CIEMNE MALOWIDŁA

Transtroemer

Tomas Tranströmer

SYROS

W porcie Syros porzucone statki handlowe stoją bezczynnie.
Rzędem, jeden przy drugim. Na kotwicy od lat.
Caperion z Monrovii,
Kritos z Andros,
Scotia z Panamy.
Ciemne malowidła na wodzie, zawieszone na uboczu,
jak zabawki z dzieciństwa, wyolbrzymiałe,
które przypominają nam o wszystkim, czym nie zostaliśmy nigdy,
Kelatros z Piruesu,
Cassiopea z Monrovii, ocean nie sprawdza ich więcej.
Ale kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy do Syros, w nocy,
i zobaczyliśmy cały ich rząd w świetle księżyca, myśleliśmy:
jaka potężna flota, jakie wspaniałe koneksje!

przeł. Czesław Miłosz

1280px-Brainsik-ermoupoli

Ermupoli, główny port wyspy Syros

Poeci podróżują do swoich miejsc magicznych, zagubionych pośród mórz i oceanów, rzadko odwiedzanych przez turystów i mających coś, czego nie dostrzegają inni. Thomas Tranströmer, szwedzki laureat Nagrody Nobla z 2011 roku, w swoim wierszu pt Syros wraca do czasu dwóch idealności – swobodnego podróżowania w czasie i przestrzeni i dobrego zdrowia. Rok 1990 nie zapisał się dobrze w życiu tego poety, bo przeżył poważny udar mózgu i musiał zrezygnować ze swojej zwykłej aktywności. Poświęcił się wtedy poezji, a jego wielka aktywność, po przeżytym wylewie, zdumiewała czytelników i krytyków, wszak kolejne zbiory liryków ukazały się w ponad sześćdziesięciu językach świata. Podkreślano esencjonalność wierszy Tranströmera, jego wnikliwość i paradoksalny charakter ewokowanych obrazów, wskazywano na oryginalność tematyki muzycznej, głębię doznań religijnych i kreację człowieka jako istoty zagubionej w kosmicznym bezładzie, w nieustającym pędzie, kończącym się nieuchronnie śmiercią i rozpadem. A wszystko w niezwykle prostych, kondensacyjnych lirykach, które z pozoru niczym szczególnym się nie wyróżniają, a przy dogłębnej analizie odsłaniają treści ukryte, metaforyczne i symboliczne. Tranströmer wpatruje się w rzeczywistość i wcale nie jest to spojrzenie dobrotliwe, raczej jest to analiza otwierająca przepastne głębię, wyodrębnienie ciemnych malowideł i wejście w mroczne przestrzenie. Ze wszystkich stron w tych wierszach wyziera przerażająca pustka istnienia, tragedia ludzkiego bytu, nieustannie narażonego na cierpienie, choroby, podążającego ku rozpadowi, ale też nieustannie prowadzącego walkę z entropią i starającego się stworzyć coś żywego pośród martwoty.

IMG_1698

Głównym portem na greckiej wyspie Syros (gr. Σύρος) jest Ermupoli, a jeden z charakterystycznych elementów krajobrazu stanowi wielka stocznia, która buduje od podstaw i remontuje stare statki oceaniczne. Na tym skalistym skrawku ziemi, należącym do archipelagu Cykladów, schronili się liczni greccy uchodźcy, po wielkiej wojnie niepodległościowej zakończonej w 1829 roku. Z biegiem lat wyspa coraz bardziej traciła na znaczeniu, chociaż w połowie dziewiętnastego wieku jej główny port był miejscem docelowym wielu linii morskich, większym od Pireusu i przyjmującym jednostki handlowe i pasażerskie. Gdy dopływa się do Syros od strony Morza Śródziemnego, widać wyraźnie charakterystyczną zabudowę, dostosowaną do kształtu zatok i okalających je wzgórz. Nad miastem Ermupoli dominują dwa wzniesienia – wschodnie Wrondado, z dzielnicą prawosławną i zachodnie Ano Siros, z dzielnicą katolicką. Jest to zatem wyspa kościołów, monastyrów i klasztoru św. Jerzego, a budowle sakralne przydają jej majestatu i wyraźnie rysują się na tle białych domów, z charakterystycznymi płaskimi dachami lub tylko lekko pochylonymi i pokrytymi dachówkami. Ten malowniczy zakątek świata może się wydać rajem na ziemi, rozświetlonym przez słońce i znakomicie architektonicznie uporządkowanym, pełnym ogrodów z kwitnącymi, barwnymi krzewami, znakomicie utrzymanych basenów, restauracji i kafejek. Dopiero wejście na wzgórza i spojrzenie na rysujące się dale, daje wyobrażenie o sile żywiołów pośród których żyją tutaj od wieków ludzie, zmagający się z burzliwym morzem, chroniący się przed palącym słońcem, a zimą z wiatrem, deszczem i groźnymi pomrukami z wnętrza ziemi, zapowiadającymi trzęsienie lub erupcję uśpionego wulkanu.

Syros1904

Pocztówka z początku dwudziestego wieku z Syros

Tranströmer wraca myślą do swoich pobytów na wyspie Syros i wyodrębnia obraz starych statków handlowych, być może przyprowadzonych do stoczni, a potem porzuconych z niewiadomych przyczyn. Pojawiają się zatem konkretne nazwy i dokładne umiejscowienie armatorskie: Caperion i Cassiopea z Monrovii, Kritos z Andros, Scotia z Panamy, Kelatros z Pireusu. Niegdyś zmagające się z falami, potwierdzające potęgę ludzkiej myśli technicznej, niszczeją powoli, trawione przez rdzę, zakotwiczone w ostatnim swoim porcie, jak mary przeszłości odbijają się w morskich toniach. Są tam realne i budzące grozę, a w wyobraźni poety dodatkowo stają się symbolem upływu czasu, analogonem nieuchronności odejścia, końca każdej chwały. Ich odbicia w wodzie są jak ciemne malowidła pośród barw i światła wyspy Syros i ekspandują wyobraźnię ku dzieciństwu, ku wzniosłym marzeniom o wielkości i byciu kimś znaczącym w świecie. To tak, jakby kolorowe stateczki, którymi bawimy się jako dzieci, urosły nagle monstrualnie i stojąc na kotwicy w Syros, przypominały nam o marzeniach naszych pierwszych lat, o jasnych myślach, podążających ku mostkom kapitańskim, wyniosłym rejom i bocianim gniazdom. Jakże gorzkie jest to podsumowanie, w którym pojawia się ocena dawnych pragnień i jakby zamknięcie ich jednym, przerażającym słowem nigdy, bo nawet późniejsze sukcesy poety, jego laury i chwała, dalekie były od żarliwości pierwszych pragnień. Teraz ów mały chłopiec, który chciał pływać po oceanach i dowodzić statkami, kontempluje w wieku dorosłym ich powolny rozpad na greckiej wyspie. I tak jak nie sprawdziły się dziecinne marzenia, tak ocean nie sprawdza już wytrzymałości okrętów, stoją w równym szeregu i niszczeją, a ich ciemne odbicia poruszają się lekko pośród ocienionych wód. Poeta kończy swój wiersz pointującym wszystko paradoksem, nawiązując do pierwszego przyjazdu na Syros w nocy, kiedy to oświetlone przez księżyc, wydały się jemu i towarzyszącym mu osobom potężną flotą, rodzącą w myślach liczne asocjacje (koneksje), dodatkowo wzbogacone przez kosmiczny opar lunarny. Wszystko wszakże zostało odmienione następnego dnia przez jaskrawe światło słoneczne, wydobywające bolesne dziury i zniszczenia, wszechobecną rdzę, mającą w sobie coś z nieuchronności przemijania i potęgi rozprzestrzeniającej się w naszym świecie śmierci. A choć tony tego wiersza są ponure, przypominające nam jak kruche są wszelkie byty, nawet te powstałe z twardej materii, to bije z niego – jak często u Tranströmera – jakaś tajemna, rapsodyczna chwalebność, siła ludzkiej wyobraźni, potrafiącej przemieszczać się szybko od dzieciństwa do lat późniejszych i łączyć w obrębie metafory jasne obrazy i ciemne malowidła.

PRZECIW NICOŚCI

11

Piotr Cielesz należy do wąskiego grona najwybitniejszych poetów polskich, a jednocześnie lokuje się pośród tych autorów, o których krytyka literacka nieustannie zapomina. Dzieje się tak dlatego, że poeta nie wiąże się z żadnymi grupami nacisku, koteriami towarzyskimi, lobby, a jego przemiana wewnętrzna, porzucenie dawnych przyzwyczajeń, może się wielu osobom nie podobać. Dopiero podczas lektury takich książek jak Effatha widać jak nikłe znaczenie mają poetyckie zachowania stadne, wzajemne lansowanie się i nagradzanie, a nade wszystko świadczenie sobie usług pseudoliterackich. Cielesz nie zabiega o splendory, wsłuchuje się w siebie i nieustannie szlifuje rzemiosło poetyckie, tworząc wiersze i poematy, nawiązując do wielkiej literatury, znamienitych postaci kultury i sztuki, ale nie stroni też od analizy swoich losów – doprawdy zdumiewających i każących zweryfikować obiegowe prawdy na temat ludzkiego wnętrza. Kluczem do zrozumienia osobowości i liryki tego twórcy może być wiersz pt. Małe miasteczko gdańsk… – małe miasteczko bydgoszcz…, który zaczyna się od przywołania Aleksandra Jurewicza, krajana Cielesza, jeśli chodzi o korzenie rodzinne i też pochodzącego z Białorusi. Sprzedane okazyjnie winylowe płyty, a szczególnie czarny krążek z pieśniami Gołdy Tencer, stają się podstawą do snucia wspomnień. Poeta wraca do domu, włącza płytę Bułata Okudżawy i w jego świadomości zaczynają pojawiać się ruchome obrazy, jasne myśli o wyższości tegoż barda nad Władimirem Wysockim. Ale przy słuchaniu Gołdy Tencer, przy pieśni o miasteczku Bełżc, odpływa w dal łagodność i harmonia, a wraca bolesne wspomnienie z Bydgoszczy: siedziałem drżący na krześle przy antycznym biurku/ w mieszkaniu – klatce poety i okulisty/ w jednej osobie – grzegorza m./ z twarzy grzegorza m. nie schodził/ grymas pogardy pomieszany z/ drwiącym uśmieszkiem/ obok na tapczanie pamiętającym/ dających dupy nastolatków/ siedział socjalistyczny redaktorek/ z „ilustrowanego kuriera polskiego”/ który to/ o ironio dziejów/ kilka miesięcy później/ został naczelnym solidarnościowego/ „tygodnika obywatelskiego”/ no czyste jaja panie i panowie/ czyste jaja tarzysze i tarzyszki/ nieprawdaż/ no i zaczęło się/ byłem kąsany po całym ciele i całej duszy/ przez wygłodniałe szczury zdań – poniżenia/ przez wygłodniałe szczury zdań – ośmieszenia/ przez wygłodniałe szczury zdań – destrukcji/ przez wygłodniałe szczury zdań – obmowy/ no i w tle ten głos gołdy Tencer z anlogowej płyty/ w okamgnieniu pękł mój mózg/ serce zaczęło bić tak/ jakby chciało mnie zabić/ zerwałem się na równe nogi/ i wybiegłem z klatki mieszkania grzegorza m./ (Primus non nocere doktorku)/ prawda/ a zatem wybiegłem w ciemną maź nocy/ deptał mi po pietach szyderczy śmiech adwokatów diabła. To traumatyczne przeżycie zostało przywołane przez głos pieśniarki i wspomnienie miasteczka, w którym naziści bestialsko mordowali ludzi. Skutki tych kpin i drwin były opłakane i doprowadziły poetę niemal na skraj szaleństwa, uruchomiły potencjalną lawinę bolesnych zdarzeń.

Białoruskie korzenie rodziny Cielesza zostały wspaniale dookreślone poetycko i filozoficznie w tomie pt. Ikony rodzinne (1984) – pojawili się w nim polscy krewni, tacy jak dziadek Piotr i babcia Franciszka ze Szczecinka, jak wujek Janusz, jak siostra, żona i dzieci poety. Teksty tego typu pojawiały się i w następnych zbiorach, ale najpiękniejszy wiersz poświęcił jednak Cielesz ojcu: mój tato/ ma 85 lat/ i / pomaleńku pocichuteńku/ idzie w stronę swojego grobu/ (…) zaczyna być z nim źle/ pogarsza mu się wzrok/ ledwie już widzi/ już nie może nawet czytać. To jest wiersz-prośba o pozostawanie ojca pośród żywych i rodzaj zaklęcia, może modlitwy, która ma powstrzymać upływ czasu i spowodować, że będzie on jeszcze długo żył. To jest też serdeczne przywoływanie dziejów rozbudowanej familii, a przy tym tworzenie genealogii rodowej, jakże różnej od herbarzy szlacheckich, jakże zwyczajnej i prostej w swoim wyrazie. Ojciec musi żyć, bo nosi w sobie pamięć tych, którzy dawno umarli i jest łącznikiem pomiędzy swoim synem, Białorusią i prawosławnym Bogiem – musi żyć, bo wraz z nim umrą wspomnienia, chwile rozpłomienione pośród domostw Wołkowyska, Krasnego Sioła i Grodna. Być poetą, to dla Cielesza, stać na straży istnienia, odsuwać śmierć w dal i walczyć o każdą chwilę, być poetą, to nieustannie mocować się z nicością i rozpadem. Może dlatego ojciec z synem łkają długo po nieudanej próbie samobójczej, jakby chcieli na zawsze odsunąć od niego niebezpieczeństwo i grozę nagłego odejścia ze świata. Nie na darmo w tytule tego tomu jest słowo, które wypowiedział Mesjasz do głuchoniemego nad Jeziorem Galilejskim, tuż przed jego uzdrowieniem, bo tutaj też chodzi o pozostawienie za sobą zła i zgiełku świata i o t w a r c i e się na Boga, niczym zagazowana i skremowana w Oświęcimu św. Edyta Stein. A wtedy wszystko zyska inny wymiar, wszystko ułoży się w szyfr świętości, nieustannie pulsującej w sercach i myślach, stale płonącej na ołtarzu wiary i przeznaczenia – wszystko roztopi się w miłości, która nigdy nie ustaje.

Wszystko w tej poezji zaczyna i kończy się w istnieniu – wszystko podąża ku życiowej prawdzie, nawet jeśli ociera się o najczarniejsze zło, brud, nienawiść i morderstwo przeciwko ludzkości. Poeta uważnie wpatruje się w ciemność i słucha odgłosów z daleka, które mogą być zapowiedzią nowej wojny, wielkiej walki na równinie Har-Magedon, albo narodzin Mesjasza, krwawego poczęcia nowej chwili sakralnej. Właściwie Cielesz stale dokumentuje powszechność świętości, w życiorysach członków jego rodziny, ciotek i wujków z Białorusi, w losach ukochanego ojca Sergiusza i wszystkich ludzi odrzucających zło. Poeta wie, że nie każdy zostaje aniołem, bo odczuł straszliwie smaganie zła, miał do czynienia z ludzkimi potworami, jakby za życia już ukorzenionymi w piekle (szyderczy poeta okulista, esbecki pedofil, socjalistyczny redaktorek). Zapewne dlatego tak wzruszają go losy sybirskich zesłańców i żydowskich ofiar mordów nazistowskich w Oświęcimiu, Bełżcu czy Kobryniu – dlatego zwraca się bezpośrednio do Anne Appelbaum – autorki przerażającej książki o sowieckich gułagach i próbuje podjąć z nią dialog, jakoś zrozumieć skąd w ludzkim świecie pojawia się tyle tragicznych wynaturzeń. Ale przecież poeta jest też zagadką sam dla siebie i jego przemiana, przejście z pozycji lewicowych ku żarliwie wyznawanej wierze chrześcijańskiej, jest rodzajem tajemnicy, równie trudnej do pojęcia, jak samo życie i śmierć. Każdy, kto znał tego twórcę w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, kto zauważał jego żywiołowość przy analizach rzeczywistości polskiej i europejskiej, musi zdumieć się czytając wiersze kierowane do Jezusa i świętych, musi zastanowić się nad drogami naszych przeznaczeń i wyborów. Liryka Piotra Cielesza wywierała i wywierać będzie nadal przemożny wpływ na wielu autorów z jego pokolenia i z młodszych generacji, ale prawdziwie poeta zacznie oddziaływać na polską poezję, gdy zostanie opublikowany komplementarny tom wierszy zebranych, opracowany źródłowo, z dobrymi analizami krytycznoliterackimi i filozoficznymi glosami. Na pewno zbiór pt. Effatha jest ważkim umocnieniem dorobku poety i właściwym krokiem w kierunku jego wzniosłych, świetlistych przeznaczeń.

__________
Piotr Cielesz, Effatha, Gdańsk 2014, s. 60.

NOWE PIEŚNI TOMKA BATEŃCZUKA

Tomek Bateńczuk nie przestaje mnie zaskakiwać – każda jego piosenka jest jak dar dla mnie i dla mojej poezji, a żywiołowy odbiór innych ludzi potwierdza znakomitą jakość tych utworów. Z niecierpliwością czekam na kolejne realizacje, tym razem po podróży do Armenii i Górnego Karabachu.

MUSIAŁOWSZCZYZNA (1)

1

Grzegorza Musiała poznałem pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy zaczął przychodzić na próby Studia Ruchu, działającego przy bydgoskim klubie Medyk. Siadał wtedy w jednym z foteli i wymądrzał się na temat scenariusza spektaklu, raz po raz wymieniając czułości z jakąś Ewą, innym razem studiując ze znawstwem nasze anatomie. Napisał straszliwy, grafomański tekst, który miał być podstawą przedstawienia, a który wciąż nie znajdował uznania Ireneusza Kałamaji, naszego „szefa”, a przy tym wielkiego dziwaka i oryginała. Zapamiętałem tylko jedną frazę, deklamowaną z emfazą przez Musiała: Szedłem… szedłem… szedłem… pośród wiatrów i zamieci, pośród deszczu i spiekoty…. Szedłem… szedłem… Jak się potem okazało moje spotkanie z tym człowiekiem było wielkim nieszczęściem, a jego monstrualne, manipulatorskie plotkarstwo zrzucało mi na głowę stale nowych wrogów. Nie uzyskawszy ode mnie żadnej korzyści, głęboko dotknięty moją recenzją jego przekładu Skowytu Ginsberga, napuszczał na mnie różnorakich pomyleńców i nadwrażliwców. Początkowo nic sobie z tego nie robiłem, ale potem zrozumiałem, że jego akcje przeciwko mnie są niebezpieczne, a generowani przeciwnicy mają ogromne możliwości niszczące w świecie naukowym i literackim. Będzie jeszcze czas by szczegółowo opisać moje kontakty z autorem Kosmopolites i doznane krzywdy, ale teraz chciałbym wskazać przede wszystkim chybione strategie pisarskie, które krytycy i naukowcy ze środowisk gejowskich uznali kiedyś za odkrycie, rewelację, nową odsłonę polskiej literatury, powinowactwo z Gombrowiczem, by potem sukcesywnie się wycofywać, a nawet kpić z Musiała. Pojawienie się takich pisarzy jak Michał Witkowski (Lubiewo), Szymon Niemiec (Tęczowy koliber na tyłku), Bartosz Żurawiecki (Trzech panów w łóżku nie licząc psa), Michał Zygmunt (Lata walk ulicznych), a nawet comingoutowych wspomnień Michała Głowińskiego, spowodowały całkowite zepchnięcie Musiała ze sceny literackiej i pomijanie go w rankingach najciekawszych autorów nurtu homoerotycznego. Nie bez znaczenia była też ostra krytyka Kingi Dunin, Stanisława Barańczaka, Jerzego Urbana, a nawet autorów współpracujących stale z periodykami i portalami gejowskimi. Od razu też pragnę wskazać, że nie jest moim celem tutaj jakakolwiek krytyka preferencji seksualnych, pisałem już o tym na moim blogu, podkreślając, że homoseksualiści są niezwykłymi innowatorami miłosnymi i ani mnie ziębi, ani parzy to, czy ktoś idzie z chłopakiem czy dziewczyną do łóżka. To zastrzeżenie jest ważne, bo Musiał wielokrotnie, nieuczciwie prezentował mnie jako prymitywnego mięśniaka (ostatnio w Dzienniku wojny Jaruzelskiej), który jest wrogiem gejów, naigrywa się z nich i walczy z nimi. To oczywiste kłamstwo, ta manipulacja moimi wypowiedziami i ciąg prowokacji, służyć miały doraźnym celom Musiała, który po prostu chciał mnie wyeliminować ze środowisk, w których rozwijały się moje kariery.

Zanim przejdę do szczegółowego opisu kolejnych utworów Musiała, muszę raz jeszcze odwołać się do moich spotkań z nim w latach osiemdziesiątych, z których jedno zakończyło się nieomal moją śmiercią. Ale to właśnie wtedy zacząłem zauważać z jakim histerykiem literackim mam do czynienia i ile tak naprawdę są warte jego twory pisarskie. Podczas odwiedzin w jego domu, na imprezach u kolegów, w piwnicy Studia Ruchu, zacząłem widzieć w nim kogoś bardzo nieszczęśliwego, żyjącego w enklawach permanentnego udawania i przerysowywania faktów, rozdętych opowieści o osiągnięciach i wielkich wydarzeniach o nikłym znaczeniu. Tak jak zachowywał się w swoim świecie, tak też konstruował swoje powieści, z kawałków, zapisków, wynotowanych fragmentów, które z lubością wykorzystywał jako motta. To nie była spokojna narracja, znana z powieści Balzaka, Prousta, Stendhala, to jakieś zlepki, doklejki, naciągane analizy, porównania i szyderstwa. Spośród nich na plan pierwszy wysuwa się nienawiść do kobiet, przybierająca monstrualne wymiary, może z powodu jakiegoś zranienia w młodości, bolesnej utraty czy żeńskiej dominacji? Pierwsza powieść Musiała Stan płynny (1982) roi się od nienawistnych pomruków, artykułowanych w stronę kobiet, zjadliwych ocen i opisów. Pojawiają się zatem na kartach tego scrap-booka: gruba Hilda z Aachen, która pije (goli) wódkę jednym haustem i jest rodzajem baby-dziwo; inna Gruba, bohaterka podrozdziału, doczekała się szerszego opisu:

 Cechował ją całkowity brak zmysłu obserwacji, wnioskowania i analizy, słowem tego wszystkiego, co składa się na pojęcie inteligencji. Naiwność, rozumiana tu jako poważny defekt umysłowy (w przeciwieństwie do ufności, która bywa miłą osobliwością uczuć). Całkowity indyferentyzm emocjonalny (poparty płaskostopiem oraz nijaką barwą owłosienia). Nadto była potwornie gruba (za parę lat będzie ją łatwiej przeskoczyć niż obejść). Wszyscy ją zawsze dobrze rozumieli, przeto nikt jej nie szanował. Uwielbiała romantyczne powieści. Wstrząsający sentymentalizm. Coś w rodzaju zakochanego wieloryba. Fragment z jej listu: „…a przecież mogłam zwyciężyć, mogłam pierwsza paść ci na usta…” Out, damned spot, out… Ale jej piersi… Były tak wielkie, że gdy wsiadała do tramwaju tylnym pomostem, z przedniego wypadał motorniczy i kilku pasażerów. A gdy zdejmowała biustonosz, kurczyłem się w lubym przerażeniu, czekając straszliwego łomotu walących się na podłogę cyców…

Jakiż prymitywny jest ten dowcip z kobietą wchodzącą do tramwaju i „cycami” wypychającą motorniczego i kilku pasażerów, aż dziw bierze, że komunistyczna cenzura obyczajowa, tak zakłamana i tak świętoszkowata, to puściła. Ale owe „gruba”, „cyce”, „baba” to określenia ze stałego repertuaru Musiała, no i jest też oczywiście kobieta-potwór, opisywana z największą zjadliwością:

Noc. Cisza. Otwarte okno. Zapach macierzanki, słowiki zasuwają jak oszalałe. Kołderka, odchylona lekko, nęci świeżością krochmalu. Mam nadzieję, że tym razem nie przyśni mi się znowu Kobieta Potwór, najkoszmarniejszy babiszon, jakiego nosiło diabelskie łono. Przeczytała około dwóch powieści. Widziała półtora filmu. Za to bardzo dobrze, jak sama twierdzi, zna ludzi. Podczas wieczorów w malowniczym klubie „Parnas” (którego jest kierowniczką), przy orgiastycznych świecach i wybebeszonej muzyce, miesi z tego swym grubym, jadowitym ozorem zakalcowate placki swych poglądów na życie oraz sztukę. Do wszystkich mówi: – Pan jeszcze nic nie wie, młody człowieku…, a piętnaście podbródków kłapie jej wokół szyi, olbrzymie cyce zawalają trzy czwarte stołu, sapie, brzęczy ciężkimi bransoletkami. W skąpym świetle lśnią na jej froncie trzy złote zęby i chełboczą hektolitry wrednych czeluści w jej kaprawym spojrzeniu. Śniło mi się, że spadła na mnie ciężka, bańkowata, chełbiasta, urwana z jakiejś cienkiej szypuły u sklepienia ohydnej, śluzowatej przestrzeni. Kiedyś zupełnie pijana powiedziała mi na ucho: – Im się wszystkim wydaje, że to tak łatwo być brzydkim, starym babskiem…

Świat jest pełen cycatych, „grubych babiszonów”, bańkowatych, chełbiastych potworów, ale takie określenia w świecie histerii literackiej Musiała to za mało. Kobiety określane są jeszcze paskudniej, degrengolada musi być pełna, a niewiasty porównane do szkap:

Dwóch Anglików z dwiema żonami. Oni grubawi, z portfelami, weekendowo uszczęśliwieni. One – koszmarne szkapy w niezgrabnie noszonych wyjściowych sukienkach. Chichoczą z byle czego, sprzączka urwana przy bucie wywołuje istne paroksyzmy.

 Z kolei obserwacja prostytutek w Hamburgu rodzi takie refleksje:

 Mały, krągły placyk. Pośrodku pomnik osrany przez gołębie. Siedzimy, pijemy ciepłą Fantę oraz Lifta prosto z litrowych butelek. Lift jest lepszy. Gapimy się na bramę burdelu. Jedna dziwka gruba, w gładkim zielonym. Druga chuda decha w granatowe grochy. Zakład, która pierwsza złapie fart. Czekamy. Fanta się kończy. Wreszcie zajeżdża białe volvo. Dziwki robią się czujne. Posuwają bliżej z obu stron. Volvo chwilę waha się. Odjeżdża. Dziwki pyskują.

 Zabawne jest dzisiaj podkreślanie, że to studiowanie zachowań dziwek ma miejsce podczas popijania Fanty, ale w latach siedemdziesiątych, kiedy to Stan płynny powstawał, był to ozdobnik, wskazujący na znaczące zakorzenienie Musiała w świecie zachodnim (pijał Fantę!). Dorzućmy jeszcze określenie sopranistki Toti dal Monte (mała, gruba, z loczkami!) i tyradę niejakiej markizy: grube brzuchy, spocone łapy, oślinione wargi i lepkie spojrzenia. W nieomal wszystkich utworach prozatorskich Musiała natkniemy się na taki jawny mizoginizm, który symbolizują u niego wynaturzone kobiece piersi, przedstawiane jako monstrualne urządzenia do nicowania czystej, szlacheckiej świadomości męskiej i właściwej preferencji płciowej. Trudno wyrokować skąd u tego człowieka tyle nienawiści do płci przeciwnej, skąd tyle zabiegów by ukazać kobietę w jak najgorszym świetle, wydobyć jej zdegenerowane przez wiek i choroby cechy charakterystyczne. Takie cyniczne, podłe podejście zakłada, że mężczyźni, najlepiej geje, są kastą ludzi wybranych, a tylko w żeńskim świecie mamy do czynienia z okropnościami cyców, grubych bebechów i tłuszczu odkładającego się pod skórą. Wyraźnie tutaj widać, że w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku tacy intelektualiści jak Musiał, nie potrafili wznieść się nad swoją seksualność, obrażali istoty ludzkie innej płci i cynicznie manifestowali swoją nietolerancję. Dzisiaj jednak wygląda to inaczej i ruchy spod zawołania LGBT szerzą kult otwarcia na wszelkie inności, a najczęściej formułowanym zarzutem jest brak tolerancji. Musiał nie był tolerancyjny dla schorowanych, otyłych kobiet, muz Rubensa i Franciszka Starowiejskiego, co może dziwić w przypadku praktykującego lekarza, mającego ogromną wiedzę o chorobach tarczycy, cukrzycach, wadach genetycznych itd. Studiując medycynę, robiąc specjalizację z okulistyki i pisząc doktorat, zaznajamiał się często z opisami przypadków tycia cukrzycowego, prowadzącego do ślepoty. Niestety jego obrzydzenie i niechęć do płci przeciwnej, tych „koszmarnych szkap”, domagały się drwin i szyderstw, takiego ukazywania kobiet, jakby były istotami niższej kategorii i nie miały wstępu do świata panów.

BEZBRZEŻNY PRZESTWÓR

1

Świat dziecka odsłania swoje tajnie dopiero w późniejszym wieku, gdy człowiek przebrnie już pierwsze dziesięć lat, a potem zacznie podążać ku chwilom młodzieńczym, latom dojrzałym i zweryfikuje w umyśle to, co przeżył. Najwrażliwsi twórcy, wirtuozi muzyczni, wielcy rzeźbiarze, architekci czy geniusze malarstwa relacjonują, że w czasach dzieciństwa działo się w nich coś niezwykłego, miały miejsce groźne wydarzenia, jakieś przerażające tragedie, wojny, wypadki, albo miała miejsce przesadna dominacja matki lub ojca, częstokroć przeradzającą się w terror psychiczny. Taki młody umysł bywa trwale szlifowany przez kolejne lata i jeśli wychodzi z nich ukształtowany, pełen witalności, prędzej czy później zrodzi coś, co go pozytywnie oszołomi i popchnie ku dalszym działaniom. Dziecko posiada wrodzoną mądrość, nie wiadomo skąd się biorącą, kieruje się też dziwną logiką, która częstokroć prowadzi je ku tragicznym rozwiązaniom, a wtedy zdarza się, że taki mały chłopiec lub dziewczynka nie umieją sprostać naporowi świata i odbierają sobie życie, w makabryczny sposób oddzielają się od bliskości rodziców i pełni życia. Zdumiewająco mądre bywa spojrzenie dwulatka, trzylatka, pięciolatka, jakby istoty te żyły jeszcze w tajemniczym świecie przed narodzinami, jakby niosły w sobie zanikającą szybko wiedzę o metempsychicznej podróży. Stąd zapewne biorą się opowieści o poprzednich bytach, licznych wcieleniach, reinkarnacjach i tak rodzi się przekonanie o ponadnaturalnym charakterze naszej egzystencji. Dziecko ma dobrą naturę, ale potrafi też być okrutne, eksperymentować na owadach i ptakach, dręczyć koty i psy, a nade wszystko terroryzować dorosłych płaczem i histerią, rzucaniem się na podłogę, nagłą ucieczką. Gdy jednak uspokaja się patrzy jasnymi oczyma na kolorowe klocki i białe chmury, tonące w błękicie nieba, patrzy na świat przez zielone szkiełko i obdarza czułością strzeliste kształty drzew za oknem swojego domu. Jean-Marie Gustave Le Clézio w zbiorze opowiadań pt. Mondo i inne historie próbuje zrozumieć psychikę dziecka i odważnie eksperymentuje z nią, tworząc zdumiewające fabuły (historie), które stają się też rodzajem poetyckich diagnoz, chwilowych wyodrębnień i ustaleń. To jest odkrywanie zakamarków myśli i nieustanne wpatrywanie się w lśniące źrenice, odbijające świat i będące zagadką samą w sobie – to analiza ruchów i gestów stale rosnącego ciała, dopiero, co wydostającego się z matni niemowlęctwa, a już wyraźnie podążającego ku chwilom ostatnim i zaczynającego decydować o samym sobie.

Mondo z adaptacji filmowej opowiadania

Mondo z adaptacji filmowej opowiadania

Mondo jest cygańskim dzieckiem i ma około dziesięciu lat. Nikt nie wie skąd się wziął, nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pojawił się w mieście nad ciepłym morzem. Jego niezwykła wrażliwość każe mu czekać na świt, jak na centralne kosmiczne wydarzenie, pośród którego jego rozwibrowana świadomość odgrywa bardzo ważną rolę: Mondo bardzo to lubił: siedział na plaży, objął rękami kolana i patrzył, jak wschodzi słońce. O czwartej pięćdziesiąt niebo było czyste i szare, nad morzem unosiło się tylko kilka lekkich chmurek. Słońce nie pojawiło się od razu, ale Mondo czuł, że nadchodzi z drugiej strony widnokręgu, wyłania się powoli jak rozniecony płomień. Najpierw blada aureola rozlała się plamą w powietrzu i dało się odczuć dziwną wibrację, od której drżał horyzont, jakby ktoś wprawiał go w ruch. Wtedy nad wodą pojawiła się tarcza, rzuciła snop światła prosto w oczy, a morze i ziemia nabrały tej samej barwy. Zaraz potem wyszły pierwsze kolory i pierwsze cienie. Ale lampy uliczne paliły się nadal mętnym, zmęczonym światłem, bo nie było jeszcze wiadomo na pewno, czy dzień się rozpoczął. Mondo to młodociany włóczęga, pytający ludzi czy chcieliby go adoptować, przystający przy charakterystycznych osobach, spotykanych na plaży albo w mieście. Próbując rozmawiać z nimi, wpatruje się w ich twarze szeroko otwartymi oczyma – czy to będzie wędkarz Giordan, wielbiciel ptaków Dadi, udawany Kozak, grajek Cygan, wyplatacz krzeseł, sklepikarka Ida lub sprzedawcy ze straganów. Po skwarnym dniu wchodzi powoli do morza i wpatruje się w dal, zanurza się w wodzie i wygrzewa w promieniach, a często też zasypia na plaży, pod rozgwieżdżonym niebem. Jest czuły dla ludzi i dla przyjaciół-sprzętów, przyjaciół-urządzeń, pośród których jest wielka łódź. Czasem marzy, że zabierze go na morze, gdzieś daleko, za horyzont błękitu i rozpłynie się w nim niczym poranna mgiełka. Le Clézio zbudował narrację tej opowieści na zasadzie częstego powtarzania imienia Mondo i dorzucania nowych zdarzeń. Nie złamał przy tym wielkiej tajemnicy tego chłopca, który na początku i na końcu czytania jest tak samo niedookreślony, zwiewny, jakby zbudowany z kolorowych cząstek i fantomów człowieczeństwa. Pisarzowi udało się ukazać byt ludzki, przez chwilę egzystujący w jakimś miejscu na ziemi, a potem nagle znikający, jak miliony innych bytów, jak rośliny, ryby, kraby, ptaki i większe zwierzęta. To istnienie wpatruje się z uwagą w inne istnienia, czasem im towarzyszy, czasem czegoś się od nich uczy, ale przez cały czas głęboko czuje swoją odrębność, bolesną inność i wyrzucenie poza nawias społeczeństwa. Nieco stabilizacji pojawia się w jego życiu za sprawą spotkanej Wietnamki Thi Chin, ale Mondo nie rozumie, że kobieta go pokochała i może nawet chciałaby w przyszłości widzieć w nim towarzysza na resztę życia. Chłopiec traktuje ją tak samo jak przyjaciółki-salamandry i przyjaciół-świerszczy, jak morskie ptaki i kamienie, nie dostrzegając jej wielkiego zaangażowania w jego losy. Gdy Mondo zniknie, zabrany z ulicy przez Pomoc Społeczną, tylko ona będzie go szukała na komisariacie policji. Historia tego niezwykłego romskiego chłopca, to opowieść o ludzkiej samotności, o godnym jej przeżywaniu, w zamian za niczym nieograniczoną swobodę, za powiew wolności w obliczu ziemskich żywiołów i jakże dziwnych, tajemniczych, dobrych i złych innych ludzi.

 2741891169210095079

Lullaby jest małą dziewczynką, która pewnego dnia postanawia nie chodzić już do szkoły, włóczy się po klifie, odwiedza stary, opuszczony grecki dom, przygląda się roślinom, owadom i morzu. Żyje w jakimś wyobcowanym, trudnym do zrozumienia świecie i kluczem do niego może być tragedia, którą kiedyś przeżyła, nagłe odejście matki i oddalenie ojca, który stale podróżuje do wielu krajów świata. Lullaby próbuje pisać do niego listy, zamyśla się nad ptakami unoszącymi się nad wodą i kontempluje samą siebie w różnych miejscach. Nieco wytchnienia dają jej spotkania z małym chłopcem, który chodzi na ryby i czasem rozmawia z nią. Te dziwne wagary są rodzajem wyprawy w głąb siebie, chociaż umysł dziecka nie jest do tego przygotowany, a zewsząd czyhają zagrożenia, które w końcu materializują się w postaci zboczeńca, próbującego seksualnie wykorzystać dziecko. Na szczęście udaje się jej uciec i na chwilę wraca do świata, choć był już taki moment, kiedy myślała, że umiera. To było jednak tylko zaśnięcie, a może letarg spowodowany głodem, smutkiem, rozpaczą, czającą się pośród dziwnych chwil. Ucieczka od świata jest jej sposobem na obłaskawienie traumy, jaką przeżyła, utraty nie do wyobrażenia i bólu, który zaczął się w niej krzewić. Le Clézio pokazuje jak delikatność dziewczynki zderza się z groźną materią świata i często balansuje na granicy życia i śmierci, jak choćby w chwili zsuwania się Lullaby wraz z kamieniami z klifu, albo desperackiego pływania w morzu. Jej dobre serce każe przyglądać się istnieniu z czułością, ale ból w całym ciele rozsadza trzewia i powoduje, że staje się kimś, kim nie chciałaby być. To jest eksperyment na samej sobie, w którym wszystko zostało wypaczone, a sam jego instrument jest rozregulowany, nienadający się do tego rodzaju przedsięwzięć. Świat dorosłych, reprezentowany tutaj przez ojca, mężczyznę ścigającego ją pośród skał, czy dyrektorkę szkoły, jest przeciwieństwem jej wewnętrznego rozedrgania i odrzuca ją raz po raz. Dlatego stroni od niego i ucieka od samej siebie, pragnie oddalić tragedię, którą przeżyła i zbudować nową przestrzeń dla egzystencji: Na niebie żarzyło się słońce. Lśniły białe skały, piana oślepiała jak śnieg. Człowiek był szczęśliwy, jak na końcu świata. Już na nic nie czekał, nikogo nie potrzebował. Jej dziecinna naiwność i brak wiedzy powodują jednak, że wszystko przybiera formę rojeń, staje się ułudą, fantasmagorią, która prawie przeobraża się w rzeczywiste umieranie w greckim domu. Nie wiemy jakie będą dalsze dzieje Lullaby, ale możemy przypuszczać, że skrajne doświadczenia wywrą ogromny wpływ na jej losy i albo doprowadzą do kreacji artystycznych, powstania jakichś dzieł, obudzenia się zdolności ponadnaturalnych, albo – niestety – do szaleństwa i zaprzepaszczenia wszystkich ludzkich szans i wzniosłych potencjalności. Pisarz pokazuje jakie głębokie przepaście otwierają się w umyśle dziecka nadwrażliwego i nagle straszliwie doświadczonego przez los, uciekającego pozornie ze szkoły, ale tak naprawdę próbującego poskładać kawałki rozbitego lustra, w którym zastygły szczątki obrazów z czasu ciepła i szczęśliwości, poczucia bezpieczeństwa i rodzicielskiej bliskości, nieustającej czułej opieki.

 maxresdefault

Kolejne nadwrażliwe dziecko Le Clézio umieścił pośród mrocznych i groźnych krajobrazów Islandii, w okolicach góry Reydarbarmur, co dowolnie przetłumaczyć można jako Wielorybia Krawędź. Akcja rozgrywa się dwudziestego pierwszego czerwca bliżej nieokreślonego roku w krainie wąwozów, lodowców i chmur kłębiących się wokół wyniosłych szczytów. Chłopiec imieniem Jon zostawia rower u podnóża góry i zaczyna wspinaczkę po kamieniach, skalnych półkach, krawędziach rozpadlin i wielkich, zastygłych bloków lawy. W jego oczach i w rozpłomienionej świadomości świat jawi się jako rewir krystalicznej czystości i harmonii: W pięknym czerwcowym świetle góra była dobrze widoczna. W miarę jak się zbliżał, Jon dostrzegał, że jest mniej regularna, niż się wydawała z daleka; jej jednolita bryła wystawała z bazaltowej płaszczyzny niczym wielki zrujnowany dom. Niektóre ściany sięgały szczytu, inne urywały się w połowie wysokości, czarne wyrwy żłobiły mury jak ślady uderzeń. U podnóża góry płynął strumień. Jon nigdy takiego nie widział. Strumień był przejrzysty, koloru nieba, sunął powoli, wijąc się przez zielony mech. Jon zbliżył się ostrożnie, macając ziemię końcem stopy, żeby nie zapaść się w wodę. Przykląkł na brzegu strumienia. Błękitna woda płynęła, szemrząc, gładka i czysta jak szkło. Na dnie strumienia leżały małe kamyczki i Jon wyciągnął rękę po jeden z nich. Woda była lodowata i głębsza, niż myślał, musiał zanurzyć rękę po pachę. Chwycił palcami biały półprzezroczysty kamyk w kształcie serca. W zachowaniu chłopca jest coś dziwnego, jakby niósł w sobie wielką tajemnicę, a to, co robi, miało zakończyć się jakimś tajemnym rytuałem. Czytelnik może być na początku zdezorientowany, ale szybko zauważy, że wyprawa Jona ma charakter poszukiwawczy, choć cel nie należy do normalnych destynacji przy tego typu zachowaniach. Przez cały czas mamy wrażenie, że dojdzie do tragedii a upadek drobnego ciała z wysokości lub czyn samobójczy są na wyciągnięcie ręki. Tymczasem Jon szuka samego siebie w coraz wyższych partiach góry, próbuje odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania egzystencji: skąd się wziął, ku czemu podąża, i jaki będzie finał jego życia. W pewnym momencie pogrąża się we śnie, a gdy się budzi (jeśli rzeczywiście ma to miejsce) zauważa małego chłopca, który przygląda mu się uważnie i jest otoczony sakralną jasnością. Nawiązuje z nim rozmowę i mówi, że wszedł na górę, bo chciał spojrzeć na świat z takiej wysokości, z jakiej patrzą na siego ptaki. Pomiędzy dziećmi zawiązuje się nić porozumienia, choć ich rozmowy nie mają głębszego sensu i są prostym dialogiem o wszystkim i niczym. Spotkany towarzysz jest fantomem, może poczętym z wyobraźni Jona, a może tylko oniryczną zjawą, która pojawiła się w umyśle zmęczone i zmorzonego snem dziecka. Nie można też wykluczyć, że islandzka natura, chłód i lęk spowodowały, że jego mózg wygenerował wizję na jawie, taką samą, jak w pismach Swedenborga. Kimkolwiek ów chłopiec, spotkany u szczytu by nie był, staje się on alter ego Jona i uczy go prostoty, odnalezionej w smaku wody deszczowej, w kształcie kamienia czy blasku światła, a nawet wprowadza go w przestrzeń kosmiczną: Jon podał rękę chłopcu i poszli razem na szczyt góry. Chłopiec szedł lekko, nieco go wyprzedzając, nagimi stopami ledwo dotykał ziemi. Doszli tak do końca pokrytej lawą równiny, tam, gdzie góra królowała nad ziemią wysuniętą niczym cypel. Jon spojrzał na otwierające się przed nim niebo. Słońce zupełnie już znikło za horyzontem, ale blask wciąż oświetlał chmury. W oddali nisko nad doliną kładł się lekki cień maskujący ukształtowanie terenu. Nie było widać ani jeziora, ani wzgórz i Jon nie poznawał znajomych miejsc. Bezbrzeżny przestwór wypełniało jednak światło, więc widział wszystkie chmury, podłużne jak smugi dymu rozciągnięte w żółtym i różowym powietrzu. Wyżej zaczynał się głęboki błękit, również rozwibrowany słońcem, i Jon dostrzegł biały punkt Wenus błyszczący samotnie jak latarnia morska. Ich spotkanie, tak proste jak gra na drumli, tak ostateczne jak pojawienie się gwiazd na wieczornym niebie, przeradza się w unię nie do wyrażenia i może ratuje bohatera opowiadania przed podjęciem jakichś karkołomnych decyzji. Następnego dnia zauważywszy, że nie ma już jego kompana, a nawoływanie nic nie daje, schodzi powoli z góry Reydarbarmur, wsiada na rower i pędzi do domu, w którym rodzice śpią i nie mają pojęcia o tym, co stało się wieczorem i w nocy, co wydarzyło się w umyśle małego Jona i jak gwałtownie zderzył się z ostatecznością, otarł się o wieczność i ponurą nieuchronność.

 berbers02

Juba to berberyjski chłopiec, który czuwa przy kole wodnym, umieszcza w jarzmach ogromne woły, a po pracy odprowadza je ku domostwom. To spadkobierca starożytnych wojowników, branych często w niewolę przez Rzymian, nieustannie marzący i zatopiony w rozpalonej słońcem krainie czerwonej ziemi, stalowej rzeki i dalekich białych brył cmentarza. Jego życie jest jak sen na jawie i jawa pośród snu, gdy przygląda się ludziom, słyszy dalekie odgłosy, szybuje w przestworzach na wielkim sępie, albo wspina się po schodach opuszczonej świątyni Diany i wyobraża sobie, że jest królem, prowadzącym w górę swoją piękną królową Kleopatrę Selenę. Wszystko tutaj rozmywa się w marzeniu i lekko drży jak dalekie obrazy pośród rozgrzanego powietrza, jak fatamorgana – wszystko rodzi się i umyka w jednej chwili jak oddech, jak sen, jak piękny kształt w źrenicy: Juba odchyla głowę i patrzy w niebo. Widzi powolny kolisty ruch pozostawiający fosforyzujące bruzdy, widzi przezroczyste sfery, widzi światła zazębiające się w przestworzach. Hałas wodnego koła wypełnia przestrzeń, obraca się bez końca wraz ze słońcem. Tak wodne koło staje się analogonem tarczy zegara, a woły chodzące w kółko są jak wskazówki, stale odmierzające czas, bezlitosne dla żywych i umarłych. Tajemniczym bytem jest też Daniel, bohater opowiadania pt. Ten, który nigdy nie widział morza, pragnący mieć na imię Sindbad i nieustannie podróżować po dalekich akwenach. To chłopiec o czarnych oczach, chodzący do liceum i mający tylko jedno, wielkie marzenie – zobaczyć morze i poczuć na plaży jego wspaniały oddech. Pewnego dnia ścieli elegancko swoje łóżko w internacie i ucieka ku falom i bryzom, a gdy dociera na brzeg, biega po nim jak upojony jakimś narkotycznym napojem: Morze było daleko, na skraju piaszczystej równiny. Lśniło w słońcu, migotało, zmieniało barwy – bezmiar błękitu robił się szary, zielony, prawie czarny, piaszczysta ławica przybierała kolor ochry, bielały grzywy fal. Daniel nie wiedział, że morze jest tak daleko. Ciągle biegł, ręce zgiął w łokciach, serce waliło mu w piersi. Teraz piasek pod jego stopami zrobił się twardy jak asfalt, wilgotny i zimny. W miarę jak zbliżał się do morza, hałas fal potężniał, wypełniał przestrzeń jakby światłem pary. Dźwięk na początku łagodny i powolny, stawał się niepokojący i nagły jak pociągi na żelaznych mostach lub też cofał się pośpiesznie niczym wody rzeki. Ale Daniel się nie bał. Wciąż biegł co tchu, prosto przed siebie w chłodnym powietrzu, nie patrząc na boki. Kilka metrów przed frędzlą piany zatrzymał się, uderzony zapachem głębiny. Czuł palący ból w pachwinie, ostry zapach słonej wody tamował mu oddech. Tak chłopiec zaczyna życie pośród alg i ukwiałów, zaprzyjaźnia się z polipem Wiattem, łowi ryby i skorupiaki, a potem przyrządza je na ogniu w starej puszce. Narażając życie, wchodzi głęboko w odkrytą podczas odpływu przestrzeń, a potem, gdy wody zaczyna przybywać, rusza szybko ku piaskom nadbrzeżnym. Jest szczęśliwy, dostrzega piękno morza, widzi cudowne rośliny i zwierzęta, zatrzymuje się przy skałach i kontempluje linię horyzontu. Choć szuka go policja i nauczyciele ze szkoły, choć rodzice z trudem godzą się na jego utratę, nikomu nie udaje się go znaleźć, a narrator opowiadania, jego kolega z klasy, mówi, że młodzież przyjmuje za pewnik, że Daniel podróżuje po świecie. Nie można wykluczyć, że pewnego dnia ruszył brzegiem morza i dotarł nie wiadomo gdzie, tak jak nie można założyć, że nie utopił się podczas jakiegoś przypływu. Czując się wyobcowanym w świecie samochodów i sklepów, rozgwaru miejskich ulic i szkoły, porzucił wszystko jak Lullaby i ruszył na spotkanie swojemu przeznaczeniu, rozpłynął się najdoskonalej w sinej przestrzeni, w jego mistycznej chwili pierwszej i ostatniej: Kiedy morze było całkiem nisko, następowało coś w rodzaju iluminacji. Daniel szedł wśród skał po dywanie z alg, a słońce lśniło w wodzie i na kamieniach, zalewając wszystko blaskiem. Wiatr zamierał. Nad podmorską równiną rozciągało się przepastne błękitne niebo objęte dziwną jasnością. Daniel czuł żar w głowie i na ramionach, zamykał oczy przed oślepiającym migotaniem. Wszystko przestawało istnieć, było tylko niebo, słońce i sól tańcząca po skałach. Czy Daniel rozmył się lekko pośród mgieł i oparów, czy zniknął tak samo nagle, jak się pojawił? Nie wiadomo, gdy wszelki słuch o nim zaginał, powoli, bezpowrotnie ludzie przestali go wspominać i zajmować się jego losem.

portrety-indyjskie-dziewczynka-z-mandawy-portrety-indyjskie-dziewczynka-z-mandawy-4-364796-large

Alia mieszka w osadzie biedaków nazywanej Groblą Francuzów, codziennie chodzi z wiadrem po wodę do pompy i przygląda się spotykanym ludziom. Któregoś dnia zobaczyła Martina, mężczyznę o ogorzałej skórze, który miał niezwykle wyraziste, lśniące oczy. Zachwyciła się nimi i zaczęła interesować się tym co robi, przyglądała się jak się poruszał i wybudował sobie dziwaczny dom z desek i papy na samym końcu Grobli, tuż przy bagnach. Szybko zaprzyjaźniła się z nim, a on zaczął opowiadać jej dziwne historie o krainie szczęśliwości, z której przybył i w której nie mógł żyć, bo dostrzegał wielkie kontrasty, nie godził się na sąsiedztwo bogactwa i biedy, przesytu i cierpienia. Wraz z Alią zaczęły przychodzić do domu Martina inne dzieci, a ten opowiadał im różnorakie dydaktyczne historie, baśnie z przeszłości i współczesności. Najbardziej spodobała się im opowieść o krainie Hazaran i małej dziewczynce nazywanej Koniczynką, która miała w sobie piękno i dobroć nie do opisania. Tak jak do św. Franciszka z Asyżu przychodziły do niej zwierzęta, a ona: Żyła sama w pasterskim szałasie na pustkowiu, wśród zarośli i skał i nikt się nią nie opiekował. Była tak samotna i smutna, że zaprzyjaźniły się z nią polne zwierzątka. Często do niej przychodziły, rano lub wieczorem, rozmawiały z nią, żeby ją rozerwać, kręciły się dokoła i opowiadały różne historie, bo Koniczynka rozumiała ich język. Była wśród nich mrówka imieniem Zoe i rozmaite motyle, żółte, czerwone, brązowe i niebieskie. Był też uczony skarabeusz imieniem Kepr i wielki zielony pasikonik, wygrzewający się w słońcu na liściach. Przerażająca bieda Koniczynki budzi litość w zwierzętach i pasikonik namawia ją, by odmieniła swoje życie i weszła do krainy Hazaran, gdzie wszyscy są szczęśliwi, wszystko rozumieją i nieustannie coś nowego tworzą. Nauczycielami staje się tutaj skarabeusz i pasikonik, bo wejście możliwe jest tylko po rozwiązaniu zagadek, które zada bogato ubrany minister. Dziewczynka rozstrzyga filozoficzne kwestie, a wtedy przybywają ptaki, które zabierają ją do krainy Hazaran, mającej wszelkie cechy dziecinnego raju, w którym: wszystko było wielkie i piękne, były tam ogrody pełne kwiatów i motyli, rzeki tak jasne, jakby były ze srebra, bardzo wysokie drzewa, pokryte wszelkiego rodzaju owocami. Mieszkały tam wszystkie ptaki świata. Przelatywały z gałęzi na gałąź, nie przestając śpiewać, a kiedy Koniczynka się zjawiła, otoczyły ją i serdecznie powitały. Były strojne w różnokolorowe pióra i tańczyły przed Koniczynką, bardzo zadowolone, że mają taką księżniczkę jak ona. Królem tej krainy był słowik, a Koniczynka została jego ulubioną księżniczką, która mieszkała w pałacu i umilała mu czas śpiewem. Martin snuje przed dziećmi opowieści o radości i dobru jakby chciał oddalić od nich całe zło świata i przeczuwaną tragedię, nieuchronne zdarzenia, które kiedyś nadejdą. Okazuje się, że dramat rozegra się szybciej niż się spodziewał i nawet post, jego tajemna broń, niczego nie zmieni – przyjadą studenci architektury, robotnicy i inżynierowie i każą wynieść się wszystkim mieszkańcom osady. Wtedy Martin, niczym Mojżesz, ruszy ze swoim „ludem”, w kierunku rzeki i przeprowadzi przez bród wszystkich – wskaże drogę ku nowym czasom, ku nieuchronności, którą przeczuwał i którą chciał oddalić od słuchających go z uwielbieniem dzieci. Podobną naturę do Koniczynki ma Petite Croix, niewidoma dziewczynka, która chodzi na kraniec swojego miasteczka i chłonie słuchem i dotykiem świat. Swojego przyjaciela, starego Bahtiego pyta o chmury i błękit, o piaski i rośliny, a przy tym rozmawia z pszczołami, jaszczurkami i wężami, przeczuwa kołującego w górze krogulca. Ma niezwykłą wyobraźnię i tworzy w niej rozległe wizje, rekompensując w ten sposób tragizm swojej sytuacji życiowej. Choć jest mała, potrafi tworzyć imitowane dialogi z otoczeniem, wykorzystując swoją wiedzę i wiadomości zasłyszane lub nabyte w szkole. Tak pszczoły „mówią” jej o odwiedzinach roślin i pojawia się tu prawdziwy atlas botaniczny: Co widziałyście? – pyta Petite Croix – Widziałyśmy żółty kwiat słonecznika, czerwony kwiat ostu, kwiat ocotillo podobny do węża z czerwoną głową. Widziałyśmy wielki płowy kwiat kaktusa Pitaya, koronkowy kwiat dzikiej marchwi, blady kwiat wawrzynu. Widziałyśmy trujący kwiat senecio, poskręcany kwiat indygo, lekki kwiat czerwonej szałwii. I co jeszcze? Doleciałyśmy bardzo daleko, do kwiatu, który się świeci na dzikim floksie i pożera pszczoły, widziałyśmy czerwoną gwiazdę meksykańskiej lepnicy, ogniste koło, kwiat mlecza. Fruwałyśmy nad agaritą, długo piłyśmy nektar stokrotki i wodę cytrynowej mięty. Byłyśmy też na najpiękniejszym kwiecie, jaki istnieje, na tym, co wyrasta bardzo wysoko na ostrych jak szable liściach juki, a jest tak biały jak śnieg. Wszystkie te kwiaty są dla ciebie, przynosimy ci je w podzięce. Dziewczynka nie może tego zobaczyć, ale jej wyobraźnia jest dynamiczna jak płomień i rodzą się w niej stale wyraziste kształty. Żyje w czasach wojny koreańskiej, słyszy odgłosy wojskowych samolotów lecących z bombami na wschód i zastanawia się dlaczego w ludzkim świecie jest tyle zła. Rozmawia z żołnierzem, który pojawia się przy niej realnie albo jest ułudą, zrodzoną z potrzeby obcowania z drugim człowiekiem. Potrafi wyczuć ogromy kosmiczne, pojawienie się gwiazd nad horyzontem i poddaje się tej mocy, czuje więcej i lepiej od dzieci, które widzą i coraz bardziej rozprzestrzenia w sobie własny, koherentny świat skrajnych wyobrażeń i obrazów bez utwierdzonych w barwie kształtów.

 tn_F1530009

Głównym bohaterem opowiadania pt. Pasterze jest kilkunastoletni chłopiec Gaspar, który ucieka z domu i włócząc się po pustkowiach natrafia na grupkę dzieci, pasących kozy w dolinie Genny, tuż przy rozległych wzgórzach. Autor nie precyzuje dokładnie miejsca akcji, rozmywając wszystko w niedopowiedzeniach i poetyckich ubarwieniach, ale możemy przyjąć, że zdarzenia rozgrywają się gdzieś w Afryce, na co wskazuje pojawiająca się szarańcza, piękny biały ibis na mokradłach, czerwone piaski, liczne termitiery i grzechotnik, zsuwający się podstępnie z gałęzi drzew. Pasterzom przewodzi buńczuczny Abel, a w grupie rówieśniczej znaczenie ma też Augustyn i Antoine, choć Gaspar szczególnie zaprzyjaźnia się z małą dziewczynką Kaf. Dni mijają im na przemierzaniu stepu, polowaniu na zające, przepiórki i kuropatwy, na pilnowaniu stada kóz, którym przewodzi stary kozioł Hatrous. Dzieci muszą odganiać na pół zdziczałe psy, przygotowywać sobie posiłki, a przy tym porozumiewają się dziwnymi cząstkami słownymi, jakby ledwie morfemami, które rozumieją hasłowo. Ich egzystencja pełna jest naturalnego piękna, widoków doliny i wzgórz, ogromnego księżyca i mgieł unoszących się rano nad ziemią. Ale nic nie da się porównać z widokiem nocnego nieba i gwiazd rozpostartych szeroko nad równiną i odbijających się w sensualnej świadomości i wyobraźni dzieci: Światła przypominały flotyllę u brzegu horyzontu. Łączyły się ze sobą, niezwykłymi figurami porywając niebo. Na ziemi nie było już nic, prawie nic. Piaskowe wydmy osnuł cień, trawy wchłonął mrok. Stado kóz i owiec, skupionych wokół czarnego kozła, postępowało w milczeniu w górę doliny. Gaspar i Augustin szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w niebo. Tam w górze zapalały się ludy, ptaki, węże, drogi wijące się między oświetlonymi miastami, rzeki, mosty; wychodziły nieznane zwierzęta, byki, psy o roziskrzonych oczach, konie – Enif… kruki o rozpostartych skrzydłach i lśniącym upierzeniu, giganci w koronach z diamentów stali bez ruchu, wpatrzeni w ziemię – Alnilam, Jouyera… noże, lance i szpady z obsydianu, płomienny latawiec zawieszony w podmuchu pustki. Rzeczywistość astralna staje się dla dzieci lustrzanym odbiciem świata ziemskiego, licznych opowieści i mitów, zasłyszanych bajek i legend, a przy tym ma w sobie coś z tajemnicy pierwszej kosmogonii, reprezentowanej przez przedwiecznych tytanów. Choć mają po kilka, kilkanaście lat, nie stają się rodziną, bo więzi seksualne jeszcze nie zostały zawiązane – ledwie postawili pierwszy krok w młodzieńczość, stale tkwiąc w swoich pierwszych latach i analizując świat obrazowo, idyllicznie, z nieodzownymi chwilami okrucieństwa i przemocy. Gaspar uczestniczy wraz z nimi we wznoszeniu domu z trzcin i gliny, bierze udział w polowaniach z Ablem i ma szansę stać się najważniejszą osobą w grupie, jednak skłóca się z przywódcą, gdy ten chce zabić pięknego, śnieżnobiałego ibisa. Zanim jednak dojdzie do konfliktu pomiędzy chłopcami, ramię w ramię przemierzają dolinę, wchodzą na wzgórza i zaczajają się nocą na grzechotnika, zabijając go ostrymi kijami. Niestety z nadejściem pory suchej i utratą codziennych zdobyczy, z głodem nie do wytrzymania, dochodzi do starcia pomiędzy chłopcami. Gaspar nie może pojąć jak można chcieć zabić ptaka, który jest w jego myślach wyobrażeniem bóstwa mokradeł, kształtem tak czystym i pięknym jak blask dalekich konstelacji. Zdarzenie na bagnach przeważa szalę i broniąc się przed uderzeniami kamieni, miotanych w jego kierunku przez Abla, Gaspar umyka ku dalekiemu miastu, gdzie zgłosi się na komisariat i powie, że po prostu zabłądził. Jego ucieczka od cywilizacji miała w sobie coś ze snu, dziwnego marzenia o wolności totalnej, a przy tym wzbogaciła jego wnętrze, przydała nowych dekoracji życiu, no i pozwoliła mu poznać cudowną Kaf. Odprowadzając dawnych towarzyszy myślą, skonstruuje w wyobraźni dalsze ich dzieje i zobaczy jak: Przeszli przez czerwone wydmy i szli na północ lub na wschód w poszukiwaniu nowej wody. Może dalej, po przebyciu muru z wyschniętych kamieni, znaleźli inną dolinę, podobną do Genny, z lśniącym okiem stawu wśród trawy. Wysokie palmy kołysały się na wietrze i można było zbudować dom z gałęzi i gliny. Na równinach i w wąwozach będą żyły pustynne zające, na polankach przed świtem usiądą ptaki. Może nawet nad mokradłem pojawi się wielki biały ptak i uniesie nad ziemią jak wielki kołujący samolot. Ostatecznie ibis stanie się powodem zerwania Gaspara z grupką pasterskich dzieci, ale ocali jego ludzka godność i może da impuls do zmiany życia i wejścia w nową, symboliczną i mityczną przestrzeń. W takim kontekście opowiadanie pt. Pasterze, staje się relacja na temat drogi przeznaczenia, a nade wszystko jest opowieścią o próbie naruszenia sfery świętości, której strzeże strażnik obszarów tajemnicy, chłopiec imieniem Gaspar.

 44.-Mozambik.-Vilankulo-dzieci-na-plazy

Zbiór pt. Mondo i inne historie zalicza się niezmiennie do arcydzieł współczesnej literatury francuskiej, a po roku 2008, kiedy to przyznano Le Clézio Nagrodę Nobla, tom ten zyskuje coraz więcej entuzjastów w świecie. Można go ustawić w jednym szeregu z takimi arcydziełami literatury światowej, których bohaterami są dzieci, jak Mały Książę, Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, Władca Much Williama Goldinga czy Koniokrady Williama Faulknera, a ciąg ten można by znacznie wydłużyć. Czytelny jest zamysł autorski pisarza, który chciał pokazać tę samą wrażliwość i głębię przeżyć, tę samą migotliwość wyobraźni i sensualny wymiar zdarzeń małych istot, opisywanych na tle czterech ziemskich żywiołów, pod różnymi szerokościami geograficznymi. To czytelne przesłanie na temat dobra i piękna ludzkiego wnętrza, dopiero się kształtującego, zapisującego literami dni i morfemami miesięcy, zdaniami pierwszych lat białą tablicę, czystą w chwili urodzin. Dorośli często zapominają co przeżywali jako malcy, jakie burze rozgrywały się w ich umysłach i jakie, często karkołomne, plany miewali. Stąd się biorą te częste ucieczki dzieci z domu, te wyprawy za horyzont i ku ciepłym morzom – tak rodzą się marzenia o wielkiej przygodzie, byciu kapitanem klipra lub hersztem bandy piratów. Szczególnie interesujące są tutaj rekonstrukcje wnętrz i osobowości dziewczynek, tym bardziej, że dokonane przez dorosłego mężczyznę, niosącego w sobie wspomnienia dzieciństwa, ale przecież mogącego się tylko domyślać, co dzieje się w dorastającej Lullaby, małej Kaf, czy nieco starszej Petit Croix lub Alii. W takim ujęciu proza Le Clézio, z tego zbioru, ma wymiar eksperymentalny i orbituje ku jego pierwszym książkom, takim jak choćby debiutancki Protokół. Tak jak Adam Pollo, bohater tej powieści chciał otworzyć świat w swojej świadomości, tak wskazani wyżej bohaterowie ośmiu odrębnych historii próbują świat w sobie skonstruować, a pisarz staje się jakby drugim dnem i moderatorem ich działań. Jakże prawdziwe są te portrety i jak chwytają za serce, a przy tym nie przestają być wspaniałą kreacją pisarską, która ma liczne zakamarki i głębie, potrafi zaskakiwać i krzepić, syntetyzować i generować analizy, adekwatne do konkretnych typów osobowych, rozsianych po świecie, stale rodzących się i znikających nie wiadomo gdzie. J. M.G. Le Clézio jest pisarzem globalnym, który z równą lekkością opisuje krainy afrykańskie, jak i tropikalne wyspy Oceanu Spokojnego czy Indyjskiego, Paryż z lat międzywojennych, brzegi Morza Śródziemnego, albo meksykańskie bezdroża u stóp wielkich wulkanów. Ale jego globalność zasadza się też w uniwersalnym języku prozy, którego stał się prawdziwym mistrzem, spożytkował doświadczenia setek lat literatury francuskiej i z każdego z wielkich mistrzów wziął cząstkę, element, który po przetworzeniu zalśnił pełnym światłem na kartach jego powieści, opowiadań i książek eseistycznych. Jakże niezwykłą przygodą czytelniczą jest śledzenie losów, myśli i wyborów dzieci sportretowanych w zbiorze pt. Mondo i inne historie, jak wspaniałe efekty daje takie studiowanie świadomości dziecka w odmiennych przestrzeniach i różnym czasie rozgrywania się, gdzieś w świecie i gdzieś we wszechświecie.

_____________

J.M.G. Le Clézio, Mondo i inne historie, przeł. Hanna Igalson-Tygielska, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s. 288.

KSZTAŁT I TAJEMNICA

Kazimierz Rafalik

Kazimierz Rafalik

Rzeźby Kazimierza Rafalika zaliczyć należy do wybitnych osiągnięć sztuki polskiej ostatnich kilku dziesięcioleci. To ambitne próby wniknięcia w istotę twardej materii, brązu, mosiądzu, stali kwasoodpornej i tworzyw sztucznych, a przy tym – stworzenia nowych przestrzeni analitycznych dla twórczości manualnej. Artysta eksperymentuje w zakresie obróbki materiałów, tworzy też abstrakcyjne i symboliczne kompozycje, które zachwycają swoją oryginalnością i głębią przesłania. Gładkość sąsiaduje tutaj z chropowatością, a połysk z przyciemnieniem, wyraziście modelowane łuki z kształtami wertykalnymi i ostrzami. Każda rzeźba tego twórcy zasługuje na interpretację w ramach obszernego eseju, począwszy od koncepcji, modelu z kory lub drewna, poprzez specjalistyczne wykonanie, a skończywszy na metaforycznej głębi. Rafalik wskazuje poprzez swoje dzieła, że kształty naszego świata wcale nie są jednoznaczne i choć przyjmujemy bez mrugnięcia okiem wielorakość konturów ptaka, ryby, rozbudowanej strukturalnie rośliny czy wielkiego drzewa, to głębszy namysł nad nimi prowadzić może do niezwykłych odkryć. Okaże się wtedy, że wszystko składa się z cząstek, często pozostających w stosunku do siebie w opozycji, albo wręcz znoszących się wzajemnie, a tylko pojawianie się ich w ogromnym systemie porządkuje je w ciągi znaczeń akceptowalnych i paradygmatów architektonicznych, utrwalonych w pamięci. Takie wydobycie detali z ich uwikłań, uwolnienie ich z sieci cząstek nieodzownych, daje szanse na stworzenie czegoś nowego i wskazanie jak skomplikowany wewnętrznie jest nasz świat. Ludzkość została stworzona z tkanek miękkich, ale zawsze potrzebne do jej egzystencji było sąsiedztwo i wykorzystanie twardości – przy budowie domów i mostów, schodów i dróg, podczas wznoszenia wyniosłych wież i dzwonnic, konstruowania wielkich monumentów i obelisków. Artysta taki jak Michał Anioł, potrafi wydobyć z bryły kararyjskiego marmuru bolesną Pietę, geniusz na miarę Donatella tak długo gładzi odlew z brązu, aż uzyskuje kształty o idealnych proporcjach subtelnego Dawida, wizjoner o sile wyobraźni Berniniego wydobywa z nicości ekstazę św. Teresy i wykorzystuje do tego skałę jakże trudną do obróbki. Poznański twórca także stawia swojej sztuce najambitniejsze wyzwania, a jego płodność powoduje, że powstają integralne cykle dzieł, od wielkich rzeźb prezentowanych w plenerach, poprzez statuetki, płaskorzeźby i medale.

 2

Strzelistość rzeźb wertykalnych Rafalika wskazuje, że ważnym tropem interpretacyjnym może tutaj być świętość, symbolizowana w taki sposób w malarstwie od czasów braci van Eyck, w architekturze podążających ku niebu kościelnych wież i zwieńczeń domów bogatych rodzin. Artysta tworzy kształty, w których zgrubienia i zaokrąglenie służą funkcjonalnie całemu dziełu, modyfikującemu tradycyjne rozumienie struktury pionowej. Momentami zdaje się, że nastąpi przechył i wszystko runie, ale proporcje zostały tutaj tak pomyślane, że krzywizny i wybrzuszenia wzajemnie się wspierają, a iglica wydłuża całość i dźwiga rzeźbę ku niebu, przydając jej lekkości. To jedna z zasad konstrukcyjnych dzieł Rafalika, wykonanych z ciężkiej materii, a zarazem lekkich jakby były utkane z wiatru. To zasługa wysublimowanej myśli artystycznej, uwzględniającej wszystkie aspekty kształtu i jego funkcjonowania w przestrzeni. Dzięki niezwykłej innowacyjności artysty dowiadujemy się, że powietrze i pusta przestrzeń w obrębie rzeźby są tak samo ważne, jak płaszczyzny brązu czy mosiądzu, jak postrzępienie kamienia lub rysunek słoi drzew. W wielu realizacjach przestrzennych widać jak intensywne są zabiegi artysty by stworzyć coś oryginalnego i pulsującego sensami, wydobywającego na światło dzienne ukryte treści. Czy to będą niezwykłe transformacje kształtów roślinnych, zwierzęcych lub ludzkich, czy próby takiego ustawienia cząstek, by stały się elementem jakiejś tajemnej rzeczywistości – zawsze w dziełach widoczna będzie wielka namiętność, pulsowanie świata atomowego, wewnętrznej jedni i odwiecznego chaosu. W tych kształtach strzelistych widać, że artysta próbuje odsłaniać ukryte głębie, docierać do zakamarków jestestwa, a przy tym nieść przesłanie o naszej ulotności i kruchości, marności naszego „materiału anatomicznego” w zetknięciu z ostateczności i pełnią stali, w konflikcie z kamieniem czy brązem.

 3

Analiza dzieł tego twórcy nie byłaby pełna, gdyby nie podjęła wyzwania sensów i kontekstów kosmogonicznych, zapisanych od milionów lat w kamieniu i metalu, w energii cząstek elementarnych. Każdy rzeźbiarz wie, że te trudne do obróbki materiały są tylko innym rodzajem energii, a wszelkie kształty mają charakter chwilowy. Nieodwracalne są tylko zmiany i deformacje, zdejmowanie kolejnych warstw, które trwały w swojej strukturze od momentu ukształtowania się świata. Kosmogonia rzeźb Rafalika pełna jest wskazań, że wszystko powstało i skończy się w jednej, rozżarzonej masie, wszystko podlega prawom entropii, tak ptasi puch, motyle skrzydło jak i granitowy głaz, marmurowy blok i ciężki odlew. Artysta nie czuje się w Stwórcą, raczej wydobywa z niebytu kształty, komponuje cząstki znaczące i tak modeluje rzeźby, że stają się one elementem ładu kosmicznego, odśrodkowej siły galaktycznej. Trudność polega tutaj na właściwym doborze elementów i wprzęgnięciu ich w odwieczną walkę żywiołów, w ciąg narodzin i śmierci, pulsowania ciszy i eksplozji najwyższych dźwięków. I o ile strzelistość odsyła wyobraźnię do immanentnych zasad geometrii euklidesowej, to realizacje horyzontalne każą świadomości podążać ku kosmicznym rozmyciom, rozluźnieniom struktur przeogromnych. Twórca musi w swych dziełach zaproponować takie rozumienie przestrzeni, które będzie w zgodzie z zasadami wszechświata, a jednocześnie zburzy zastany ład, zaproponuje nowe rozwiązania i nauczy pokory wobec ogromów. Nie ma tutaj znaczenia to, że tworzone statuetki są niewielkie, wszak artysta niejednokrotnie udowadniał w plenerze, że potrafi tworzyć rzeźby ogromne, a ukryta treść zawsze odsłania się w nowej jakości przestrzennej. Każdy, kto zobaczył pracownię artysty musiał zachwycić się wielowątkowością i wielorakością jego prac, które w takim nagromadzeniu przypominają jako żywo bujną roślinność z brązu, kamienia, stali, drewna i tworzyw syntetycznych. Ktoś inny dostrzeże w nich elementarność tajni anatomicznych, a jeszcze inny interpretator powie: tak sobie wyobrażałem przestrzenie numinosum, ale też i profanum. Ogromną bolączką polskiej krytyki artystycznej jest jej milczenie w obliczu tak oryginalnych i wizjonerskich twórców – staramy się tutaj zapełnić tę lukę, ale przecież potrzebne są dogłębne studia komparatystyczne i estetyczne, analizy w duchu nowoczesności i ujęcia ponowoczesne, dopełnienia symboliczne i filozoficzne, odważne rekonesanse ku ontologii i epistemologii, a wreszcie zwieńczenia kosmogoniczne i kosmoteluryczne. Choć przy tworzeniu dzieł Rafalika tylko niewielki procent zajmują działania koncepcyjne, przygotowanie modeli, a większość czasu poświęci trzeba na wydobycie odlewu, obróbkę szlifierska, polerowanie, a potem pokrywanie specjalnymi pastami, to efekt końcowy jest taki, że twarde struktury zyskują niezwykłą lekkość i natychmiast przeobrażają się w symbole zwiewności, delikatności, absolutnej harmonii i ontologicznej pełni. Walka rzeźbiarza o kształt ma w sobie coś z boju struktur naszego ciała o podtrzymanie egzystencji, o wyrażenie tego, co jest wielką tajemnicą istnienia, wydobycia struktury z niebytu, a potem zamanifestowania jej obecności w czasie i przestrzeni.

5

ORNITOLOGIA ULICZNA (4)

I jeszcze trochę „ptaków ulicznych”…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

ORNITOLOGIA CMENTARNA (6)

Kolejna wyprawa na cmentarz i nowe „ptasie” znaleziska… Ludzie noszący całe życie nazwisko- emblemat… Ciekawe czy w jakiś sposób utożsamiali się z tymi ptakami, choć może czasami było to trudne. Na przykład jak ktoś nazywał się kukułka, to oprócz sympatycznego kukania, odgłosu dzieciństwa i eskapad leśnych, miał w swoim zawołaniu życiowym coś paskudnego. To podrzucanie jajek do gniazd małych skrzydlatych stworzeń, które potem starały się wykarmić pisklę-potwora, czasem kilkanaście razy większego od naturalnych potomków i mordującego je bez litości. A jak ktoś nazywał się kawka lub sroka, czy wiedział, że są to okrutni mordercy ptasich piskląt, czekający tylko na chwilę nieuwagi rodziców i zabijający w każdym sezonie wiele piskliwych istnień? Nawet tak sympatyczne „ptasie” nazwiska jak pliszka, mazurek czy rudzik niosą w sobie to ciągłe pożeranie innych bytów… Tylko ptasi roślinożerne jak grzywacz generują mniej negatywnych konotacji, choć i one nie pogardzą robaczkiem i chętnie odbiorą mu życie dla walorów smakowych…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

%d blogerów lubi to: