POKUSA I ŚWIĘTOŚĆ

Poezja Jerzego Grupińskiego odsłania intymne przestrzenie codzienności, dopełnia je i tworzy pomost pomiędzy osobnymi bytami. Prawdziwa miłość wydarza się w świecie ziskanowanie0001mnym, pełnym mielizn i zapadni, ale rodząc się ustala natychmiast szeroki kontekst, tło astralne i dobowe, związane z ruchem planety. To, co było lodowate i nietrwałe, staje się obietnicą nowego otwarcia świata, ekscytującej przygody lirycznej, wyodrębnionej enklawy intymności. Tak żarliwe uczucie ożywia i rozświetla martwy rewir, w którym poeta stawał się samotnikiem i tęsknił za bliskością, tak wiersz inauguruje coś, co może być czyste i piękne jak świętość, oczywiste jak przebudzenie i kojące jak zamknięcie powiek. Z ogromną mocą twórca odwzorowuje zawieszenie egzystencjalne człowieka w kosmosie, jego próby oddalenia grozy ogromów, ale też przypomina, że istniejemy w ulotnej rzeczywistości, która w jednej chwili może zgasnąć jak gwiazda: Już zimny Orion pełznie/ na horyzont zakleszcza dłonie/ U nóg Syriusz – pies szczerzy zęby/ Sina Bellatriks/ i Betelgeuze czerwona w Orionie. I choć ziemskie elementy, subtelne kształty odwracają naszą uwagę od tego, co rozgrywa się we wszechświecie, poeta wyczuwa potencjalne zagrożenie, nieustanne pulsowanie konstelacji i wołanie dalekich świateł. Remedium staje się miłość, płeć zakwitająca na pościeli i jakże realne ciepło dotyku, prawda zapachu i ciepła złączonych ciał. Grupiński jest może jednym z najważniejszych poetów polskich, którzy tak dramatycznie opisują bliskość i oddalenie kobiety i mężczyzny, ich zamknięcie i otwarcie w związku, który jest tak kruchy i tak chwilowy, daje tyle nadziei i jednocześnie bywa zapowiedzią ostatecznej kolizji. Uniesienie głowy ku ogromom wszechświata zdarza się rzadko w liryce, a czynią to twórcy najpełniej rozumiejący mechanizmy egzystencji – tacy, którzy potrafią zmieniać perspektywę i budować w swoich wierszach oś wertykalną, łączącą, horyzontalne, ziemskie bytowanie z energią dalekich światów, żywych ogromów, nieustannie powstających i zamierających struktur kosmogonicznych. Tak rosną w ciemność zapadają/ galaktyki – tak pojawia się nowa przestrzeń słowa, które zabija i ocala zarazem.

Tytułowe Kuszenie świętego Poetego, to wspaniałe określenie dwoistości ludzkich zachowań i dążeń – z jednej strony marzenia o świętości i poetyckiej czystości, a ze strony drugiej, pokusy doświadczeń cielesnych, jakże ułomnych i dalekich od pierwotnej, metamorficznej doskonałości kosmosu. Ale wnętrze człowieka też ma swoje głębie i przepaście, nie osiąga stabilności raz na zawsze i wiele jest w historii przykładów nagłych zmian perspektywy, zerwań i odejść, zawalania się kopuł, które miały przetrwać wszystko i być obietnicą ostatecznego spełnienia. Miłość koi poczucie zagubienia i przegrania, ale dopiero cielesność prawdziwie oddala rzeczywistość solarną, lunarną i gwiezdną, łudzi poczuciem chwilowej pełni, znajduje rozwiązania dla kilku godzin, minut, sekund. Poeta rozumie dwoistość takich doświadczeń, ale godzi się na to, bo chwila rozkoszy bywa więcej warta od filozoficznych dysput i nieustannego studiowania tragizmu egzystencji. Wie, że cielesność zakłada świadomą ułomność, bo molekularne, biologiczne układy, oparte na ponawianiu okruchów tlenu i żelaza, skazane są na rozpad, ostateczne poddanie się entropii i powrót do jedności żywiołów. Grupiński – jak mało kto – potrafi mówić o spotkaniu kobiety i mężczyzny, a nazywając rzeczy po imieniu, nie gubi niczego z ulotności, zastępując zwiewne westchnienia metaforami erotycznymi, porównaniami strukturalnymi, jakże funkcjonalnymi i skończonymi w tej poezji. Tak zbliża się do prawdziwej funkcji poezji, która ma odsłaniać to, co zakryte i tworzyć nowe przestrzenie dla myśli – budować unię pomiędzy cielesną i psychiczną stroną istnienia, a nade wszystko upewniać poetę i jego czytelników, że jest ono realne, pełne różnorakich odcieni i skal, rozgrywające się w określonym czasie i pełnowymiarowym spektrum.

Ogromną wartość w tomie Kuszenie świętego Poetego mają też wiersze, w których autor powraca do dzieciństwa i lat spędzonych w domu rodzinnym. Pojawia się w nich klasyczne metrum, ale też i rozchwianie wyobraźni, podążającej nieustannie ku refleksom pamięci, starającej się wyłowić z przeszłości twarze i znaki, podstawowe elementy i cząstki. To jakby wędrówka w drugą stronę – w części pierwszej pojawiło się sięganie myślą ku gwiazdom i przepaściom miłości, a w partii drugiej mamy do czynienia z poetyckimi powrotami do tego, co się zdarzyło we Wronkach, w Szamotułach w Poznaniu, co było ważne, co miało kiedyś wymiar osobowy, rodzinny, a teraz urosło do rangi  uniwersalnego symbolu. Autor pragnie tworzyć lirykę, w której pojawia się interaktywna energia, prawda o epoce i ludzkich wyborach, o tym, co było złe i dobre, co trudno dzisiaj wytłumaczyć. Fascynacja post mortem staje się prywatnym mitem, chwilą wyłowioną z milionów innych momentów, danym kiedyś znakiem, który można było rozpoznać dopiero w wierszu pisanym z perspektywy przeżytych lat. To są powroty bolesne, dokumentujące to, co przepadło, potwierdzające chwilową niewiarę w realność świata: Jakbym na chwilę tylko/ zwątpił odwrócił głowę/ a już wracał po latach/ cieniem marą marną/ Przez okna zaglądał/ obchodził ten dom/ rozkołysany/ głosami wieczornej krzątaniny/ coraz bliżej i bliżej. Teraz już świat jest domem ludzi umarłych, w którym przez okna widać cienie tych, którzy kiedyś siadali razem przy stole i jedli ceremonialnie rosół, rozprawiali o sprawach małych i wielkich. Z perspektywy stale rozgrywającego się życia, z punktu widzenia tego, który przetrwał i ocalił wspomnienia, dawne proste zachowania budzą refleksje natury ogólnej i wzruszenia, które wyraźne są między wersami kolejnych utworów. Wszystko płynie i nie na darmo tak często w tej liryce pojawia się topos rzeki, tej konkretnej, z autentycznej biografii i metaforycznej, przesuwającej się wyraźnie w stronę czarnych nurtów Heraklita. To jest już ruch tylko w jedną stronę, bezpowrotny i ostateczny:  Rzeka i mgła znad rzeki/ Głos dzwonu Wiosenne kry/ jakby twarze umarłych płynęły/ na cmentarz/ i stawiały westchnień żagle/ Wiersze wiersze z lastryka nagrobki/ białe kartki z niepamięci nagle. Jeśli istnieje jakaś przystań dla poetów takich jak Jerzy Grupiński, to jest to tylko postój na zaczerpnięcie oddechu, tylko przy brzegu wiersza, tylko w kontemplacji odwiecznego panta rei, sił destrukcyjnych i ocalających zarazem, chwil świętych, gasnących w pragnieniu czystości i pokus najprawdziwszych rozświetlonych ogniem miłości.

____________

Jerzy Grupiński, Kuszenie Świętego Poetego, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2012, s. 72.

ZDZISŁAW T. ŁĄCZKOWSKI

???????????????????????????????

Zdzisław Łączkowski (ur. 1927) jest poetą o zdumiewającym dorobku. Opublikował kilkanaście książek poetyckich, jego wiersze znalazły się w wielu antologiach polskich i zagranicznych, ma też w swoim dorobku około trzy tysiące publikacji prasowych. Poezja jego była tłumaczona na wiele języków obcych. Ale mimo tego polska krytyka literacka nie sprostała temu fenomenowi płodności i żywiołowości literackiej. Stale skazuje się Łączkowskiego na niezasłużoną banicję. Być może dzieje się tak dlatego, że autor czeka na krytyka nie bojącego się rozległości dokonań – umiejącego syntetyzować i scalać różne elementy świata kreowanego. W pewnym momencie takim krytykiem towarzyszącym był Tadeusz Olszewski, ale i on, chociaż zrobił wiele,  nie sprostał do końca wszystkim wyzwaniom jakie stawia ta twórczość. Poezja Łączkowskiego jest nieustanną adoracją czasu i przestrzeni; boskich wymiarów świata zagubionego pośród żywiołów. Stale szuka takich nośników imaginacyjnych, które mogłyby ją ekspandować ku sferom sacrum. Poeta nieustannie szuka świętości w otaczającym świecie, stale ku niej zmierza. I choć na drodze pojawiają się coraz to inne przeszkody – przez cienisty szelest burz/ idzie śpiew zapomnianych/ oceanów  z perspektywy końca wieku jego szlak wygląda imponująco i może on pozwolić sobie na kontemplację w ogrodzie: Zmartwychwstały/ oliwne ogrody./ Chylą się lekko gałęzie./ Z różowej kory spływa świetlisty sok jak bursztyn./ (…) Nadchodzą mleczne noce srebrnego gwiazdobrania./ Już wypłynęły blaszane księżyce/ a pod nieruchomym niebem ptaki ceglaste/ głoszą Pieśń Stworzenia./ Konary świecą jaśniej./ Naręcza mroźnych gwiazd obsypały ulice. (…). Łączkowski jest mistrzem nastroju, jego wiersze brzmią znakomicie i kreślą słowami bardzo plastyczne pejzaże. Często też pojawiają się w nich elementy muzyczne – rośnie wtedy napięcie liryczne, a czytelnik ma wrażenie, że obcuje z tajemną pieśnią, rzadko tylko wykonywaną pośród ceremoniałów życia.

Autor posiadł rzadką umiejętność mówienia o rzeczach prostych językiem wielopoziomowym – pozornie są to łagodne, liryczne opisy, wskazania, ale przy wnikliwszej lekturze odsłania się genezyjska aura; pojawia się mistyczny mrok, w którym połyskują- niby gwiazdy – fragmenty świata stwarzanego prze poetę. Wtedy też liryka ta nabiera właściwego wyrazu, odsłania ogromy bytu niewyobrażalne i głębie przepaściste egzystencji. Właśnie owa filozofująca, kosmogoniczna strona poezji Łączkowskiego jest najmniej rozpoznana przez krytykę – przeglądając poszczególne szkice, recenzje ze zdumieniem odkrywamy, że krytycy byli głusi na tę stronę tych po wielokroć kodowanych i dekodowanych przez autora tekstów. Może tylko Julian Rogoziński podążał tropem nadrealizmu ku właściwym rozpoznaniom. Dla Łączkowskiego najważniejsze jest dobro pojmowane w kategoriach duchowości, a stąd już tylko krok do teodycei Juliusza Słowackiego i hierofanii Norwida. I nie na darmo zostali tu przywołani poeci romantyczni, bo poezja Łączkowskiego jest właśnie romantyczna. Nie na darmo przypomina on w tytule swojego ostatniego tomu Mickiewiczowskiego guślarza. Pełna zaskakujących metafor, znakomita w warstwie słowno-obrazowej, a nade wszystko przepojona tętniącymi uczuciami. Emocje wiodą go nieuchronnie ku   g e n e z i e   i nie bez powodu przypomina on w jednej ze swoich wypowiedzi prasowych: Jakże ważny jest wymiar duchowy człowieka.

Zdzisław Łączkowski należy do poetów maksymalistycznych, bo zakłada, że poezja jest unią totalną –  jednią zestrzeloną w chwili poczęcia słowa i w chwili  błysku myśli. Wyławianie wiersza z nicości jest dla twórcy najintensywniejszym odczuwaniem egzystencji, jest  b y t e m  potwierdzanym i potwierdzającym się na czystej kartce papieru i w nieskazitelnej jaźni. Poeta zasiada zatem do pisania wiersza, tak jak przystępuje się do komunii, jak sonduje się bezkres myślą, jak – wreszcie – próbuje się nieporadnie naśladować doskonałość Stwórcy. W zbiorze wierszy Łączkowskiego, zatytułowanym wymownie – Schizofrenia – znajdziemy najpierw niezwykle pouczający rękopis. To jakby negatyw wiersza, a zarazem wiersz w chwili stawania się, w chwili zero – kiedy dopiero co wyłonił się z nieistnienia, kiedy poeta ukształtował go i dopasował do swojego wewnętrznego stereotypu poezji doskonałej, do swojego „wewnętrznego wiersza najpiękniejszego”. Widać tutaj z jakim trudem powstają te utwory, widać też, że jest to praca dająca się porównać z heblowaniem deski czy wygładzaniem marmuru. Takie rękopisy są potwierdzeniem autentyczności poetyckiego przeżycia i doświadczenia – widzimy wtedy, że poeta nie kłamie, nie eksploatuje jedynie swojego życiorysu dla potrzeb autokreacji, że jest a u t e n t y c z n y. Mówi, bo mowa jest jego sposobem obłaskawiania tego co nieuchwytne, tego co przeczuwane i wytęsknione.

Jest też jednak w tej poezji i drugie dno – tytułowa schizofrenia nie jest wszak tylko wymyślną figurą, czy szokującą, w kontekście delikatności tej wyobraźni, formułą. Raczej jest potwierdzeniem, że wszystko ma swoje alter ego, wszystko musi istnieć w świecie na zasadzie kontrapunktu. Dobro jest dobrem, gdy przeciwstawi się je złu, piękno pięknem – gdy dostrzega się brzydotę – człowiek człowiekiem, gdy gubi człowieczeństwo i tarza się w swojej zwierzęcości. Oczywiście wszystkie tego rodzaju uściślenia mogą prowadzić donikąd, mogą stać się powodem drwiny, pustego śmiechu. Dlatego też poeta totalny, a takim jest jak już się rzekło Łączkowski, wyposaża swoje wiersze w element ironii i autodeformacji: mędrcy/ których spotykałem/ w średniowiecznych spelunkach/ i na smutnych jarmarkach/ wytartego słowa/ farb wygasłych/ ci mędrcy / powiadali/ że/ wszystkie byty w iskrze/ choć już w płomieniach/ powietrzu. Pokazuje zatem siebie spotworniałego, jakby odbitego w krzywym lustrze, pokazuje siebie groteskowo rozciągniętego w czasie i przestrzeni – jakby własnego demona: a ja kochałem/ aż po obłęd/ w ciemnościach dnia/ w drwinie nocy/ w norach piwnicznych/ aż po tajemnicę radosną/ choć jest to czas/ kupczenia nasieniem mężczyzny/ cadyk mnie uczył/ z Tablic Świętych/ na łąkach czystych łez chłopców/ rabin był moim powiernikiem/ gdy odbywałem nauki trudne/ i pragnienie aby zostać cieślą/ a wszystko to w ukryciu/ w suterenach/ utajonego grzechu/ ta ciesielka to wyłącznie plastikowe trumny/ kleiłem je jak najdokładniej/ dla dwu łotrów/ tego po prawicy/ i tego po lewicy/ a ułożono w tych trumnach/ jak dla ironii/ Ofelię i Hamleta.  Dopiero wtedy – po tych autodestrukcyjnych i autoironicznych  zabiegach – zaczyna budować obraz świata. Zbiera świat z kawałków i odbudowuje samego siebie. Widzi drugie ja, a to znaczy, że widzi samego siebie – to rozdwojenie jest potwierdzeniem jego integralności. I zapewne wtedy, w takiej  c h w i l i, roni łzę liryczną, bo znalezienie siebie ponad odbiciem, ponad wielokrotnością obrazu siebie z przeszłości, jest wzruszające.

Poezja Łączkowskiego jest nieustannym przyglądaniem się samemu sobie i szukaniem dla siebie ekwiwalentów słownych, obrazowych, dźwiękowych. To jakby nieustające czuwanie przy sobie – lęk o to, że j a może się oddalić, a w to miejsce może  pojawić się ślepnący pajęczak/ na skórach kozic Salomona/ na pustyni walki serca z rozumem. Innymi słowy – poezja ta jest ciągłym potwierdzaniem samego siebie. To życie stale żąda od nas nieustannego potwierdzania statusu – nieustannego potwierdzania, że istniejemy, że jesteśmy sobą.  Wystarczy lekkie zachwianie, wystarczy niewielka utrata, a już upiory wychylają się z jam i już życie w błyskawiczny sposób oddala się od nas. Łączkowski rejestruje takie chwile i w takich momentach zwraca się ku poezji, jak ku ostatniemu azylowi. W nim pozostaje owo   j a, które ja nigdy być nie przestało i nigdy – nawet w konfrontacji ze śmiercią i złem – nie przestanie. Ta poezja jest przejmująca z jeszcze jednego powodu – nawet wtedy gdy opowiada o miłości, nawet gdy zamyka w słowach chwilę bliskości, nie przestaje być potwierdzeniem wielkiej ludzkiej samotności. Poeta przyznaje w jednym z wierszy: a ja wciąż pytam/ o samotność człowieczą/ jak skrzydła klucza/ dzikich gęsi/ rozpięte/ między niebem/ i oceanem – i jest to wzruszająca metafora chwilowego istnienia. Bytu pośród niebytów, egzystencji w nieistnieniu – ledwie ulotnej refleksji. Wszystko przepada, wszystko oddala się,  j a  jest nieuchwytne, dzisiaj jest już wczoraj, a jutro nie nadchodzi. Smutek przemijania i smutek samotności, ale też czekanie na coś, co się wydarzy, ale też nadzieja, która jest potwierdzeniem, że przez   c h w i l ę   istniejemy. Jeśli istniejemy…

DO * * *

1

Fajnie się poczułem, gdy niedawno zszedłeś mi z drogi na ul. Mostowej. Zobaczyłeś mnie z daleka i natychmiast skręciłeś w stronę antykwariatu na Starym Rynku. Postałeś trochę przy witrynie, przeczekałeś aż przejdę i wróciłeś na ulicę. Myślałeś, że ciebie nie widziałem i już mnie nie ma, ja tymczasem ruszyłem za tobą i byłem jakieś dziesięć metrów za twoimi plecami. Przyglądałem się tobie, tak jak czyniłem kiedyś z gadami w terrarium. Tym zachowaniem ostatecznie potwierdziłeś to, o co cię podejrzewałem od dawna i na co zgromadziłem bogatą dokumentację. Widzę też, że regularnie sprawdzasz mojego bloga – rób to dalej, na pewno doczekasz się cyklu na swój temat. Już prawie kończę pisanie i niebawem cię zaszczycę. Choć nie dopuszczasz takich myśli, przeznaczenie ma już na ciebie oko…

DAWNA KOLEKCJA (4)

d3ba4350-52e2-11e3-af38-0025b511226e

22 listopada 1963 roku miałem nieco ponad pięć lat i mieszkałem z rodzicami na ulicy Szubińskiej w Bydgoszczy. Był to mały domek z jednym pokojem i kuchnią, lokum skromne i niczym szczególnym się nie wyróżniające, z kaflowym piecem w pokoju i podobnym paleniskiem w kuchni. Choć mój ojciec nie zarabiał zbyt wiele, dość szybko pojawił się w naszym domu czarno-biały telewizor, który dostarczał mi wiele radości, przede wszystkim za sprawą filmów Walta Disneya. Do dzisiaj pamiętam niezwykle wyrazisty sen, w którym pojawiała się myszka Mickey, a dzieci bawiły się, w pierwszym Disneylandzie, na ogromnych filiżankach, kręcących się wokół swej osi. Dzień, który wspomniałem tutaj na początku, niczym szczególnym się nie wyróżniał, może bawiłem się na podwórku z kolegami, może siedziałem przy stole i budowałem jakieś konstrukcje z klocków, może goniłem psy lub koty, ale w pewnym momencie wszystko się zmieniło. Pojawił się mój ojciec, bardzo zaaferowany i rozmawiał o czymś głośno z mamą, po czym włączyli telewizor i wpatrywali się weń z uwagą. Podszedłem do nich i patrzyłem na niewielki ekran na którym pokazywano odkryty samochód, w którym jechał jakiś pan i pani w kapelusiku. Zapewne nie bardzo do mnie docierało, że zamordowano prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, ale zapamiętałem z ogromną wyrazistością prezentowane filmy, powtarzane wielokrotnie i komentowane przez różnych ludzi. Dzisiaj, gdy oglądam te sekwencje, wyczyszczone i pokolorowane, cofam się natychmiast do wczesnego dzieciństwa, przypominam sobie tamte chwile. Czułem, że stało się coś strasznego, ale w dziecinnym świecie gorsze było rozsypanie się zamku z klocków, zbicie butelki albo śmierć ulubionego pieska, który wpadł pod koła ciężarówki. Zdarzenia musiały jednak być bardzo intensywne, bo w zakamarkach mojej pamięci pozostał wyraźny ślad, który teraz łatwo wyodrębniam i nieomal czuję wielkie podniecenie ojca i mamy, tamtą bieganinę dziadka i babci, pojawianie się w naszym pokoju coraz to innych ludzi. Początek lat sześćdziesiątych obfitował w wiele smutnych i tragicznych chwil, ale tamto popołudnie i wieczór skażone zostały wiadomościami, które lotem błyskawicy obiegły całą planetę. Wtulając się w puchową pierzynę, którą moja mama nagrzała specjalnie, przykładając ja do kaflowego pieca, zasypiałem z ulgą, że wszystko cichnie i uspokaja się, a zapadające ciemności zapowiadają nadejście nowego, wspaniałego poranka.

Kennedy

Później o zabitym prezydencie uczyłem się w szkole podstawowej, oglądałem jakieś filmy dokumentalne i utrwalałem sobie nazwisko domniemanego mordercy – Lee Harveya Oswalda, a także Jacka Ruby’ego, który w świetle kamer zastrzelił go z zimną krwią. Dopiero dziesięć lat później Kennedy pojawił się znowu w mojej świadomości jako osobowość niezwykła, bohater licznych chłopięcych spotkań i dyskusji. A wszystko za sprawą znaczka pocztowego z Rwandy, który znalazł się w moich zbiorach, a przedstawiał naszą planetę, sputnika krążącego wokół niej i na pierwszym planie prezydenta Kennedy’ego, ze słuchawką telefonu w ręku, rozmawiającego z charakterystycznym grymasem na twarzy. Znaczek był zielonkawy, a jego wartość opiewała na dziesięć centymów rwandyjskich, ciekawostką była też powierzchnia pod spodem, pokryta obficie klejem i dodatkowo wyposażona w znaki wodne. Chłopcy, z którymi wymieniałem się znaczkami, od razu upatrzyli sobie ten rarytas filatelistyczny i wszelkimi sposobami próbowali go ode mnie wydobyć. On jednak długo trwał na swoim miejscu w klaserze i ani myślałem pozbywać się go, choć propozycje były doprawdy kuszące. Zdaję się, że pożegnałem się z nim i z całym klaserem, gdy wymieniłem je na rower wyścigowy „Huragan”, choć – gdy już nasyciłem się pędem, najeździłem po mieście i drogach podmiejskich – wracałem myślą do mojej kolekcji, w której lśnił jak szmaragd znaczek z przedstawieniem amerykańskiego prezydenta. Ani ja, ani moi koledzy, nie mieliśmy pojęcia, że był to ledwie pierwszy walor serii, na którą składało się sześć takich samych znaczków, różniących się tylko kolorem. Obok „zielonego Kennedy’ego”, był także czerwony, błękitny, brązowy, fioletowy i szafirowy, a wartość ostatniego elementu była ogromna, bo aż pięćdziesiąt franków tego niewielkiego afrykańskiego kraju. Skoro jeden, najtańszy znaczek, rodził tyle emocji w środowisku chłopaków, parających się filatelistyką, to mogę się domyślać, co by się działo, gdyby któryś z nas zdobył całą serię. Nasze zbiory wzbogacaliśmy wtedy kupując przede wszystkim pakiety, dostępne w kioskach i stanowiące wspaniały prezent na urodziny, zakończenie nauki w kolejnej klasie lub zdobycie jakiejś nagrody sportowej. W jednym z nich, określanym jako Cały świat, trafiło się owo zielonkawe cudo, które po moim pozbyciu się klasera, trafiało z rąk do rąk, wędrowało od domu do domu.

kennedy-limo

Dzisiaj, w dniu pięćdziesiątej rocznicy śmierci prezydenta Kennedy’ego wracam myślą do chwil z 1963 roku i późniejszych „doświadczeń” filatelistycznych, ale też mam już określoną – powiedzieć można sporą – wiedzę na temat tego, co stało się wtedy w Dallas. Bardziej interesuje mnie kwestia zamachu, niż rzeczywistych osiągnięć polityka, o którym mówi się, że uchronił świat przed konfliktem jądrowym, ale też miał przecież na sumieniu inwazję w Zatoce Świń w 1961 roku i mieszanie się w liczne konflikty lokalne. Ważnym tropem – wskazującym na to, że amerykańska mafia mogła zlikwidować niewygodnego polityka – było zabójstwo Jacka Ruby’ego, który strzelił do Oswalda, tłumacząc to potem przesłankami patriotycznymi. Był synem emigrantów żydowskich z dawnej Polski i jego prawdziwe nazwisko brzmiało Rubinstein, a od czasów młodości miał związki z mafią, współpracował z Alem Caponne i znanymi gangsterami, m. in. z Lewisem McWilliem, Meyerem Lansky’m, Carlosem Marcello i Santo Trafficante Jr. Oczywiście świat przestępczy USA mógł tylko przyjąć zlecenie, a za zamachem stały zapewne inne wpływowe osobistości ze świata finansjery i polityki, wszak Kennedy chciał szybko zakończyć wojnę w Wietnamie, dogadywał się z rosyjskim przywódcą Chruszczowem, a nawet kwestionował prawo Izraela do posiadania broni jądrowej. A choć zainicjował też wielki rozwój amerykańskiej astronautyki i wyprawy na Księżyc, naraził się wielu wpływowym postaciom ówczesnego życia politycznego i ekonomicznego za oceanem, nie stronił też od romansów, z których najsłynniejszy to zażyłość z Marylin Monroe, która prawdopodobnie też została zamordowana. Wątpliwości budzi sam zamach i trzy strzały oddane do jadącego w otwartym samochodzie prezydenta, a szczególnie kwestia niezwykłej celności marnego lewackiego strzelca Owalda. Nagrane wtedy filmy, specjalnie oczyszczone po latach, wskazują, że na górce, przy murku, nieopodal miejsca zamachu stał jeszcze jeden tajemniczy „ktoś” i pojawiły się tam dymki, jak po palbie. Może właśnie stamtąd padł ów najcelniejszy, zabójczy strzał, a badająca wszystko Komisja Warrena nie dość dokładnie przeanalizowała wszelkie okoliczności, przyczyniając się do zaciemnienia całej sprawy. Czy po latach pojawią się jeszcze nowe tropy, czy ujawnione zostaną jakieś ściśle tajne dokumenty? Trudno dzisiaj wyrokować, pewnym wszakże jest, że zabójstwo Kennedy’ego zostało dokładnie zaplanowane i zakończyło się usunięciem ze sceny politycznej rywala Lyndona B. Johnsona, mającego kontakty z mafią i jawnie manifestującego niechęć do swojego szefa. Choć minęło pięćdziesiąt lat od tamtych chwil, nadal nie mamy pewności, a kolejne hipotezy – w tym te ze słynnego filmu JFK  Olivera Stone’a – nie wytrzymują próby czasu. Lądując kilka razy na lotnisku Johna Fitzgeralda Kennedy’ego w Nowym Jorku, podążałem myślami do tego faktów i zdarzeń, które wyżej opisałem – mam też nadzieję, że jeszcze kiedyś tam się znajdę, choć trzeba się spieszyć, bo czas ucieka bezpowrotnie i to czego nie zrobiło się w jakimś momencie, może nigdy się nie powtórzyć.

DORIS LESSING 1919–2013

Dorris-Lessing-AP

Zmarła moja ulubiona pisarka, tworząca prozę feministyczną, ale też kreująca powieści rozgrywające się w Rodezji i Republice Południowej Afryki. Wspaniały warsztat łączył się tutaj z umiejętnością zamazywania rzeczywistości i łagodnego wnikania w obszary nadrealne. Widać to znakomicie w „Pamiętniku przetrwania”, który recenzowałem kilka lat temu. Zostanie po niej pustka, którą wypełniać będą tomy książek, stojące na jednej z moich półek… Nigdy nie zapomnę jak zachowała się w 2007 roku po powrocie ze sklepu, gdy fotoreporterzy przed domem prawdziwie ją przestraszyli i poinformowali, że uhonorowano ją najwyższym laurem literackim na świecie. „Ojej, naprawdę,…” – powiedziała, a potem z uśmiechem dodała: „Dają tylko żywym, ja dostałam wszystkie te pieprzone nagrody europejskie, więc w końcu  zanim kropnę w kalendarz i mnie przyznali Nobla…” Ale przeżyła jeszcze w glorii sześć lat, zbierając owoce życia, ciesząc się przekładami na wiele języków i powszechnym uznaniem na całym świecie.

Pamiętnik przetrwania Doris Lessing rozgrywa się w bliżej nieokreślonym czasie i miejscu, w obliczu jakiegoś globalnego kryzysu. Aurą i stopniowaniem napięcia, przypomina wielkie angielskie powieści utopijne – Nowy wspaniały świat Huxleya i 1984 Orwella, ale ma w sobie też coś z tajemniczości i magii Władcy Much Goldinga, może też sporo z Widzialnej ciemności, tegoż autora. To narracja starszej kobiety, która próbuje żyć w czasie dokonującej się apokalipsy i jednocześnie surowo ocenia to co się wydarza i to, co może nadejść. Żyje w lęku i może dlatego zaczyna odbierać impulsy z innej, nieznanej rzeczywistości. Stając przy ścianach swojego domu, przenika je i wchodzi do jakiegoś wynaturzonego i zwierciadlanego świata. Żyją w nim dziwni ludzie i wszystko jest brudne, zniekształcone, jakby dawno pozostawione przez jakichś mieszkańców. Urok prozy brytyjskiej pisarki polega na tym, że w mistrzowski sposób operuje ona planami i swobodnie, z lekkością wkracza w rewiry fantazji. Dokumentuje w ten sposób pokrewieństwo antytetycznych światów i przeczucie, przekonanie wielu ludzi, że obok nas jest wiele rzeczywistości pokrewnych, hipotetycznych, prawdopodobnych lub skrajnie niemożliwych. To jest taki moment w życiu ludzkości, gdy brakuje wszystkiego, ludzie kryją się w domach, a dzielnice miast przemierzają bandy młodocianych wyrostków, sfrustrowanych panienek i czujących się ich panami chłopców. W takiej rzeczywistości wszystko jest możliwe i każdy dzień przypomina poprzedni i zapowiada następny, taki sam. Nikt nie może być pewny swoich losów i nic nie może wpłynąć na polepszenie sytuacji. Lessing wprawnie kreśli obraz dzielnicy, w której mieszka główna bohaterka i zarazem stopniowo wprowadza nas w obręb jej niezwykłej psychiki. Mamy zatem do czynienia ze skupiskiem rozpadających się bloków, z jakimiś zdemolowanymi placami i ulicami, na których gromadzą się bandy i spotykają ci, którzy gotują się do wymarszu ku innym częściom miasta. Narratorka żyje w północnej jego części, gdzie jest jeszcze w miarę spokojnie, ale w południowej partii dochodzi stale do grabieży i dantejskich scen: Częścią naszego codziennego życia stały się ostrzeżenia, najpierw przez pogłoski, potem przez oficjalne komunikaty, że gangi penetrują taki a taki rejon, którego mieszkańcy ukryli się w domach, by przeczekać niebezpieczeństwo, że nowe gangi zbliżają się do tego czy tamtego rejonu, którego mieszkańcom doradza się strzeżenie swego życia i mienia, że inna dzielnica, uprzednio zagrożona, jest znowu bezpieczna. Może z powodu zagrożenia i nieustannego rozpatrywania swojej sytuacji, bohaterka ucieka ku światom równoległym i zaczyna odbierać z nich ukierunkowane komunikaty. Ludzkość od dawien dawna szuka przejść do innych światów, zastanawia się nad granicą śmierci i próbuje przeniknąć do rzeczywistości duchowej (jeśli taka istnieje), ale też od samego początku marzenie to, czy tęsknota, wystawiane są na gorzkie rozczarowania. Tymczasem kobieta, opisywana przez Lessing, otrzymuje od losu taki dar i nagle zaczyna wnikać w inną głębię: przez wijący się błękitny dym patrzyłam, jak żółty blask słońca układa się w skróconą, rozszerzającą się smugę, czyniąc ścianę na środku jakby wyższą niż po bokach. Patrzyłam na lśnienie i migotanie żółci, patrzyłam, jak gdybym słuchała, myśląc przy tym, jak wraz ze zmianą pór roku zmienia się kształt, rozmiar i pozycja tej smugi porannego światła… i nagle przedostałam się przez ścianę i poznałam, co tam się znajduje. W pierwszej chwili potrafiłam tylko stwierdzić, że jest to jakiś kompleks pokoi. Pokoje wyglądały na opuszczone. Może od lat. Nie było mebli. Farba łuszczyła się tu i ówdzie na ścianach i zalegała cienkimi płatami podłogę, wraz ze strzępami papieru, martwymi muchami i kurzem. Autorka wykorzystuje tutaj hipotetyczne rozważania fizyków na temat innych wymiarów, ale  – za sprawą równoległości światów – przesuwa też swoją narrację w obręb literatury science fiction, która aż roi się od prób opisu zwierciadlaności kreowanych przestrzeni.

Pewnego dnia, do rzeczywistości narratorki wkrada się coś nowego – oto nieznany mężczyzna pojawia się w jej domu i pozostawia w nim trzynastoletnią dziewczynkę imieniem Emily. Nakazuje zaopiekować się nią i natychmiast znika, a Lessing tak opisuje te zdarzenia, że czytelnik nie ma pewności czy miał do czynienia z wizytą kogoś ze świata równoległego, czy też jest to wynik trudnej sytuacji w czasach kryzysu, kiedy to ludzie, z braku środków do życia, decydują się oddawać swoje pociechy na wychowanie tym kobietom, które będą mogły tego dokonać. Sytuację komplikują jeszcze późniejsze odkrycia starszej kobiety, która migrując ku sąsiadującej z jej domem głębi, zauważa że tam także jest jakaś Emily i jacyś ludzie nią się zajmują, stale mają do niej jakieś pretensji i głośno manifestują niezgodę na to, co ona robi. Dziewczynka nazywa się Cartright i pojawia się na kartach powieści wraz ze swoim zwierzęciem, które – w zgodzie z poetyką utopii – jest psem, ale z pyskiem kota, albo kotem, ale z ciałem psa. Czytelnik do końca nie będzie wiedział, czy ma do czynienia z fantastycznym tworem, czy jedynie cechy tej brzydkiej hybrydy powodują zatarcie wyznaczników gatunkowych. Początkowo bardzo grzeczna i zadowolona z nowego miejsca pobytu, Emily szybko zaczyna manifestować swoją niezależność. Jak dorastająca nastolatka zaczyna się stroić, wędruje też do grup rówieśników, gromadzących się na ulicach. Niestety zaczyna dramatycznie tyć, co powoduje, że grupy ją odrzucają, a czarę goryczy przepełnia próba zapoznania kolegów i koleżanek z Hugonem – owym zwierzęciem o nieokreślonej rasie. Te wydarzenia i rozmowy z nową opiekunką spowodowały, że dziewczyna zaczęła z kolei bardzo dbać o swoją linię, zaczęła się stroić i szybko wróciła w obręb ulicznych grup. Odrzucenie dało jej jednak rodzaj dystansu i w sytuacji wyboru, nie zostawiła ona nowego domu, zwierzaka i opiekunki. W chwili, gdy uformowała się duża grupa, ruszająca na plądrowanie południowych dzielnic, melancholijna i zatopiona w swoich myślach  Emily, pozostała z narratorką. Ta przez cały czas ją obserwowała, co nawet przerodziło się w rodzaj obsesji, jakiejś dramatycznej próby zrozumienia tej tajemniczej istoty. Opowiadając o niej, zastosowała pisarka elementy prozy psychologicznej, pogłębionej przez różne narracyjne wynalazki, takie jak właśnie owa iluzoryczność i lustrzana multiplikacja światów, jak przeplatanie się wątków i odsłanianie tajników cudzej jaźni, poprzez odsłanianie własnych nastawień, kompleksów i egzystencjalnych wyborów. Jak nieznajomy, wyłaniający się z ognia w powieści Goldinga, tak Emily wychodzi, nie wiadomo skąd i pozostaje w realnym świecie starszej kobiety. Ma wpływ na kształtowanie się zdarzeń, ale jednocześnie godzi się na to, że jej opiekunka nie ingeruje w jej wybory i rozstrzygnięcia, a jedynie obserwuje, siada przy zgaszonym świetle i wraz z Hugonem patrzy przez okno w ciemność, na ledwie widoczne grupy młodzieży, do których wychodzi i z którymi identyfikuje się dziewczyna. Samodzielność powoduje, że wkrótce do jej życia wkradną się groźne rytuały przejścia. Pozna przywódcę młodzieży imieniem Gerald, który uczyni z niej swą kochankę, a potem wielokrotnie będzie ja porzucał dla innych kobiet. Może dlatego Emily zaprzyjaźni się też z Jude Ryan, dwunastolatką, której będzie matkować i która z czasem stanie się także jej dziewczyną do łóżka. Lessing wprowadza na karty swojej powieści lekko tylko zakamuflowane elementy feministyczne i ukazuje miłość lesbijską jako alternatywę dla męskich zdrad i nieustannego poniżania kobiet. Gerald jest typowym samcem, bez głębszych uczuć, a jedynie w ramionach Jude współtowarzyszka narratorki może odgrodzić się od świata. Inna sprawa, że ta rzeczywistość jest wypaczona, jakoś monstrualnie zdeformowana przez kryzys i ludzi. Żyją w niej takie zmutowane twory jak Hugon, Emily, Jude i bandy dzieciaków, zamieszkujące podziemia dawnego metra. Tutaj poniżenie i pozostawienie kogoś własnemu losowi jest na porządku dziennym, a jedyną bronią jest zamknięcie się w enklawie własnego pokoju lub położenie się do łóżka.

ALEJA KLONÓW (13)

Children

Mój dziadek Mojżesz przypominał patriarchę z kart Starego Testamentu, wiekowego Żyda kroczącego dumnie do synagogi, ze zwojami Tory, ale najbardziej podobny był do filozofa Artura Schopenhauera. Resztki włosów na głowie i rzadka broda na twarzy, sprawiały, że promieniował od niego majestat przeszłości i teraźniejszości, pokoleń Izraelitów, którzy kiedyś żyli, modlili się do Jahwe i tęsknili do Ziemi Obiecanej. Przekonany o absurdalności świata, stworzonego przez Boga, podbijał podeszwy z wielką pasją i zerkał na boki, połyskując przekrwionymi białkami oczu, rozsiewając na prawo i lewo zapach przetrawionego alkoholu. Pił często tanie wino i piwo, a jak ktoś postawił mu wódkę, promieniał jakby znalazł skarb, celebrował kolejne kieliszki i podnosił je z namaszczeniem jak kielichy mszalne. Na jego twarzy pojawiał się coraz większy rumieniec, a włosy sterczały na wszystkie strony, sondując przestrzeń szopy, w której pracował. Dopuszczał mnie do tych uczt, gdy przychodził do niego jakiś kolega albo specjalny klient – nie przeganiał, tylko mrugał porozumiewawczo do mnie po wypiciu kolejnego kielicha, po opróżnieniu następnej butelki. Szybko się rozmarzał i opowiadał banialuki by mnie oczarować i przestraszyć. A to o Szatanie, który zmieniał się w wielkiego czarnego konia i pędził przez świat rżąc i chichocząc jak człowiek, a to o oddziałach anielskich, które zlatywały na dach jego warsztatu i wychylały się zza okien uśmiechnięte, znacząco patrzące na jego maestrię. Podobno kiedyś powietrze stało się różowo-złote, a potem czerwono-fioletowe i nagle z nicości wypłynął z hukiem wielkim sam archanioł Michał. Szybko przeniknął przez ściany i poprosił dziadka o nowe połyskujące buty – miały mieć podeszwy ze złota, a skóra miała być przezroczysta i połyskiwać jak opal. Biedny szewc nie miał takich skarbów, ale od czego są czary – Archanioł uniósł dłoń i na jego stole pojawiły się ćwieki z drogocennych kruszców i wszystko inne, co tylko było potrzebne. Książę aniołów usiadł na zapiecku i ponoć nie pogardził tanim winem, przyglądał się wprawnym ruchom szewca, w magiczny sposób przyspieszał wszystko, a jak robota została wykonana obdarował dziadka ogromnym galonem najlepszego wina mszalnego. Trunek został szybko wypity i dopiero następnego dnia, po południu, prawie pod wieczór, mistrz obudził się i nie był pewien czy śniła mu się wizyta archanielska, czy naprawdę uszył książęce buty.

Teraz był trzeźwy i krok po kroku przygotowywał czarne, ślubne trzewiki dla jednego z sąsiadów. Ścinał skórę do odpowiedniej grubości, szył podeszwy i na boku konserwował je specjalnie rozgrzanym lakiem. Wkładał pomiędzy usta gwoździe, a potem wyjmował je i szybko wbijał we właściwe miejsce, wyklepywał i ścierał pilnikami wystające końcówki. Co jakiś czas zerkał na mnie z boku, to uśmiechał się, to zasępiał, że aż dreszcze mnie przechodziły. Za którymś uderzeniem młotka nagle zapytał:

     – No i kim ty będziesz, kundo jeden…?

Słowo kunda miało wtedy w języku polskim inne znaczenie, niż w mowie braci Czechów. Może dziadek wyniósł je z domu, zapamiętał z rozmów z ojcem, który służył w wojsku austrowęgierskim i podróżował pociągami pomiędzy Pragą a Budapesztem, Miszkolcem  a Debreczynem, Ołomuńcem a Pragą, Krakowem a Pilznem. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że kunda w języku czeskim znaczy pizda, a dziadek używał tego określenia zgodnie ze starym językowym nawykiem. Chodziło o określenie kogoś, kto jest włóczęgą i łazi gdzieś, nie wiadomo gdzie, błąka się od domu do domu, z podwórka na podwórko – po prostu kunduje i kunduje… Bawiło mnie to określenie i uśmiechałem się do ojca mojej mamy promiennie, kiwałem głową dla podkreślenia, że akceptuję takie fajne przezwisko. Nie wiem skąd mi to przyszło do głowy, ale odpaliłem dziadkowi:

     – Dostanę Nagrodę Nobla…

Dziadek prawie spadł z krzesła, roześmiał się charcząc i prychając, aż łzy pojawiły się w jego oczach. Przestał na chwilę szewcować, odłożył kopyto z butem, spojrzał na mnie przenikliwie i z komicznym, żydowskim zaśpiewem podsumował moją wypowiedź:

     – Dostaniesz, dostaniesz kundo Nobla, w postaci końskiego bobla…

Przestraszyłem się czarnych oczu dziadka, rozpłakałem się serdecznie i szybko wybiegłem z warsztatu, słysząc za sobą sardoniczny śmiech i stukanie młotkiem w kopyto, szorowanie pilnikiem skóry i przeciąganie dratwy przez otwory.

Pędziłem przed siebie bez celu i zatrzymałem się dopiero przy wielkim podwórku, otwartym na Aleję Klonów. Przysiadłem na krawężniku chodnika, wypiętrzonym w jednym miejscu znacznie, słysząc stale echo strasznej klątwy dziadka:

     – Nagroda Nobla w postaci końskiego bobla…

Na szczęście dzieciarnia bawiła się w najlepsze na podwórku i moją uwagę przyciągnęło rodzeństwo sześcioletnich Sternów, popychających kijkami felgi od rowerów. Rachela bardzo mi się podobała, a Jonasz toczył ze mną nieustające walki na kije i kamienie, stawał mi na drodze w najmniej oczekiwanych momentach. Teraz bawili się w najlepsze, wraz z innymi dziećmi i nie zauważali mnie wcale. Jacyś chłopcy wspinali się na wielką beczkę po śledziach, inni przeciągali z zapałem linę, a jeszcze inni włazili na płot. Piotr z sąsiedniej kamienicy próbował stawać na głowie, a tuż przy nim dwaj nieznani mi bliźniacy grali w kluchę. Łzy już zaschły na moich policzkach, ale wciąż pojawiały się w mojej świadomości czarne oczy dziadka, jego gromki śmiech i złowieszcze słowa. Myślałem, że to moja wyobraźnia zaczęła działać, bo poczułem wyraźnie zapach końskiego łajna, ostry i wzmagający się z każdą chwilą. Przeraziłem się jeszcze bardziej i nerwowo zacząłem rozglądać się wokół siebie, ale dopiero za którymś razem zobaczyłem, że za pobliskim klonem leży wiele żółtych kulek przetrawionego owsa i trawy, lśniących w pełnym słońcu i parujących lekko. Drzewo zasłaniało końskie odchody, ale jak zmieniłem mój punkt obserwacyjny, zrozumiałem, skąd niósł się ten odór. W jednej chwili podjąłem postanowienie, pobiegłem do sklepu spożywczego i poprosiłem ekspedientkę o dużą papierową torbę. Dostałem ją bez trudu, bo powiedziałem, że jest potrzebna mojej mamie, do zapakowania paczki dla cioci. Zwinąłem ją w rulon i wróciłem na skraj alei, gdzie za wyniosłym klonem leżały kulki wydalone przez konia. Podniosłem z ziemi spory kij, otworzyłem torbę i z obrzydzeniem, powoli wsunąłem gówna do środka. Teraz trzeba było działać szybko, bo papier mógł przemoknąć, więc popędziłem z powrotem w okolice warsztatu szewskiego. Tam wysypałem całą zawartość przy drzwiach, brudnym papierem umazałem klamkę, a potem ukryłem się na pobliskim drzewie owocowym. Zrywałem śliwkę po śliwce i rzucałem w okno, za którym pracował dziadek. Za którymś uderzeniem owocu w szybę, drzwi z łoskotem się otworzyły i pojawił się w nich podchmielony, wściekły Mojżesz. Tak gwałtownie wyskoczył, nie wiedząc, co jest na ziemi, tak szybko postawił nogę za progiem, że z wielkim impetem poślizgnął się, wywinął kozła i upadł tyłkiem na końskie łajna.

    – Nagroda Nobla w postaci końskiego bobla… – przemknęło mi przez myśl.

Szybko zsunąłem się ze śliwy i kryjąc się za krzakami, pognałem gdzieś hen, aż na skraj Pola Ułańskiego. Lanie, które wieczorem dostałem od ojca przyjąłem jako zasłużoną karę, ale rozkosz zemsty smakowała cudownie. Musiało minąć wiele dni i nocy zanim dziadek wpuścił mnie z powrotem do warsztatu i dobrotliwie mruczał:

      – Oj kundo, kundo, ty mały koński kundo… Dostaniesz kiedyś Nobla…

11 LISTOPADA

STYGNIĘCIE DNIA

???????????????????????????????

Wracając wczoraj do domu zobaczyłem niezwykle ubarwione niebo, z błękitami jak z Rubensa i van Dycka, z delikatnymi różami jak u van Eycków, a wreszcie z matowymi chmurami, przypominającymi złoto z płócien Rembrandta. Stanąłem oszołomiony i kilka minut kontemplowałem ów spektakl naturalny, możliwy tylko w miesiącach chłodnych, gdy podnoszą się wieczorne mgły, a różnie ogrzane arterie powietrza mieszają się ze sobą i tworzą w przestrzeni zjawiskowe palety barw. Patrzyłem na niebo i wróciłem myślą do niedawnej podróży do Belgii, gdzie w muzeach i kościołach podziwiałem arcydzieła malarstwa europejskiego, a najwięcej czasu, w katedrze św. Bawona, poświęciłem na studiowanie Ołtarza Gandawskiego, który zdumiał mnie tak samo jak to, co rozegrało się dzisiaj na niebie. Przede wszystkim zauważyłem, że barwy wielu reprodukcji są fałszywe i nie oddają subtelności laserunkowego malarstwa Jana i Huberta van Eycków, a dodatkowo zachwyciły mnie wieże świątyń w tle, które jakoś ginęły na tablicy przedstawiającej adorację baranka, a tutaj, przy bezpośrednim spojrzeniu na dzieło, wynurzyły się pięknie i przykuwały wzrok. Niebo nad horyzontem zaczęło zmieniać się w błyskawicznym tempie, więc ruszyłem do domu, by sfotografować je z okna. Coś tam jednak mnie zatrzymało, coś innego domagało się kilku chwil uwagi i gdy stanąłem z aparatem przy parapecie, inny obraz pojawił się przede mną. Teraz cała przestrzeń płonęła, przypominając wyobrażenia piekła z Sądu Ostatecznego Hansa Memlinga – złoto wymieszało się z różem i amarantem, pojawiły się wyraziste plamy fioletu i nieubłaganie napływać zaczęły wielkie płaszczyzny granatu. To już było niebo obwieszczające koniec dnia, jak zwykle wspaniałego i tragicznego, podczas którego – parafrazując wiersz Herberta Rovigo – ktoś się urodził i ktoś umarł, ktoś cieszył się ciepłem złączonych dłoni, ciepłem bliskości i płakał nad stygnącym ciałem. Patrząc na rozmazane czerwienie i ultramaryny, utrwalałem fotograficznie chwilę, która się już nie powtórzy, zapisałem ów moment zastygania kolejnego żywego dnia.

%d blogerów lubi to: