile razy palce ludu rzymskiego kierowano w dół i ile okrucieństw miało miejsce na arenach. Trzyletnia wojna domowa Rzymu ze Spartakusem zakończyły nowe tragedie ludzkie i cierpienia na krzyżach tysięcy bezimiennych męczenników, a taki sposób zabijania miał niebawem całkowicie odmienić historię i sprowokować powstanie chrześcijaństwa.

VANITAS

800px-Adriaen_van_Utrecht-_Vanitas_-_Still_Life_with_Bouquet_and_Skull

Adriaen van Utrecht, Vanitas – Martwa natura z bukietem i czaszką

Postanowiłem nie odbierać sobie
życia –

a byłem gotowy stanąć na krawędzi
i skoczyć w otchłań

wszystko zostało powiedziane
i płomień świecy dopalił się

zamknęła się księga celu
i przeznaczenia

miłość zmieniła się
w przywiązanie

czułość nie znalazła
ust i dłoni

zabrakło oddechu
światło zgasło

świat pękł jak bańka
mydlana

postanowiłem jeszcze nie
odbierać sobie życia

postanowiłem trwać
w pustce i nicości

Bruksela 2015

« Older entries

%d blogerów lubi to: