SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (V)

Nagle dał się słyszeć narastający i ogromniejący pomruk, a potem przeciągły, ostry świst. Skrzydlaci rozpierzchli się w różne strony, a nad Yasmenem pojawił się anioł większy od innych, ubrany w złotą, połyskującą zbroję i szkarłatną szatę. Trzymał w ręku dziwnie powyginaną laskę, jakby kryształowy pastorał, albo monstrualną różdżkę. Jego wzrok przenikał przestrzeń, ale też sondował myśli, wnikając do świadomości i skanując je od chwil pierwszych do ostatnich. Yasmen poczuł dotknięcie ciepła i z miłością zgodził się na jego obecność, ale to trwało ledwie ułamek sekundy, jakby nawiedził go rześki powiew, który tak samo szybko zniknął. Teraz odczucie było przerażające, jakby nagle zawaliły się podstawy przestrzeni niebieskiej, a dobro oddaliło się nie wiedzieć gdzie. Na szczęście po chwili wszystko wróciło do normy i przybliżył się szum rozmów anielskich, bliskich i dalekich, głośnych i szeptanych.

– Widziałeś go…? – pytał z przejęciem czerwony z drużyny Yasmena, ze skrzydłami różowiejącymi na końcach.

– Wszyscy go widzieli i poczuli… – odpowiedział niebieskawy z białymi, rozwianymi włosami.

– To był on…? – pytał dalej pierwszy.

– Któż by inny, tylko on tak przenika nas do głębi i przydaje boskiej mocy… – odrzekł drugi.

Yasmen nagle zatrzymał się w pędzie i dał znak swojej drużynie by też wyhamowała. Chciał rozejrzeć się dookoła i zobaczyć może jakiś ślad po archaniele, bo w sobie już go nie mógł znaleźć. Wszystko zostało zatarte, jakby nic się nie zdarzyło, jakby tylko przez chwilę złota zbroja zalśniła w przestworze, a szkarłatna szata załopotała jak flaga nieskończoności i pełni. Drużyny podążały w górę za swymi przewodnikami i szybko wnikały w wielkie wirowiska, pulsujące rytmicznie i oddalające się szybko. Aniołowie z jego drużyny czekali na znak i wymownie patrzyli na siebie, czasem tylko zerkając w górę, wiedząc, że sygnał zaistnieje w każdym z nich.

– Jeśli Pan jest tak samo czuły, to chciałbym już połączyć się z nim na zawsze – odezwał się zielonkawy, zamykający grupę.

– Bracie, nie może być inaczej, bo on jest miłością… Jeśli jest… – powiedział filozoficznie intensywniej zielony.

– Jak możesz wątpić, przecież poczułeś to ciepłe dotknięcie – obruszył się zielonkawy – odwieczny powiew nieśmiertelności…

– A jeśli to była ułuda…? – wątpił intensywniejszy – opowiadał mi stary Hadzibor, że w zamierzchłych czasach sadze z czeluści nauczyły się przyoblekać w kształt anielski i zwodzić tłumy, popychać je ku upadkowi.

Yasmen chciał się już włączyć do tej rozmowy, ale ubiegł go fioletowy anioł, który z początku drużyny śmignął na jej koniec i wzrokiem uciszył niedowiarka. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie, by ruszyli dalej, choć właściwie dowódca nie wiedział gdzie mają lecieć. Wszystkie oddziały i pojedynczy skrzydlaci podążali ku rojowiskom, ale widać też było grupki lecące w inną stronę. Na ukos przestrzeni niebieskiej, albo w odwrotnym kierunku, nie brakowało też grup stojących w miejscu, czasem przez jedno lub dwa stulecia. Jego jednak coś ciągnęło w górę i był coraz bardziej pewny tego, że przeciśnie się przez armie serafinów i znajdzie przejście do Chórów i Tronów, a może nawet i do samego Pana. Spojrzał na pierwszą siódemkę i z radością przywołał w myślach ich imiona:  Darbon,  Dendes,  Babanel,  Froledan, Dalates, Nikomas, Rakapan… Kochał ich jak braci I jak synów, a każdy ruch ich lotek wprawiał go w rozmarzenie i przywoływał jakieś mgliste obrazy z ziemskiego życia. W drugim szeregu wyodrębnił Kolaresa, Tukarana, Kakapena, Minosuta, Pludasa,  Biloredana i dziwnie się zachowującego Okinagesa. Każdy z nich o czymś myślał i każdy miał w sobie jego odbicie. Yasmen potrafił lokować ich myśli w osobnych przestrzeniach swej świadomości i przeglądać je jak karty wielkich ksiąg. Drużyna składała się z siedmiuset skrzydlatych wojowników, ale on znał ich wszystkich i gdyby ktoś mu kazał, wymieniałby po kolei: Olinopas, Bidolesan, Osmasa, Muduforet, Artman, Kostoponiel, Okinages. Za nimi jeszcze: Kalafont, Dulama, Kanaredan, Bayran, Hadzibor, Birofanes i Ostoporel. Karta za kartą, ale jedna z nich była szczególna… wspomnienie Olinopasa rozrzewniło go i poczuł niezwykłą więź z tym bytem. Jakby był jego rodzonym bratem, albo synem, jakby istnieli w tej samej ziemskiej przestrzeni, przed wniknięciem do sfery niebieskiej.

Olinopas wyróżniał się urodą – miał twarz dziecka, czerwone włosy i takież same pióra skrzydeł, ale najbardziej zdobiła go zielona szata, pełna złotych okruchów, które jakby kiedyś przyciągnęła ku sobie, w tajemnym procesie kształtowania i istnienia. Jego szeroka pierś pulsowała rytmicznie, dłonie miały subtelny kształt, a nogi były zgrabne jak u ziemskiej kobiety. Pozwalał sobie czasami wysforować się do przodu i lecieć tuż przy Yasmenie, czym narażał się innym aniołom. Kiedyś poczuł na ramieniu dłoń dowódcy i dreszcz przeszył jego jestestwo, powodując, że natychmiast oddalił się i ukrył w dalekiej siódemce. Długo nie mógł się po tym pozbierać, ale czuł, że zdarzenie to było ważne dla niego i dla Yasmena, który odtąd często słał mu jakąś czułą myśl, radził się w sprawach strategicznych lub wyznaczał mu zadania podczas postojów i kolejnych wznowień lotu. Kalafont uśmiechał się ironicznie i szeptał coś do uszu buntujących się braci, jakby chciał osłabić pozycję ulubionego anioła dowódcy. Ten zdawał sobie sprawę z wszystkiego, ale nie potrafił pohamować się w swoich decyzjach i stale forował urodziwego Olinopasa.

– Dlaczego on go tak wyróżnia – pytał Pludas Bayrana, ale zaraz też cichł pokornie, gdy słyszał w sobie złowrogi szept Yasmena.

– Każdy ma swoją rolę – mówił bez słów Yasmen – i każdy powinien robić to, co do niego należy. Trzymaj się szyku Pludasie i nie skłócaj naszych braci… Wszystkich traktuję jednako…

Pludas dołączył do swojej siódemki, odgarnął szerokim gestem niebieskawe włosy i tylko mrugnął okiem do lecącego przy nim Bayrana. Nie umknęło to uwadze dowódcy, ale właśnie mijali inny wielki oddział, więc skupił się na pozdrowieniu przewodnika. Wyciągnął dłoń, wydał rozkaz grupie i wysłał ku mijanym aniołom przesłanie od wszystkich:

– Pan z wami… Niechaj nieskończoność ściele się w waszych bytach jak odwieczna świętość…

– Niechaj przestrzeń niebieska chroni was w drodze… – usłyszeli odpowiedź.

BROMBERG (6)

Przed okazały budynek przy ulicy Gdańskiej 50 zajechał nowiutki czarny citroen z napędem na przednie koła i lśniącym znakiem firmowym, symbolizującym dwie cząstki nowoczesnych kół zębatych. Drzwi otworzyły się z impetem i z auta wyskoczył młody podoficer w czarnym mundurze, pięknie wyprasowanym, z czerwoną opaską na lewym ramieniu i wyrazistą swastyką na niej. Zatrzasnął drzwi i podążył ku schodom zewnętrznym, prowadzącym do głównych drzwi dawnej willi bogatego niemieckiego przemysłowca Wilhelma Blumwego. Teraz była to tymczasowa siedziba SS-Standartenführera Ludolfa von Alvenslebena, dowódcy Selbstschutzu na Pomorzu. Młody podoficer wszedł do głównego holu i skierował się ku sekretarce, siedzącej za biurkiem, na samym środku wolnej przestrzeni. Zasalutował z gracją, zszokowany urodą platynowej blondynki i jej pokaźnym biustem, zatrzymał dłużej wzrok na zgrabnych nogach, widocznych pod blatem, po czym odezwał się, mocno akcentując niemieckie słowa:

– Melduje się SS-Untersturmführer Willhelm Otter… Otrzymałem rozkaz stawienia się u mojego dowódcy…

Blondynka spojrzała przeciągle na urodziwego młodzieńca, zauważyła zielone oczy, pięknie lśniące oficerki i mundur, który musiała mu przygotować jakaś staranna kobieta, a potem odezwała się mocnym głosem:

– Hertha Kiebitz, sekretarka SS-Standartenführera Alvenslebena, już pana anonsuję…

Przełożyła jeszcze jakieś papiery z lewej strony biurka na prawą, uniosła się nieco ku górze, sięgając po pióro, które też przełożyła z lewa na prawo, po czym energicznie wstała, odwróciła się na pięcie i podążyła ku wielkim, dębowym drzwiom. Gdy się pochyliła, Willi zauważył natychmiast podniecający przedziałek pomiędzy jej zmysłowymi piersiami i fragment czarnego, koronkowego stanika, a potem szybko zlustrował jej sylwetkę, od czerwonych czółenek na wysokim obcasie, poprzez czarne szyfonowe pończochy z wydatnym szwem, skończywszy na plisowanej różowej spódniczce, opinającej zgrabny tyłek i czarnej marynarce, w klapie której widać było okrągły znaczek ze swastyką. Kobieta otworzyła drzwi bez stukania i wsunęła się do środka, a Willi podążył do przodu by ujrzeć chociaż cząstkę przestrzeni w gabinecie dowódcy. Niestety, niczego nie zobaczył, chociaż dobiegły do niego z prawej strony intymne szepty, a potem coś na kształt klapnięcia w tyłek i ciche śmiechy. Wreszcie sekretarka, nieco rozczochrana, wysunęła się z gabinetu i z lekkim rozbawieniem powiedziała:

– Standartenführer czeka na pana…

Jeszcze raz opromieniła go jej uroda i tym razem zauważył porcelanowo białe zęby, karminowe usta i niebieskie oczy. Uśmiechnął się do niej promiennie, jeszcze raz zawiesił wzrok na zgrabnej sylwetce i podążył ku otwartym, drzwiom. Wszedł do środka, zamknął je za sobą, a potem stanął naprzeciwko wielkiego, ciemnobrązowego biurka na wysoki połysk i siedzącego za nim łysawego mężczyzny. Nad nim wisiał wielki portret Adolfa Hitlera i sporo zdobnie oprawionych fotografii, prezentujących członków rodziny dowódcy i jego rodową posiadłość.

– Panie Standartenführer, melduje się Untersturmführer Otter…

Alvensleben wstał zza biurka i podążył ku młodszemu koledze, a gdy znalazł się przy nim, ujął go familiarnie lewą ręką za przedramię, a prawą położył na jego plecach. Następnie patrząc mu głęboko w oczy powiedział:

– Drogi Willhelmie, nie pomyliłem się co do ciebie… Reichsführer Himmler miał wątpliwości czy tak młody człowiek podoła naszym jakże ciężkim zadaniom. Ja jednak wstawiłem się za ciebie i byłem pewien, że wykonasz nienagannie moje rozkazy…Twoje nazwisko zobowiązuje przecież do błyskawicznego działania…

– Tak jest panie Standartenführer… Ku chwale ojczyzny i führera…

Dowódca uśmiechnął się promiennie i podszedł do niewielkiego stoliczka, na którym stały butelki alkoholu. Sięgnął po jedną z nich, zieloną, prostokątną z wizerunkiem jelenia. Przyjrzał się jej, obracając w dłoni, po czym powiedział:

– Lubisz Jägermeistera? To nasz nowy niemiecki wynalazek… Niczym Blitzkrieg…

Sięgnął po dwa duże kielichy i nalał do nich około pięćdziesiąt mililitrów alkoholu. Wstrząsnął lekko każdym z nich, po czym podszedł do gościa i podał mu trunek. Willi posmakował i jego pierwsze odczucie było bardzo pozytywne, o czym nie omieszkał natychmiast poinformować przełożonego.

– Wspaniały smak, panie Standartenführer…

– Tak mój drogi, a dodatkowo mamy tutaj specjalny podtekst w nazwie tego trunku – odrzekł Alvensleben.

Willi zdziwił się, nie rozumiejąc co przełożony ma na myśli,  ale czekał spokojnie na wyjaśnienie.

– Mistrz polowania… Tak, to my drogi przyjacielu… To my nimi jesteśmy. Mistrzami polowania na prymitywne istoty… Nasz führer wyznaczył nam cel i by go zrealizować musimy być twardzi jak stal naszych pocisków, jak pancerze naszych czołgów… Ty okazałeś się wspaniałym myśliwym… Zgasiłeś światło tym, którzy od dawna tkwili w ciemności… jakże podłym i marnym polskim podludziom… Mordercom Niemców…

– Tak jest panie Standartenführer…

– Przestań już z tymi funkcjami kochany chłopaku… Mów mi Bubi. Przecież mamy te same korzenie, a nasi przodkowie mieszkali od dawna na tej ziemi… Teraz ją przywróciliśmy do Rzeszy i nigdy już nie oddamy.  W tym budynku, należącym niegdyś do naszego znamienitego przedsiębiorcy, polska hołota urządziła swój klub i upijała się w tu na umór, plując na naszych kanclerzy i odgrażając się pruskim władcom.

Alvensleben podszedł raz jeszcze do stoliczka, sięgnął po zieloną butelkę i bez pytania dolał Williemu i sobie kolejną dawkę brązowego alkoholu. Uniósł kielich ku górze, potrząsnął nim lekko, po czym wypił wszystko do dna. Potem spojrzał na gościa i wzrokiem zasugerował mu, by zrobił to samo, a gdy ten wychylił zawartość kielicha, powiedział:

– Twoja akcja przy kościele na Szwederowie miała wzorcowy charakter. Gratuluję ci i dziękuję za nienaganne wykonanie moich rozkazów…

– Jestem gotów wykonać następne polecenia… – odezwał się Willi, rozochocony nieco alkoholem.

– O!!! O!!! O!!! To jest postawa godna pochwały – powiedział z emfazą Alvensleben – Tak, tak… nowe zadania czekają na ciebie. Pojedziesz na główny rynek miasta i tam, przy tym ich jezuickim kościele, rozstrzelasz dziesięciu Polaczków…

– Oczywiście, panie Standartenführer… to znaczy Bubi… – odrzekł Willi czerwieniąc się i patrząc w podłogę.

Dowódca zauważył to natychmiast i roześmiał się od ucha do ucha, a potem poklepał po plecach gościa i sformułował rozkaz.

– Proszę zatem jechać na rynek i pomścić Niemców zabitych przez polskie świnie podczas Krwawej Niedzieli, to rozkaz i święty germański nakaz!!! Wszystko tam już jest przygotowane, ordnung muss sein… Musisz tylko spędzić wielu przypadkowych świadków i złapać ich mocno za mordę. Poczekaj, aż zakładnicy zaczną rzęzić ze strachu, a potem wal w nich i zostaw trupy na widoku publicznym…

– Tak jest… – odrzekł Willi i zasalutował na pożegnanie, odwracając się służbiście na pięcie.

Alvensleben podążył do swojego biurka, a młodzieniec otworzył drzwi, a potem domknął je lekko po drugiej stronie.  Już kierował się ku wyjściu, gdy drogę zastąpiła mu sekretarka dowódcy i podała sekretnie jakąś małą kartkę. Jednocześnie odwróciła się od niego, zasiadła za biurkiem i powiedziała dość głośno, tak, by ją usłyszał dowódca:

– Do widzenia panie Untersturmführer Otter…

Willi służbiście skinął głową, sięgnął po swoją czapkę, założył ją szybko i ruszył ku wyjściu. Sprężyście zbiegł po schodach, prowadzących na ulicę, otworzył drzwi citroena, wsiadł do środka i nakazał kierowcy jechać na rynek. Serce waliło mu jak oszalałe i dopiero po kilku minutach otworzył prawą dłoń, rozpostarł na niej niewielki kawałek listowego papieru i przeczytał zapisana słowa:

– Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia…? Porozmawiajmy o tym, odwiedź mnie pojutrze o godzinie dwudziestej… polska nazwa ulicy: Chodkiewicza 1, pierwsze piętro. Tak łaknę bólu…

Przeczytał liścik trzy razy i coraz bardziej się rozpalał, czując, że potężnieje jego męskość, a w świadomości pojawiają się wyraziste, perwersyjne obrazy. Hertha rozbiera się przed nim i głaszcze go czule po piersiach, a potem bierze go za rękę i prowadzi do wielkiego łoża z czerwoną pościelą. Tak się zamyślił, tak podekscytował, że nie zauważył kiedy kierowca podjechał w okolice głównego miejskiego rynku i zahamował z piskiem opon. Jeszcze kilka sekund posiedział na swoim miejscu, a potem z rozmachem otworzył drzwi samochodu i wyskoczył na zewnątrz. Żołnierze popychali kolbami karabinów tłum ludzi, kierując ich w stronę kościoła, a po drugiej stronie placu maszerował rytmicznie niewielki pluton egzekucyjny.

PRZEBUDZENIA

Dopiero co wróciłem z kolejnej podróży do Chin i nie przestawiłem się jeszcze czasowo, wciąż trwając w orientalnej strefie godzinowej. Budzę się zatem po czwartej, czasem dosypiam trochę, innym razem nasłuchuję odgłosów nocy lub wstaję i idę na chwilę na górę. Wczoraj dwa razy wyszedłem na taras, by poczuć orzeźwiające chłodne powietrze i spojrzeć w niebo. Za pierwszym razem, około czwartej trzydzieści, odsłonił się przede mną odwieczny majestat konstelacji Oriona, takiej samej od miliardów lat, odbijającej się w oczach ludzi i zwierząt, połyskującej w mroźnych przestrzeniach i stającej się znakiem nieuchronnej wieczności. Chyba pospałem jeszcze ze dwie godziny i gdy po raz drugi, około szóstej czterdzieści, wyszedłem na taras, sytuacja diametralnie zmieniła się – na niebie królował księżyc w tajemniczej otulinie mgły, a pod nim lśniły nad horyzontem dwie planety: Wenus przemykająca bardzo nisko i Mars, goszczący w gwiazdozbiorze Panny. W pewnym momencie zobaczyłem też nikłe błyski październikowych Orionidów, meteorów wlatujących z ogromną szybkością do naszej atmosfery i generujących niezwykłe efekty wizualne. Robiło się coraz jaśniej, mleczne opary wstawały na wschodniej stronie nieba, a pod nimi zaczynały tężeć błękity i amaranty, żółcienie i fiolety. Wstawał nowy dzień, noc zwijała swoje czarne proporce, a moja świadomość podążyła ku pracom, które na mnie czekają. Jakiż to cudowny moment w życiu, gdy łagodnie wchodzi się w starość i zaczyna porządkować dorobek wielu, wielu lat, a przy tym nie zwalnia się tempa i wciąż tworzy się nowe teksty, rysuje i maluje, fotografuje i spogląda w oczy innym ludziom. Żyje się życiem świadomym i spełnionym…

DOMYKANIE KRĘGÓW

Poeci miewają różnorakie przeczucia; szczególnie, gdy mijają magiczne bariery wiekowe, wszak od młodego autora, mającego dwadzieścia kilka lat, niedaleko do mężczyzny w pełni wieku i do realnej starości, sankcjonowanej sześćdziesięcioleciem życia. Tak było też ze Zbigniewem Herbertem, pojawiającym się w tytule tego tomu, gdy opublikował w 1990 roku, w Instytucie Literackim w Paryżu, rozliczeniową Elegię na odejście. Ton tych wierszy i komentarze po jego ukazaniu się na rynku księgarskim, były jednoznaczne – oto wielki poeta żegna się ze światem. Na szczęście dla polskiej literatury, Herbert opublikował jeszcze za życia dwa tomy: Rovigo (1992) i Epilog burzy, a w roku śmierci ukazał się też zbiór, na którego kształt autor miał wpływ, zatytułowany 89 wierszy. Ryszard Częstochowski, w swoim nowym tomie, wyraźnie nawiązuje do formuły odejścia w niebyt i przekazania synowi schedy po sobie, a że życie bywa zmienne i zaskakujące, wcale nie musimy już żegnać się z poetą. Aczkolwiek zarówno tematyka nowych wierszy, jak i ich nastrój, odsyłają wyobraźnię czytelnika ku eschatologii, a efekt ten wzmacnia jeszcze motto ze znanego wiersza Herberta pt. Małe serce, mówiącego o zataczaniu kręgów życiowych i poniekąd nawiązującego do teorii względności Alberta Einsteina. Zaiste nic nikomu nie będzie/ darowane, ale liczy się też dorobek życiowy i jego liczne egzemplifikacje – urodzone dzieci i opublikowane książki, ludzie wzbogaceni w drodze ku konkretnym celom, a nade wszystko ferment myślowy, który twórczy człowiek sprowokował. W przypadku autora tej książki prorocze okazały się słowa Wiktora Woroszylskiego, który już w momencie jego przyjęcia do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, wskazywał, że twórczość ta jest serio i nie wdzięcząca się do czytelnika, prowadząca uczciwy, niewesoły dialog ze światem i borykająca się z jego zniewoleniami i zakłamaniami. Swoją opinię wzmacniał jeszcze przywołaniem opinii Andrzeja Szmidta, który określił poetę jako „gorącego”, dalekiego od wystudiowanego cynizmu wielu autorów z jego pokolenia. Jakże zatem absurdalne stają się uszczypliwości wyartykułowane w Dzienniku (2000–2008) przez Kazimierza Hoffmana, lansowanego przez wiele lat w środowisku bydgoskim jako „Książę poetów”, a w gruncie rzeczy będącego tylko nikłym komentarzem do największych polskich eufonii dwudziestego wieku. Prezentowany tutaj zbiór wierszy jest kolejnym potwierdzeniem, ze Częstochowski jest ważną postacią we współczesnej poezji polskiej, daleko wykraczającą poza regionalne opłotki, intrygującą i mającą swój wewnętrzny świat oraz prywatną mitologię.

Ważnym etapem w życiu Częstochowskiego były pokoleniowe nawiązania do amerykańskich i europejskich kontestacji roku 1968 i lat następnych, kiedy to formowały się ruchy hippisowskie, a narkotyki stały się rodzajem narzędzia poznania tajemnej rzeczywistości. Wcześniej śpiewali o tym Beatlesi, Led Zeppelin, Black Sabath i wiele innych rockowych grup, ale najpełniejszy wyraz kontestacja znalazła w filmie i poezji, ze szczególnym uwzględnieniem twórczości poetów spod zawołania beat generation – Allena Ginsberga, Williama S. Burroughsa, Jacka Kerouaca, Lawrenca Ferlinghettiego, Kena Keseya i innych. Dla kontestatora, takiego jak Częstochowski, trudne było to, że przez lata mieszkał na ulicy noszącej imię jednego ze sztandarowych komunistycznych pisarzy, ale nowa polska rzeczywistość zaskoczyła go raz jeszcze, gdy nazwę przemianowano i w symboliczny dla niego sposób (niczym w przywoływanym śnie), po pracy w Monarze, zaczął wracać do domu znajdującego się teraz przy ulicy Zbigniewa Herberta. To w naturalny sposób tłumaczy tytuł zbioru, a zarazem wskazuje tajemną energię przemian, jakie dokonały się w polskiej rzeczywistości, najpierw po roku 1989, a potem po zamknięciu się millenium. Ale też jest to wskazanie, że poeta patrzy na rzeczywistość jak na ciąg przestrzeni symbolicznych, w których tylko czasem „bywamy”, nie mogąc się zakorzenić w nich „na zawsze”. Przemijanie i gaśnięcie istnienia jest przejmującym tonem tego zbioru, który śmiało można uznać za jeden z najlepszych w dorobku poety. Przypomina on, że w naszej ludzkiej kondycji: jesteśmy skazani na fragment/ nigdy nie obejmiemy całości/ widzimy zawsze tylko część/ kawałek obrazu – to nasze przekleństwo a zarazem codzienna eutanazja, pozwalająca wciąż funkcjonować w świecie straszliwych tragedii i permanentnego umierania, dokonującego się codziennie w ludzkich życiorysach. Wycinek rzeczywistości nie boli tak samo jak obszerny raport, uwzględniający zbrodnie i samobójstwa, błędy chirurgów i nieuwagę  przechodniów, wchodzących pod koła pojazdów – pomijający codzienne kłótnie w rodzinach i niezrozumiałe decyzje, zdawać by się mogło, „spokojnych” obywateli tej samej ojczyzny. Gdy Częstochowski podróżował po świecie i otaczał go nimb „ładnego chłopca” z długimi włosami, wszystko zdawało się być w zasięgu jego ręki, a kolejne „szaleństwa” układały się w jakiś tajemny szyfr dojrzewania i doświadczania anabatycznych rzeczywistości. Ale przecież wszystko zmieniło się, gdy do jego świata zaczął wdzierać się dramatycznie okrutny czas, pojmowany jako element względności dokonań i osiągnięć, uczuć i zawodów, a nade wszystko tego, co nieuniknione.

Prawdziwa poezja bywa gorzka, szczególnie, gdy syntetyzuje długie okresy w życiu poety, ale bywa też – jak to określił Szmidt – „gorąca”, wybuchowa, erupcyjna w formie i wyrazie, niosąca przesłanie dla przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dlatego  lektura wierszy Częstochowskiego musi być falująca, rozumna i uwzględniająca jego podejście do samego siebie i świata – niewątpliwie najważniejszy staje się tutaj czas, który nagle się dopełnił, ale też pozostał wciąż zagadką, trudną do rozwikłania i nie dającą szans na jakikolwiek układ zależnościowy. Poeta ma ogromną wiedzę o ludziach i zdarzeniach, potrafi też umieścić własne losy w ciągu nieustannych przemian dziejowych i to tacy jak on bywali zagrożeniem dla systemów. Stawali się – niczym Herbert, Mandelsztam, Babel – kontestatorami narzucanych ładów, odkrywcami wewnętrznej mocy, obezwładniającej nawet największe mocarstwa. Przypomina mi się tutaj nasze – Ryśka, Krzycha Derdowskiego i moje – spotkanie na Starym Rynku w Bydgoszczy w 2017 roku, gdy opijaliśmy jakiś nasz mały triumf, a przy tym nie wiedzieliśmy, że jeden z nas odchodzi w niebyt na zawsze, tak jak wstał od stolika i powędrował za róg ulicy. To takie sytuacje przywoływane są w wierszach z nowego tomu Częstochowskiego – sytuacje graniczne, a zarazem nieświadome ewokacje wewnętrznej siły, chwili pierwszej i ostatniej, pustki i pełni, nadziei i beznadziei. Widać, że poeta przez dziesięciolecia zachował wewnętrzny balans, a choć atakowały go hieny kultury, umiał raz jeszcze stworzyć ciąg wierszy, w których w tajemny sposób odzwierciedlił siebie i przemijanie struktur, budowanych i kształtowanych przez nas w odmiennych przestrzeniach czasowych. Autor tomu przyznaje też, że wraz z wiekiem pojawiły się u niego nowe tony, nie wiadomo skąd napłynęło Obrzydzenie: Łóżko weszło we mnie/ zamiast kości mam metalowe pręty/ a sam stałem się poduszką pełną krwi/ jacyś obcy ludzie siadają na mnie/ kładą się w butach/ trzeszczę skrzypię hałasuję/ niepokój każe zagłuszyć ciszę coraz/ to nowymi dźwiękami lecz sam/ przyznaję one są puste/ brzydzę się drugiego człowieka/ smrodu mowy wyglądu/ mam znowu mdłości niczym w/  w bibliotece z sartrem/ na ulicy  widzę rozrzucone ludzkie ekskrementy/ wzdrygam się ze wstrętu/ kiedy widzę wasze spocone podniecenia/ nie dotykajcie mnie nie siadajcie/ na mojej poduszce w tanich knajpach wylizują resztki miłości/ zostawcie je odejdźcie jak najdalej ode mnie. Egzystencjalizm – także ten spod znaku Sartre’a – zawsze był ważny dla poety, ale w najnowszym tomie zyskał szczególną rangę, dającą się porównać z potężną, wszechobecną eschatologią i nicowaniem samego siebie.

Warto też zauważyć, że poeta ma ogromny dystans do siebie i potrafi wykreować w wierszu sytuację tak paradoksalną jak w wielu utworach Herberta z cyklu Pan Cogito. O ile jednak ten pierwszy tworzył konstrukcje intelektualne w obrębie zamkniętego systemu politycznego i w opozycji do niego, to Częstochowski potrafi też kpić z samego siebie i tworzyć zdarzenia prawdopodobne, a przy tym też i niemożliwe. Przywiązany do życia, godzi się na eskapizm, ale też nie przestaje wierzyć w swoją dobrą, pulsująca odcieniami gwiazdę. To, że czasami jest to Gwiazda Hamlet, ma znaczenie tylko dla jego prywatnych legend i „gorących” zdarzeń z przeszłości, o których nie mają pojęcia zewnętrzni obserwatorzy. Zapowiadając śmierć samobójczą – ów dramatyczny skok z okna Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu – zdaje sobie sprawę z komizmu takiej sytuacji i jej nieprzystawalności do jego postawy życiowej. Dramat, jeśli w ogóle ma mieć sens, musi być częścią długiego ciągu zdarzeń, musi domykać jakiś krąg biograficzny, bo inaczej stanie się zachowaniem hamletycznym, tak wydrwionym przez kolejne stulecia, które nadeszły po Szekspirze. Nie można przecież dopuścić by miejsce młodzieńca zajął Dziadek Hamlet, tak daleki od dawnych porywów i szaleństw i tak groteskowy w kontekście odległej, żarliwej kontestacji rzeczywistości. Nie można przecież dostrzegać tylko ekskrementów cywilizacji, bo droga życiowa poety, to też ciąg zwycięstw i euforii, chwile gdy brał do ręki nowe książki albo patrzył w oczy swoim dzieciom – to czas wydobywania z nicości nowych wierszy i budowania w nich przestrzeni otwartych dla rozumienia fenomenu życia. Oczywiście kolejne lata generować też będą myśli krańcowe, a śmierć stanie się towarzyszką każdej wyprawy i każdego powrotu do domu, nic wszakże nie przekreśli jego dorobku, który każdy będzie mógł zweryfikować w bibliotece lub na księgarskiej półce. Gwiazda Hamlet świeci wszystkim jednakowo, ale domykanie kolejnych kręgów powoduje, w magiczny sposób, że jednostkowy los staje się centralnym epizodem dla ludzkiego doświadczenia bytu. Nikt i nic nie przenicuje go przez ucho igielne czasu, nic i nikt nie zdoła go zanegować albo wydrwić. Pokolenie Częstochowskiego podchodziło do życia niczym żołnierz do wyznaczanych mu zadań i nigdy nie rozważało ucieczki od rzeczywistości. Wchodząc w nią często za głęboko, znajdowało odpowiedzi na pytania, które zadawali tacy przewodnicy duchowi jak Herbert, Różewicz, Dostojewski – wchodząc w nie często z za wielkim entuzjazmem, stawało w obliczu takich kpiarzy jak Hoffman, ale też i weryfikowało ich minoderyjne, komiczne pozy. Namawiając czytelników do zapoznania się z nowymi wierszami Ryszarda Częstochowskiego, wyrażam nadzieję, że poeta jeszcze nie raz nas zaskoczy i wydobędzie na światło dzienne prawdę, której tyle znaleźć można na Ulicy Herberta.

ŻYWE CHWILE

Barbara Filipiak wyraziście zaznaczyła swoją obecność na mapie literackiej regionu, a to za sprawą opublikowanych zbiorów wierszy i dużej monografii, poświęconej Wandzie Dobaczewskiej, znanej wileńskiej pisarce, która na koniec życia zamieszkała w Żninie. Znakomity warsztat literacki połączył się tutaj ze sporym talentem i w niewielkim pałuckim mieście pojawiła się osobowość twórcza wyraziście rysująca się w lokalnej przestrzeni i promieniująca znacznie dalej. Autorka posiada znakomicie wyrobiony zmysł obserwacji, ale też potrafi syntetyzować swoje przeżycia i dookreślać chwile, centralne dla jej losów. Wie, że zdarzenia są ulotne jak krótkie filmy, więc stara się zatrzymywać je w kadrze wiersza, przydając komentarze lub pointując wyraziście. Przejmującym doświadczeniem jest dla niej miłość, która kiedyś obudziła uśpione struny i wprowadziła ją w stan rozedrgania, nieustannej tęsknoty za ciepłem, bliskością i obecnością kochanej istoty. Ta wewnętrzna czujność generuje nowe utwory, ale jest też rodzajem poetyckiej rany, która nigdy się nie zabliźni i wciąż będzie domagać się wyobraźniowej kompensacji. Poetka wie, że w świecie ludzkich zakazów i ograniczeń prawdziwe uczucie nie ma szans na dłuższą egzystencję, ale zachowuje je w sobie niczym delikatny koncert pasikonika, niczym napływającą gdzieś z dali refleksyjną muzykę Vangelisa. Nawiązując do historii Adama i Ewy, śmiało sięga po jabłko grzechu, wiedząc przy tym od samego początku, że przyjdzie jej za to zapłacić tęsknotą, smutkiem i poczuciem przegrania. Cóż, kiedy właśnie zakazany owoc smakuje najlepiej, a chwila wahania i ruch dłoni ku niemu, nie da się z niczym porównać. To powtarza się stale od pierwszych dni stworzenia, gdy nagość zaczęła domagać się intymnego ciepła, a spojrzenie w oczy otwierało przepaście uczuć, boleśnie formatujących świadomość na całe życie. Ludzie przechowują w albumach stare fotografie i wracają do nich co jakiś czas, ale kolejne książki poetyckie, oprócz funkcji ocalającej, są zbiorami ożywionych chwil. Wszystko w nich jest prawdziwe, wszystko tętni kolorami i wraca z sensualną wyrazistością, a moment rozstania sączy wciąż do myśli najprawdziwszy ból. A jednak ta tortura ma sens, bo jest powrotem do źródeł wrażliwości, do chwil rozognionych i dających poczucie ludzkiego spełnienia i doświadczania prawdziwej bliskości.

Kobiety budują sobie świat wewnętrzny i nieustannie próbują odnaleźć w nim autentyczną jedność, ale przecież ich zabiegi często skazane są na przegraną. Gorące uczucia mogą ostygnąć, a to co zdawało się szeroką drogą, zamienia się w wąskie korytarze labiryntów – błąkając się w nich, wrażliwa osoba, coraz częściej uświadamia sobie upływ czasu i to, że ma coraz mniej szans na wydostanie się z matni. Nie opuszcza jej jednak nadzieja, że kochana istota pojawi się nagle w najtrudniejszym momencie i odmieni wszystko: Ty cel mi wskażesz/ mroki wnętrza rozjaśnisz/ nauczysz patrzeć i wierzyć/ w piękno istnienia. Te ulirycznienia i stylizacje są tutaj zamierzone, gdyż stają się rodzajem zasłony, welonu niespełnienia, rozmycia walorowego, charakterystycznego dla czule modulowanej poezji miłosnej. Kontrapunktem staje się wtedy świat z jego tragediami, takimi jak zburzenie wież World Trade Center i ludzka obojętność, pojawiająca się na każdym życiowym zakręcie. Ucieczką dla poetki może być metafora, swoiście komponowana i pojawiająca się w obrębie wiersza, niczym przypomnienie wielowymiarowości świata i zmienności perspektyw. Czym innym jest jednak lazur myśli, a czym innym życie, w którym wszystko podporządkowane zostało schematom realności i często nie widać w nim ratunku: Ta chwila nie ma skrzydeł/ by mnie w podróż zabrać/ oderwać od lęku/ rozminąć z czasem/ bym zapomniała zgorzkniałą myśl/ strach rozerwała/ w siebie wsłuchana/ po nowe sięgała. Być wrażliwą, to znaczy cierpieć i wciąż szukać rozwiązań dla siebie i dla otoczenia, dla wspomnień i najbliższych osób – być wrażliwą, to znaczy godzić się na niezabliźnienie ran, na wirowanie myśli i trzepot snów. Być wrażliwą, to znaczy być poetką, czujnie wsłuchującą się w odgłosy świata, sumującą doświadczenia i próbującą mądrze syntetyzować je na poszczególnych poziomach samoświadomości. Tylko ona może utrzymać w ryzach uczucia, tylko ona ustawi bariery i nie zgodzi się na nagły bieg ku przeszłości, ku zgubionym pocałunkom i straconym szansom. W takim rozumieniu poezja może być antidotum na ból i pogrążanie się w rozpaczy, a choć jest katalogiem żywych chwil, to potrafi je zatrzymać w pędzie, niczym film – potrafi umieścić je na właściwym miejscu w ludzkiej historii. To jest nauka analizy, ale też nieodzowny powrót do krainy zakazów i mądrości życiowej.

Jak echo dalekiego krzyku wraca wciąż w poezji Barbary Filipiak wspomnienie rozstania, tej jakże żywej chwili, gdy on wysiadł z pociągu, a ona pojechała dalej samotna i bezbronna w swoim bólu. Ludzie spotykają się na różnych życiowych szlakach, ale równie często odchodzą od siebie i niosą w pamięci to, co miało być zapowiedzią jedności i spełnienia, a zamieniło się w rozpacz i rozjątrzoną wewnętrzną ranę. Na szczęście jest przecież poezja, której terapeutyczne działanie spowodowało, że burze ucichły, a nowa stabilizacja pozwoliła na realizację życiowych pasji. Ale przecież nie skończyło się poetyckie rozpamiętywanie – Byłam godziną/ stałam się chwilą/ wróciłam i nie wiem/ kim teraz dla Ciebie/ jestem – księga dawnych dni nie zamknęła się, kusząc opisami, przyciągając wspomnienia. Trzeba jednak żyć, więc poetka przywołuje w jednym z wierszy znaną formułę Heraklita z Efezu i w niej szuka pocieszenia: wszystko płynie/ a los potyka się/ o kamienie zdarzeń/ na skraju jutra/ wstaje nowy dzień/ który po prostu/ jest. Ten dzień, który po prostu jest, wcale nie jest lepszy od tego, którego po prostu nie ma – wszystko się spłaszczyło i zgasło w martwych sekwencjach czasu. Poetka zastanawia się czy rodzice mieli rację, gdy ją przestrzegali, a może po prostu takie doświadczenia życiowe były jej pisane i bez nich nie znalazłaby subtelnej wrażliwości. Jakkolwiek by nie było, znalazła się w takim miejscu czasu i przestrzeni, skąd ma rozległy widok na swoje życie i może wyodrębniać z niego poszczególne fakty, może analizować w wierszu jego cząstki składowe. Taka mądrość pozwoli jej rozprzestrzenić swoje doświadczenia na innych ludzi i utwierdzi w przekonaniu, że miały charakter modelowy i mogą teraz być rodzajem pokrzepienia, a nawet drogowskazem na drogach zwątpień i załamań. Poezja powinna koić ból i zapewne tak oddziałają na czytelnika prezentowane w tym tomie wiersze, choć z drugiej strony – będą one zawsze zapisem bolesnego niespełnienia – cóż, cisza potrafi zabić/ ale bez niej nie byłoby świtu.

Warto też wskazać, że tom zawiera znakomite wiersze rodzinne, w których jak żywe stają najbliższe osoby z kręgu rodowego poetki. I to fundamenty rodzinnego domu stają się kontrapunktem dla wskazanych wyżej niespełnień i ran, a proste życie rodziców, babci i dziadka, krzepi w obliczu chłodu świata i nie dających się odwrócić rozstrzygnięć losu. Wyraźnie ostatnia część tego zbioru przechyla się ku wieczności i próbuje zrozumieć eschatologię codzienności, w której śmierć i odejście jest równie oczywiste jak czułe spojrzenie w oczy i dostrzeżenie w nich poblasku szczęścia. Wszystko płynie i wszystko pędzi donikąd, ale przecież Czasami warto przystanąć na chwilę/ i spojrzeć w okno czyjegoś istnienia/ zobaczyć świat jego oczami/ i zwyczajnie zapytać co słychać/ bo człowiek człowieka potrzebuje/ by wnętrza swego nie zwilczyć/ i własne serce dostrzec/ po drugiej stronie ludzkiego losu. Tę zwyczajność znaleźć można w słowie i wspomnieniach zdarzeń, a nade wszystko w żywych chwilach, które przesypują się przez karty tej niezwykłej książki niczym ziarna piasku.

%d blogerów lubi to: