Jak pięknie dojrzewają owoce jarzębiny (Sorbus aucuparia), jak są wyraziste pośród gałązek i charakterystycznych, podłużnych, skrętoległych listków. Przystaje przed drzewami i fotografuję tę rozpustę natury, znak nieustannego wzrastania, przybierania masy i zmiany koloru, z zielonego na czerwony. Zimą ptaki będą miały co jeść, choć owoce pomarszczą się i skruszeją, nie stracą swoich wartości odżywczych. Właściwa nazwa tych drzew to jarząb pospolity albo zwyczajny i natkniemy się na nie w całej Europie, na Syberii oraz w południowo-zachodniej Azji. Jarzębiny mają podobny cykl rozwojowy jak człowiek – rosną i owocują blisko sto lat, a potem usychają, niszczeją, rozpadają się w pył. W międzyczasie ich owoce, rozniesione przez skrzydlatych podróżników, pchnięte przez strumienie wody podczas wielkich ulew, znajdą zagłębienia w ziemi i staną się nowymi krzewami lub drzewami. Nie wszyscy wiedzą, że te czerwone kuleczki są trujące i dopiero przemrożenie, albo zanurzenie ich we wrzątku, pozbawia je kwasu parasorbinowego. Znajdziemy w nich bogactwo karotenu i wiele witamin, także cukier i pektyny, które dobroczynnie zadziałają na wątrobę, pamięć i układ trawienny. Pośród gałęzi jarzębiny zaobserwujemy drozdy, gile, jemiołuszki, a nawet gołębie, ale może pojawić się wiele innych gatunków zgłodniałych ptaków.
KSIĄŻKI NAJWAŻNIEJSZE (IX)
2011/08/22 @ 7:42 (Literatura, Ludzie, Młodość)
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego wieku stały w nowej literaturze polskiej pod znakiem przyjaźni, podróżniczego braterstwa, walki o doznania w drodze, ramię przy ramieniu, dłoń przy dłoni, szklanica przy szklanicy. Symbolem takiego życia stały się losy Andrzeja Bursy, Edwarda Stachury, Ryszarda Milczewskiego-Bruna, Rafała Wojaczka, Andrzeja Babińskiego, a potem młodszych niechcianych dzieci ojczyzny. Żyjąc w komunistycznej Polsce, prowadzili oni akcję obywatelskiego nieposłuszeństwa, wpisani w tamtą rzeczywistość, wykonujący dorywcze prace, by się utrzymać, jednocześnie realizowali wielki plan poznawania świata, odkrywania jego tajemnic, wnikania w rzeczywistość prawdziwą, niedostrzegalną dla zwykłych śmiertelników. To były wyprawy do miejsc szczególnych, odkrywanych podczas eskapad, ale też drogi wiodły ich do zagubionych samotni, gdzieś w Bieszczadach, na złotych Kujawach, do Antoniewa, a Sted przekraczał nawet granice kraju i szukał samego siebie w Meksyku, w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych, na Bliskim Wschodzie i w wielu miejscach w Europie. Ale najważniejsze były ich spotkania i celebrowanie przyjaźni przy stole, słuchanie relacji ze szlaku, zastanawianie się nad dziwnością istnienia, dopełnianie filozofii realnym wymiarem chwili i kolejnych lat. Ta przyjaźń nie znała kompromisów i raz zainicjowana, przetrwała największe zawirowania, oparła się próbie czasu, a komentowana w różnych kręgach, zaczęła przybierać formę mitu, kulturowego braterstwa, chwalebnego zwycięstwa pośród klęsk i porażek codzienności. Dla ludzi żyjących problemami codzienności, dla szarych obywateli, grupa kontrkulturowych twórców była rodzajem dziwactwa, a ich kontakty z ludźmi marginesu, spychały ją ku sferom niechcianych grup społecznych. Tylko w środowisku artystycznym, tylko pośród braci nadwrażliwej, rozumiano jak wielkie są sprawy, którymi się zajmowali – jaką wagę mają ich wędrówki i ucieczki, powroty i wyjazdy za małą lub wielką wodę.
Tryptyk Jerzego Szatkowskiego to rozpisana na głosy pieśń pochwalna, song uświęcający – pieśń czasu, który się wypełnił po brzegi i przelał poza krawędzie śmierci. Hymn stworzony z fragmentów dawnej rzeczywistości, z odpomnianych cząstek wspólnie przeżytych chwil; wspólnych wypraw w krainy wyobraźni i ludzkiego cierpienia. Szatkowski opowiadając o przeżytych wraz z Edwardem Stachurą wyprawach ku „cudnym manowcom” stara się zawrzeć w swoim poemacie tak charakterystyczne dla twórczości Steda zauroczenie światem i sytuacjami, w których dochodzi do trudnej do wypowiedzenia unii pomiędzy zwykłością, tandetą i podskórnym rytmem wielkiej, wszechogarniającej tajemnicy życia. Stachura ciągle poszukiwał w rzeczywistości symptomów tego drugiego świata – jakby przestrzeni ukrytych przed zmysłami człowieka, ale przeczuwanych przez jednostki nadwrażliwe, pełne wewnętrznych spękań i egzystencjalnego lęku. Szatkowski należał do jego przyjaciół, gdyż tak jak w Brunie, w Babińskim i Różańskim autor Wszystko jest poezja odnajdywał pogłos tego samego drżącego dźwięku. Jakby zew tajemniczości nie odkrytej, zew śmiertelnej, przyzywającej wciąż siły wszechświata. W prozie i poezji Szatkowskiego Stachura przypisany został dziecinno-młodzieńczej arkadii, do której autor wraca jak do sakralnej krainy pierwszych wtajemniczeń i poetyckich (tzn. życiowych) inicjacji. Stachura czuł i słyszał tę bolesną, smutną nutę, brzmiącą wciąż w autorze Ave, dlatego odnosił się do niego jak do najbardziej zaufanego przyjaciela – ale owe stosunki miały też wymiar mityczny; poprzez poezję, w jej oddechu stawały się jakby stosunkami między członkami tego samego mitycznego klanu ostatnich wolnych wojowników. Szatkowski przenosząc swoje spotkania ze Stachurą w poświatę poezji, w rewiry prozy, nieustannie nadaje im wymiar ogólnoludzki. W takim kontekście poemat opowiada o kosmogonicznym kształtowaniu się przestrzeni, o kategoriach ołtarza, stosu i odwiecznej ofiary. Sted powędrował po śmierci do tej samej krainy, gdzie wcześniej udał się przyjaciel dziecinnych zabaw – Kostek. Jego śmierć i śmierć Stachury miały w sobie właśnie ów element ofiarny – śmierci dla samej śmierci, absurdalnej, ale jakże boleśnie pięknej i o d r a d z a j ą c e j.
Niezwykłą wagę mają tutaj teksty liryczne – to poezja pojmowana i odbierana jako ofiara – magiczna gra z niewiadomą, jako sprawdzian w ludzkiej próbie bytu. Poezja rodząca się w bólu i poniżeniu, osadzająca się między klejącymi się powiekami, a nade wszystko poezja wyszarpywana z żył – to tylko niektóre wyznaczników liryki Szatkowskiego. Te wiersze udowadniają raz jeszcze jak pojemne i rozległe są przestrzenie słowa, jak wiele niosą informacji, jak wielostronne opisują i określają fenomen życia. Bo przecież odnajdziemy tutaj i przebogatą sferę lingwistyczną – oscylującą między staropolszczyzną, językiem Norwida i Leśmiana, lumpenproletariackiego slangu, stylizowanej gry słownej i przyjacielskiej pogwarki – i elementy etyki, filozofii istnienia, i wreszcie metaforyczną obrazowość, odsłaniającą podświadome, przeczuwane zaledwie sfery egzystencji. Odnajdziemy określoną dramaturgię i fabularny ciąg inicjacji i śmiertelnych porażeń. Życie w wierszach Szatkowskiego zdaje się groźnym rytuałem, żywiołem, który okiełznać może tylko poeta-zaklinacz i jego wypowiadane w określonym momencie formuły. Często wiersz, rzucany w przestrzeń potrafi uleczyć innych ludzi, uciszyć krzyk przerażenia i jęk rozpaczy, ale zawsze pozostawia ranę, bruzdę, bliznę na sercu. Poeta jest ledwie chwilową tamą na drodze prącego wciąż naprzód strumienia – często porywany i rzucany w różne strony, odczuwa najpełniej kruchość i niepewność swego i innych b y c i a. Jest świadom tego, że prędzej czy później on, albo ktoś tak samo jak on wrażliwy, będzie musiał odkupić te chwile, kiedy zdawało się, że czas przestaje płynąć, a ciepło przyjacielskiej dłoni, ciepło kobiecego ciała jest baldachimem.
W dzieła Szatkowskiego wpisany został czarny mit poezji polskiej – mit romantycznego ofiarnictwa, odchodzenia ku miejscom ostatecznych spełnień, płacenia krwią i cierpieniem za błogosławieństwo i wiarę. To jeszcze jedno ogniwo w promieniującym czarnym światłem łańcuchu poetów przeklętych, poetów tragicznych. Szatkowski był ich przyjacielem i orędownikiem, przyjmował wszelkie konsekwencje bycia razem, wędrówki tą samą ścieżką – jak sam mówi, wydawało się zawsze, iż jest z nich najsłabszy, że życie z nim pierwszym się rozprawi, że jego opłakiwać będą koledzy. Ale – jak to bywa w tajemniczym świecie – właśnie jemu wyznaczona została rola tego, który ma dać świadectwo, tego, który ma w słowach ocalić to wszystko, co zdawało się nie do wyrażenia. I ocalił – poszczególne wiersze i cząstki prozatorskie stały się żałobnymi pieśniami tajemnej rzeczywistości, stały się kamieniami nagrobnymi tamtych chwil. A zarazem – wypowiedzeniem poczucia niespełnienia, poczucia bolesnego zawodu, modlitwą odmawianą za zmarłych i szeptem buntu – próbą wytrzymania lodowatego spojrzenia. I nie ma w tych utworach niczego z hagiografii, Stachura jest prawdziwym człowiekiem z krwi i kości, prowadzi nieustanną walkę, zbliżając się do tajemnicy i jest brutalnie od niej odrzucany. Dlatego też w Tryptyku nie ma sfer nieskazitelnych, sacrum zawsze sąsiaduje z profanum, obok miłości jest zdrada, a obok dobra zło. Dzień jest teatrem zdarzeń, które odciskają swoje piętno w podświadomości i pamięci, noc jest chwilą wytchnienia, albo nieustannym czuwaniem – śmierć jest na wyciągnięcie ręki, stale daje o sobie znać i nie pozwala zapomnieć o absurdalnych i ironicznych kontekstach. Szatkowski często odgradza się od niej, tworzy z języka nieprzepuszczalny ekran, ale nawet wtedy śmierć rosi się na jego obrzeżach… Ta literatura jest zarazem miękka i delikatna, cicha i czuła, łagodna i dźwięczna, ale też stonowana i narażona na zbyt powierzchowne odczytania, broniąca się jedynie prawdziwością transponowanych figur i sytuacji, konkretnością metaforycznych złożeń i neologiczną energią języka. Te wiersze można by łatwo zaśpiewać, zaaranżować do wykonania jako ballady, piosenki podróżne, ta proza staje się sakralną opowieścią, modlitwą i hymnem pochwalnym. Wszystko w nich zdaje się płynąć, wszystko dookreśla pozostałe partie utworu, wszystko ma swoje funkcjonalne miejsce; wreszcie wszystko niesie konkretną informację semantyczną. Szatkowski cyzeluje swoje teksty niczym złotnik, do ostatnich chwil przed oddaniem w ręce kupca, pracując nad swoim wyrobem. Trudno byłoby cokolwiek dodać do tych opowieści, strof, wersów i nowych złożeń słownych – wszystko w nich jest na miejscu, wszystko ustawione zostało w szeregu nakładających się na siebie i wzmacniających się sensów. Ta swoista lingwistyczna harmonia dźwięków i semantyczna harmonia obrazów tworzą świat nieopisanie piękny i groźny zarazem. Świat na granicy bajecznego snu, kolorowego przeźrocza, barwności sekwencji lasu czy łąki, a z drugiej strony świat mrocznych korytarzy percepcji, świat chłopców z tatuażami na ciele i „sznytami” na przedramionach, którzy odważnie, chwacko rzucają się w nurty wody i płacą za to życiem. Ten jakże bolesny i absurdalny w swojej istocie kadr jest jednym z centralnych obrazów tej twórczości i rekreowanej rzeczywistości. Staje się też magicznym kluczem do coraz bardziej zagmatwanej łamigłówki życia. Ale jest to też obraz o klarowności spotykanej jedynie w obszarach mitu, podania kulturowego. W nich bohater rzuca się na ratunek potrzebującym pomocy, salwuje niewinnych z czeluści żywiołów, składa swe życie na ołtarzu aby obudzić nową świadomość, wypełnić to, co objawione zostało na górze, z dala od zgiełku świata. Tego rodzaju wiedzę i tak intensywną klarowność sztuka uzyskuje jedynie w obliczu i w kontakcie ze śmiercią. Jerzy Szatkowski patrzył jej w oczy przez wiele lat, przez wiele nocy i dni czuł na sobie jej lodowaty oddech. Uciekał też od niej i chronił się w arce wiersza, w chybotliwym korabiu prozy, i śmiało, bez wahania i gier wstępnych, obnażał jej bezduszność… Tryptyk to dzieło jednorodne i szlachetne w zamyśle artystycznym – to hołd złożony przyjacielowi i nieustanne, żarliwe, indywidualne odkrywanie tajemnicy tajemnic…
_____________
Jerzy Szatkowski, Tryptyk, Biblioteka „Tematu”, Bydgoszcz 2011, s. 120.
POEZJA PRAWDZIWA
2011/08/22 @ 7:24 (Poezja)
Prawdziwa poezja ma wiele zakresów i odcieni, jest fenomenem wrażliwej osobowości, rozciąga się od świadomości autora do umysłu odbiorcy, wypełniając bolesne luki w rzeczywistości i przydając treści zdarzeniom wielkim i mniejszym, jednostkowym doświadczeniom i wyrazistym kreacjom – kolejnym odsłonom wielkiego spektaklu życia. W przypadku twórców niezwykle uzdolnionych taka sztuka słowa odrzuca klasyczne ustalenia i za sprawą szczególnego synkretyzmu stylistycznego, przekracza ramy gatunkowe, tworzy nową przestrzeń literacką, staje się komentarzem dla wyrwanej z kontekstu chwili i dla całej wieczności. Jej piękno wzrusza i przenosi czytelnika w krainy idealne, ku tajemniczym światłom metafor i symbolicznym wymiarom natchnienia. Tylko wrażliwy czytelnik i ktoś, kto podąża myślą w kierunku pulsującego słowa, tylko poszukiwacz sensów głębinnych i nowych treści, zdołają przeniknąć do tych światów. To będzie zaledwie wejście na przedpole, ale pozwoli już ono wyobrazić sobie jak rozległe są obszary liryczne prawdziwej liryki i jak są ulotne w ludzkiej próbie bytu. Autor tworzący takie utwory czuje, że został powołany do szczególnej misji, która wypełni się, jeśli stale będzie czujny i zacznie cierpliwie wyławiać z niebytu treści idealne. Dopiero wtedy: świat się wyróżowi,/ w gniazdach rozkwilą ptaki, otworzy się nowy dzień, pełen odgłosów natury, radosnego śmiechu dziecka i tętniącej w przestrzeniach kosmosu muzyki sfer.
Książka Karoliny Kusek pt. Atramentowym szlakiem, dedykowana poetce i badaczce literatury Danucie Mucha, oddziałuje na czytelnika wielowymiarowo – najpierw jako pięknie wydany tom, w złotych barwach, z twardą oprawą i wieloma kolorowymi, niezwykłymi ilustracjami Joanny Hrk, z przekładami na język francuski i głębokim Posłowiem, ale to przecież jest tylko zewnętrzna i redakcyjna strona tej niezwykłej publikacji. Jej wartość określają przede wszystkim piękne wiersze, adresowane zarówno do dzieci, jak i do ludzi dorosłych. Autorka świadomie rozmywa granice pomiędzy dzieciństwem, a latami późniejszymi, bo doświadczenia lat pierwszych mają przecież charakter uniwersalny i dla wielu twórców pozostają paradygmatem mądrości i pełni, pierwiastkowego poznania i zrozumienia tego co najprostsze i najbardziej skomplikowane. Kusek wchodzi w świat multimedialnie i zauważa jego ogromną różnorodność, od najczystszej natury i takich jej drobinek jak owady czy ptaki, poprzez swobodnie rosnące rośliny, hodowane kwiaty, a wreszcie poprzez zwierzęta, które św. Franciszek nazywał braćmi mniejszymi. To jest otwarcie na rzeczywistość naturalną i kosmiczną, a zarazem próba oprawienia jej w drogocenny kształt wiersza. Tylko istota nadwrażliwa dostrzeże głębię i skomplikowanie przyrody, tylko byt drżący, zauważy, że wszystko w naszym świecie pulsuje, podlega nieustannej metamorfozie, wpisuje się w obręb odwiecznej przemiany. Szczególne zadanie staje przed autorem, który pragnie opowiedzieć świat dziecku, tak wrażliwemu, szeroko otwartymi oczyma wpatrującemu się w dziwne znaki i dale i próbującemu zrozumieć czym są fioletowiejące chmury nad horyzontem albo dlaczego pierwiosnek Z popękanej skorupki Ziemi/ łabędzią szyję wychylił? Tutaj potrzebna jest delikatność i zrozumienie psychiki dziecka, tutaj wszystko można wygrać i wszystko zaprzepaścić w jednej chwili. Dlatego tak cenne są wiersze dydaktyczne Karoliny Kusek, które w mądry sposób uczą pokory i wskazują te elementy rzeczywistości, które mogą stać się dla psychiki malca kamieniami milowymi jego wrażliwości. To jest przemyślana dydaktyka – jak w przypadku wiersza pt. Potrącony pies – w której jest ukryte napomnienie, a zarazem wskazanie, że nieostrożność może doprowadzić do opłakanych skutków. To zarazem próba podejmowania tematów najtrudniejszych, chęć wytłumaczenia świata, w którym oprócz pięknie rozkwitających malw jest ból, cierpienie, a bocian, żeby żyć, musi zjeść umykającą przed nim rzekotkę.
Wszystko w poezji Karoliny Kusek jest dynamiczne, podążające ku jakimś celom, wszystko dookreśla jakieś głębokie sensy, staje się prawdą esencjonalną i komentarzem dla istnienia. Dzieci wyniosą ze spotkania z liryką wrocławskiej autorki czar i powab prawdy, a dorośli czytelnicy zdumienie, że można w sposób tak prosty mówić o sprawach najistotniejszych. To za każdym razem jest tez podróż atramentowym szlakiem, pochylenie nad kartką papieru i szukanie słów najwłaściwszych, jakże głębokie zamyślenie nad jesienną różą: Kto to podsyca ci płomień w płatkach:/ czy stwórca kwiatów,/ czy ziemia-matka/ czy też korzenia swojego splączem,/ z żyły wieczności/ krople krwi sączysz/ że w poszarzałej twarzy jesieni,/ taki dziewczęcy wciąż twój rumieniec? Kusek sięga do materialnego podłoża świat i miesza żywioły, dostrzegając heraklitejskie źródło wszechrzeczy – obrazem naszej rzeczywistości jest nieustannie płynąca rzeka, ale jej istotą – pierwotny ogień. Zarówno w płatku róży, jak i w dachu domostwa, w końcówce pióra i w atramencie, w sercu człowieka i w tekturowej walizce jest pogłos stworzenia, dynamika pierwotnych elementów i cząstek. Jakże głęboko sięga poetka do wewnętrznych struktur naszego świata i jaką rozległą wiedzą dysponuje. Opisując przestrzeń bliską i daleką, patrząc w oczy dziecku i unosząc głowę ku słońcu, realizuje najszczytniejsze humanistyczne przesłanie – godzi się na to, że pójdzie ostatnią drogą i wie, że wszystko przemija, jak mijało przez stulecia i tysiąclecia, ale też wierzy w ocalającą moc słowa, uczy czytelników pokory wobec świata: Nie proszę cię, MUZO,/ o dar natchnienia,/ o względy krytyka,/ ni o liść laurowy/ nie proszę w pokłonie,/ lecz o to jedynie,/ byś pochwyciła za warkocz SŁOWO moje,/ gdy osuwać się zacznie…/ w przepaść NIEPAMIĘCI,/ z kawałkiem oberwanej skały Kaliope w dłoni. Ten tom wierszy jest rodzajem przewodnika po miejscach serdecznych i zapamiętanych w chwilach szczególnych, tragedia graniczy tutaj z euforią, świt ze zmierzchem, a aforystyczna mądrość z filozoficznym wykładem. I jeszcze wskażmy ów niezwykły sensualizm, jakby malowanie słowami i tworzenie kompozycji na miarę wielkiej, wszechogarniającej wszystko kosmogonii: Za oknem dzień już świta./ Noc dobiega końca./ Przez bandaż mgły przecieka/ czerwona plama… SŁOŃCA. Nieustanna wymiana pór dobowych i przedwieczna zasada pojawiania się gwiazd i Księżyca na niebie, a na tym tle człowiek, jako istota myśląca i czująca, człowiek prawdziwy, jak prawdziwa jest ta – opisująca go i stwarzająca na nowo – liryka. Na okładce tomu pt. Atramentowym szlakiem przedstawiono czytelne emblematy stworzenia, gromadzące się nad ziemią chmury, jakże przypominające atrament, a po drugiej stronie nadpalone niebo – dzień w rozkwicie i chylący się ku końcowi, pełnia i zamknięcie, pierwsze tak i ostateczne TAK. Poezja Karoliny Kusek afirmuje życie w całej jego różnorodności, pięknie i rozkwicie, a przy tym staje się też rodzajem filozoficznego przesłania dla przyszłych pokoleń – pokazuje egzystencję harmonijną i wpisaną w cykl eschatologiczny, narodzin, wzrastania i śmierci, siania, dojrzewania i przekwitania, bycia cząstką żywego i stale ewoluującego świata.
___________
Karolina Kusek, Atramentowym szlakiem/ Sur lec hemin de l’encre, na jęz. francuski przeł. Marian Kielian, Biblioteka „Tematu”, 2011, s. 140.
LIRYKA ULOTNEJ GŁĘBI
2011/08/22 @ 7:20 (Poezja)
Danuta Mucha należy bezsprzecznie do grona najciekawszych i najbardziej ekscytujących współczesnych poetek polskich. Jej żywiołowy rozwój, liczne zbiory wierszy i książki eseistyczne, publikacje w znaczących periodykach, uzyskany tytuł doktora nauk humanistycznych, a nade wszystko kolejne przekłady tomów na języki obce, w tym tak ważne jak niemiecki, francuski i hiszpański, spowodowały, iż autorka stała się twórczynią, której dorobek musi być uwzględniany przy wszelkich syntetycznych opisach zjawisk literackich. Ten fenomen pracowitości i umiejętności przebicia się do czytelnika, porównać można z ekspansją Ewy Lipskiej, a nawet Wisławy Szymborskiej, z czasów przed otrzymaniem Nagrody Nobla, ale przecież jest to też integralny rozwój intelektualny i artystyczny, którego wypadkową są pojawiające się stale nowe zbiory liryków, a także nieustające zainteresowanie krytyków i miłośników poezji. Trudno obecnie wskazać autorkę, która by z taką konsekwencją i pieczołowitością – z zapomnienia z ciszy marzeń/ rosną skrzydła moich myśli – tworzyła i ożywiała nowe światy, odnajdywała tropy współczesności i lokowała słowo w perspektywie tradycji literackiej epok wcześniejszych, ze szczególnym wskazaniem romantyzmu, modernizmu i symbolizmu. Ale znaczącym osiągnięciem pisarki jest też stworzenie swoistej metody lirycznej, polegającej na połączeniu lekkości i filozoficznej pełni, zwiewności liryki miłosnej i konkretności etymologicznej celnie zastosowanego i jakże ważkiego słowa: dwie połowy obcej twarzy/ dwa oblicza snu i marzeń/ na rozstajach owoc biały/ bal rozdroża z tańcem zdarzeń/ na rozstajach jasnej rosy/ jabłoń czułe jabłka roni/ kwiatem dotąd były jabłka/ teraz owoc w dłoni. Taka perspektywa powoduje, że po otwarciu jakiejkolwiek książki Muchy, zostajemy wciągnięci w obręb niezwykłej magii, chwili pierwszej i ostatniej, treści esencjonalnej i lekko rozmywającej się w obszarach indywidualnej ontologii. To tak jakby autorka pisała z lekkością motyla, siadającego na delikatnym kwiecie, a zarazem nie traciła niczego z głębi i skomplikowania, z fizyki struktur wewnętrznych naszego świata. To wielce wielowymiarowa poezja – pisze prof. Tadeusz Linkner – o otwartych i nieograniczonych horyzontach interpretacji, poezja, która swym słowem i jakże częstym rozchwianiem frazy budzi zarazem tym większy egzystencjalny niepokój, który jest przecież zawsze zaczynem nowego. Istota tej liryki, tak trudnej do uchwycenia w refleksji krytycznoliterackiej, domagającej się ujęć filozoficznych, polega też na jej niezwykłej ulotności i zwiewności, a nade wszystko na nieustannym pulsowaniu, zamianie sensów i dopełnianiu treści, wydobywaniu z nieistnienia i delikatnym odsuwaniu stworzonych obrazów, jakby leciutkim dotykaniu baniek mydlanych, które unoszą się w przestworze, a na nowo uruchomione, zmierzają w innym kierunku. To obrazowe porównanie możemy zastosować, ale tylko pod warunkiem, że odniesiemy je tylko do zewnętrznej formy wiersza, wszakże poezja ta ujawnia swoje prawdziwe oblicze dopiero w procesie wnikliwej, wieloaspektowej analizy.
Mucha wpatruje się w noc i wsłuchuje się w odgłosy świata, prawdziwie śni na jawie i wydobywa z niej te elementy strukturalne, które pomijają ludzie małej wrażliwości. Zatrzymuje się nad źdźbłem trawy i blaskiem bieli, nad drobiną piasku i nad tęczą rozbudowującą się na niebie, ale nie jest to proste ulirycznienie – raczej zdejmowanie poszczególnych, półprzezroczystych warstw rzeczywistości i docieranie do istoty rzeczy: czarno-zielone zachodzące na siebie płaszczyzny/ wypełniły mi oczy/ nie znałam dotąd języka tak obcego/ i tak bliskiego mi jednocześnie/ kolor zielony poruszał się rytmicznie/ a jego agresja drażniła mi pamięć/ ale powroty w głąb siebie i na zewnątrz/ są tylko cieniem drogi którą muszę przejść. Taka metoda poetyckiego filozofowania, taka epistemologia chwili, jakże pociągająca i trudna w procesie twórczym, daje jednocześnie nadzieję, że poszczególne wiersze staną się cząstkami wielkiego, pozaczasowego opisu prawdziwej egzystencji. Poezja Muchy jest przecież pochwałą trwania i wiary w istnienie siły wyższej, a poddawana analizie naukowej, ukazuje kolejne pierwotne elementy, z których Stwórca „wydobył” biedronkę i różę, światło i kamień, kroplę deszczu i oddech wiatru. Te żywioły – ukazane w sieci dynamicznych przeciwieństw – stają się także pasującymi do siebie częściami tej samej sakralnej rzeczywistości. Niewielu poetom udało się ukazać Boga w jego odwiecznym trwaniu i mocy przekształcania struktur kosmicznych – niewielu odnalazło w słowie jego ślad, ale w tej liryce wyraźnie odczuwalne jest dalekie kosmogoniczne tchnienie, jakby podskórny rytm, ujawniający się za sprawą niezwykłej wrażliwości i siły obrazowania. Obszerny wybór wierszy, pt. Muzyka i wiatr, ukazuje jak szeroka jest kreacja poetki i ile w niej pojawia się treści esencjonalnych, ukrytych i domagających się zdekodowania. Powierzchowny czytelnik zauważy elementy konstrukcyjne – to, co wysuwa się na plan pierwszy, zauroczy się urodą słów i metafor, gładkością i lekkością zapisu, rytmem poszczególnych słów, ale przecież to, co najciekawsze i najbardziej fascynujące w tej liryce, to głębie podskórne, ewokacje międzywyrazowe i wybuchające między metaforami, to prawdziwe ukryte „przepaście”, otwierające się w obrębie wiersza i zwrotki, czasem jednego wersu lub celnie zastosowanego słowa – to odgłos płynący z prapoczątku, to echo, którego nie słyszymy w codziennym życiu. W takim rozumieniu lektura tomu Muchy jest fascynującą przygodą, odkrywaniem nieznanego i nieprzeczuwalnego, tym bardziej, że mamy tutaj do czynienia z nieustającym przetworzeniem, nakładaniem się motywów w różnych konfiguracjach i z wariacjami muzycznymi, wariantowością pojawiającą się przy podejściu do przedmiotu opisu z różnych stron, z odmiennych punktów zaczepienia i przy założeniu określonej filozofii. Linkner wskazuje, że tych wierszy podobnie nie sposób opowiedzieć jak morza, które o każdej porze dnia i nocy jest inne i podobnie jak snu, który jest tak niepowtarzalny i tak ulotny. Sen bowiem niczym morskie fale, rozbija się o brzegi rzeczywistości, ginąc bezpowrotnie w otchłani morza naszego jestestwa, by powrócić do jego niewiadomych głębi. To kolejny bardzo ważny trop przy próbie opisu tego lirycznego fenomenu, to wskazanie innych ulotnych głębi, które wypływają z siebie i wzajemni się na siebie nakładają.
Krytyka literacka nie może pominąć tego dorobku i tej metody twórczej, która – tak odmienna od nachalnych rewolucji poetyckich – proponuje wyciszenie i uważne wsłuchanie się w odgłosy świata. Zamiast szaleństwa wybiera tajemnicę snu i rozmywa się w onirycznych mirażach, próbuje rozszyfrować to, co pozostaje zagadką od początku do końca każdej egzystencji. To jakby czysta, dziewicza, nieskalana grzechem cywilizacji wyobraźnia, domagająca się uchwycenia obrazów i znikomych treści, w których jest wszystko, co powinien wiedzieć człowiek idący od narodzin do śmierci: morze było sino-szare/ może białe albo z róż/ a na pewno było moje/ jakby z morza/ morze snów/ teraz morze nie ma/ barwy/ i bezbarwne łowi/ szepty fal/ z bezsilności/ zanieść może/ piasku ziaren/ kilka/ w dal. Pogoda ducha autorki wcale nie zakłada, że opisy i sentencje cokolwiek uproszczą, wręcz przeciwnie, im więcej obcuje się z tą sztuką, tym więcej odkrywa się miejsc tajemniczych, skłaniających do głębokiej zadumy. Nic w świecie ludzkim nie dzieje się bez powodu, a ciągi zdarzeń i znaczeń, pojawiających się w otwartej psychice, nakładają się na nieustające pulsowanie lodowatego kosmosu. Mucha wyczuwa niuanse egzystencji i potrafi mówić o nich w sposób niezwykły – to jest szept, ale czasem o sile gromu, to jest krzyk, ale w muzycznej tonacji c-moll, to są słowa bezgłośne i jakże wymowne milczenie. To jest prawda, która odsłania się w trakcie twórczej lektury, która za każdym razem musi podążać od słowa do tajemnicy i od tego co ukryte, do jawnej, żarliwej modlitwy. W tej drodze ku sakralnej chwili poczęcia wiersza, czytelnik niepostrzeżenie wchodzi w obręb wielkości podstawowych, bytuje pośród żywiołów, a ekspandacja jest tak silna, że u końca lektury – twoje oczy są/ światłem twojej duszy – zdobywa wiedzę kosmogoniczną i staje naprzeciw Stworzenia. Opowieść o sile miłości i pięknie istnienia, zaproszenie do wniknięcia w głębie ontyczne, a nade wszystko potwierdzenie, że istnieją ukryte wymiary, oto co zyskać może odbiorca tej liryki, oto coś, co pojawia się niepostrzeżenie w trakcie lektury i z ogromną siłą każe czekać na nowe książki Danuty Muchy – na nowe odsłony nierozpoznawalnego i tajemniczego b y t u.
__________________
Danuta Mucha, Muzyka i wiatr Wiersze zebrane, posłowiem opatrzył Tadeusz Linkner, Biblioteka „Tematu”, Bydgoszcz 2011, s. 200.