Przebudzenie w środku nocy, około godziny czwartej… Niegdyś w takich przypadkach sięgało się po książkę, oglądało się jakiś film w telewizji. A teraz jest tylko jeden kierunek po podniesieniu się z łóżka – podejście do komputera i wejście do sieci internetowej. Sprawdzenie e-maili, bo wiele z nim przychodzi do mnie w nocy, szczególnie z Chin i USA, a potem przeglądanie stron, zapoznawanie się z nowymi postami w mediach społecznościowych. W Internecie widać, że świat nigdy nie zasypia i tyle wciąż się wydarza, tyle w nim zaskakuje i oszałamia i nie zwalnia licznik narodzin i zgonów. Czasem podczas takiej nocnej warty docierają do mnie informacje dobre i krzepiące, ale niestety za każdym razem przeważają złe. Teraz też taka pojawiła się nagle – młoda, piękna dziewczyna o imieniu Helphine, którą poznałem w Kenii w 2018 roku, zginęła w wypadku samochodowym. Była tak subtelna i żywotna, uczestniczyła w wydarzeniach festiwalu literackiego w Nairobi i opowiadała o swoim małym synku, który teraz pozostał bez mamy. Śledziłem jej działania na Facebooku i czasem zaznaczałem, że coś mnie poruszyło, coś zastanowiło lub dotknęło. Teraz paskudna wiadomość przygnębiła mnie ogromnie i nie pozostało nic innego, jak tylko wrócić do łóżka i dospać kolejne godziny do rana. Zdruzgotany i zszokowany, zasnąłem natychmiast…
* * *
2021/06/30 @ 13:09 (Kosmos, Śmierć, Świat)
Kilka dni temu ocaliłem życie sporej ćmie, która wpadła do kuchni… Początkowo chciałem trzasnąć ją łapką na muchy, ale zauważyłem piękny wzór na skrzydłach nocnego lotnika i pomyślałem, że jej życie jest tak samo kruche jak moje. Sięgnąłem po szklankę i przezroczysty podstawek i najpierw nakryłem owada, a potem delikatnie wsunąłem talerzyk pod spód. Z tak uwięzioną ćmą poszedłem na taras i wypuściłem ją na wolność. Widok tego istnienia, które zatrzepotało w powietrzu i szybko zniknęło w mroku dodał mi otuchy, ale też przypomniał czasy dzieciństwa, kiedy to zabijanie owadów było tak oczywiste dla chłopców i dziewcząt, jak strzepywanie pyłków z ubrań. Myślę, że tak samo jest z naszymi bytami, które wciąż ocierają się o śmierć, nie zdając sobie z tego sprawy. Wspaniały, zjawiskowy kosmos zdaje się być naszym sprzymierzeńcem, ale w jednej chwili może zamienić się w straszliwego destruktora nieostrożnych i jakże pewnych siebie ludzkich ciem…
ADAM ZAGAJEWSKI 1945–2021
2021/03/21 @ 20:13 (Ludzie, Poezja, Uncategorized, Śmierć)

W związku z nieoczekiwaną śmiercią Adama Zagajewskiego przypominam jeden z jego najbardziej znanych wierszy i moją analizę, która została opublikowana w „Okolicy Poetów”.
JECHAĆ DO LWOWA
Rodzicom
Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać
do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się
ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do
Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu
lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod
pokrowcami granic i nie tylko w moim
nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew
jesiony i topole wciąż oddychają głośno
jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim
ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki
znak w języku rosyjskim znikają wśród
traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie
bez pożegnania, w południe, zniknąć
tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona
armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami
weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają
o wieczności. Lecz katedra wznosi się,
pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo
jak niedziela i serwetki białe i wiadro
pełne malin stojące na podłodze i moje
pragnienie, którego jeszcze nie było,
tylko ogrody chwasty i bursztyn
czereśni i Fredro nieprzyzwoity.
Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał
zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć
szeptu każdego kamienia, spalonego przez
słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie
inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili
rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,
rosły bez pamięci, a radość kryła się
wszędzie, w korytarzach i młynkach do
kawy, które obracały się same, w niebieskich
imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym
formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach
róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.
Dzwony biły i drżało powietrze, kornety
zakonnic jak szkunery płynęły pod
teatrem, świata było tak wiele, że musiał
bisować nieskończoną ilość razy,
publiczność szalała i nie chciała
opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze
nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę
i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,
służące biegły po świeżą śmietanę,
czyste i wyprasowane, w domach trochę
złości i wielka nadzieja. Brzozowski
przyjechał na wykłady jeden z moich
wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,
ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo
Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,
rozsadzał szklanki, wylewał się ze
stawów, jezior, dymił ze wszystkich
kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,
śmiał się błyskawicami, pokorniał,
wracał do domu, czytał Nowy Testament,
spał na tapczanie pod huculskim kilimem,
było za dużo Lwowa a teraz nie ma
go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce
cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze
w maju bez litości bez miłości
ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły
czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne
pole lata czyli rzeczywistości.
Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez
włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy
cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie
pracowały, jak w dziecinnej wycinance
gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę.
Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały
cięły i skracały pulchne sukienki
prałatów i placów i kamienic, drzewa
padały bezgłośnie jak w dżungli
i katedra drżała i żegnano się o poranku
bez chustek i bez łez, takie suche
wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci
czeka na ciebie, dlaczego każde miasto
musi stać się Jerozolimą i każdy
człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu
pakować się, zawsze, codziennie
i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież
istnieje, spokojny i czysty jak
brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.
Adam Zagajewski urodził się we Lwowie w 1945 roku i przed repatriacją na ziemie poniemieckie, do Gliwic, nie mógł zapamiętać czegokolwiek z tamtych czasów. Jego powroty do tego miasta miały zatem wymiar archeologii rodzinnej i konfrontowane ze wspomnieniami rodziców i zdobywaną wiedzą, musiały być rodzajem konstrukcji intelektualnej. Ta niedookreśloność sytuacji geograficznej, ta imaginowana bliskość miasta ważnego dla kultury kresów wschodnich, generuje swoiste liryczne roztargnienie i na początku wiersza poeta pyta: Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać/ do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,/ gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się/ ekspresy i torpedy. Tak zaczyna się ten szamański pomruk, inkantacja rzeczywistości, która kiedyś była ważna dla drobnego ciała, a z czasem stała się mitem świata odeszłego i krzewiącego się bujnie we wspomnieniach klanu rodzinnego. Bliskość snu i pora dobowa wskazują, że mamy tutaj do czynienia z próbą obłaskawiania ulotności, mgiełki, chwili zaklętej w słowa i mutującej swobodnie we śnie. Zresztą wszelkie wyraziste ustalenia natychmiast stracą rację bytu, rozpłyną się we mgle przeszłości, a wyjazd może się zacząć o każdej godzinie, rano, w południe lub wieczorem, w marcu lub we wrześniu i równie dobrze może w ogóle nie dojść do skutku. Nasza realność, a zatem i istnienie Lwowa stale poddawane są ludzkiej próbie bytu, wciąż rodzą się od nowa w mózgu, stale podtrzymywane są nowymi strumieniami natlenionej i niosącej cukier krwi – zasadne zatem jest pytanie o autentyczność tego, co postrzegamy: Jeżeli Lwów istnieje, pod/ pokrowcami granic i nie tylko w moim/ nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew/ jesiony i topole wciąż oddychają głośno/ jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim/ ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki/ znak w języku rosyjskim znikają wśród traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie/ bez pożegnania, w południe, zniknąć/ tak jak mdlały panny. Znaki istnienia, potwierdzenia realności miasta, gdzieś za granicami, jako zapis w paszporcie, łączą się z elementami charakterystycznymi dla przestrzeni europejskiej, jesionami i topolami, zaskrońcami w trawie, ale są też ornamentowane w szczególny sposób przez – zdawać by się mogło – odległe semantycznie określniki. W takim ustawieniu odbioru, drzewa mają w sobie coś z proporców pogrzebowych, są żywymi organizmami, oddychającymi jak człowiek lub zwierzę, z kolei antropomorfizowane strumienie wydają dźwięki bliskie bełkotowi w ciemnym języku esperanto, a zaskrońce umykają w trawach i kojarzą się poecie ze znakiem miękkości w języku rosyjskim. To może być wyjazd bez wyjazdu, bez pożegnania, ale zupełny, to może być chwila równie niedookreślona jak nagłe zgaśnięcie świata w chwili znamiennego omdlenia panien.
Powrót do Lwowa, jak ponowne pojawienie się w każdym miejscu, dziwnie ulokowanym w ludzkiej biografii, ma wydobyć elementy najistotniejsze w topografii miasta, ale też ma odsłonić wewnętrzną strukturę liryczną przestrzeni i czasu. Dlatego ważne staje się to, co zwykle umyka percepcji: I łopiany, zielona/ armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami/ weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają/ o wieczności. Charakterystyczne dla poezji Zagajewskiego jest ciągłe odbieganie myślą ku innym miejscom, ciągłe wplatanie elementów odległej, ale równie energetycznej i absolutnej epifanii. Tak łopiany stają się światem samym w sobie, orbitującym ku wspomnieniom parasoli weneckich, ale też są draperią przestrzeni, w której istnieją inne byty, reprezentowane tutaj przez ślimaki, rozmyślające o wieczności i bytujące w płaszczyźnie horyzontalnej, kryjące się w cieniu zieleni rozrosłych roślin.Myśl poety nigdy nie zastyga w jednym kształcie, nie przywiązuje się do żadnej formy, nieustannie skanuje rzeczywistość i przebiega ją niczym impuls elektryczny. Przeskok iskry bywa gwałtowny i z płaskiego świata pod łopianami wzrok pada, a przypomnienie jest tutaj wyraźnie ukierunkowane, na wertykalną oś lwowskiej świątyni: Lecz katedra wznosi się,/ pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo/ jak niedziela i serwetki białe i wiadro/ pełne malin stojące na podłodze i moje/ pragnienie, którego jeszcze nie było,/ tylko ogrody chwasty i bursztyn/ czereśni i Fredro nieprzyzwoity. Ta pionowość jest realna i zarazem umowna, natychmiast przywołująca inne cząstki świata, w których pion wcale nie jest konstytutywny – no bo jak zauważyć wertykalność niedzieli, jak wyodrębnić ją z białych serwetek i z białego wiadra wypełnionego malinami, jak wreszcie połączyć pragnienie, którego nie było z chwastami, bursztynową barwą czereśni i bezeceństwami Aleksandra Fredry? Tylko poetyka mgnień i prześwitów, tylko rzucanie światła na coraz to inne elementy świata mogą być tutaj pomocne. Z mroku przeszłości wydobywa ją iskra lub błyskawica, nagłe rozświetlenie i równie nagłe przygaśnięcie, istnienie w nieistnieniu, byt w niebycie, egzystencja bez kolejnych potwierdzeń. Poeta dorastał już w innym mieście i stale słuchał opowieści o Lwowie, wciąż sycił zmysły aurą, której dotknął realnie jako niemowlę, a to znaczy, że właściwie nigdy jej nie zaznał. W pewnym momencie pojawiło się uczucie przesytu, które skojarzone zostało z kolejnymi cząstkami imaginatywnymi, z drobinami i wielkimi elementami miejskiej zabudowy: Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał/ zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć/ szeptu każdego kamienia, spalonego przez/ słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie/ inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili/ rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,/ rosły bez pamięci, a radość kryła się/ wszędzie, w korytarzach i młynkach do/ kawy, które obracały się same, w niebieskich/ imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym/ formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach róż. Ta mnogość odsłon, to nieustanne, lamentacyjne przywoływanie miasta, powiązane było z sytuacją rodzinną, z wygnaniem i pasją odkrywczą, choć tak naprawdę nikt nigdy nie wniknął w c a ł o ś ć tej struktury, nikt nie przedostał się do tajni wewnętrznej kamieni, nikt nie usłyszał bezgłośnej mowy świątyń katolickich i prawosławnych, nikt nie rozmyślał tak intensywnie o Jezuitach i roślinach, o młynkach do kawy i krochmalu, o imbrykach, kroplach deszczu i kolcach róż. W innym świecie i w innych przestrzeniach musiał dorosnąć poeta, musiał w doświadczeniach dni i nocy odnaleźć swoją epifaniczna wyobraźnię i zacząć mnożyć ekwiwalenty słowne w kolejnych wierszach. To jakby zagęszczanie przestrzeni, to nieustanne ewokowanie treści, które łączą się ze sobą i natychmiast zderzają się z innymi elementami lirycznego przedstawienia.
Z opisów, z rozmów i przywołań, ze studiowania sztychów i fotografii, a nade wszystko z czytania książek wspomnieniowych powstał w wyobraźni twórcy obraz wyrazisty i zamglony, pełen drobnych szczegółów i nieustannie orbitujący ku uniwersum wszechrzeczy i ku prawdzie absolutu: Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje./ Dzwony biły i drżało powietrze, kornety/ zakonnic jak szkunery płynęły pod/ teatrem, świata było tak wiele, że musiał/ bisować nieskończoną ilość razy,/ publiczność szalała i nie chciała/ opuszczać sali. Nic nie jest tutaj utrwalone, nic nie zastyga, wszystko podąża od realności zapisanej w czasie do wyobraźniowych ewokacji, od obrazu podążających zakonnic do migających w myślach szkunerów, od żółknących na mrozie forsycji do bicia dzwonów i stale multiplikującego się świata, przypominającego też aktora, nieustannie odgrywającego tę samą rolę i bisującego przed publicznością całej ludzkości. To wszystko przepadłoby bezpowrotnie gdyby nie pojawił się poeta, gdyby nie ukształtował tak swojego umysłu, że zaczął on konstruować wiersze, w których odradzały się sytuacje i byty, wracały ulotne fakty, lśniła na nowo rzeczywistość zgubiona pośród wirów czasu. Ludzie rodzili się i umierali, a członkinie rodzin uczestniczyły w ślepym rytuale istnienia rodzinnego, wypełniania przypisanych im ról i do głowy im nie przychodziło, że kiedyś pojawią się w wierszu chłopca urodzonego u końca wielkiej wojny: Moje ciotki jeszcze/ nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę/ i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,/ służące biegły po świeżą śmietanę,/ czyste i wyprasowane, w domach trochę/ złości i wielka nadzieja. Zagajewski ukazuje byty osobne na tle innych bytów osobnych, ludzi w grupach, ale jednak nieopisanie samotnych, dążących do jakiegoś celu, a zarazem poruszających się po omacku pośród głuchych, przepastnych ciemni. Często pośród tych światów pojawia się gość z zewnątrz i jego wizyta staje się pretekstem do uruchomienia lawiny wyobraźniowej. Wielki krytyk przyjeżdża do Lwowa i staje się wyzwaniem dla wyobraźni, chwilą, którą trzeba wyodrębnić, a potem ustawić ją w obrębie innych, zdawać by się mogło, nieistotnych chwil: Brzozowski/ przyjechał na wykłady jeden z moich/ wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,/ ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo/ Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,/ rozsadzał szklanki, wylewał się ze/ stawów, jezior, dymił ze wszystkich/ kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,/ śmiał się błyskawicami, pokorniał,/ wracał do domu, czytał Nowy Testament,/ spał na tapczanie pod huculskim kilimem,/ było za dużo Lwowa a teraz nie ma/ go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce/ cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze/ w maju bez litości bez miłości/ ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły/ czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne/ pole lata czyli rzeczywistości. Zewsząd płyną obrazy i wzmacnia się przekonanie w poecie, że miasto zdominowało jego wyobraźnię, dokonało na nim aktu agresji, której nie równoważy nawet wykład Brzozowskiego. Lwowskość rzeczywistości w każdej inkantacji i w powracających lamentach była wręcz nie do zniesienia, przybierała formę materialną, przelewała się przez naczynia, eksplodowała w szklankach, przepełniała sobą stawy, jeziora, a nawet dymiła z kominów, stawała się samą istotą żywiołów. Ale właśnie pośród tej ekspansywnej lwowskości pojawiają się pierwsze zapowiedzi przyszłości, oprawianej w kształt wiersza i wracającej w wyobraźni poetyckiej jako ciąg znaków, emblematów i symbolicznych dopełnień. Wujek pisze poemat pt. Czemu, ofiarowany Bogu, a poszczególni ludzie wypełniają swoje role, wpisują się w lwowski model egzystencji, szaleńczej i nudnej, pełnej znaczeń i zarazem jakże bezsensownej. Mieści się w niej lektura Nowego Testamentu i wylegiwanie się pod huculskim kilimem, zimno maja i upały czerwca, nożyce ścinające rośliny i miękkość paproci, a wszystko razem jest epifanią, uświęceniem prostoty, dopowiedzeniem treści do tego co na zawsze miało zostać bez komentarza.
Nożyce są użytecznym narzędziem w praktyce ogrodniczej czy krawieckiej, ale mogą też symbolizować śmierć, nieustannie zrywającą łączność między komórkami i inicjującą bezpowrotny rozpad. To także symbol bezduszności ludzkiej, obecnej także w przestrzeniach Lwowa i nieustannie generującej cierpienia, kojarzącej się z uważną pracą dziecka przy wycinance. Urzędnicy i cenzorzy cięli ludzkie marzenia i nieudolne próby stworzenia enklaw, bezpiecznych miejsc w czasie i pośród kresowej przestrzeni, a dzieci mozoliły się by jak najlepiej odwzorować łabędzia lub sarnę. Jedno pozostawało wszakże niezmienne, szczęk metalu i odgłos strzyżenia, ucięcia, przerwania więzi – śmierć, bezduszna i groteskowa jak wyabstrahowane z rzeczywistości nożyce, zbierała swoje żniwo: Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały/ cięły i skracały pulchne sukienki/ prałatów i placów i kamienic, drzewa/ padały bezgłośnie jak w dżungli/ i katedra drżała i żegnano się o poranku/ bez chustek i bez łez. Szczęk nożyc, cięcie scyzoryków i noży, drapanie żyletek pojawiało się w każdym życiu, światy padały jak drzewa w dżungli i traciły swoją wartość ludzkie godności i wielkie budowle – wszystko zmierzało ku ostatecznym pożegnaniom, wszystko poddawało się nieuchronnej, bezlitosnej władzy czasu. Dopiero poeta, odwieczny tułacz wyobraźni, połączy wszystko w wielką, stale rozrastającą się i pulsującą żywymi głosami jednię, dopiero epifaniczna wyobraźnia wydobędzie z mroku to, co miało na zawsze w nim przepaść. Zapłaci za to lękiem, suchością warg nad ranem i poczuciem nieustannej podróży, ciągłego pakowania się i przemieszczania się z miejsca na miejsce: takie suche/ wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci/ czeka na ciebie, dlaczego każde miasto/ musi stać się Jerozolimą i każdy/ człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu/ pakować się, zawsze, codziennie/ i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież/ istnieje, spokojny i czysty jak/ brzoskwinia. Lwów jest wszędzie. Wyprawa do Lwowa jest podróżą w głąb siebie, przyjęciem roli nigdy nie zatrzymującego się podróżnego i ustawianiem miasta urodzenia w ciągu symbolicznym miejsc na ziemi, poczynając od uświęconej i umęczonej po wielokroć Jerozolimy. Śmierć i bieg czasu niszczą utrwalane przez ludzi kształty, degradują budowle z kamienia i cegieł, ścierają na pył bramy i ogrody, zamieniają w proch kruche ciała, ale słowo może wskrzesić struktury i elementy, może spowodować, że nagle objawi się świeżość jak we wnętrzu brzoskwini, a prywatna wizja miasta rozprzestrzeni się do wymiarów gigantycznych i wypełni sobą wszystko. Zagajewski tworzy wiersze, w których pulsuje prawdziwe życie, a zarazem rozmywa wszystko niczym subtelny akwarelista, swobodnie porusza się pośród przestrzeni mitu, a zarazem stale dociera do elementarnych cząstek rzeczywistości. Jego gigantyzm mieści się w obrębie jednej komórki, a to co mikroskopijne i niewidoczne dla oka, eksploduje nieoczekiwanie i rozszerza się do wymiarów kosmicznych.
LUDZIE LUDZIOM
2020/06/14 @ 17:19 (Patologie, Śmierć)
Bogdan Bartnikowski po latach w Auschwitz Foto: wp.pl
Dzisiaj osiemdziesiąta rocznica przyjazdu pierwszego transportu więźniów do nazistowskiego obozu w Auschwitz. W telewizji Polsat film z udziałem Bogdana Bartnikowskiego, którego miałem zaszczyt poznać na literackich szlakach, przede wszystkim w Poznaniu i Warszawie. To człowiek legenda, który walczył w powstaniu warszawskim, a potem wraz z matką został przewieziony do najhaniebniejszego z niemieckich obozów śmierci. Udało mu się przeżyć, ale musiał jeszcze potem pracować przymusowo przy odgruzowywaniu Berlina i dopiero po powrocie do Polski wziął się za edukację, został pilotem i redaktorem pism wojskowych. Straszliwe przeżycia wieku młodzieńczego obudziły w nim niezwykłą wrażliwość i został też poetą z dużym dorobkiem książkowym. Dzisiaj opowiada o Auschwitz łamiącym się głosem i w jego oczach lśnią przeczyste łzy – choć ocalał, niesie przez życie krzyki ludzi mordowanych w komorach gazowych, obraz snujących się „kościotrupów”, których nie warto było już Niemcom zabijać i butne spojrzenia bestii w ludzkim ciele: Hoessa, Mengele, Liebehenschela, Grabnera i kierowniczki obozu kobiecego – Marie Mandel. On wie czym był ten obóz, tak jak wie, że ludzie ludziom zgotowali ten los…
PRZECIW ROZPADOWI…
2020/03/29 @ 9:35 (Ludzie, Muzyka, Śmierć)
Wieści docierające do nas z Włoch, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych są zatrważające, ale jednak staram się pisać. Zapewne tak samo czuli się twórcy podczas II wojny światowej – wszystko wokół waliło się, rozsypywało w pył od wybuchów bomb i pocisków, a oni mimo wszystko pracowali w swoich samotniach. Koronawirus uświadamia ludziom ich śmiertelność i to, że szybko mogą odejść z tego świata, zostawiwszy po sobie bałagan, wiele niedokończonych projektów, pogniecionych papierów i zapomnianych fotografii. Ale przecież atak chińskich drobinek niczego nie zmienia w ludzkiej sytuacji, zawsze na granicy światów, wciąż w obliczu zapadnięcia się w nicość. Naszą świadomość utrzymuje równomierny rytm krwi, krążącej w żyłach, a myśli możliwe są tylko, gdy nieustannie wdychamy i wydychamy powietrze. A jeszcze pożywienie, którego nie może brakować, a jeszcze uczucia, które każą nam wierzyć, że życie ma sens. Ludzie rodzili się i umierali, zawsze tak było i zawsze tak będzie, ale dopiero sytuacje krańcowe przypominały im, że wszystko może się skończyć bardzo szybko. Świadomość – tak krucha i subtelna – zaniknie w ułamku sekundy, otwierając nieodwołalnie czarną czeluść wieczności, nie dając szansy na wypowiedzenie słów pożegnalnych. W obliczu śmierci wszyscy jesteśmy równi, a przetrwać możemy tylko w świecie żywych bytów, chwilowych jak wszystko, ale w procesie wzrastania i zdobywania świadomości, mogących natknąć się na przejawy naszej aktywności. Dzisiaj zmarł Krzysztof Penderecki, a choć pozostawił po sobie przeogromny dorobek muzyczny, choć zasadził wiele drzew, stworzył wspaniały dwór i wielką enklawę parkową, musiał zostawić wszystko i poddać się prawom entropii. W ciągu trzystu sześćdziesięciu pięciu dni jest ten jeden, który będzie jak postawienie finalnej kropki, jak przewrócenie ostatniej karty księgi życia, jak gasnący oddech i światło zamierające w źrenicach. Myślę o śmierci, ale staram się pisać w trudnej, ogólnoludzkiej sytuacji, mimo wszystko próbuję podążać dalej, tworzyć własną historię, bo tylko tak można istnieć i przeciwstawiać się rozpadowi…
NIC NIE ZOSTANIE…
2020/03/27 @ 8:56 (Ludzie, Muzyka, Śmierć)
W związku z kolejną rocznicą śmierci Ludwiga van Beethovena znalazłem w Internecie fotografię jego maski pośmiertnej. Wykonano ją po zaledwie pięćdziesięciu sześciu latach niezwykłego życia, które starczyło by tego wspaniałego człowieka uznać za jednego z najwybitniejszych kompozytorów w dziejach muzyki. Choć od dwudziestego piątego roku swej egzystencji, zmagał się z postępującą głuchotą, stworzył wiele dzieł, które stały się prawdziwymi pomnikami sztuki kompozytorskiej, na pograniczu klasycyzmu i romantyzmu i w czasach późniejszych. Zmagając się z chorobami i zrządzeniami okrutnego losu, Beethoven stworzył dzieła, w których doskonała forma łączyła się z apoteozą wolności i godności jednostki, czystego heroizmu oraz autentycznego braterstwa ludzi wszystkich wieków. W moich młodych latach często słuchałem symfonii ostatniego z klasyków wiedeńskich, ale też szybko zacząłem szukać innych jego utw0orów i zainteresowałem się koncertami fortepianowymi, uwerturami, kwartetami i sonatami. Zapewne od niego przejąłem też kult bohaterstwa i zainteresowałem się tonami heroicznymi w twórczości Adama Mickiewicza. Teraz – w czasach światowej epidemii koronawirusa – patrząc na jego maskę pośmiertną pomyślałem o czasie, który każdy z nas otrzymuje w darze od biologicznych rodziców i od wszechświata, którego dziećmi najrealniej jesteśmy. Biografie takich ludzi jak Beethoven uczyć nas powinny pokory i wciąż uświadamiać, że tego czasu mamy bardzo mało i jeśli nie wykorzystamy go właściwie, żadnej powtórki nie będzie. Ludzki geniusz potrafi objawić się już w młodym wieku i często bywa tak intensywny, że potrzebuje zaledwie dwóch, trzech dekad, by lśnić potem w glorii sławy przez stulecia. Tak było w przypadku Artura Rimbauda, Blaise’a Pascala, Fryderyka Szopena, Juliusza Słowackiego, Georga Gordona Byrona, Franza Schuberta, Franza Kafki, żeby przypomnieć tylko kilka biografii. Beethoven żył ledwie pięćdziesiąt sześć lat i trzy miesiące, więc na dobrą sprawę nigdy nie zestarzał się finalnie, choć błędy młodości i choroby tak dały mu się we znaki, że jego zejście z tego świata naznaczone było wielkimi cierpieniami. Ogromną rolę odegrał tutaj ołów powszechny w naczyniach, z których korzystał kompozytor, a także w wodach mineralnych, które pił i okładach, które ordynował mu lekarz. Biografię Beethovena warto przywoływać w rozmowach z tymi, którzy minąwszy barierę sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu lat, wciąż zapowiadają stworzenie arcydzieła, które rzuci na kolana całą ludzkość. Ale tacy, nawet, gdy będą umierać, nie zrozumieją, że zmarnowali swój depozyt czasowy i praktycznie nic po nich nie zostanie…
DROGA DO KORDOBY
2019/12/14 @ 13:15 (Kosmos, Poezja, Śmierć)
PIOSENKA JEŹDŹCA
Kordoba
daleka i sama.
Czarny koń, ogromny księżyc
i sakwy pełne oliwek.
Chociaż dobrze znam tę drogę,
nigdy nie trafię do Kordoby.
Przez równinę pędzę z wiatrem,
czarny koń, czerwony księżyc.
Śmierć spogląda na mnie z góry,
z wysokich wież Kordoby.
O, jak długa jest ma droga!
O, jak dzielny jest mój koń!
O, jak czeka na mnie śmierć
zanim trafię do Kordoby.
Kordoba
daleka i sama.
Przeł. Mariusz Wesołowski
Federico Garcia Lorca, po tym jak został zamordowany przez skrajnie prawicową bojówkę na początku hiszpańskiej wojny domowej, stał się symbolem ulotności życia – obdarzony wspaniałym talentem literackim, musiał pogodzić się z wyrokami losu. „Piosenka jeźdźca”, wspaniale przetłumaczona przez Mariusza Wesołowskiego, antycypuje to, co wydarzy się w sierpniu 1936 roku. Uroda i ostateczność tego wiersza kazały mi zamyślić się nad nim przez chwilę i dookreślić jego tajemne głębie.
Czasem poecie udaje się utrwalić w wierszu grozę i niepowtarzalność istnienia, chwilę odczuwania rozkoszy istnienia i lęku przed jego końcem. Wszak temporalny charakter naszego świata powiela wciąż ten sam paradygmat, euforycznej inicjacji przeciwstawiając głuchą eschatologię, pierwszemu krzykowi dziecka, ostatni szept starca. I nie będzie od tego ucieczki, dalekie miasta będą pulsować w dali, ludzie nie zatrzymają się ani na chwilę, a ten, który dojdzie do kresu, pogodzi się z eksplodującą w nim samotnością tego, co zostanie. Kordoba/ daleka i sama trwać będzie tuż przed śmiercią nikomu niepotrzebnego bytu i po zgaśnięciu światła w oczach, a po człowieku zostanie tylko pył, rozwiewany przez zimny wiatr. Także podążanie skończy się bezpowrotnie, a świadomość – odzwierciedlając dziwność istnienia w obliczu kosmosu – określi sytuację schyłkową, niewidoczny punkt, który czekał na jeźdźca od początku jego szlaku: Czarny koń, ogromny księżyc/ i sakwy pełne oliwek./ Chociaż dobrze znam tę drogę,/ nigdy nie trafię do Kordoby. Istnienie potrzebuje zapobiegliwości, saków pełnych oliwek i nieustannej rekreacji struktur biologicznych, a nade wszystko celu, do którego dąży. Wszystko wszakże nicuje śmierć, daleka i jakże bliska, stająca się odwiecznym kontekstem dla bytowania solarnego i lunarnego. Zmieniają się barwy i oświetlenie przestrzeni, a ona czeka czujnie pośród wyniosłych wież Kordoby, by – gdy wypełni się czas jeźdźca – szybko wniknąć w niego, okryć szczelnie czarną zasłoną martwy kształt: Przez równinę pędzę z wiatrem,/ czarny koń, czerwony księżyc./ Śmierć spogląda na mnie z góry,/ z wysokich wież Kordoby. Poeta antropomorfizuje ją i jest przekonany, że obserwuje jego jeźdźca z wysoka, wpatrując się w niego niczym Nemezis, weryfikując każdy jego ruch i każdą chwilę istnienia. Czując swoją śmiertelność, podróżny wie, że zbliżając się do Kordoby, nigdy do niej nie dotrze, bo to, co nieuchronne odbierze mu oddech, krążenie krwi i światło w oczach. Lamentuje, choć wie, że nie odmieni swojej sytuacji – dookreśla drogę i ludzkie doświadczenie, chwali dzielność konia, ale wie, że nie ma dla niego odwrotu i nagłe spięcie rumaka ostrogą, niczego nie zmieni. O, jak długa jest ma droga! / O, jak dzielny jest mój koń!/ O, jak czeka na mnie śmierć/ zanim trafię do Kordoby. Podąża do Kordoby, tak jak inni ludzie podążają do innych dalekich celów, staje się podróżnikiem w czasie i przestrzeni, w świecie planetarnym i w głębinach wszechświata, ale jest też znakiem pośród mroków i księżycowych blasków. Próbuje wyodrębnić swoją świadomość, nakazującą mu podążać w dal, chce do ostatnich chwil czuć wyjątkowość i grozę istnienia, a godząc się na to, co stanie się w drodze do Kordoby, podkreśla wagę ludzkiej próby bytu.
ODWIECZNY OGIEŃ (3)
2019/09/26 @ 20:01 (Chiny, Poezja, Śmierć)
Ważną rolę odgrywają w poezji Jidiego Majii liczne obrzędy kulturowe, a na plan pierwszy wysuwają się ceremonie związane z przejściem bytu cielesnego do duchowego i mijaniem granicy życia. Martwe ciała poddaje się wtedy kremacji i w akcie eschatologicznego przeistoczenia, przejścia przez elementarny ogień[1], stają się one z powrotem materią kosmiczną, mikroskopijną cząstką krainy gór, jezior i niewyobrażalnie wielkiego wszechświata. Wielokrotnie wraca w tej poezji motyw kremacji ciała, który jest nawiązaniem do odwiecznych rytuałów palenia zwłok na stosie, a zarazem staje się elementem wiary w reinkarnację, powrotu powłoki duchowej do krain dzieciństwa i pierwszej miłości, snucia się uwolnionego bytu pośród zboczy i turni, rozprzestrzeniania się jednej, ulotnej świadomości pośród ogromów kosmosu. Kremacja staje się tu momentem centralnym dla skończonej egzystencji, a zarazem wyznacza horyzont istnienia dla ducha, uruchamia go i przydaje mu impetu, prowadzi do miejsc pierwszych inicjacji i nieustannie ekspanduje w kosmos. Ogień oczyszcza, ale też natychmiast kosmizuje, inicjując rozpad złożonych struktur organicznych i wprowadzając je na nowo w obręb wielkości niewyobrażalnych, światów lustrzanych i wiecznie się zmieniających, powołujących do życia galaktyki, gwiazdy supernowe, planety i asteroidy. To pradawna tradycja funeralna – wskazuje Christina Han – sięgająca swoimi korzeniami do najdawniejszych czasów:
Kremacja – usuwanie zwłok poprzez spalenie – ma długą historię w Chinach, sięgającą okresu neolitu, chociaż przez większą część tej historycznej epoki była stygmatyzowana, a jej stosowanie było w dużej mierze ograniczone do mniejszości etnicznych i grup religijnych. Powszechne kremacje upowszechniły się w Chinach w latach ożywionego rozwoju, zapoczątkowanego przez dynastię Tang (618–907), a potem szybko rozwinęły się podczas Pięciu Dynastii (907–960) i osiągnęły swój szczyt we czasach wczesnej dynastii Song (960–1276).
Wiele czynników przyczyniło się do szybkiego wzrostu kremacji w Chinach w X wieku. Zwiększona interakcja z potężnymi północnymi grupami etnicznymi i wpływy buddyzmu pomogły zaznajomić się z tą praktyką Chińczykom Han. Co więcej, w okresie charakteryzującym się nieustannymi wojnami i wstrząsami politycznymi, dogodna praktyczność kremacji przekształciła się w realistyczną alternatywę dla tradycyjnego pochówku. Jednak oprócz tych trzech powszechnie uzgodnionych czynników istniał inny, w dużej mierze pomijany powód, popularyzacji tej praktyki: mianowicie związek kremacji z pozytywnymi efektami spalania ciał, który stał się szczególnie widoczny podczas Pięciu Dynastii.[2]
Poetę wyraźnie fascynuje ów moment zniszczenia powłoki cielesnej i ponownego wejścia w obręb elementarnych struktur materii, ostatecznego połączenia z kamieniem i skałą, z czarną ziemią i gliną, z rzucanym przez wiatr iłem i ziarnem piasku. Ogień staje się też znakiem wieczności, na chwilę uwięzionej w ludzkim ciele, ale natychmiast uruchomionej, z jej ogromami sprzed narodzin i tymi po śmierci człowieka. Kremacja staje się jej najważniejszym rytuałem, a zarazem elementem pogodzenia ze światem, zgody na rozpad cząstek i potwierdzeniem, że cesarz, szaman czy przywódca, tak samo podlegają mechanizmom kosmicznym, a choćby nie wiadomo co robili, nie powstrzymają biegu czasu i jego ostatecznych postanowień. Takie refleksje musiały leżeć u podłoża wiersza Majii pt. Kremacja na rodzimej ziemi, w którym stworzył olśniewającą metaforę odwiecznego przechodzenia bytów od struktur cielesnych do duchowych i poczęcia wielkiej rzeki z łez:
Nie wiem, kiedy to było
Zawiesiłem oczy
Na czarnym sklepieniu nieba
Milczącego z tysiącletnią powagą
Pośród tego skrawka żyznej ziemi
(Poprzez zasłonę mgieł
Ujrzałem cię w dali
A z moich oczu
spłynęła rzeka)[3]
Ten wiersz zaczyna się niczym pradawny mit, w bliżej nieokreślonym czasie, ale dającym się powiązać z okresami milenijnej powagi. Na żyznej ziemi ludu Yi, pod czarna kopułą nieba, dokonał się akt kremacji i poeta zobaczył za zasłoną mgieł ducha[4] – prawdopodobnie matki – podążającego do krainy zmarłych. To zdarzenie tak poruszyło go, że wypłakał przysłowiową rzekę łez i pobudziło w nim, niczym w odwiecznej drumli, tony żałobne:
Słucham dalekiego wiatru
Cichnącego pośród ziemi
I słyszę słowa pradawnej pieśni
Płynącej jak ludzka krew
Hartowanej przez twardość głazów
Widzę to co odeszło pośród
Cichych zgromadzeń krainy
Obejmujących się cieni
Jęczących przy szczęku metalu
Widzę duchy zmarłych kochanków
Pływające tu i tam pośród ziemi
Jak czarne, swobodne wieloryby[5]
Smutny obrzęd spalenia zwłok i monotonny szum wiatru wytrącił byt z ciała i zaczął on lewitować w otwartym eterze, widząc to, co zamknięte jest przed wzrokiem ludzi żywych, słysząc to, czego nie słyszą zwykli śmiertelnicy. Tak pradawna pieśń popłynęła w przestrzeni, niczym krew w żyłach i, nie wiadomo skąd, napłynęły cienie ludzi, podczas wielkich zgromadzeń, przezroczyste kształty dawnych kochanków, pływające pośród przestworzy jak wieloryby w oceanach. Powtarzający się refren stylizuje wiersz na żałobny, monotonnie powtarzalny buddyjski lament[6], śpiewany w obliczu ognia rozdzielającego materię organiczną i zamieniającego ją w popiół. Tak żywi mitologizują moment przejścia, bo niosą w sobie rodzaj winy, że wciąż trwają przy krwioobiegu i oddechu napełniającym płuca tlenem. Mechanizm ten objaśnia Elias Canetti:
Rozmyślania o zmarłych są próbą przywrócenia im życia. Zależy nam bardziej na tym, żeby ludziom przywrócić życie, niż na tym, by ich przy życiu zachować. Namiętne próby przywracania ludziom życia są źródłem wszelkiej wiary. Z chwilą, gdy już nie boimy się umarłych, zachowujemy w stosunku do nich jedno nieograniczone poczucie winy, ponieważ nie udało się nam przywrócić życia. W najbardziej radosne i szczęśliwe dni to poczucie winy jest największe.[7]
Kremacja jest rodzajem oczyszczenia bytu z grzechów, a rytuały żałobne mają potwierdzać, że żegnana właśnie istota była kimś ważnym dla świata i stanowiła niezbędny jego element, jakby cząstkę ciągnącego się od wieków łańcucha, chwilowo przybierającego formę DNA, a po przejściu przez ogień, wracającego w obręb jednorodnych pierwiastków. Lament płaczącej matki, modlitwa czarownika bimo, szloch sióstr i braci, zawodzenie innych członków wspólnoty rodowej, są jak odwieczna żałobna pieśń, potęgująca się w chwili rozpadu ciała, pożegnania ludzkiego kształtu i narodzin wolnego ducha. Echo powtarzające dźwięki, rozprzestrzenia je pośród dalekich gór i zdaje się wtedy, że cała natura płacze nad tym, który właśnie przeistoczył się i wszedł na zawsze w obręb wieczności. Nuosu przykładają wielką wagę do ceremonii pogrzebowych i stają się one rodzajem święta całej społeczności, a gremialne odprowadzanie prochów do miejsca spoczynku jest jak błogosławieństwo tych, którzy jeszcze żyją, ale niebawem podążą tym samym szlakiem i połączą się ze zmarłym w komunii elementarnej materii. Wszystko tutaj ma swoje znaczenie, począwszy od kolorów stroju i haftów odzienia – niebieskiego, czarnego i żółtego – a skończywszy na rytualnych śpiewach i podkreślaniu integralnej, plemiennej więzi. Kremacja jest w tej poezji kresem wszystkiego i rodzi też lęk przed wiecznością, otwierającą się bezpowrotnie i triumfującą nad życiem. Ta wieczność ma wiele wymiarów i – jak w pięknym sonecie pt. Zasłona życia i śmierci – symbolizowana jest przez gwiazdozbiór Wielkiego Wozu:
Prąd rzeki prze tylko w jedną stronę;
I czas wciąż upływa w obliczu piękna gór;
Ludzie mówią, że przeszła burzliwa ulewa,
I życie w górach ostatecznie się zmieniło.
Tylko słowa ognia powiewają na wietrze
Na ścieżce życia wybranej przez wiele tysiącleci;
To nie przypadek że przetrwała do dzisiaj;
Tradycyjna mądrość przekazana w czarach wina.
Gryka na wysokich zboczach okryta gwiezdnym pyłem;
Z rodzimych siedlisk zostały tylko zwalone ściany;
I nie usłyszysz już skargi drumli.
W górze siedem gwiazd odwiecznego Wielkiego Wozu;
Niczym kurtyna okrywa na przemian życie i śmierć;
Jakże żal że właśnie dziś zdecydowała się opaść.[8]
To jest chwila bolesna i euforyczna zarazem, to wielki smutek i wielka radość, alfa i omega, rozpad i kształtowanie, niebyt i narodziny nowej formy, to eternalny ryt przejścia. Kimkolwiek człowiek by nie był i cokolwiek by nie zrobił, dojdzie do kresu sił, zostanie zdruzgotany przez choroby i ból i wreszcie umrze, a żałobnicy przygotują ceremonię kremacji i wezmą udział w obrzędach funeralnych.[9] Ta śmierć będzie potwierdzeniem odwiecznej metamorfozy i powszechnego umierania bytów, roślin i zwierząt, erozji skał i kamieni, a nade wszystko rozpadu więzi rodzinnych i plemiennych, zanikania miłości ziemskiej i pojawiania się energii kosmicznej. W takim momencie potrzebni są przewodnicy, którzy odprowadzą świadomość do bram istnienia i wraz z nią wnikną na chwilę do świata duchowego, by wypowiedzieć tam ostatnie słowo pożegnania i wrócić z powrotem do żywych. Takimi kapłanami są dla ludu Nuosu bimo, czyli czarownicy i szamani, odwieczni powiernicy ludzkich trosk i ci, którzy swoimi opowieściami łagodzą ból przemijania. Nie ulega wątpliwości, że poezja Jidiego Majii staje się rodzajem takiego zaklęcia, a poeta zyskuje rangę jednego z najważniejszych bimo swojego ludu. Stając na wyniosłej skale, pochylając się nad taflą górskiego jeziora, patrząc w gasnące oczy jelenia, orła i pstrąga, wypowiada prawdy elementarne i generuje liryczne treści, które chwytają za serce i stają się intelektualnym kontekstem dla prostego, zgodnego z naturą życia i odwiecznych ceremonii, rozgrywających się pośród rodzinnej ziemi i w dalekich rewirach wszechświata. Poeta pogodził się ze śmiercią i zaakceptował to, że kiedyś jego ciało trawić będą płomienie:
Nadejdzie kiedyś taki dzień
Gdy moja dusza poszybuje
Do skrawka ziemi pod gwiazdami
Jak wyczerpany ptak pchany
Ku krawędzi stałego lądu
A moja czaszka Nuosu
Spocznie przy czaszkach przodków
I w moim pradawnym języku
Wyrazi tęsknotę za przeszłością
Tak nasze czerepy pustymi oczodołami
Wpatrzą się w wieczną zagadkę wszechświata
A niewidzialne usta szeptać będą
O dobroci i męskim pragnieniu
A jeśli najcichsze echo
Wciąż brzmieć będzie pośród dobrego świata
I słychać będzie w nim choćby jeden głos
Spoczniemy słodko pośród wieczności[10]
Wiara w świat duchowy pojawiała się we wszystkich religiach świata, a negowana przez ateistów i wolnomyślicieli, stawała się podstawą mistycznych systemów w epoce romantyzmu. Adam Mickiewicz pisał o swoich doświadczeniach przejścia ku innym światom:
Co wam powiadam, nie gadam tego z głowy, nie daję wam doktryny; widziałem ten świat, byłem w nim kilka razy, dotknąłem się go duszą nagą. Tamten świat nie jest w niczym różny od tego; wierzcie mi, że tam zupełnie jak tutaj. Człowiek umierając nie zmienia miejsca, zostaje w miejscach, do których przylgnął duchem; oto zagadka duchów zaklętych, pokutujących. Na tamtym świecie żyjesz pośród tych samych duchów, z którymi tutaj żyłeś, musisz kończyć, co na ziemi, w ciele, powinieneś był zrobić, a nie zrobiłeś. A robota bez ciała nadzwyczajnie ciężka; musisz działać na ziemię, pozbawiony wszelkich środków ziemskich. Przez pięćset lat trzeba czasem czekać i jęczeć. Wielkie szczęście dla świata duchów, jeżeli go poruszy człowiek w ciele. Wtedy dla niego jest to samo, co żeby między nami pies zagadał; jest to cud dla nich. Dlatego to Chrystus wstąpił do piekła ciałem.[11]
Majia porównuje oderwanie się duszy od ciała do lotu zmęczonego ptaka nad morzem, pchanego niewidzialną siłą instynktu ku brzegom stałego lądu. Po kremacji zostaną kości, a nawet całe czaszki, pośród których znajdzie swoje miejsce wiecznego spoczynku czerep poety. Ożywiana siłą pilnującego prochów ducha, czaszka pustymi oczodołami wpatrzy się niewidzialną zagadkę wszechświata.[12] Jej magiczna moc generować wciąż będzie słowa w starożytnym języku Nuosu, traktujące o dobroci i pragnieniu. Tak błogo wniknie w wieczność, która stanie się rodzajem ostatecznego łoża, rozesłanego od początku do końca wszechrzeczy. Czaszka i szkielet, to ważne elementy kulturowe w poezji Majii, mające jednak szerszy kontekst, wykraczający daleko poza matriarchalne opowieści rodowe i orbitujący – wskazuje to Eliade – w stronę obrzędowości tybetańskich:
Znana jest rola czaszek ludzkich i kobiet w ceremoniach tantrycznych i lamaistycznych. Tak zwany taniec szkieletów ma zupełnie szczególne znaczenie w dramatycznych inscenizacjach zwanych cz’am, których zadaniem jest między innymi oswoić widzów z przerażającymi wyobrażeniami bóstw opiekuńczych, ukazujących się w stanie bar-do, to znaczy pośrednim stanie między śmiercią i ponowną reinkarnacją. Z tego punktu widzenia cz’am może być uważane za ceremonię inicjacyjną, gdyż przynosi pewne objawienia dotyczące doświadczeń pośmiertnych. Uderzające jest więc stwierdzenie, w jakim stopniu te stroje i maski tybetańskie w postaci szkieletu przypominają stroje szamanów z Azji Środkowej i północnej. W niektórych przypadkach niezaprzeczalnie mamy do czynienia z wpływami lamaistycznymi, zdradzanymi zresztą przez inne ozdoby na stroju szamana syberyjskiego, a nawet przez niektóre formy bębna. Nie należy jednak spieszyć się ze stwierdzeniem, iż rola szkieletu w symbolizmie stroju szamańskiego w Azji Północnej wynika wyłącznie z wpływu lamaizmu. Wpływ taki , jeśli rzeczywiście miał miejsce, umocnił jedynie bardzo stare rdzenne koncepcje dotyczące świętości kości zwierzęcia i konsekwentnie kości ludzkiej.[13]
U Majii każda kolejna odsłona liryczna staje się dalszym ciągiem opowiadanej wciąż od nowa historii plemienia i jednego, wyodrębnionego z niego bytu, jakby specjalnie powołanego, by głosić jego chwałę. Poeta ma świadomość tego, że został wybrany z wielu i stara się wypełnić to, co wyznaczyło mu przeznaczenie – mógł przecież żyć stale pośród gór Liangshanu, mógł jak jego ojciec, ze strzelbą wychodzić na polowania i wieść senną, spokojną egzystencję pośród klanu rodzinnego. Mógł tańczyć przy ogniskach i spoglądać w dal ze szczytów górskich, ale jego losy tak się potoczyły, że znalazł się w gronie poetów świata, zaczął głosić chwałę ziemi i swego narodu w najdalszych zakątkach globu. Mógł śpiewać w małych chatkach, odgrodzony od mroźnych, kosmicznych dali, mógł wsłuchiwać się w opowieści starców i szamanów, ale dane mu było stanąć w obliczu wszechświata i nieustannie powtarzać elementarna prawdę o istnieniu: Jestem Nuosu! To jest jego wielkie zadanie, a zarazem rodzaj modlitwy powtarzanej przez pokolenia, to ciąg przypomnień i uwzniośleń, daleki pogłos dziejów, które się dokonały i które nadejdą. Tak poeta stał się zarazem kapłanem, któremu dynamikę nadały działania bogów:
[Poeta] został wysłany przez bogów dla obrony ludzi przed demonami; obrona ta jest jeszcze bardziej niezbędna po śmierci, gdyż ludzie są wielkimi grzesznikami, co czyni ich łupem dla demonów. Ale bogowie, ulitowawszy się nad ludźmi, wysłali Pierwszego Szamana, aby pokazał im drogę do boskiej siedziby. (…) łączność między Ziemią, Piekłem i Niebem dokonuje się poprzez wertykalną oś, axis mundi. Pośmiertne zstępowanie do Piekieł, z przejściem przez most i labiryntycznym przechodzeniem przez dziewięć kręgów, zachowuje jeszcze schemat inicjacyjny: nikt nie może dotrzeć do Nieba bez uprzedniego zstąpienia do Piekieł.[14]
Ta axis mundii, znana z wielu opowieści kulturowych i mitów, stanowi punkt dojścia dla rozumiejących bytów, a także rodzaj duchowej drabiny, po której zmarli Nuosu wspinają się do nieba. Pojawia się ona nawet w sennych majaczeniach:
Jakże szybko, beznamiętnie
Przemijają nasze dni
Między paleniskiem i żarnem
I już wspinamy się po drabinie
I tulimy się we śnie
Każdy dzień podobny do siebie
Każdy miesiąc podobny do siebie
I nawet gdy się budzimy
Widzimy księżyc i gwiazdy[15]
Byty duchowe wspinają się po symbolicznej drabinie do nieba, próbują naśladować axis mundi, ale w gruncie rzeczy wnikają w coraz głębsze rewiry wszechświata. To jest też rodzaj ucieczki od odwiecznego ognia, który rozwiązał supły ciała, ale też nieodwracalnie zamknął drogę do świata żywych, przynajmniej w cielesnej formie istnienia.
Zdumiewające są poszczególne warstwy wyobraźni kulturowej Jidiego Majii – w swoim inicjacyjnym kształcie uformowane przez mitologie ludu Yi, ale w miarę poznawania kultury światowej i poezji różnych kręgów geograficznych, wchłaniające wiele obcych ujęć, wierzeń i elementów kosmogonicznych. Warto tutaj sięgnąć do dziedzictwa europejskiego, gdyż poeta zna znakomicie mity o stworzeniu i sięga w swoich uogólnieniach poetyckich po spuściznę celtycką, grecką i rzymską, transplantując je udanie na grunt współczesnej poezji chińskiej. I tak Grecy zawsze gorąco dyskutowali o początkach wszechrzeczy,[16] a ich „wrząca”, południowa krew i zatopienie kultury w micie śródziemnomorskim, a nade wszystko usytuowanie kraju pośród gór i wysp oblewanych przez zjawiskowe morza, ustalały horyzont rozważań kosmogonicznych bardzo wysoko. Podobnie jak w kulturze egipskiej myśliciele i twórcy, filozofowie i artyści stale obcowali z ogromami kosmicznymi i ziemskimi. Niebo w tych krainach bywa równie często bezchmurne, a wtedy odsłaniają się głębiny kosmosu, miliardy gwiazd i całych galaktyk, wyraźna smuga Drogi Mlecznej, a także planety, odbijające intymne światło. Trudno zatem dziwić się, że w kulturze greckiej powstało kilka mitów mówiących o prapoczątkach. Robert Graves wymienia mit pelazgijski, homerycki, orficki, olimpijski, a także filozoficzny, o stworzeniu. I tak w przedhelleńskim micie pelazgijskim mowa jest o bogini wszechrzeczy Eurynome, która:
Naga wyłoniła się z chaosu, nie miała jednak na czym oprzeć stóp, wobec czego tańcząc samotnie na falach, oddzieliła morze od nieba. Tańczyła w kierunku południa, a wiatr, który wiał w ślad za nią, wydawał się czymś nowym i zbyt samodzielnym, by od niego zacząć dzieło stworzenia.[17]
Potem bogini ta ulega zdumiewającym metamorfozom, łączy się z wężem Ofionem, przemienia w gołębicę, krąży nad falami i znosi jajo wszechświata. Po jego pęknięciu wysypały się dzieci Eurynome, czyli wszystko co istnieje: Słońce, Księżyc, Planety, Gwiazdy, Ziemia z górami i rzekami, drzewami, ziołami i istotami żyjącymi. Następnie kreatorka ta:
Stworzyła siedem mocy planetarnych, nad każdą ustawiając tytankę i tytana. Teja i Hyperion rządzili słońcem, Fojbe i Atlas – Księżycem, Diana i Krios – Marsem, Metyda i Kojos – Merkurym, Temida i Eurymedont – Jowiszem, Tetyda i Okeanos – planetą Wenus, Rea i Kronos – Saturnem. Pierwszym jednak człowiekiem był Pelazgos, przodek Pelazgów. Wyskoczył on z ziemi arkadyjskiej, a za nim inni, których nauczył budować chaty, żywić się żołędziami i szyć tuniki ze świńskiej skóry.[18]
Odmienną wersją mitu pelazgijskiego był mit z Iliady Homera, mówiący o tym, że wszyscy bogowie i wszystkie istoty żyjące miały swój początek w rzece Okeanos, a Tetyda była matka Okeanosa. Także i to dookreślenie ma charakter przestrzenny i związane jest z kreacją rzeczywistości w Iliadzie[19] Także mit orficki nawiązuje do elementów podań przedhelleńskich, a szczególnie do motywu symbolicznego jaja.[20] W micie olimpijskim mowa jest o tym, że:
Na samym początku Matka Ziemia wyłoniła się z Chaosu i we śnie urodziła syna swego Uranosa, który spoglądając na nią czule ze szczytów gór polewał żyznym deszczem doliny, ona zaś rodziła trawy, kwiaty i drzewa oraz zwierzęta i ptaki. Od tego samego deszczu popłynęły rzeki, on też wypełnił wklęsłe miejsca wodą, i tak powstały jeziora i morza.[21]
Potem przyszedł czas na narodziny pierwszych dzieci – sturamiennych olbrzymów, a potem trzech dzikich jednookich kiklopów. Natomiast filozoficzny mit o stworzeniu bliższy był Księdze Genesis, gdyż – szczególnie w Teogonii [211–232] Hezjoda – wywodził wszystko od stanu pra–ciemności. Wtedy to nad światem unosiła się czarna zasłona, niczego nie było widać, niczego nie można było przeniknąć wzrokiem – nie było nawet wzroku, który mógłby zmierzyć się z Ciemnością. Z niej dopiero wyłonił się Chaos, a z tej pary z kolei powstały Noc, Dzień, Ereb i Powietrze. Dalej mają miejsce kolejne związki i „rodzą” się kolejne dzieci. Najbliższym jednak kosmogonii starożytnego Orientu są zapożyczone z mitu o Gilgameszu opowieści Owidiusza:
Bóg Wszechrzeczy – bez względu na to, kim on był, niektórzy bowiem nazywają go Naturą – pojawiwszy się nagle w chaosie oddzielił ziemię od nieba, wodę od ziemi, górne warstwy powietrza od dolnych. Wyswobodziwszy żywioły ustawił je w takim porządku, w jakim są obecnie. Podzielił ziemię na strefy, niektóre bardzo gorące, inne bardzo zimne, jeszcze inne – umiarkowane. Uformował góry i równiny i przybrał je w trawy i drzewa. Nad ziemią rozpiął bezkresny firmament, pokrył go gwiazdami i wyznaczył miejsce czterem wiatrom. Wody ożywił rybami, ziemię zwierzętami, a niebo Słońcem, Księżycem i pięcioma planetami. Na końcu stworzył człowieka.[22]
Grecki system kosmogoniczny ma ścisły związek z poglądami filozofów na temat elementarnego charakteru świata i często porównywany jest z chińskimi poglądami na temat stworzenia. Myśliciele podążają od wskazywania jednostkowych żywiołów, wpływających na kształt rzeczywistości (Tales – woda, Heraklit – ogień, Anaksymenes – powietrze, Ksenofanes – ziemia), bądź będących jej odbiciem, do teorii Empedoklesa z Agrygentu, ustalającego w przyrodzie wzajemne relacje czterech żywiołów – wody, ognia, powietrza i ziemi.[23] Kultura celtycka także miała własną kosmogonię, jednak jej adekwatne odtwarzanie napotyka na liczne trudności. Jak wiadomo w kulturze tej całą wiedzę o świecie, człowieku i stworzeniu przekazywano w tradycji ustnej. Strażnikami tych mądrości byli druidzi, starożytni kapłani i magowie, rozjemcy w czasach wojen i sędziowie we wszystkich spornych kwestiach. Jak pisze o nich Shahrukh Husain:
Byli też znakomitymi astronomami dysponującymi ogromną wiedzą z dziedziny matematyki i nauk przyrodniczych. Sam Cezar przyznawał, że „mieli wielką wiedzę o gwiazdach i ich ruchach, o rozmiarach świata i ruchu sklepienia niebieskiego i gwiazd.” Wymyślili wyszukany kalendarz lunarny, którego miesiące liczyły dwadzieścia dziewięć albo trzydzieści dni, a każdy miesiąc dzielił się na dwa półmiesiące. Czas ustalano raczej wedle nocy niż dni i używano okresów przestępnych, żeby dopasować kalendarz do roku słonecznego.[24]
Celtowie przemierzali ogromne przestrzenie, zdążali do różnych miejsc w Europie (docierali nawet do granic Zachodu i Orientu), by w świętych gajach dębowych odbywać narady albo wymieniać wiadomości o wydarzeniach i o świecie – żyli pośród przyrody i w niej szukali odpowiedzi na dręczące ich pytania natury kosmogonicznej. Wielką rolę odgrywały w ich obrzędach monumentalne kamienie, kolumny, kręgi tworzone w miejscach magicznych. Jednakże – pisze Husain:
W wierzeniach najważniejszą rolę odgrywały niebiosa. Były źródłem burz – budzącej grozę manifestacji boskiej potęgi – przynoszących ożywczy deszcz. Przede wszystkim jednak niebiosa stanowiły domenę słońca – źródła ciepła, światła i wzrostu. Z symboliką solarną związanych jest ściśle kilka boskich postaci. Są to tacy bogowie jak Lugus, o którym sądzi się, że jest spokrewniony z iryjskim bohaterem Lugiem oraz z walijskim Lleu. Wszystkie te trzy imiona oznaczają „jasny” albo „błyszczący”. Choć Lugus mógł być pierwotnie bogiem słońca. […] Licznych celtyckich bogów porównywano do Jupitera, najwyższego pana niebios i głowy panteonu rzymskiego. Jako władca wysokich miejsc, Jupiter bywał kojarzony z lokalnymi bóstwami gór, takimi jak celtyccy bogowie alpejscy Uxellinus i Poeninus. Najczęściej jednak identyfikowano go z celtyckimi bóstwami niebiańskimi. […] Niejednokrotnie bóg nieba niesie koło, najczęściej spotykany celtycki symbol słońca, oraz grom pioruna, wskazujący, że bóg nieba jest zarazem bogiem burzy. Piorun był najważniejszą bronią Jupitera, toteż bóstwo rzymskie kojarzono nieraz z celtyckim Taranisem, bogiem burzy, którego imię tłumaczy się jako Gromowładny. Taranis wydaje się bóstwem bardzo popularnym, choć niewiele wiadomo o jego kulcie. Może stanowił po prostu boską personifikację pioruna albo też odgrywał bardziej znaczącą rolę jako bóstwo sprowadzające deszcz, a co za tym idzie – urodzaj. Innym bogiem kojarzonym z pogodą był Bóg Młot […] przedstawiany zazwyczaj z symbolami słońca, cieszył się szczególną popularnością w regionach uprawy winorośli. Według jednej z teorii wierzono, że pod koniec zimy bóg uderza w stwardniałą, zmarzniętą glebę, głosząc powrót ciepłego słońca i zmiękczając ziemię pod uprawę.[25]
Druidzi zaskakująco wiele wiedzieli o kosmosie i o jego pierwotnej formie, a wpatrując się w niebo pragnęli zrozumieć czym jest boska moc wprawiająca w ruch galaktyki i planety, generująca nieustannie w przestrzeni nowe twory, nowe zjawiska, nowe elementy świata materialnego. Jakże daleko idą tutaj korespondencje z mitami i eposami ludów Nuosu, z którą powiązana jest pierwotna warstwa wyobraźni Jidiego Majii – jak podaje Małgorzata Religa:
Poza kultem przodków, religia Nuosu obejmuje wiarę w istnienie różnych duchów natury (nieba i ziemi, gór, rzek, roślin i zwierząt itd.) oraz demonów – najczęściej są to dusze zmarłych, które z różnych powodów nie uzyskały statusu przodka, demony nieokreślonego pochodzenia, sprowadzające choroby i epidemie, urażone duchy. Drugim typem kapłana, który przeprowadza lub pomaga w przeprowadzaniu rytuałów nieco mniejszej wagi, związanych z mniej ważnymi duchami są suni – szamani, którzy w odróżnieniu od bimo bywają (lub bywali) niepiśmienni, gdyż ich funkcja nie zależy od znajomości rytualnych tekstów, ale od bezpośredniego nawiedzenia. O ile rytuały odprawiane przez bimo są spokojne i ciche, rytuały suni obejmują bicie w bębny i gwałtowny taniec. Funkcję bimo mogą pełnić tylko mężczyźni, wśród szamanów znajdują się także kobiety, nazywane moni.[26]
Tak oto za sprawą warszawskiej sinolog wkraczamy w niezwykle interesującą płaszczyznę twórczości chińskiego poety, mającą związek z magią i obrzędowością jego ludu, a nade wszystko z wiarą w istnienie na tym i na tamtym świecie duchowych przewodników.
Od wielu lat na Zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych Ameryki rośnie zainteresowanie szamanizmem. Tacy autorzy jak Eliade, Lévi-Strauss, Castaneda, Andrews przyczynili się do rozkwitu nauk orbitujących wokół tego kulturowego fenomenu. Nie maleje też zainteresowanie szamanem, jako wyrazicielem nadwrażliwości, której korzeni szukać należy głęboko w naturze człowieka i w pierwotnych obrzędach inicjacyjnych. Według klasycznych definicji:
Szaman to neurotyk i psychopata; szaman to najrozsądniejsza osoba w społeczeństwie, głęboko odczuwająca potrzeby bliźnich; szaman to hochsztapler i szarlatan. Wszystkie te sprzeczne cechy przypisują szamanom zewnętrzni obserwatorzy i trudno się nie zgodzić, że wszystkie oddają prawdę o szamańskiej osobowości i psychice. (…) Ogromnym zadaniom, jakie nakłada na szamana jego powołanie, jest w stanie podołać jedynie osoba obdarzona wyjątkowymi zdolnościami. W takim kontekście Szamanizm jest wizjonerską tradycją, pradawną praktyką wykorzystującą odmienne stany świadomości do kontaktowania się z bogami i duchami świata natury. Kiedy myślimy o szamanizmie, pojawia nam się obraz zagadkowego i tajemniczego czarownika lub czarodziejki – kogoś, kto poprzez wejście w stan transu potrafi podjąć wizyjne poszukiwanie duszy, podróżować do świętych miejsc i przekazywać ludziom sprawy o kosmicznym znaczeniu. Szaman może być uzdrowicielem, zdolnym do pokonania duchów choroby, czarodziejem, zjednującym sobie pomoc duchów w magicznych działaniach, albo pewnego rodzaju psychicznym detektywem odnajdującym zagubione rzeczy. W innych przypadkach może wydawać się kimś w rodzaju kapłana – pośrednikiem pomiędzy bogami Stworzenia i lepiej znaną sferą codziennych domowych spraw. Ale niezależnie od specyficznej roli jaką pełni, szaman budzi powszechny lęk i szacunek, ponieważ potrafi podróżować do innych światów i wracać z boskimi objawieniami.[27]
Te ujęcia są na tyle ogólne, że pozwalają umieścić w ich obrębie postaci literackie nieomal wszystkich epok – od bohaterów starożytnych eposów, takich jak Gilgamesz, Szy-cing, Mahabharata, Szah-name poprzez greckie postaci tragiczne, aż do bohaterów literatury nowożytnej. Zmieszczą się w obrębie tych formuł Don Kichot i Faust, Raskolnikov i Hans Castorp, Aureliano Buendia i Wilhelm z Baskerville, bohaterowie eksperymentalnych dramatów i personifikacje z poezji najnowszej. Słowem postać szamana jest uniwersalnym symbolem, w którym nowe generacje odnajdują dla siebie ekscytujące znaczenia i treści. Ale dzieje się tak też dlatego, że szaman jest kimś kto przesiewa przez sito bytu ludzkie ego, jest strażnikiem obszarów tajemnicy i celnikiem przy przejściu do terytoriów uświęconych.
Największa w Yunnanie grupa etniczna, po Chińczykach Han, hermetyczna narodowość Yi – z której wywodzi się Majia – ma swoich kapłanów o profilu szamańskim, mistrzów języka, znających doskonale święte pisma. Osoby te, nazywane bimo ubierają się w czarne szaty i noszą charakterystyczne wielkie kapelusze.[28] Jakież wrażenie na młodych ludziach musieli wywierać tacy ludzie, przewodniczący rytuałom i świętom (najbardziej znane to Święto Pochodni). To oni obcowali najbliżej ze śmiercią, odprawiając stosowne rytuały, dokonując egzorcyzmów i lecząc niektóre choroby, a nawet reinkarnując byty:
Kiedy go słyszysz
Zdaje się ułudą
Jak nikła wstęga niebieskawego dymu
Dlaczego dopiero teraz pasma gór
Okryła odwieczna cisza
I czyj głos niesie się między człowiekiem i duchami
Jakby opuścił ciało
Zaprawdę między rzeczywistością a nicością
Jest pieśń ludzkich i boskich tonów
Co głosi pochwałę narodzin i śmierci
A gdy przywołuje słońce, gwiazdy, rzeki
i starożytnych herosów
Gdy przywołuje bóstwa i nadprzyrodzone moce
Odeszłe byty zmartwychwstają![29]
W odróżnieniu od suni, bimo pochodzą z rodzin prostych i arystokratycznych i oprócz pochówków, nadzorują też wesela – widuje się ich przy domostwach, gdzie studiują starożytne pisma. Yi deifikują swoich przodków, ale wyznają też kult naturalnych żywiołów – wody, ognia, ziemi i powietrza. Prócz nich czczą góry i ich szczyty, lasy i pojedyncze drzewa[30], niebo i mocarne ptaki, takie jak orły. Rytuały w bimoizmie odgrywają ogromną rolę, a poszczególni kapłani zyskują sławę dzięki uzdrowieniom, wypędzaniu złych mocy, wróżbiarstwu i analizach relacji ludzi z bogami. Łatwo sobie wyobrazimy młodego poetę, gdy siedzi przy rodowym ognisku i słucha opowieści bimo o symbolicznych smokach i demonach.
To było swoiste czuwanie przy bimo, takie samo jak po jego śmierci, bo sfery egzystencjalne nie miały tu znaczenia:
Gdy bimo umiera
Szlak ojczystej mowy odcina powódź
W takiej chwili wszystkie jego słowa
Stają się blade, słabe i tracą właściwe znaczenie
Opowieści, czyniące twardym jak kamień, zapadają w ciszę
Czuwanie przy bimo
Jest czuwaniem przy kulturze
Jest czuwaniem przy tym co nas współtworzy
I naprawdę nie ma wyboru
Bo czas się wypełnił
I popołudnie zblakło
I zdawać by się mogło że tradycja została zszargana
I tony epickie zlodowaciały
Czuwając przy bimo
Nie opłakujemy
Duchowej istoty jednego człowieka
Nasze oczy błyszczą od łez
Bo żałujemy umarłej mądrości
I żywego umysłu
Czuwanie przy bimo
Jest spojrzeniem wstecz epoki
Pełnej tajemnic, uczucia I łez![31]
Funkcję bimo otrzymać można w spadku po przodkach lub przez nadanie tytułu, a suni musi być mianowany przez starszyznę. Szczególną rolę odgrywają uświęcone kobiety, nazywane moni, które mogą występować jako powszechnie szanowane szamanki[32]. Yi – niczym kapłani lamajscy – wierzą w wiele złych duchów, które powodują choroby, przyczyniają się do złych zbiorów i innych nieszczęść, przywołują śmierć i potrafią zamieszkiwać rzeczy materialne. Gdy ktoś umiera, w drzwiach jego domostwa zostaje zabita świnia lub owca, co ma chronić tę osobą i spowodować, że będzie on stale w kontakcie z żywymi członkami plemienia. Lud Majii wierzy w to, że człowiek ma wiele dusz, spośród których jedna pozostaje na zawsze przy jego szczątkach, a inne wędrują w wolnym mistycznym przestworze[33] lub reinkarnują się w innych osobach. Od lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku – po zniesieniu ograniczeń religijnych w Chinach – bimoizm zaczął się odradzać w swoim pierwotnym kształcie. Władze pozwoliły budować duże świątynie i ceremonialne centra w największych ośrodkach miejskich prowincji Yunan i Syczuan. Tak oto niegdyś przygasły ogień znowu wystrzelił w górę, a niesione przez tłumy pochodnie przydały magii odwiecznym ziemiom zamieszkiwanym przez Yi. Swoją fascynację ogniem poeta udokumentował w wierszu o jego bogu:
Wolność tańczy w płomieniu, wiara skwierczy w ogniu
Śmierć czai się w ciemności, otchłań śpi obok mnie
Gdy z głębin pierwotnego chaosu, ogień dobędzie łowcę
Odrzuć oziębłość kobiety, deklamującej wiersz
Bądź dumny jak światło w obliczu zakwitających kwiatów grzechu
Drżenia krainy, mieniącej się w promieniach słońca
Wysyłającej ostrzeżenia i uśmiercającej sny cierpiących dusz
Oddal przestrach. Jeśli spokój ma błogosławić byty
Niechaj bestie i demony płoną w ogniu
Z brzoskwinią serca, w pełnym blasku, niech świt się zrodzi
I niechaj nie zaczyna się krakaniem wrony,
Tylko otwarciem oczu[34]
Ogień nieodparcie kojarzy się autorowi z uwolnieniem z więzów ciała, z uświęconą rytuałami kremacją, podczas której prócz ciała giną demony, które chyłkiem wdarły się do świadomości ludzkiej. Ta sakralizacja musi dokonać się w chwili osiągnięcia nirwany ze światem, w momencie poczucia dumy z tego co się zrobiło w ziemskim świecie. Przejście do krainy zmarłych, natychmiastowa spiralna kosmizacja[35], ma być jak otwarcie oczu po długim śnie, ma przypominać wejście w światło, opuszczenie na zawsze mroku i zbliżenie się do któregoś z bogów. Trudno wyodrębnić w teologicznej myśli chińskiej pojęcie jednego boga, znane w chrześcijaństwie czy islamie, ale literatura na ten temat – wskazuje Joseph Needham – jest ogromna i sięga czasów starożytnych:
Trudno analizować starożytne chińskie koncepcje Boga. Temu tematowi poświęcono liczne dzieła, ponieważ w ciągu ostatnich kilku wieków chrześcijańscy misjonarze prowadzili wielkie debaty co do poprawności przekładu pojęć europejskich na język chiński. Większość tych dzieł obecnie nie jest warta papieru, na którym je zapisano, gdyż w owych czasach badania sinologiczne znajdowały się dopiero w zarodku. Wiadomo, że w języku chińskim najstarsze nazwy dla Boga to t’ien (Niebo) lub szang-ti (Najwyższy władca), chociaż stosowano także inne, na przykład caj (Namiestnik) w Czuang-cy, w swojej najstarszej formie, niewątpliwie stanowi znak antropomorficzny (prawdopodobnie bóstwa), ti przypuszczalnie również, choć można mieć pewne wątpliwości. Jak sądzę, to samo odnosi się do caj, który wiąże się ze znakiem oznaczającym demona. Sinolodzy wiele wysiłku włożyli w zbadanie, w jakim stopniu w Chinach starożytnych personifikowano takie koncepcje, lecz trudno podsumować wnioski, do jakich doszli. Powstało wiele teorii, Creel na przykład uważa, że szang-ti jest deifikacją funkcji cesarza (lub wielkiego króla z epoki brązu); Granet twierdzi, że było uosobieniem kalendarzowego porządku czterech pór roku, inny pogląd reprezentował Fitzgerald, upatrując w szang-ti i w t’ien symbole Pierwszego Przodka. H. G. Creel wyraził opinię (obecnie powszechnie akceptowaną), że szang-ti jest pojęciem starszym i wiąże się z dynastią Czou. Taj Kuan-i uważa, że nazwa szang-ti została przejęta przez Chińczyków od ludów Miao. W każdym razie wyraźnie widać, że a) najwyższa istota, znana i czczona w starożytnych Chinach, nie była stwórcą w znaczeniu przyjmowanym przez Hebrajczyków i Greków; b) w starożytnych Chinach idea uosobionego najwyższego boga, chociaż rozwinięta, nie zawierała koncepcji boskiego, niebiańskiego prawodawcy, wydającego rozkazy pozaludzkiej przyrodzie; c) pojęcie najwyższego bóstwa szybko stało się zupełnie bezosobowe. Nie oznaczało to, że Chińczycy uważali, iż w przyrodzie nie panuje żaden porządek, lecz że taki porządek nie został ustalony przez indywidualną rozumną istotę; stąd brak gwarancji, że inne takie istoty rozumne potrafią odczytać w swych własnych ziemskich językach kodeks praw uprzednio sformułowany przez Boga. Nie wyobrażano sobie, by kodeks praw przyrody mógł zostać odkryty i odczytany, ponieważ brakowało pewności, że istota boska, choćby bardziej rozumna od człowieka, kiedykolwiek taki kodeks sformułowała.[36]
Teologia ludów Nuosu czeka wciąż na swoje źródłowe opracowanie, ale łatwo zauważymy, że w poezji Majii, moc sakralną ma odwieczny ogień, przeszywający czas i przestrzeń[37] i stający się narzędziem pradawnych, naturalnych bóstw. Kojarząc się poecie z poezją, ogień ma swoje fazy i stadia:
Poezja to przygasający ogień węgli,
To przezroczyste sklepienie nieba.
To szukanie Nowych ludzkich wcieleń.[38]
Poezja kulturowa, jako analogon ognia, raz jest żywsza, a innym razem odwzorowuje jego przygasanie i majestat nieba, pośród którego poruszają się duchy przodków, a może też i wyodrębniony przez Needhama – szang-ti – Najwyższy władca. Tę poezję zrodziły obrzędy kulturowe ludu Yi, w których ogromną rolę odgrywa utleniający wszystko żar. Dlatego podczas świąt i ceremonii pogrzebowych, podczas debat z bimo i suni, dorastający młodzieniec wpatruje się z przejęciem w Jaskrawy żar paleniska:
Do śmierci będę wspominał z czułością
Te noce, gdy jarzył się ogień, a moi bliscy
Kiwali się miarowo i gawędziarz snuł swoją
Opowieść…Któż mógłby to zapomnieć?
Pamięć jest grą światła i ciemności
Czas opromienia jasnością niknącą rzekę
Gdy kolumna jeźdźców zbliża się do krawędzi snu
Srebrny blask siodeł znika w głębi znaczeń
A potem pojawia się znowu. Starsi i mędrcy
Nie usprawiedliwią zapomnienia,
bo jest ono Prawdą i godnością tej ziemi.
Tak, oddaję część moim przodkom,
żyjącym w bohaterskich czasach
Opiewanych chwalebnie w eposach[39]
Przeszłość sformatowała świadomość poetycką Jidiego Majii i dała mu niezwykłą moc, zaklętą w religii i podaniowości jego ludu. Nie obyło się przy tym bez cierpienia i przemocy bezdusznej śmierci, która zawsze towarzyszy ludzkiej próbie bytu, a potem w swoisty sposób kształtuje wrażliwość i wyobraźnię pisarską. Tak pierwotna przemoc funduje przyszłe wzloty myśli i poeta musi ją przeżyć i odkryć na pożytek własnych wierszy – Rene Girard wskazuje, że jest to też element kształtujący kulturę:
Odkryć przemoc założycielską, to znaczy zrozumieć, że sacrum łączy w sobie wszystkie przeciwieństwa, nie dlatego, że różni się od przemocy, lecz dlatego, że przemoc nie jest jednolita: raz odbudowuje wokół siebie jedność, by ratować ludzi i budować kulturę, albo wręcz przeciwnie, z pasją niszczy to, co zbudowała.[40]
Poeta wraca myślą do wspólnych zgromadzeń, gdy wiele oczu wpatrywało się w żar paleniska, a czas zdawał się stawać w miejscu. Wtedy swobodnie przenikały się przestrzenie ziemskie i senne miraże i wciąż wracały w pieśni bohaterskie czasy. Ważna też była minimalizacja świata, opuszczenie na chwilę struktur kosmicznych i zestrzelenie wszystkich i wszystkiego do magicznego kręgu, pośrodku którego jarzył się jaskrawy znicz. Ta tendencja – wskazuje Eliade – miała szerszy charakter w Chinach różnych epok, a swój szczyt znalazła w tendencji odgradzania domostw murami i zakładania małych ogrodów przydomowych:
Chodzi tu o odrębny, pomniejszony świat, który zakładano sobie w domu, by uczestniczyć w skoncentrowanych tu siłach mistycznych, aby drogą medytacji osiągnąć harmonię ze światem. Górę ozdabiały groty, a folklor grot odegrał dużą rolę w kształtowaniu miniaturowych ogródków. Groty są tajnym schronieniem, miejscem pobytu taoistycznych nieśmiertelnych, miejscem wtajemniczeń. Obrazują one świat rajski i dlatego właśnie wejście do nich jest niełatwe (symbolika „ciasnej bramy”). Ale cały ten zespół: woda, drzewo, góra, jaskinia, który odegrał w taoizmie tak ważną rolę, jest jedynie rozwinięciem znacznie starszej idei religijnej: idei krajobrazu doskonałego, to znaczy pełnego, obejmującego górę, wodę i znajdującego się z dala od świata. Miejsce to jest doskonałe, bo stanowi zarazem świat w miniaturze i raj, źródło błogości i miejsce nieśmiertelności. Otóż krajobraz doskonały – góra i woda – był jedynie odwiecznym miejscem świętym, gdzie w Chinach każdej wiosny chłopcy i dziewczęta spotykali się, by śpiewać na przemian pieśni obrzędowe i odprawiać igrzyska miłosne. Łatwo odgadnąć kolejne waloryzacje tego pradawnego świętego miejsca. W najdawniejszych czasach był to obszar uprzywilejowany, poświęcony, zamknięty świat, w którym chłopcy i dziewczęta zbierali się okresowo, by brać udział w misteriach życia i płodności kosmicznej.[41]
Poezja Majii przesiąknięta jest lodowatym powiewem kosmicznym i trudno się dziwić, że z takim rozrzewnieniem wspomina on owe rodowe miniaturyzacje, kiedy to czuł się bezpieczny, siedząc przy ognisku i czując jego obezwładniające ciepło. Tak wspólnota żywych i przodków ludu Yi, która rozprzestrzeniła się w krainach Chin i w nieograniczonych przestrzeniach duchowych, jednoczyła się przy obrzędowym ogniu i orbitowała ku głębiom wszechświata. Poeta wspomina takie chwile, gdy kontempluje bieg rzeki Huang-ho:
Ten czas nie miał władców, a tylko porywający wiatr i ulotny ogień
Towarzyszyły Bytowi – rozległemu i nieograniczonemu,
Opuszczonemu i przeogromnemu
I kto tam był prawdziwym suwerenem? Twór, który wszystko stworzył
O Światło, wszechobecne światło, jedyne, będące najwyższym władcą,
Jedyne dzięki któremu eteryczne powietrze mogło rozpaść się w pył
Światło będące kręgosłupem nieba, lancą kosmosu[42]
Ogień powiązany jest z różnymi obecnościami światła na ziemi i kojarzy się też z rewirami boskimi. Staje się ono kontrapunktem dla ciemności, tak jak w warstwach symbolicznych kultury świętość jest kontrapunktem dla zła. Poeta urodził się pośród gór Liangshan i po krótkim okresie dziecięcego szczęścia, wszedł w krainę dorosłości, gdzie antytezą życia i zapłatą za nie jest śmierć. Warto w takim kontekście przywołać ustalenia Włodzimierza Sedlaka, udowadniającego, że życie jest inna formą światła:
Śmierć miała się stać szkołą życia. Taką była dla człowieka zawsze, od paleolitu poczynając. Lekcja życia najpełniej wypada w kontraście ze śmiercią. O życiu przecież wiemy jedynie to, że jest zaprzeczeniem śmierci, że stanowi jej antytezę. (…) W momencie narodzin przyjąłem bezwzględny obowiązek śmierci. Są to nieodmienne pacta conventa człowieka z życiem. Zanim ten ostatni dług biologiczny spłacę, za przyjemność bycia, chciałbym sięgnąć do najistotniejszych wiązań życia; gdy one zawiodą, pozostaje jedyna droga. W tak jubilerskiej robocie lepiej jest mieć śmierć za sobą, niż przeciwko sobie. W ożywionej materii, jako układzie symetrycznym, zwierciadlanym odbiciem życia musi być śmierć. Rozwiązując jeden czy drugi człon, posiada się symetryczne widzenie zagadnienia. Tak to wygląda w dwuwymiarowej geometrii. Człowiek dorobił trzeci wymiar – nieśmiertelność. Oś nieskończoności. Ponadto życie dostawiło czwarty wymiar – czas. (…) Na niewielkim stosunkowo odcinku między urodzeniem a obowiązkiem śmierci jest bardzo wiele do wykonania. Jest to użyczone człowiekowi pole działania. Jego podwórko akcji życia. Już sama ta świadomość determinuje stanowisko człowieka w biosferze.[43]
Majia jest poetą życia i śmierci, hermetycznych przestrzeni rodowych spotkań i nieograniczonych głębi kosmicznych – świadomy odwiecznych opozycji, zdaje sobie sprawę z tego, że jego czas też jest ograniczony. Może tutaj upatrywać należy niezwykłej ekspansywności poetyckiej i wydawniczej tego autora, który niczym Mo Yan – zawojował niemal cały świat, zaznaczył swoją obecność pośród kilkudziesięciu języków i wielu odmiennych kultur. W takim rozumieniu stał się ambasadorem chińskiej myśli i poezji, a nade wszystko wprowadził swój ukochany lud Yi do ogólnej świadomości globowej. Szukając wciąż pięknych słów, szukał w gruncie rzeczy piękna religijnego i poblasku żywiołu ognia:
Słowo którego szukam
To magiczny ogień kapłana
Mogące przywołać odeszłą starszyznę
I dotrzeć do istoty wszechrzeczy[44]
Twórca wierzy, że odwieczny ogień jest pradawną siłą, poprzez którą można kontaktować się duchami zmarłych przodków. Oni też kiedyś siadali przy ognisku i śpiewali smutne pieśni narodu Nuosu, snuli opowieści bohaterskie i nawiązywali do mitów kalendarzowych, agrarnych, a nade wszystko do podań opisujących moment porzucenia okrywy cielesnej i przejścia do przestrzeni duchowych. Skoro Bachelard wskazuje, że można zasadnie mówić o poetyce, psychice, a nawet etyce, związanej z ogniem[45], to można też tworzyć analogie kosmogoniczne i szukać paradygmatów naturalnych. Majia – niczym słynny astrofizyk Stephen Hawking w teorii strun – sugeruje, że istnieją tajemne przejścia, a ogień jest jedną z najważniejszych bran[46]:
Jeśli rzeczywiście żyjemy na branie w wielowymiarowej czasoprzestrzeni, to fale grawitacyjne emitowane przez ciała na branie rozchodzą się również w dodatkowych wymiarach. Jeśli istnieje brana sąsiadująca z naszą, to fale grawitacyjne odbijają się od niej i są uwięzione między branami. Jeśli natomiast istnieje tylko jedna brana, a czasoprzestrzeń w dodatkowych wymiarach ma nieskończoną rozciągłość – jak w modelu Randall-Sundruma – to fale grawitacyjne mogą uciec i wynieść energię z naszej brany.
To spowodowałoby pozorne naruszenie jednego z podstawowych praw fizyki: zasady zachowania energii. Całkowita energia się nie zmienia, ale ponieważ my możemy obserwować tylko to, co dzieje się na branie, więc wydaje się nam, że zasada zachowania energii została złamana. Anioł, który mógłby obserwować również zdarzenia w dodatkowych wymiarach, wiedziałby, że całkowita energia się nie zmieniła, tylko rozeszła w czasoprzestrzeni.[47]
Nie po raz pierwszy lektura poezji kulturowej odsyła nas do najgłębszych tajni wszechświata, wskazując wyobraźni zdumiewające przejścia i nieuświadamiane głębie. Plemienny ogień – przywoływany przez poetę w wierszach i poematach – orbituje ku początkom wszechrzeczy i staje się nośnikiem energii ciał ożywionych i martwych, ludzi i skał, sierści rysia i czujnego spojrzenia mundżaka. Może dlatego ludzie, siedzący przy paleniskach, z taką lubością wpatrują się w niego, wyczuwają magię przedwieczną – w zdawać by się mogło – zwykłym utlenianiu materii stałej. Tylko poezja może tutaj zdjąć pierwsze warstwy chemiczne i fizyczne i sięgnąć do rozległej symboliki – tylko słowo może stać się nośnikiem treści najgłębszych, tylko liryka może udźwignąć tak bolesne opozycje jak żar pieca chemicznego w każdym bycie i tragiczną ostateczność kremacji. Słowo jest tkanką liryki i pradawnego mitu, relacjonującego jakieś istotne inicjacje typu szamanistycznego lub historycznego, ale w poezji Majii te granice zostały zatarte, ale jego rozumienie mitu bliskie jest poglądom Eliadego:
Mit opowiada jakąś historię sakralną, to znaczy prawydarzenie, które dokonało się na początku czasu, ab inito. A opowiadanie o sprawach sakralnych jest równoznaczne z objawianiem tajemnicy, gdyż postacie mitu nie są istotami ludzkimi: są to bogowie albo bohaterowie kulturowi i dlatego właśnie ich czyny stanowią tajemnice, misteria: człowiek nie mógłby ich znać, gdyby mu nie zostały objawione. Mit jest więc opowieścią o tym, co stało się in illo tempore, opowieścią o tym, co bogowie albo istoty ludzkie uczyniły na początku czasu; „powiedzieć mit” to znaczy obwieścić to, co stało się ab origine. Raz powiedziany, to jest objawiony, mit staje się prawdą apodyktyczną: stanowi prawdę absolutną. „Tak jest, albowiem powiedziano, że tak jest”, głoszą Eskimkosi Netsilik, by uzasadnić swą historię sakralną i tradycje religijne. Mit obwieszcza wystąpienie nowej sytuacji kosmicznej albo prawydarzenia. Jest to więc zawsze opowieść o dziele stworzenia: opowiada się o tym, jak się coś dokonało, jak zaczęło b y ć. Dlatego właśnie mit wiąże się z ontologią: mówi jedynie o rzeczywistościach, o tym, co stało się rzeczywiście, co się w pełni przejawiło. Chodzi oczywiście o rzeczywistości sakralne, gdyż tylko s a c r u m jest par exellance rzeczywiste. Nic z tego, co należy do sfery świeckiej, nie ma udziału w bycie, gdyż to, co świeckie, nie zostało ontologicznie ustanowione przez mit, nie ma wzorca.[48]
Ontologia tej poezji ma wiele wymiarów, ale zawsze uwzględnia eschatologię ludu Yi i wskazuje takich członków plemienia, którzy śmiało przeszli przez jej bramę i pogodzili się z nieodwracalnością zmian zachodzących w ludzkim organizmie, zaakceptowali przemoc czasu[49], starość i smutną obrzędowość funeralną.
Czasem kochający wolność duch
By posiąść godność i sprawiedliwość
Musi pogodzić się z tym że jedyną
Drogą bytu jest śmierć[50]
Przez śmierć prowadzi jedyna droga do wieczności – tam, gdzie ogień i lód są tak oczywiste jak eksplozja gwiazdy supernowej, a tylko byt duchowy może istnieć i swobodnie poruszać się w mistycznym przestworze. Takie są prawa życia pośród natury, która roztacza przed żywymi zjawiskowe widoki, mami ich radosnym seksem, a potem domaga się rozpadu ciała. Na nic tutaj będzie jakikolwiek opór – bo jak wskazuje Philippe Ariès – natura zatriumfuje w chwili ostatniej:
Przez tysiąclecia homo sapiens swoje postępy zawdzięczał oporowi, jaki stawiał naturze. Natura nie jest starannie uregulowaną i dobroczynną Opatrznością, lecz światem unicestwienia i przemocy, który wprawdzie można oceniać mniej czy bardziej dodatnio albo ujemnie w zależności od poglądu filozofów, ale który zawsze jest w stosunku do człowieka zewnętrzny, a nawet wrogi. Człowiek przeciwstawił więc stworzone przez siebie społeczeństwo naturze, którą ograniczył. Przemoc natury musiała się zatrzymać przed zastrzeżonym obszarem, jaki człowiek przydzielił społeczeństwu. System obronny zorganizowano i utrzymano, narzucając pewną moralność i religię, ustanawiając państwo i prawo, tworząc gospodarkę dzięki organizacji pracy, zbiorowej dyscyplinie, a wreszcie technologii. Ten mur obronny wzniesiony przeciwko naturze miał dwa słabe punkty, miłość i śmierć; tamtędy zawsze mogło się przesączyć trochę dzikiej gwałtowności.
Społeczeństwo zadało sobie wiele trudu, aby te dwa słabe punkty umocnić. Uczyniło wszystko, co było w jego mocy, aby osłabić gwałtowność miłości i agresywność śmierci. Obwarowało seks zakazami, które zmieniały się zależnie od społeczeństwa, ale zawsze go ograniczały, ograniczały jego władzę, utrzymywały go w ryzach. Społeczeństwo również odebrało śmierci jej brutalność, jej niestosowność, jej chorobotwórcze oddziaływanie – osłabiając jej indywidualny charakter na rzecz trwałości społeczeństwa, rytualizując ją i czyniąc ją tylko jednym z przejść, w jakie obfituje życie ludzkie, tyle że trochę bardziej dramatycznym. Śmierć została oswojona w swojej pierwotnej postaci.[51]
Poeta zrozumiał ontologię duchów przodków i w jej obręb wpisał własne bytowanie, ale uczestnicząc w kolejnych ceremoniach pogrzebowych, boleśnie też odczuł rozdział życia od martwoty:
Dane mi jest być bytem podzielonym
Zanim mogłem o czymkolwiek zadecydować
Narodziny i śmierć poczęły mocować się
W moim ciele – miejscu ich morderczego starcia
Wtedy wyodrębniłem szlachetną czerń
Ześlizgującą się szybko ku otchłani,
Wynurzającej się nade mną
Mknącej w dal strzelistym lotem[52]
To było objawienie się lodowatej przepaści wszechświata, niczym nagłe zaistnienie czarnej dziury w centrum galaktyki, do której wszystko wpada, i z której nie może się wydostać. Byt podzielony bytuje pośród żywych, bierze udział w codziennych zajęciach i ceremoniach, ale jego świadomość wciąż orbituje ku ledwie wyczuwalnym głębiom. Tylko w stanie hipnozy wkracza w tajemnicze krainy podświadomości, łączące się z rewirami śmierci i dalami wszechświata, tylko w snach ociera się o tajemnicę istnienia i odkrywa nieznane możliwości mózgu:
Dotychczasowe badania nad snem wyłoniły nie tylko problem procesów biochemicznych, lecz również wiele nowych zagadnień związanych z granicznymi stanami w zakresie zachowania się i świadomości człowieka, które doprowadziły do odkrycia pewnych szczególnych właściwości ludzkiego umysłu. W określonych fazach snu ludzie rozróżniają dźwięki, wysłuchują informacji i powtarzają je po przebudzeniu, komunikują się za pomocą odpowiedniej sygnalizacji ze światem zewnętrznym, wykonują polecenia, a nawet uczą się wyczuwać zmiany własnej świadomości.[53]
W wielu wierszach chińskiego poety z narodowości Yi znajdziemy odniesienia do magicznych przestrzeni snu, ale jeden z nich jest wyjątkowy, bo mówi wprost o ich wadze w wielu okresach życia:
Czasami sen jest tak wyrazisty
Że rzeczywistość wydaje się ulotna.
Tylko w snach widzę matkę
Bytującą w innym świecie
Jej uśmiech emituje ciepłe promienie
A zmarszczki są wyraźne, jak w lustrze
Otwarta dłoń wyczuwa koniuszki jej palców
Przekazane mi ciepło dotyku
I kamień jest przez chwilę w moim zasięgu
Jej włosy drżą delikatnie
W dźwięcznym rozdarciu cząstek
Jej spojrzenie jak zawsze jest pełne sympatii
Głęboko w jej oczach migoczą gwiazdy
Jej zapach wciąż tajemnie przenika
Siódmą przestrzeń, należącą do niej
Do nikogo innego
Po obu stronach ściany dźwignia śmiertelności
Serie ruchomych niebiańskich wirów dni
Narodziny życia odebranego przez nietrwałość
Świadoma śmierć uderzająca w pieśń żałobną
I żaden przedmiot nie może przetrwać
Tylko trzpień ducha przebija kosmos
Nie warto ufać przewodnikom elektronicznym
Bo jeśli duch zapłonie, zostanie w płomieniu
Dzisiaj tylko w snach mogę spotkać
I zobaczyć moją ukochaną matkę
Kiedyś nie wierzyłem w prawdziwość snów
Przewyższających rzeczywistość chwilowych istot
Teraz wierzę, bo obie ręce mi powiedziały
Iż w głębinach snu, waga snów
Już przechyliła szale[54]
Lud Yi od dawien dawna oddaje cześć ogniowi, zapalając osmolone drzewce i wielkie ogniska, które widać z wielu kilometrów. Najważniejsze jest tutaj Święto Pochodni (inna nazwa: Święto Powracających Gwiazd, Du-zi), które odbywa się na przełomie 24 i 25 dnia szóstego miesiąca księżycowego.[55] Dochodzi wtedy do wielkich zgromadzeń, na których ludzie ubrani w piękne stroje ludowe i przystrojeni oryginalną, srebrna biżuterią, grają na trójstrunnych lutniach (xianzi), tańczą i śpiewają. To jest okazja do spotkań młodych ludzi i wzajemnego okazywania sobie uczuć, co często kończy się wyprawą na pobliskie pola kukurydzy lub do lasu.[56] Mężczyźni dają kobietom słodycze, a one – nie bez wyrachowania – obdarzają ich alkoholem i to nie przypadek, że wiele dzieci rodzi się dziewięć miesięcy po Święcie Pochodni. Punktem centralnym obchodów jest pojawienie się szamana w stroju Boga Ognia, wraz z wiernymi sługami – następuje wtedy zapalenie największego ogniska, ludzie padają na kolana i proszą o pomyślne zbiory oraz szczęście i opiekę w nadchodzących miesiącach. Pochodnie i ogniska płoną przez trzy dni i noce, co ma też chronić przygotowane jadło przed robactwem i szybkim zepsuciem. Składa się wtedy obfite ofiary z krów i świń, tańczy się, śpiewa i je i pije, a nade wszystko oddaje cześć bogom natury. Do tego świętego czasu podąża myśl poety i jego życzenia:
Składam życzenia miodnym pszczołom
Złotym bambusom i potężnym górom
Życzę wszystkim żyjącym
By ominęły ich katastrofy
A przodkowie, którzy odeszli na wieczny spoczynek
By przybyli w pokoju innego świata
Składam życzenia tej połaci świata
Która jest ciałem naszej matki
I nawet gdybym był pijany
Nie mógłbym o tym zapomnieć.
Niechaj każde zasadzone ziarno kukurydzy
Potężnieje jak piękne perły
Niech każda owca wzrasta
Jak wiodący baran Yogga-hxaqie[57]
Niech każdy kogut będzie groźny
Jak waleczny Vabu-dajy[58]
Niech każdy galopujący koń
Zdobędzie sławę Dalie-azho[59]
Niechaj słońce nigdy nie gaśnie
Niech ogniska będą gorętsze
Składam życzenia sarnie w lesie
I rybom płynącym w rzekach
Duchy ziemi, składam życzenia
Wiedząc, że te uczucia
Tkwią głęboko w sercu Nuosu.[60]
Tak poeta próbuje ogarnąć myślą i obdarzyć dobrym słowem świat owadów i roślin, zwierząt i gór, choć to tylko reprezentanci tego, co przedstawiciel ludu Nuosu widzi i poznaje od momentu narodzin do śmierci. Te życzenia mają dotrzeć też do wszystkich żyjących ludzi jego ludu, a także – przenikając niewidzialne mistyczne błony – pobudzić mają odeszłych przodków i zaprosić ich, by pojawili się w wielkim kręgu i świętowali razem z tymi, w których żyłach wciąż płynie gorąca krew. To są słowa, które mają wybrzmieć w całym regionie, który jest jak ciało matki, a elementem zabawowym jest tutaj przywołanie upojenia alkoholowego. Poecie Yi nie wolno o tym zapomnieć, nawet jeśli wypije sporo mocnych trunków, bo czekają na niego ziarna kukurydzy, owce i barany, koguty, galopujące konie, słońce na niebie, żar ognisk, sarny w lesie, ryby w rzekach, a nade wszystko duchy ziemi. Tak autor wiersza próbuje zeskanować całą dookolną przestrzeń i przeniknąć do istoty wszystkich i wszystkiego, stara się też objąć eksploracją przestrzenie mityczne, w których bytują symboliczne zwierzęta z podań jego społeczności: baran Yogga-hxaqie, kogut Vabu-dajy i pędzący, swobodny koń Dalie-azho. To są duchowi pomocnicy i przewodnicy – pisze J. C. Cooper – znani z mitów i legend wielu rejonów świata:
Na motyw zwierzęcego pomocnika i przewodnika co rusz możemy się natknąć w mitach, legendach, bajkach, ale przenika on też z warstwy mitycznej do codziennego życia pod postacią symbolu, rodząc poczucie braterstwa, ucząc współdziałania i współczucia dla ziomków – a często dla całej ludzkości. Nie była to wyłącznie nauka praktyczna; umożliwiła ona ponowne odkrycie utraconych możliwości oraz intuicyjnej, instynktownej części natury przytłoczonej przez zniekształcony, przesadnie racjonalny, analityczny umysł. Mówiące zwierzęta symbolizują i wyrażają uczucia i wartości tłumione przez ludzi. Zwierzęta nie łamią praw przyrody, nie próbują ich zmienić, nagiąć, ani „ujarzmić” natury – szaleństwo to stało się wyłącznie udziałem człowieka – dlatego są głównymi bohaterami przypowieści, mitów i legend wszystkich plemion pozostających w bliskim związku z naturą (…) Kult zwierząt osiągnął szczyt w społeczeństwach myśliwskich i wędrownych; jego upadek nastąpił wraz z rozwojem rolnictwa, chociaż duchy roślin często przedstawiano w formie animalistycznej.[61]
Święto pochodni to radosne obcowanie żywych i umarłych, połączonych cudowną spoiną ognia, pobudzające wyobraźnię i zostające na długo w pamięci dzieci, młodzieży, dorosłych i starców. Ważną rolę – jak w każdym szamanizmie – odgrywa tutaj niezwykle rytmiczna muzyka, która wprowadza tłumy w coś na kształt ekstazy i daje im poczucie, że wkraczają do przestrzeni mistycznych. Odwieczny ogień oświetla ich twarze i wraz z muzyką staje się rodzajem dynamicznej inkantacji, uwalniającej duszę z ciała. Bimo i suni mogą wtedy wysyłać dusze do świata zmarłych i przywoływać w taki sposób przodków. Poeta chciałby być takim kulturowym posłańcem, a jego rozmyślanie staje się zarazem konfesyjnym zapewnieniem:
Jeśli mógłby poprosić bimo by wysłał tam
Moją duszę za życia
Gdybym mógł prześledzić powrotny szlak ku przodkom
Podczas dni mojego życia
Jeśli można by to było zrobić
I to nie byłby sen
I jeśli moi starsi którzy odeszli
Na wieczny spoczynek
Zapytaliby co robię każdego dnia
Odrzekłbym prawdziwie
Ten człowiek żywi gorącą miłość
Do wszystkich ludzkich ras
I do pachnących ust kobiet
Często późną porą pisze wiersze
I nigdy nie wyrządził krzywdy innym[62]
Ta miłość do ludzi rozszerza się na całą naturę i ma związek z poglądami ekologicznymi poety, które w polskim literaturoznawstwie jako pierwsza wyodrębniła Małgorzata Religa:
W poezji Jidiego Majii zwraca także uwagę specyficzna wrażliwość, którą można by nazwać ekologiczną. Poza miłością i współczuciem dla natury krzywdzonej przez ludzi i otwarcie wyrażaną grozą wobec zniszczeń zadawanych ziemi przez człowieka, powtarza się w niej także motyw wspólnoty ludzkiego losu i losu natury, a także wzajemnego przenikania się różnych form istnienia, życia i śmierci, reinkarnacji. To poczucie wzajemnych zależności i zatartych granic między zjawiskami i istotami na świecie, obecne jest m. in. w często pojawiającej się w wierszach synestezji, w wyczuleniu na współgranie i współbrzmienie barw, dźwięków, rytmu.[63]
Wskazanie synestezji w poezji chińskiego poety jest bardzo cenne i ma związek z badaniami Simona Barona-Cohena, który opisał stany umysłu, gdy doświadczenia jednego zmysłu wywołują doznania charakterystyczne dla innych zmysłów, na przykład odbieranie niskich dźwięków, wywołuje wrażenie miękkości, barwa niebieska odczuwana jest jako chłodna, obraz litery lub cyfry budzi skojarzenia kolorystyczne.[64] Religa wskazuje też niezwykłą transgresję poezji Majii, który nie zamyka się jedynie w swoim kręgu kulturowym:
Wiersze Jidiego Majii, nawet te najsilniej nawiązujące do jego ojczystych tradycji, są bardzo dalekie od powierzchownej egzotyki. Poeta po prostu pisze o swoim świecie, ale świat jego poezji, choć jego centrum znajduje się w Liangshanie, wykracza przecież poza Liangshan i obejmuje też południowo-zachodnie Chiny, a także świat poza Chinami – Europę, Afrykę i Amerykę Południową. Kluczem do tego pozachińskiego świata jest dla niego nie tylko bezpośrednie zetknięcie z jego krajobrazami, ale przede wszystkim jego poezja. Uderzająca jest ilość nawiązań i dedykacji dla niechińskich poetów: Achmatowej, Cwietajewej, Miłosza, Gelmana, Aimé Cesaire’a, by wymienić tylko kilka nazwisk. Poetycki głos Jidiego Majii to głos współczesnego człowieka, świadomego własnej tradycji i tego, jak łatwo jest ją utracić, świadomego ogromu historii i zmienności świata. Ten głos wart jest wysłuchania.[65]
Poeta stale podkreśla swoją tożsamość i nie waha się rekapitulować swoich doświadczeń, jako centralnych dla określonego czasu i miejsca:
Moją historię napisała ziemia i język Nuosu[66]
Urodziła mnie kobieta która
W wielkim cierpieniu mogła przerwać poród
Moje bólem udręczone imię
Jest pięknym imieniem
Imieniem pełnym nadziei
Pełnym męskości
Dojrzewającym tysiąc lat
We wrzecionie kobiety
Mój zrodzony z tradycji ojciec
Jest mężem pośród mężów
Nazywają go Zhyge Alu[67]
Moja matka która się nie starzeje
Jest piewcą tej krainy
Jest głęboką i rwącą rzeką
Moją od dawna ukochaną
Jest pięknem pośród piękna
Ludzie nazywają ją Gamo Anyo[68]
W każdym z tysiąca moich męskich zgonów
Spocząłem zwrócony w lewą stronę
W każdym z tysiąca moich żeńskich zgonów
Spocząłem zwrócony w prawą stronę
U końca tysiąca obrzędów żałobnych
Jestem dobrym słowem gościa z daleka
Na końcu tysiąca rytów żałobnych
Jestem drżącymi sylabami matki
Wciąż mnie obejmującej
Zaprawdę jestem tysiącletnim konfliktem[69]
Poeta widzi swoje istnienie jako rodzaj unii pomiędzy śmiertelną kobietą, która go urodziła i nieśmiertelnym herosem Zhyge Alu, opiewanym w pradawnych eposach Nuosu. Dlatego nie waha się mnożyć dumnych określników, a swoje ziemskie bytowanie umieszcza w obrębie tysiącletnich synestezji kulturowych. Niezwykle subtelne są owe przejścia w wierszach Majii, gdy z rzeczywistości realnej wkracza on w krainę mitu i zyskuje tam właściwości ponadludzkie, nieomal heroiczne – staje się zwielokrotnionym echem tysiąca obrzędów żałobnych i drżących sylab matki, a zarazem tysiącletnim konfliktem tego co żywe i martwe, co cielesne i duchowe. Jego opowieść ma charakter w pełni epicki – w takim rozumieniu jak u Kariny Jarzyńskiej:
Epos to nie tylko tekst, który mieści się na kartach książek – to także rytm, muzyka, wykonanie przez mistrza poezji i mistrza pamięci, wydarzenie angażujące zebranych słuchaczy. Epos to nie tylko opowieść o przygodach bohaterów – to także zwierciadło kultury, w obrębie której powstał, ukazujące ją w całej głębi i złożoności. I wreszcie – to nie tylko gatunek literacki rządzący się swoimi prawami, o jakim pisał Arystoteles i pokolenia teoretyków sztuki, lecz – u swych źródeł – owoc spontanicznej twórczości społeczeństw nie znających jeszcze pisma ani tym bardziej teorii literatury.
Niemniej jednak rozpowszechnione współcześnie rozumienie eposu jako tekstu literackiego powstałego zgodnie z regułami gatunkowymi i opowiadającego historię bohatera na tle wydarzeń przełomowych dla danej społeczności jest również uprawnione. Tłumaczą to teorie zakładające kilka etapów w historii powstawania epiki heroicznej. Otóż zależnie od badacza (najważniejsi z nich to Mircea Eliade, Georges Dumézil, Eleazar Miletinski, Wladimir Propp) źródłowym materiałem dla późniejszych poematów epickich były bądź opowieści szamanów o ich symbolicznych podróżach w zaświaty w poszukiwaniu zabłąkanych dusz, bądź mityczne historie opowiadane i inscenizowane podczas obrzędów przejścia młodzieży do świata dorosłych praktykowane w społeczeństwach tradycyjnych, bądź też opowieści, jakimi obrosła postać herosa kulturowego, w którym społeczność odwzorowywała własną historię rozwoju cywilizacyjnego.[70]
Poeta pragnie być bohaterem, który opowiada swoje dzieje na tle wydarzeń przełomowych dla wspólnoty narodów Nuosu. A wszystko to w obliczu pierwotnego żywiołu ognia – w trakcie Święta Pochodni, gdy gwiazdy wracają na nieboskłon i wszystko zdaje się odnajdywać właściwą sobie formę. Do ognia kieruje poeta-heros swoje słowa:
Daj nam krew, daj nam ziemię
Daj moc sięgania dalej niż starożytność
Daj nam objawienia, daj pociechę
Niech wnuki dojrzewają w transie przodków
Możesz nas obdarzać ciepłą opieką,
możesz ratować życie
Możemy poczuć twoją życzliwość,
poznać twoją dobroć
Musisz chronić nasz szacunek dla ciebie
Trzymać z dala od ran z cudzej ręki
Jesteś zakazaną przyjemnością, pokusą dla nas,
jesteś snem
Dajesz nam nieograniczoną radość
Pozwalasz nam śpiewać bez pamięci
Gdy opuszczamy ludzki świat
Wcale nie okazuj smutku
Czy żyliśmy w biedzie czy bogactwie
Ubierz nasze dusze
W strój płomieni[71]
To jest hymn pochwalny ognia i ludu od wieków w niego się wpatrującego – rozumiejącego dynamikę naturalnych żywiołów i marzącego o połączeniu się z nim, czy to podczas ceremonii Du-zi, czy w chwili ostatniej, na destrukcyjnym stosie, w anihilującym ciało żarze kremacji. Poeta, niczym bohater kulturowy znany z eposów, jest postacią pozytywną, antytezą dla tricksterów i różnorakich posłańców zła, a jego twórczość (działalność) staje się misją dobrej woli i zbiera owoce wprost niewyobrażalne, trudno dające się zaklasyfikować jako dokonania jednej osoby. Ta jednia z szamanem i bimo powoduje, że żywy człowiek – już podczas ziemskiej egzystencji – staje się legendą swojego ludu – jak wskazuje Jarzyńska – i przypomina postać z pierwszych rozdziałów wielu kosmogonii:
Mitologie różnych stron świata opowiadają o działającym w pierwszym okresie rozwoju ludzkości bohaterze kulturowym, w jego bliskim sąsiedztwie widząc jeszcze jedną postać, do pewnego stopnia współpracującą z herosem, a jednocześnie w pewnym sensie mu przeciwstawną. Postać tę przyjęło się nazywać tricksterem (ng. trick – oszukiwać). Trickstera cechuje przede wszystkim zmienność i nieprzewidywalność – zmienia on swoją formę (zazwyczaj z ludzkiej na zwierzęcą i odwrotnie) i postępuje na przekór wszelkim regułom, co często wywołuje efekt komiczny. Typowym wcieleniem trickstera jest popularny w mitologii Indian amerykańskich Kruk (odpowiada mu postać Po-Puk-Kiwisa z Pieśni o Hajwacie). Eleazar Mieletinski ciekawie interpretuje tę postać: „O ile w eposie komicznym Kruk narusza normy społeczne, o tyle epicki bohater zawsze postępuje zgodnie z normami moralnymi, obowiązującymi w ustroju wspólnoty pierwotnej. W rzeczywistości jednak zarówno postaci protobohaterskie, jak i komiczne wyrażają te same ideały ludowe, tyle że te pierwsze w pozytywnej, a drugie – w krytycznej formie”[72]. Śladem wykorzystywania obu sposobów przekazywania nauki o właściwym postępowaniu w twórczości ludowych śpiewaków epickich jest być może postać nieodłącznego towarzysza bohatera epickiego. To jemu zdarza się złamać jakąś regułę postępowania, obowiązującą w pierwotnej wspólnocie (Patroklos), bądź tylko dyskutuje z głównym bohaterem o tym, co jest dobre, a co złe (Oliwier), albo zostanie ukarany zamiast bohatera (Enkidu). Mimo, że w zdecydowanej większości narracji epickich pojawia się takie alter ego czy też bliźniak/sobowtór, albo po prostu towarzysz/pomocnik bohatera, symbolem danej wspólnoty, ucieleśnieniem jej ideałów i wreszcie źródłem dumy narodowej pozostaje bohater pozytywny eposu, postać, którą wynosi się na pomniki, choć jej postępowanie bywa kontrowersyjne w świetle obecnego prawa, a jego geneza sięga najpierwotniejszych ludzkich wierzeń i rytuałów.[73]
Poeta postrzegany jako heros i potomek orła[74] nie waha się stawać w jednym szeregu z Zhyge Alu i wierzy, że nagrodą będzie bliskość z Gamo Anyo, a potem przejście przez ogień i nieśmiertelna sława – przyjęcie do grona zimnych czaszek/ do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda/ obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów.[75] W kulturze europejskiej czy w amerykańskiej taka postawa mogłaby rodzić zdziwienie, ale dla potomka bohaterów Nuosu, bytującego w różnych przestrzeniach ontycznych, jest to rodzaj – jak nazywa to André Malraux – religijnego współobcowania:
Sztuka nie jest religią, ale twórczy artysta niewątpliwie idzie za głosem powołania, którego istotą nie jest podobanie się i które zbliża się do definicji, jaką słownik określa wiarę: „pełne akceptowanie sercem i umysłem”. Potrzeba tworzenia, którą niestrudzenie potwierdza muzeum wyobraźni, istnieje na równi z uczuciami macierzyńskimi. Historia niechętnie przyjmuje do wiadomości niezwykły charakter twórczości literackiej. Ciekawe, jak dalece historia ignoruje fakt, że żadna sztuka nie jest czymś, co rozumie się samo przez się.[76]
Ale poezja nie rodzi się z niczego, zawsze stoją za nią przeżycia traumatyczne i doświadczenia centralne dla każdej ludzkiej próby istnienia. W przypadku Nuosu wszystko zobaczyć można podczas Święta Pochodni i funeralnych ceremoniałów przejścia, kiedy to nad światem ludzkim ostatecznie triumfuje kosmos. Zgromadzenie przy wielkim ognisku jest jak natychmiastowe przeistoczenie w proch, jak uderzenie błyskawicy, jak obłaskawienie demonów i swobodne wpłynięcie do przestworu duchowego. Znaczenie ognia, nagle pojawiającego się pośród mroku, objaśnia Rene Girard:
Ognisko wśród nocy to znacznie więcej niż źródło ciepła i światła. Skoro tylko zapłonie, wszyscy gromadzą się wokół niego: rzeczy i byty ulegają przemianie. Zaledwie przed chwilą istniało tylko zwykłe zbiorowisko, rodzaj tłumu, w którym każdy był sam ze sobą, a oto teraz rodzi się wspólnota. Ręce i twarze zwracają się w stronę ognia, oświetla ich blask tych samych płomieni: jest to jak gdyby dobrotliwa odpowiedź jakiegoś boga na skierowaną doń modlitwę. Jako że wszyscy patrzą w ognisko, nie mogą nie patrzeć także na siebie; mogą już wymieniać słowa i spojrzenia; ustanawia się obszar komunii i porozumienia.[77]
Tak rodzi się wielka wspólnota żywych i umarłych, bimo, suni, szamanów różnych stuleci, oraczy i tkaczek, ale uniwersalizacje poetyckie Majii idą jeszcze dalej – wskazuje Bai Hua[78] – rozszerzają się na cały świat, a nawet na widzialny i niewidzialny wszechświat. Widowiskowa i magiczna rzeczywistość gór Liangshan zrodziła poetę, a ogień stał się rodzajem odwiecznej inkantacji i potwierdzeniem stale dokonującej się przemiany:
Piszę wiersze, bo dociekając sensu życia tęsknimy
Za prawdziwą przemianą pośród natury
Za duchowym związkiem idącym z głębi serca – nie z przestrzeni.
Piszę wiersze, bo milknąc od dawna prowadzę
Dialog z pradawną historią mojego ludu
Piszę wiersze, bo chcę wyrazić prawdziwe uczucia i drżenie mojej duszy
Bo czuję tajemną siłę, która popycha mnie do przodu.
Piszę wiersze, ponieważ mam nadzieję, że będą one miały
Emocjonalny koloryt Nuosu, choć należeć będą do wszystkich.
Piszę wiersze, bo od początku jest we mnie poczucie misji,
Której nigdy nie traktowałem jako rodzaj nieszczęścia.
Piszę wiersze, bo wierzę, że ludzkie rozumienie
Nie jest li tylko pustą rozmową, otwiera ramiona i rodzi miłość
Zaprawdę, staje się troską o los innych istot,
Choćby tylko w historii małego plemienia
Piszę wiersze, bo jako ludzie, żyjemy pośród stale zmieniającej się
Rzeczywistości, a zajmując się sobą i innymi bytami
Staramy się wyodrębnić zasady i pierwotną substancję.
Piszę wiersze, bo przepaść między nowoczesnością
A starożytną tradycją zrodziła ból w naszych duszach,
Którego nigdy nie odczuli ludzie należący do tak zwanego
Cywilizowanego społeczeństwa – piszę bo nasi ojcowie
Pogrążali się w stanie nieustannej niepewności.
Piszę wiersze, bo czuję, że duch naszego kontemplacyjnego plemienia
Jawi się innym ludziom w melancholijnym kolorze.
I jakże długo ta barwa tkwiła głęboko w naszych duszach.
Piszę wiersze, bo wierzę, że po śmierci człowiek
Odpoczywa w pokoju między ziemią a niebem.
Piszę wiersze, bo mój ojciec był strzelcem,
Przez całe życie szczerym i życzliwym;[79]
Życie pośród natury dało poecie zrozumienie procesów metamorficznych i wyposażyło go w wiedzę o pierwotnej mocy żywiołów (elementów).[80] To była droga od pierwszego dotknięcia jego ciała przez matkę do ostatecznie ostygłej substancji – odwieczny szlak przemiany pulsu krwi w niematerialną lekkość ducha, niewidzialnie unoszącego się nad krainami i wnikającego w ciała celebransów istnienia. O ile religijność Zachodu pełna jest iluzorycznej wizyjności, mnoży kult obrazów, świętych całunów, figur świętych osób, o tyle Wschód zatopiony jest w mistycznej kontemplacji, mającej wiele z doświadczenia astronomicznego i poetyckiego.[81] To ona każe wierzyć ludom Nuosu, którym buddyzm i bimoizm wyznaczały kierunki i rodziły przekonanie, że w nieskończonej przestrzeni znajduje się nieskończenie wiele istot.[82] Choć ludzie Yi żyli w swoistej enklawie górskiej Liangshan, to przecież miewali kontakty z przedstawicielami świata zewnętrznego, a bliskość Tybetu powodowała, że w ich religii i eposach pojawiała się charakterystyczna dla lamaizmu, szintoizmu i konfucjanizmu walka człowieka z demonami i szeroka mitologizacja stwórczego światła.[83] Siła mitotwórcza tego ludu – tak wspaniale przedstawiona w poezji Jidiego Majii, a na gruncie teoretycznym komentowana przez Eliadego – brała się z głębokiej świadomości istnienia w kosmosie:
Za każdym razem, kiedy człowiek uświadamiał sobie swą sytuację egzystencjalną, to znaczy swój szczególny sposób istnienia w Kosmosie, i przyswajał sobie ten sposób istnienia, wyrażał owe rozstrzygające (o swoim losie) przeżycia za pomocą obrazów i mitów, które później zdobyły uprzywilejowaną pozycję w duchowej tradycji ludzkości.[84]
Tak jak pewnikiem były narodziny i śmierć, tak równie rzeczywistym było istnienie pośród zjawiskowego, tajemniczego kosmosu. To jemu oddają cześć Nuosu, zbierający się przy wielkim ogniu, podczas Święta Powracających Gwiazd i celebrujący odwieczny obrzęd przejścia. To jego chwałę głosi największy poeta tego ludu – dumny, że urodził się by śpiewać i poddać się regułom odwiecznych kosmogonii:
Jakie to wielkie szczęście urodzić się jako poeta,
Żyć w królestwie naszego żywego i pradawnego języka.
Choć twoje i moje ciało może zniknąć bez śladu,
Nasze śpiewne głosy brzmieć będą w kosmosie.
Spójrz, przyjacielu, w pośpiesznym wietrze czasu
Wszystkie formy kształtowane w kuźni materii
Muszą się rozpaść i żadna siła nie zdoła
Przeciwstawić się raz dokonanemu wyborowi;
To nie zmienność losu, to niezmienny kierunek.
Jeśli w ostatniej chwili zdarzy się jakiś cud,
To będą to nasze wiersze, które przetrwają
śmierć.[85]
_____________________
[1] O mitach przejścia por. E. M i e l e t y n s k i, Poetyka mitu, przeł. J. Dancygier, przedm. opatrz. M. R. M a y e n o w a, Warszawa 1981, s. 281–283.
[2] C h r i s t i n a H a n, Cremation and Body Burning in Five Dynasties China, „Journal of Chinese Studies” 2012, nr 55, s. 1. Przekłady z języka angielskiego fragmentów artykułów naukowych w całej monografii są mojego autorstwa.
[3] J. M a j i a, Kremacja na rodzimej ziemi, w. 1–9.
[4] Słowa Majii w przedziwny sposób korespondują z tym, co w czasach romantyzmu wyartykułował Samuel Taylor Coleridge: O, jakże zdumiewająca jest samoistna moc imaginacji – kiedy doznania bólu uczynią ją swoim interpretatorem albo gdy powracający dobry nastrój lub zdrowie przemieni chłodne, zamarłe kształty i krajobrazy w pączki i kwiecie, żywe w szkarłacie, zieleni i śnieżnej białości (jak płomienna zasłona z inskrypcjami z azotanu i chlorku kobaltu) – dziwna jest moc przedstawiania zdarzeń i okoliczności, odpowiadających męce lub triumfowi jak gdyby wierzącej w to wszystko duszy, podczas gdy wiadomo że niezbędne warunki, jedyna możliwa przyczyna tego typu ewentualności są faktycznie beznadziejne; – nawet wówczas, kiedy czysty umysł cofnąłby się przed wydłużonym cieniem zbliżającej się nadziei jak przed zbrodnią, skutek jednak przychodzi, i rzeczywistość, i energia życiowa, a na błękitnej wysepce eteru wśród najczarniejszego zachmurzenia całego nieba pojawia się rozbłysk jak pierwszy zwiastun stworzenia [Por. S. T. C o l e r i d g e, Sny, widziadła, alchemicy, osobowość złego ducha, identyczność cielesna, tłum. J. Kamionkowa, w: Manifesty romantyzmu 1790–1830, Warszawa 1995, s.73–74.]
[5] Kremacja na rodzimej ziemi, w. 10–21.
[6] Por. C h r i s t i n a H a n, dz. cyt., tamże, s. 1–2.
[7] E. C a n e t t i, Myśli, wyb., przeł i wstępem opatrz. J. Danecki, Warszawa 1976, s. 68.
[8] J. M a j i a, Zasłona życia i śmierci, w. 1–14.
[9] W starożytnych Chinach grzebano ludzi w ziemi, a groby przykrywano zdjętą wcześniej darnią. Zwłoki zostawiano też w górach i na zboczach gór, by pożarły je zwierzęta. Dopiero rozpowszechnianie się myśli buddyjskiej spowodowało, że powszechne stały się kremacje. Por. C h r i s t i n a H a n, dz. cyt., tamże, s. 4.
[10] J. M a j i a, Kremacja na rodzimej ziemi, w. 26–42.
[11] Za: Cz. M i ł o s z, Ziemia Ulro, Warszawa 1982, s. 122–123.
[12] O roli pojedynczych czaszek w ceremoniałach pogrzebowych ludów od czasów najdawniejszych por. A. L e r o i – G o u r h a n, Praktyki pogrzebowe [w:] tegoż, Religie prehistoryczne, przeł. I. Dewits, Warszawa 1966, s. 36–39.
[13] M. E l i a d e, Symbolizmy i techniki szamańskie w Tybecie, Chinach i na Dalekim Wschodzie [w:] tegoż Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, przeł. K. Kocjan, Warszawa 1994, s. 429–430.
[14] M. E l i a d e, tamże, s. 442.
[15] J. M a j i a, Oczekiwanie Senne majaczenie kobiety Nuosu, w. 1–9.
[16] W tej części monografii korzystam z moich ustaleń w pracy pt. Słowacki Kosmogonia, Bydgoszcz 2004.
[17] R. G r a v e s, Mity greckie, przeł. H. Krzeczkowski, Warszawa 1982, s. 41.
[18] Ibidem.
[19] Por. H o m e r, Iliada, przeł. N. Chadzinikolau, Rapsod XIV, w. 201, Poznań 2001; por. też J. V. L u c e, Homer i epoka heroiczna, przeł. E. Skrzypczak, Warszawa 1987, s. 209.
[20] R. G r a v e s, op. cit., s. 44.
[21] Ibidem.
[22] Ibidem, s. 46.
[23] Szerzej o greckich żywiołach pisałem we Wprowadzeniu do mojej książki Mickiewicz wyobraźnia i żywioł, Bydgoszcz 1996, s. 13–17.
[24] S. H u s a i n, Bogowie, boginie, kosmos [w:] prac. zesp. Celtowie herosi świtu, przeł. R. Januszewski, Warszawa 1998, s. 40.
[25] Panowie niebios, ibidem, s. 26–27; por. też S. P i g g o t t, Druidzi, przeł. J. Tyczyńska, J. Prokopiuk, Warszawa 2000, s. 25–89.
[26] M. R e l i g a, Wstęp [w:] Jidi Majia, Słowa i płomienie, Warszawa 2015, s. 6–7.
[27] N. D r u r y, Szamanizm, Poznań 1994, tł. H. Smagacz, s. 14.
[28] Por. M. R e l i g a, dz. cyt., s. 6. Por. też https://en.wikipedia.org/wiki/Bimoism.
[29] J. M a j i a, Głos bimo — Dedykowane uczestnikom rytuałów Nuosu (2), w. 1–14.
[30] Wielkie, samotne drzewa zawsze miały wielka wagę w mitologii chińskiej i replikowane często były w podaniach jako te, po których bohaterowie kulturowi wspinali się do nieba. Por. M. J. K ü n s t l e r, Ogromne drzewa [w:] Mitologia chińska, Warszawa 1981, s. 79–83.
[31] J. M a j i a, Czuwanie przy bimo —Dedykowane uczestnikom rytuałów Nuosu (1), w. 1–22.
[32] Por. bibliografię prac o szamanizmie [w:] N. D r u r y, Szamanizm, tł. H. Smagacz, Poznań 1994; [w:] C. L é v i – S t r a u s s, Spojrzenie z oddali, Warszawa 1993; [w:] C. L é v i – S t r a u s s, Opowieść o rysiu, Łódź 1994, przeł. E. Bekier; [w:] P. V i t e b s k y, Szaman, Warszawa 1996, tł. Z. Dalewski.
[33] Por. Cz. M i ł o s z, Ziemia Ulro, Warszawa 1982, s. 124.
[34] J. M a j i a, Bóg ognia, w. 1–12.
[35] Podobnie u polskiego poety romantycznego C. Norwida. Por. K. A. J e ż e w s k i, Cyprian Norwid a myśl i poetyka Kraju Środka, Warszawa 2011, s. 50.
[36] J. N e e d h a m, Wielkie miareczkowanie Nauka i społeczeństwo w Chinach i na Zachodzie, przeł. I. Kałużyńska, Warszawa 1984, s. 382–383.
[37] Por. poemat J. M a j i i, Ja, śnieżna pantera, cz. 13, w. 12.
[38] J. M a j i a, Źródło poezji, w. 22–24.
[39] J. M a j i a, Jaskrawy żar paleniska, w. 13–26.
[40] R. G i r a r d, Sacrum i przemoc, cz. II, przeł. M. i J. Plecińscy, Poznań 1994, s. 135.
[41] M. E l i a d e, Desakralizacja przyrody [w:] tegoż, Sacrum – mit – historia, przeł. A. Tatarkiewicz, Warszawa 1993, s. 154–155.
[42] J. M a j i a, Wielka rzeka, w. 35–41.
[43] W. S e d l a k, Życie jest światłem, Warszawa 1985, s. 77.
[44] J. M a j i a, Zagrzebane słowo, w. 11–14.
[45] G. B a c h e l a r d, Wyobraźnia poetycka, przeł. H. Chudak, A. Tatarkiewicz, Warszawa 1975, s. 118.
[46] Brany to punkty zaczepienia strun w teorii Hawkinga – patrz przyp. 47.
[47] S. H a w k i n g, Wszechświat w skorupce orzecha, przeł. P. Amsterdamski, Warszawa 2002, s. 191–192.
[48] M. E l i a d e, Mit – wzorzec [w:] Sacrum – mit – historia, dz. cyt., s. 109 – 110.
[49] W sonecie pt. Rodzima ziemia Jidi Majia tak to ujmuje: Ale nic z tego już nie zostało,/ Dobrobyt nie trwa tysiąc lat;/ Wszystko znosi przemoc czasu. [w. 9–11]
[50] J. M a j i a, Siodło, w. 18–21.
[51] P. A r i è s, Człowiek i śmierć, przeł. E. Bąkowska, Warszawa 1989, s. 384–385.
[52] J. M a j i a, Podzielony, w. 1–8.
[53] G. G. L u c e, J u l i u s S e g a l, Sen, marzenia senne i czuwanie, przeł. S. Bogusławski, Warszawa, 1970, s. 14–15.
[54] J. M a j i a, Waga snów, w. 1–31.
[55] To ukłon ludu Yi w stronę zarządzeń chińskich, bo większość przedstawicieli tej nacji używa własnego, dziesięciomiesięcznego kalendarza.
[56] M. G r a n e t widzi w tym rodzaj mitologizacji agrarnej i przejmowania mocy płodnych od sił natury – por. tegoż Święte miejsca [w] Cywilizacja chińska, przeł. i oprac. M. J. Künstler, Warszawa 1973, s. 172–173.
[57] Yogga-hxaqie jest nieustraszonym wiodącym baranem, przewodnikiem stad, z pieśni i bajek Nuosu.
[58] Vabu-dajy jest słynnym walecznym kogutem pojawiającym się w podaniach Nuosu.
[59] Dalie-azho jest słynnym wyścigowym koniem w legendach Nuosu.
[60] J. M a j i a, Życzenia na święto powracających gwiazd, w. 1–25.
[61] J. C. C o o p e r, Wstęp [w:] Zwierzęta symboliczne i mityczne, przeł. A. Kozłowska-Ryś i L. Ryś, Poznań 1998, s. 9.
[62] J. M a j i a, Słuchając zaklęć wysyłających duszę, w. 1–15.
[63] M. R e l i g a, dz. cyt., s. 10.
[64] Por. S. B a r o n – C o h e n, J. H a r r i s o n, Synaesthesia, Oxford 1997. Istnieją dwie teorie, tłumaczące owo zjawisko. Według teorii Simona Baron-Cohena u osób doświadczających synestezji mogą występować dodatkowe połączenia w mózgu, które łączą obszary normalnie ze sobą niepołączone. Druga teoria mówi, że liczba połączeń synaptycznych jest taka sama, a mieszanie się odbieranych doświadczeń wynika z tego, iż zachwiana jest równowaga pomiędzy hamowaniem i wyciszaniem docierających impulsów w mózgu. [Tamże, s. 24]
[65] M. R e l i g a, dz. cyt., tamże.
[66] Język Nuosu – jeden z wielu języków używanych przez lud Yi w Chinach. Uznawany za prestiżowy, jako jedyny jest nauczany w szkołach. Należy do rodziny tybeto-birmańskiej. Posługuje się odrębnym systemem pisma, tzw. pismem yi, którego używają szamani oraz wykorzystywane jest w tekstach naukowych.
[67] Zhyge Alu jest mitycznym herosem Nuosu opiewanym w eposach.
[68] Gamo Anyo – legendarna piękność ludu Nuosu.
[69] J. M a j i a, Autoportret, w. 1–28.
[70] K. J a r z y ń s k a, Eposy świata u źródeł kultur Warszawa 2011, s. 6.
[71] J. M a j i a, Nuosu mówi o ogniu, w. 1–19.
[72] Autorka cytuje tutaj fragment rozdziału o powstawaniu eposu bohaterskiego z przywoływanej i tutaj pracy E. Mieletinskiego pt. Poetyka mitu [Dz. cyt., s. 57].
[73] K. J a r z y ń s k a, dz. cyt., s. 14.
[74] Por. J. M a j i a, Pieśń o Nuosu, w. 7.
[75] Z. H e r b e r t, Przesłanie Pana Cogito, w. 33–35.
[76] A. M a l r a u x, Przemijanie a literatura, przeł. A. Tatarkiewicz, Warszawa 1982, s. 113–114.
[77] R. G i r a r d, Kozioł ofiarny, przeł. M. Goszczyńska, Łódź 1991, s. 220.
[78] B a i H u a, Jidi Majia, You belong to the World [w:] J. Majia, The Yi Nationality Poems, London 2007, s. 10–11.
[79] J i d i M a j i a, Jeszcze jedna odpowiedź, w. 61–90.
[80] Por. P. I k o n y a, Wstęp [w:] J. Majia, Shade of Our Mountain Range, Kapsztad 2014, s. XXVI.
[81] Por. C. G. J u n g, O psychologii wschodniej medytacji [w:] Podróż na Wschód, przeł. i wyb. L. Kolankiewicz, Warszawa 1989, s. 153.
[82] A. S z y s z k o – B o h u s z, Buddyzm, Wrocław 1984, s. 9.
[83] P. V i t e b s k y, Tradycje szamanistyczne Azja Południowa i Wschodnia [w:] Szaman, przeł. Z. Dalewski, Warszawa 1996, s. 38–39. Por. też: S. G o d z i ń s k i, W kręgu lamajskich legend i mitów, Warszawa 1981, s. 160.
[84] M. E l i a d e, Obrazy, mity, spekulacje [w:] Mefistofeles i androgyn, przeł. B. Kupis, Warszawa 1994, s. 183.
[85] J. M a j i a, Śniegi Mount Bogda, w. 11–22.
LUDZKOŚĆ W OBRAZACH (XXIII)
2019/08/05 @ 7:24 (Ludzie, Sztuka, Śmierć)
Przeżył zaledwie sześćdziesiąt trzy lata w siedemnastym stuleciu, ale to starczyło by wyraziście zamanifestować swoją obecność i znaleźć się w panteonie największych malarzy w dziejach świata. Jego droga jest świadectwem tego, że nie ma znaczenia w jakim środowisku rodzi się późniejszy geniusz, a wszystko zależy od jego siły przebicia i niezwykłej wewnętrznej energii, która popychać go będzie ku wielkim dziełom. Zanim zaczął sygnować swoje obrazy jedynie imieniem Rembrandt, urodził się w rodzinie młynarza i córki piekarza, co w żywiołowo rozwijającej się Holandii nie dawało wielkich szans na znalezienie się w gronie wielkich ludzi epoki. Rodzicom starczyło jednak pieniędzy na posłanie go do szkoły łacińskiej i na naukę w uniwersytecie w Lejdzie, gdzie wszakże spędził tylko kilka miesięcy, coraz bardziej przekonując się do tego, że będzie malarzem. A mógł przecież – jak bracia – zostać rzemieślnikiem, dekarzem, młynarzem, piekarzem lub szewcem, on jednak odkrywając swoje talenty, rozpoczął naukę malarstwa w pracowni Jacoba van Swanenburgha, a po trzech latach – w 1624 roku – udał się do Amsterdamu i doskonalił swój warsztat u Pietera Lastmana, uznanego twórcy realistycznych i dramatycznych obrazów historycznych. Przejął od niego wiele i gdy wraz z przyjacielem otwierał własną pracownię w Lejdzie, wiedział już jak stosować światłocień, jak wyposażać swoje postaci w głębię psychologiczną, a nade wszystko jak operować kolorem i chropowatą fakturą. Szczęśliwym wydarzeniem w jego życiu było spotkanie z Constantijnem Huygensem, wpływową osobistością ówczesnej Holandii, który szybko stał się kimś w rodzaju agenta artysty, generującego zamówienia i utrwalającego jego sławę w całej Europie.
Rozumiejąc wagę malarstwa mimetycznego, przez całe niemal życie malował też swoje autoportrety. To były próby przekazania potomności swojego wizerunku, ale też udane odwzorowania twarzy zmieniającej się dynamicznie w czasie. Ta anatomia starzenia się i nieuchronnego brzydnięcia, była uczciwą grą z czasem, w której mógł być tylko jeden zwycięzca. Zanim jednak artysta zbankrutował i umarł w biedzie w roku 1669, stworzył około stu autoportretów, spośród których wiele wskazywanych jest jako arcydzieła. Przyjrzyjmy się niektórym z nich, na początek wyodrębniając portret z 1628 roku, gdy twórca miał zaledwie dwadzieścia dwa lata. Z obrazu spogląda na nas młodzieniec z bujną burzą włosów, namalowanych i wyrysowanych dla lepszego efektu graficznego ostrą końcówką pędzla. Pozwoliło to malarzowi odwzorować gęstą czuprynę, ocieniającą połowę twarzy i powodującą, że staje się ona tajemnicza i pełna młodzieńczej melancholii. Już na tym przedstawieniu widzimy, że najważniejsze dla Rembrandta jest wierne odzwierciedlenie rysów, bez ukrywania mankamentów urody, takich jak nieco kartoflowaty nos czy dość szeroka twarz. Zwracają też uwagę elementy oliwkowo-burego stroju, z wyrazistymi partiami kołnierza białej koszuli, wykonanej z nicianej koronki. Zarówno tło, jak i faktura odzienia potraktowane zostały jako rodzaj malarskiego wypełnienia płaszczyzny, a na plan pierwszy wysuwa się gładki policzek, z wyrazistym rumieńcem. Z racji zastosowania techniki światłocieniowej tylko jedno oko jest dobrze widoczne, stające się na płótnie czarna plamą. Usta z kolei są dość wyraźne, pulsujące krwią i jakby domagają się damskich pieszczot, co u kochliwego młodzieńca było częstym zajęciem. Ocieniona czupryną głowa, osadzona jest na dość grubej szyi, z rysującym się fałdami skóry, a całość dopełnia miękkie ucho, wystające spod włosów. Dzieło często było reprodukowane i uchodzi do dzisiaj za emblemat wczesnego, oryginalnego technicznie, malarstwa mistrza, wywodzącego się z lejdejskiego młyna nad Renem.
Kolejny autoportret pochodzi z 1640 roku i widać na nim jak znacznie poprawił się status społeczny artysty. Wskazuje na to przede wszystkim bogaty strój i pyszne nakrycie głowy z drogocenną broszą. Poszczególne elementy jasno oświetlonej twarzy są tutaj wyrazistsze, a dodatkowy elementem jest rudawy zarost nad górną wargą i na brodzie. Rembrandt ma na sobie kunsztowny aksamitny kontusz (płaszcz lub kamizelkę), obwiedziony sobolim lub kunim futrem, z rękawami dodatkowo ozdobionymi pasiastymi wstawkami z jedwabiu i satyny. Pod nim znajduje się bogato haftowana koszula z dobrego materiału, od której obraz bierze swą nazwę. Szczególną rolę odgrywa tutaj kunsztowny, aksamitny beret, który wszakże nie znalazł się na obrazie bez powodu. Nabywcą tego autoportretu był Alfonso Lopez i to prawdopodobnie on zasugerował artyście namalowanie dzieła wzorowanego na Portrecie Baldassare Castiglione, namalowanym przez włoskiego mistrza między rokiem 1514 a 1515. Co prawda model Rafaela zwrócony był w lewo, ale pewne elementy wskazują tutaj na powinowactwo stylistyczne, znamy też relacje z czasów, gdy Rembrandt tworzył to dzieło i jego rysunkowy szkic obrazu Rafaela z 1639 roku. I tutaj świetnie zachowane zostały proporcje anatomiczne, ze szczególnym uwzględnieniem niderlandzkiego nosa, ciemnych oczu, żywych ust i prawego ucha, tym razem prawie całkowicie odsłoniętego. Jakże zachwyca tutaj delikatna chromatyka barw i światła, powodująca, że obraz staje się rodzajem fotografii w sepii, z ledwie zaznaczanymi czerwieniami i żółcieniami. Twórca zastosował tu trick, który wielokrotnie stosował, a mianowicie oparcie się modela o ramę obrazu i jakby wysuwanie się poza nią, w kierunku widza. To jeszcze jedno podkreślenie głębi, w której pojawiają się jego postaci, to zaznaczenia trójwymiarowości świata, w którym przyszło mu żyć i tworzyć. Historycy sztuki dopatrują się także inspiracji włoskim portretem, przy powstawaniu Autoportretu w berecie z roku 1659, który umieściliśmy na początku tego wpisu.
Zapewne późniejszy jest Autoportret z dwoma kołami, namalowany w latach 1665–1668, gdy artysta był już w podeszłym wieku. Znacznie zubożał i czuł się samotny, gdyż poumierali jego bliscy i pozostała mu tylko córka Cornelia. Szczególnie nagła śmierć syna – Tytusa – pogrążyła malarza w czarnej rozpaczy i przyczyniła się do jego powolnego osuwania się w nicość. Pozostało mu już tylko malarstwo i poświęcił się jemu bez reszty, tworząc wiele swoich znakomitych dzieł. Autoportrety z tego okresu cechuje niezwykły realizm i rezygnacja ze środków malarskich, charakterystycznych dla poprzednich okresów twórczości. To te obrazy studiowali z upodobaniem późniejsi impresjoniści, ucząc się od starego mistrza nakładania farb i nowego zastosowania techniki olejnej. Doskonale na nich widać, że Rembrandt zrezygnował z dopracowywania poszczególnych partii dzieła i stosował szybkie „razy” pędzla, nakładając wyraziste plamy kolorów. Wskazywane tutaj dzieło prezentuje artystę w jego pracowni, co można wywnioskować z tła, którym są wielkie płachty papieru z naszkicowanymi kołami, a także z tego, że artysta trzyma w lewej ręce paletę, pędzle i laskę służącą do opierania ręki, przy malowaniu szczegółów. Jego strój to bez wątpienia ubiór roboczy, na który narzucił ciemnobrązowy tabard. Spod tych elementów wystaje biała, skromna koszula, a całość dopełnia takaż sama lniana czapka, chroniąca włosy przed chlapnięciami farby. Krytycy wskazują, że ręka i paleta stanowią jednię, co miałoby być zamierzonym efektem, wskazującym na poświęcenie malarstwu całego życia. Dość to ryzykowna teza, zważywszy, że Rembrant w ostatnich latach skupiał się przede wszystkim na wiernym odwzorowaniu swojej postarzałej twarzy. Niczego przy tym nie retuszował, ukazując zmarszczki i matowość skóry, co paradoksalnie podkreśliło żywość czarnych oczu i jakby chwilowe zatrzymanie w drodze ku dniom ostatnim. W warstwie geometrycznej mamy tutaj do czynienia z ukrytymi kołami, trójkątami i prostokątami, a wystudiowane linie pojawiają się tylko na rysunku okręgów.
Gdyby pokusić się o wskazanie najlepszego autoportretu Rembrandta, zapewne wielu wskazałoby obraz namalowany w 1657 roku, a znajdujący się obecnie w National Gallery of Scotland, w Edynburgu. Zarówno nakrycie głowy artysty , jak i strój wierzchni przypominają nieco togę profesorką i sugerują wielka powagę. Trudno powiedzieć, czy był to świadomy zamysł, ale z twarzy i postawy malarza promieniuje głęboka wiedza o życiu i świecie. Swoim straszliwym kłopotom finansowym przeciwstawia on doskonałość swojej sztuki mimetycznej, tak genialnie odwzorowującej każdy element jego czerstwej twarzy. Widzimy, że pojawiły się na niej liczne bruzdy, włosy przerzedziły się, a usta straciły swój dawny wyraz. Tylko duży nos wciąż dookreśla tę twarz, tylko czarne oczy nie straciły swojej dawnej mocy. Nie widać wszakże buty na obliczu malarza, nie rozkoszuje się on sławą jednego z największych artystów w dziejach, raczej spokojnie kontempluje rzeczywistość. I zostawia potomnym swój wizerunek z tamtych lat, jakże plastyczny i nieomal dotykalny – tak właśnie wyglądał w 1657 roku, a więc zaledwie kilkanaście miesięcy po minięciu magicznej granicy pięćdziesięciu lat. Sporo w nim jeszcze dawnej dumy, ale widoczny też jest smutek i pamięć o poniesionych klęskach, nagłych życiowych zwrotach i nieszczęśliwych zrządzeniach losu. W tym dziele artysta wkracza w obręb ludzkości myślącej i podążającej nieustannie do przodu, ale też staje się przedstawicielem tych, którzy nie zdołali pokonać przeciwności i odeszli w ciszy razem z prostym robotnikiem, woźnicą, tragarzem. Dwanaście lat przed śmiercią artysta patrzy w czarną przepaść czasu przed nim – może ma świadomość tego, że dawno minął smugę cienia i zaczął wolno schodzić ze zbocza w dół. Zachowując na wieki swój wizerunek, utrwalił też w genialny sposób chwilę, ledwie cząstkę swojego bogatego życia i zadecydował o tym jak ma być postrzegany w przyszłości. Zdumiewający jest też dystans, jaki malarz miał do samego siebie, powodujący, że mamy wrażenie, iż ktoś inny go namalował. Tworzenie takich dzieł nie było łatwe, bo lustro zawsze przekłamuje, zmienia proporcje barw, a czasem wręcz zniekształca odbicie, ale Rembrandt miał w tym względzie ogromne doświadczenie, poparte latami prób i modyfikacji. Oddanie na płótnach upływu czasu było jego wielką twórczą obsesją i nie znalazło tak konsekwentnych naśladowców w całej historii malarstwa światowego. A nawet jeśli pojawiali się twórcy idący jego śladem, to nigdy nie osiągnęli oni w swoich dziełach tak niezwykłej głębi psychologicznej i nie zdołali ukazać żywego człowieka w przestrzeni pełnej światła i cienia, cudownie kontrastujących barw i pulsujących energii.
Autoportret z roku 1661 ukazuje artystę w czymś na kształt orientalnego turbanu i z wielką, sfatygowaną księgą w dłoniach. Charakterystyczne jest tutaj oddane z mistrzostwem ironiczne spojrzenie, jakby artysta chciał zasugerować, że wszelka zapisana wiedza świata nie ma znaczenia w konfrontacji z upływem czasu. Jeszcze na płótnie z 1657 roku nie było tak drastycznie tego widać, ale tutaj mamy do czynienia ze starcem, przynajmniej jak na warunki siedemnastego wieku, kiedy to mężczyźni często umierali młodo, a pięćdziesięciopięciolatków uważano za matuzalemów. Ta poza i ironia na twarzy zdają się wskazywać, że artysta zaakceptował swoje lata, jeszcze szuka ich wytłumaczenia w księgach, jeszcze próbuje coś zrozumieć, ale przecież wie, że niewiele lat mu zostało. Były takie dni, gdy ubierał się drogo, jadał znakomicie i otaczał go spory krąg uczniów, a teraz wystarczy mu skromna ryba, chleb i nieco sera, a w latach sześćdziesiątych siedemnastego wieku za ubiór starczyć mu muszą stare szaty, które odziewa do pracy. Włosy mu znacznie posiwiały, na całej twarzy pojawiło się wiele zmarszczek i tylko oczy wciąż są żywe, szeroko otwarte przy ironicznym zmarszczeniu czoła. To już nie jest ten młodzieńczy Rembrandt, który zachwycał swoją fryzura i rumieńcem na nieco pucułowatych policzkach – to wierne oddanie procesu starzenia, który postępował nieubłagalnie, generując nieodwracalne zmiany. Ten człowiek został dotkliwie doświadczony przez życie, a wielkim talentom zostaną przeciwstawione śmierci kolejnych dzieci i niemoc w obliczu chorób. Doskonale pamięta chwile szczęścia z Saskią i uniesienia z kochankami, ale ranią go wciąż te momenty, gdy zgłaszali się do niego wierzyciele i musiał za bezcen oddawać swoje arcydzieła. Zachwyt nad jego pracami został przygaszony przez gorycz bankructwa i ułomności wieku starczego, nie pozwalające już na snucie rozległych planów. Tak chciałby dać jeszcze coś cudownego Cornelii i swojej wnuczce Titii, ale kłopoty piętrzyć się będą do samego końca, jakby śmierć drwiła sobie z niego i cynicznie czekała na dzień, w którym zatriumfuje nad ludzkim geniuszem. Może właśnie dlatego malarz stworzył autoportret, w którym ironia splata się z wiedzą, a zmiany na twarzy świadczą o tym, że upływ czasu jest nieubłagany dla grabarza i żeglarza, murarza i cieśli, dla prostego rzemieślnika i genialnego malarza.
Na koniec tego niewielkiego rekonesansu krytycznego przywołajmy dwa autoportrety namalowane w roku 1669, a więc krótko przed śmiercią twórcy. Pierwszy z nich raz jeszcze dokumentuje postępujące zmiany starcze na twarzy artysty, ale ukazuje też jego odmienioną sylwetkę. To jest już znacznie grubszy mężczyzna, który wszakże nie zatracił swoich charakterystycznych cech osobowościowych. Wciąż ma bystry wzrok i znać w nim ogromną inteligencję, wiedzę o świecie i jego pułapkach. Doświadczył wielu upokorzeń, ale jest w nim duma i spokój, pogodzenie z tym co było i z tym, co nadejdzie. Tym razem na białą czapkę, używaną przy tworzeniu obrazów, malarz nałożył jeszcze czerwony beret, a jego strój znamionuje godność artysty największego. Ręce są złożone, a owalna twarz, wydobyta z mroku i poorana zmarszczkami wyraźnie wskazuje, że jest to człowiek sterany wiekiem i cierpiący z powodu jakichś chorób. Drugi obraz z tego samego roku ma wymiar symboliczny, bo obok uśmiechniętego Rembrandta pojawia się na nim jakiś tajemniczy mężczyzna o diabolicznych rysach. Artysta jest rozbawiony, jakby brał udział w jakiejś zabawie, albo jakby odpowiadał uśmiechem na jakąś sekretną propozycję. W lewym górnym roku zaznaczył szybkimi ruchami pędzla kogoś, w kim doszukiwano się diabła albo nawet samego Szatana, choć byli też i tacy krytycy, którzy nie przykładali wagi do tej postaci. Trudno jednak przejść do porządku dziennego nad tym osobnikiem, bo artysta zawsze mądrze komponował swoje obrazy i umieszczał na nich tylko funkcjonalne elementy. Najwięcej uwagi przyciąga jednak postać samego malarza, namalowana energicznie, z zastosowaniem wyrazistej faktury i jakby wytyczająca kierunki przyszłym naśladowcom. To jakby zespolenie w jednym dziele dwóch późniejszych kierunków malarskich – impresjonizmu i ekspresjonizmu, ulotnej chwili i szybko zanikającej energii życiowej. Oświetlenie górnej części postaci, tak charakterystyczne dla starego mistrza, daje tutaj niezwykły efekt rzeźbiarski, jakby została ona wykuta ze złota albo odlana z brązu i potem już nie cyzelowana. Ta chropowatość i lekkie przebijanie się czerwieni na twarzy, to zamierzone efekty, mające wskazywać, że czas się kończy i trzeba się śpieszyć. Trzeba ruszać w ostatnią drogę…
TADEUSZ WYRWA-KRZYŻAŃSKI (1947–2019)
2019/05/28 @ 4:27 (Literatura, Ludzie, Poezja, Sztuka, Śmierć)
23 maja zmarł w Pile Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, mój serdeczny przyjaciel, artysta, krytyk, prozaik i poeta, człowiek wielu talentów, przez wiele lat obecny na łamach licznych periodyków, uczestnik wielu festiwali literackich, kongresów i sympozjów. Wydał kilkadziesiąt książek, kilka tek graficznych, a jego wystawy w Polsce i za granicą zawsze były wielkim wydarzeniem. Przez lata był wizytówka kulturalną ziem nadnoteckich, a szczególnie Czarnkowa, gdzie się urodził i Piły, z którą związał się już w czasach młodości. Pierwszy raz spotkałem go podczas wieczoru poetyckiego w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie, w październiku 1985 roku i były to okoliczności dosyć szczególne. Akurat na starym mieście w Warszawie miały miejsce demonstracje i wszędzie było pełno zomowców, a szczególnie obstawione zostały ulice wokół katedry i rynku. Jakoś przedostałem się do klubu i tam też pojawił się Tadziu razem ze Zdzisławem Smektałą i Andrzejem Lenartowskim. Dopiero co otrzymałem w Krakowie niezwykle prestiżową Nagrodę Imienia Andrzeja Bursy, sporo publikowałem w dziesiątkach periodyków i trochę było wokół mnie absurdalnego szumu. Na spotkaniu doszło między nami do konfliktu, który po latach wspominaliśmy z uśmiechem i całą sytuację tłumaczyliśmy nadużyciem alkoholu. Tak, nie wylewaliśmy go za kołnierz i w następnych latach sporo moich spotkań z Tadziem było sowicie zakrapianych, a to w Gnieźnie, a to w Czarnkowie, Pile, Poznaniu, kilka razy w Warszawie i jeszcze w wielu innych miejscach. Szybko zacząłem też recenzować jego książki, a on odwdzięczał mi się zaproszeniami na imprezy, które organizował. Łatwo dostrzegłem, że jest to osobowość niezwykła, daleko wykraczająca poza ramy regionu, w którym żył i tworzył. Pisałem wtedy: W poezji Tadeusza Wyrwy-Krzyżańskiego stykają się ze sobą dwie płaszczyzny: semantyczna i strukturalna, które są ze sobą sprzężone. Język służy doświadczeniu, a doświadczenie jest poligonem języka. Poeta jakby sprawdzał siebie i swoje narzędzia penetracji w sytuacjach krańcowych i prozaicznych. Rzeczywistość postrzegana i przeżywana determinuje tu ostateczny kształt wiersza, nieomal porządkuje jego strukturę. Poeta czuwa tylko nad ostatecznym jego wyrazem. Jednocześnie – już w trakcie powstawania czy tworzenia się wiersza – wskazuje te sfery języka, które stają się polifonią, harmonią albo dysharmonią. Autor tworzy swoje wiersze z fragmentów i segmentów ocalonej rzeczywistości; buduje z nich dom i stara się wzmocnić już istniejące konstrukcje. Dom, to naczelna obsesja tej poezji – do domu autor wraca i z domu ucieka, pragnie jego ciepła i buntuje się przeciwko ludziom, którzy odgradzają go od czterech ścian. Narrator wierszy jest tym, który niejednokrotnie „oberwał” od życia, tym, który często nie miał co ze sobą począć i nie wiedział dokąd pójść. Dlatego zawsze wracał do domu, czując przyspieszony łomot serca, czując ściśnięcie gardła. I wcale dom nie musi być budowlą z cegieł i betonu – może być czystym pięknem, może być ciepłem zaklętym w kobiecie: Nawet w tej chwili nagiej przeżera mnie idea/ domu: chcę w tobie pomieszkać, chcę w tobie/ jak w mężczyźnie/ kobieta, jak w człowieku – może – człowiek./ Ubierz się,/ w tę starą sukienkę/ ze zmiętej dobroci,/ mój domu. Poeta jakby wracał z wielkiego wysypiska kultury, jakby na wielkie śmietnisko znaczeń podążał. Jego świat jest pozbawiony jednoznacznie określanych wartości, w jego rzeczywistości jednostronne wartościowanie skazane jest na przegraną. Po odrzuceniu kultury, wartość ma tylko egzystencja, nawet literatura jest ledwie poletkiem, zapuszczonym ogrodem. Poeta nie przykłada już do niej wagi, tak jak nie obchodzą go różnorakie, nagminnie wygłaszane sądy i mądrości. Zmieniła się sytuacja i twórca może powiedzieć: (…) już nie/ czytamy ich/ recenzji./ Nie wlecze się za nami pawi ogon,/ ze śmietniska targów. Kultura legła w gruzach, wszędzie spotkać można tylko rumowiska. Zabiła kulturę lawina informacji, masowość, powielanie danych w nieskończoność i ich reprodukowanie. Tajemnica i piękno dzieła sztuki stały się pojęciami niezrozumiałymi dla pojedynczego konsumenta kultury. W takiej sytuacji człowiek wrażliwy i pragnący obcować z pięknem, zwraca się w stronę prawdziwej poezji, naznaczonej stygmatami cierpienia i wiary – poezji powstającej na rumowiskach, odradzającej się po wielkim kataklizmie czasu i przestrzeni. Jedynie język i wyobraźnia zdołały oprzeć się destrukcyjnej sile mass-mediów, i to w nich właśnie zawiera się prawda o człowieku, prawda o świecie.
Wyrwa-Krzyżański tropi słowa, przeszukuje przebrzmiałe zwaliska znaczeń, dokopuje się do ukrytych sensów. Jego wzrokiem wewnętrznym jest wyobraźnia, głucha na kakofonię rzeczywistości, niemalże dziewicza, generująca obrazy pogranicza snu i przedśmiertelnego, bolesnego rozmycia wizji. Imaginacja poety nie zna żadnych ograniczeń, prowadzi go na sam szczyt śmietniska dwudziestowiecznej kultury. Tutaj walają się zdezelowane aforyzmy, skorupy przemówień i rozbite zegary zgasłych dni. Tutaj znaleźć można portrety dawnych wielkich tego świata, tutaj też kwilą cichuteńko dzieci, które się nie urodziły i wiersze, którym nigdy nie było dane zasmakować ludzkiego brzmienia. Poeta zbiera wszystkie te rupiecie do jednego worka, a potem w domu tworzy z nich nowe, inne całości. Modyfikuje znaczenia i nadaje inny sens słowom potocznym. Tak powstaje swoista poetycka „sklejanka”, zestaw wierszy, gdzie sąsiadują ze sobą odniesienia do zapisów czasu komór gazowych, polscy monarchowie, złote krzyżyki zawieszone na łańcuszkach, pytanie o istnienie Boga, narkomani i stary, wykoślawiony mit. Ten katalog, ten scrap-book wierszy, to dom najtrwalszy. W jednym z pożegnań z czytelnikiem, Wyrwa-Krzyżański, szeptem, ale dobitnie to przypomina: Powtarzam dramatycznym szeptem, aż i to odrzucicie/ na śmietnik: umocnijmy dom w sobie. Co ja teraz/ robię? W popielisku wartości szukam małej cegły/ żaru. I te wiersze, i te wiersze, i te wiersze/ też (…). Obsesje literackie Tadeusza orbitowały wokół domu i przestrzeni zabudowanych – próbując przez wiele lat stworzyć bezpieczną enklawę do życia, osiągnął to dopiero w związku małżeńskim z Asią, z którego urodziła się piękna córka. No, ale jak to bywa w życiu, nadeszły trudne doświadczenia i choroba poety odmieniła wszystko. Ale nie zaprzestał pisania i rysowania, zdając sobie sprawę z własnych ograniczeń, zwolnił tempo, chociaż i tak było ono znacznie szybsze niż u innych artystów i malarzy. Nie można tutaj nie wspomnieć o arcydziełach rysunkowych, które Tadziu tworzył z niezwykłą lekkością i pasją. To były surrealistyczne wizje, realizowane najczęściej czarnym tuszem i piórkiem, przy wykorzystaniu kreski najdelikatniejszej z delikatnych, to była poezja zapisana w inny sposób.
Tutaj też pojawiały się tematy, które wyodrębniałem przy okazji analiz poetyckich: Wyrwa-Krzyżański niejednokrotnie podkreślał i zaznaczył to nawet w tytule jednego ze swoich tomów – Siwe dziecko – że doświadczenie dzieciństwa było dla niego przeżyciem inicjacyjnym. Tam, w okolicach Czarnkowa, pośród nadnoteckich wzgórz i rozlewisk, odczuł po raz pierwszy cudowność przestrzeni, w jakiej bytujemy – tam zrodziła się jego wrażliwość i nieustająca potrzeba podróży, wędrowania przez świat i poprzez samego siebie. Permanentnego odkrywania i dopełniania tego, co bolesne, tego co ostateczne. Bo, dodajmy tutaj od razu, owo dzieciństwo było też doświadczeniem traumatycznym i wycisnęło bolesne piętno na poecie i jego bohaterach lirycznych. Było niczym odciśnięcie pieczęci w kształtującej się wyobraźni i świadomości. Dziwna to była pieczęć, bo raz miała kształt hostii, a kiedy indziej stawała się czarnym kołem, raz była okiem opatrzności, a zaraz zmieniała się w ślepie demona. Była przekleństwem i błogosławieństwem zarazem i kazała iść, poprzez krajobrazy świata i poprzez przestrzenie kolejnych książek, poprzez ruiny i poprzez ogrody. Nie bez powodu poeta w wierszu o Freudzie, wprowadzając do wiersza elementy psychoanalizy, momentalnie neguje je jako pomocne w próbie odnalezienia samego siebie. Jego maksyma jest tyleż trywialna co oczywista i tyleż doraźna, co ostateczna – ból. Tak, ból każdego wyleczy ze złudzeń, bo ból jest stanem permanentnym ludzkiej świadomości. I jakby go nie tłumaczyć, jakby go nie demonizować czy idealizować, jest otwarciem i zamknięciem cudzysłowu – jest echem kosmicznej ciszy i milczeniem Boga. Dla takich obszarów wrażliwości i takich maksymalnych prób znalezienia sensu jest tylko jedna alternatywa – czułość. I poeta podchodzi do ludzi z czułością, z delikatnością, ale nie waha się też obnażać sztuczności, fałszu, zakłamania. Choć i wtedy robi to dla człowieka, dla jego przebudzenia.
Zwróćmy też uwagę na inny obszar poetyckich penetracji, który można by określić jako grę kulturową. Jej wyrazem są wprowadzane jednocześnie do wierszy tematy z obrębu kultury masowej i wysokiej. Tak iluzoryczna przestrzeń wewnętrznego pulsowania rozszerza się i poeta stara się umieścić swoje doświadczenie w perspektywie globalnej. Wykorzystuje do tego celu znane postaci z historii, literatury, sztuki i albo prowadzi z nimi rozmowę, albo jakby mówi ich ustami. Zawsze jednak stara się zrozumieć świat, stara się przeniknąć materię, szuka d u c h a i podnosi głowę ku górze. Tam – wołanie/ ciszy nadchodzi z hieroglifów/ gwiazdozbiorów, tam rozciąga się wielka przestrzeń niewiadomej i nieogarniona zagadka przestrzeni. Poeta wędruje ze swoimi postaciami i swoimi odbiciami ku wciąż uciekającym dalom. Jawi mu się jakaś tajemna harmonia i dysharmonia zarazem, chciałby powiedzieć o mechanice dziejów i mechanice ludzkiej świadomości, ale wciąż coś staje mu na drodze, wciąż jakaś siła odpycha go na margines. To jest jakby siła odśrodkowa tak wirującej świadomości, która zaczyna rozumieć wszechświat, która zbliża się do Boga, a nie może już pojąć samej siebie. Oddala się od siebie i rejestruje tylko to, co postrzegają zmysły, co poezja wyodrębnia z pustki i oprawia w płonące i tandetne zarazem, ramki liryki. To jest dramat, to jest tragedia wrażliwości nieosiągalnej i nagle spadającej na człowieka w najmniej odpowiednim momencie. To jest świadomość gwałtownego spalania się – Ja, glina, nie/ nie sięgam wyobraźnią za fundament i kamień, spalam się/ i wypalam – na cegłę. Amen. Poeta jakby pyta co zrobić z tą świadomością i z kim podzielić się bolesną wrażliwością? Z kobietą, przyjacielem, przygodnie spotkanym człowiekiem czy ze samym sobą. I jak umieścić ją pośród swoich miejsc, gdzie z fontann tryska popiół, a oczy dziecka ronią czarną łzę? Może tylko formuła nieistnienia może temu sprostać, może tylko w nim łka boleśnie zduszona prawda, która może jawić się właśnie tak: Poranek. Stoliczki. Lektura tutejszych gazet. Świat/ jest piękny. Ledwo w nim dwa nie wywiezione kubły, trzy zepsute żarówki i z przetrąconym skrzydełkiem/ wróbel. Ciągłe wydania specjalne, dokończenia/ w następnym wydaniu/ wieczności./ Ale i niebo nie jest z jednodniowego papieru,/ u jego fundamentów jest kamień węgielny/ księgi. Zwykłość i wzniosłość, westchnienie za wiecznością i kontemplacja brudnej teraźniejszości – oto dwa rewiry tej zdumiewającej liryki.
Ostatni raz widziałem się z Tadziem 19 października zeszłego roku, podczas jubileuszowej wystawy jego prac plastycznych i licznych fotografii jego publikacji prasowych i magazynowych. Dzięki uprzejmości Asi, zostałem zaproszony na wernisaż z okazji półwiecza pracy twórczej Tadzia i miałem tam dość spore wystąpienie, które zrekapitulowano w jednej z gazet wielkopolskich: Mamy tutaj do czynienia z wielką osobowością kultury nie tylko wielkopolskiej, ale kultury polskiej! Nie waham się powiedzieć, że mamy do czynienia z geniuszem. Bo tylko geniusz tak potrafi zawłaszczać świat i tak potrafi ten świat odzwierciedlać w swoich dziełach. Wiadomość o śmierci Tadzia dopadła mnie w Las Vegas i otoczenie, w którym właśnie się znalazłem, pełne blichtru i tandetnych imitacji, złotych hoteli, fontann i kopii rzymskich rzeźb, spotęgowało absurdalność tego, co się stało w Pile. Wróciłem z USA w dniu pogrzebu przyjaciela i samolot z Frankfurtu wylądował w Bydgoszczy właśnie wtedy, gdy jego trumnę składano do grobu. Nie mogąc być realnie na tej ceremonii, starałem się być tam duchowo, szukałem nad chmurami przestrzeni łączących mnie z tym miejscem i tą chwilą. Żegnaj mój wspaniały przyjacielu, śmierć zafundowała ci ten marny, ostateczny dom, w którym twoje ciało zamieszka do końca czasu. Jakże szybko odchodzą przyjaciele, jakże trudno się pogodzić z ich nieistnieniem i ostatnim oddechem, jakże boli ich bezruch i rozpoczęty rozpad domów, które budowali. Żegnaj Tadziu, niebawem zaczną się chwiać i zburzą się nasze domostwa i wszyscy, jak jeden rozsypiemy się w pył, staniemy się martwą ruiną i może tylko z ocalałych kawałków cegieł ktoś, kiedyś, wzniesie nową budowlę.