
Świat dziecka odsłania swoje tajnie dopiero w późniejszym wieku, gdy człowiek przebrnie już pierwsze dziesięć lat, a potem zacznie podążać ku chwilom młodzieńczym, latom dojrzałym i zweryfikuje w umyśle to, co przeżył. Najwrażliwsi twórcy, wirtuozi muzyczni, wielcy rzeźbiarze, architekci czy geniusze malarstwa relacjonują, że w czasach dzieciństwa działo się w nich coś niezwykłego, miały miejsce groźne wydarzenia, jakieś przerażające tragedie, wojny, wypadki, albo miała miejsce przesadna dominacja matki lub ojca, częstokroć przeradzającą się w terror psychiczny. Taki młody umysł bywa trwale szlifowany przez kolejne lata i jeśli wychodzi z nich ukształtowany, pełen witalności, prędzej czy później zrodzi coś, co go pozytywnie oszołomi i popchnie ku dalszym działaniom. Dziecko posiada wrodzoną mądrość, nie wiadomo skąd się biorącą, kieruje się też dziwną logiką, która częstokroć prowadzi je ku tragicznym rozwiązaniom, a wtedy zdarza się, że taki mały chłopiec lub dziewczynka nie umieją sprostać naporowi świata i odbierają sobie życie, w makabryczny sposób oddzielają się od bliskości rodziców i pełni życia. Zdumiewająco mądre bywa spojrzenie dwulatka, trzylatka, pięciolatka, jakby istoty te żyły jeszcze w tajemniczym świecie przed narodzinami, jakby niosły w sobie zanikającą szybko wiedzę o metempsychicznej podróży. Stąd zapewne biorą się opowieści o poprzednich bytach, licznych wcieleniach, reinkarnacjach i tak rodzi się przekonanie o ponadnaturalnym charakterze naszej egzystencji. Dziecko ma dobrą naturę, ale potrafi też być okrutne, eksperymentować na owadach i ptakach, dręczyć koty i psy, a nade wszystko terroryzować dorosłych płaczem i histerią, rzucaniem się na podłogę, nagłą ucieczką. Gdy jednak uspokaja się patrzy jasnymi oczyma na kolorowe klocki i białe chmury, tonące w błękicie nieba, patrzy na świat przez zielone szkiełko i obdarza czułością strzeliste kształty drzew za oknem swojego domu. Jean-Marie Gustave Le Clézio w zbiorze opowiadań pt. Mondo i inne historie próbuje zrozumieć psychikę dziecka i odważnie eksperymentuje z nią, tworząc zdumiewające fabuły (historie), które stają się też rodzajem poetyckich diagnoz, chwilowych wyodrębnień i ustaleń. To jest odkrywanie zakamarków myśli i nieustanne wpatrywanie się w lśniące źrenice, odbijające świat i będące zagadką samą w sobie – to analiza ruchów i gestów stale rosnącego ciała, dopiero, co wydostającego się z matni niemowlęctwa, a już wyraźnie podążającego ku chwilom ostatnim i zaczynającego decydować o samym sobie.

Mondo z adaptacji filmowej opowiadania
Mondo jest cygańskim dzieckiem i ma około dziesięciu lat. Nikt nie wie skąd się wziął, nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pojawił się w mieście nad ciepłym morzem. Jego niezwykła wrażliwość każe mu czekać na świt, jak na centralne kosmiczne wydarzenie, pośród którego jego rozwibrowana świadomość odgrywa bardzo ważną rolę: Mondo bardzo to lubił: siedział na plaży, objął rękami kolana i patrzył, jak wschodzi słońce. O czwartej pięćdziesiąt niebo było czyste i szare, nad morzem unosiło się tylko kilka lekkich chmurek. Słońce nie pojawiło się od razu, ale Mondo czuł, że nadchodzi z drugiej strony widnokręgu, wyłania się powoli jak rozniecony płomień. Najpierw blada aureola rozlała się plamą w powietrzu i dało się odczuć dziwną wibrację, od której drżał horyzont, jakby ktoś wprawiał go w ruch. Wtedy nad wodą pojawiła się tarcza, rzuciła snop światła prosto w oczy, a morze i ziemia nabrały tej samej barwy. Zaraz potem wyszły pierwsze kolory i pierwsze cienie. Ale lampy uliczne paliły się nadal mętnym, zmęczonym światłem, bo nie było jeszcze wiadomo na pewno, czy dzień się rozpoczął. Mondo to młodociany włóczęga, pytający ludzi czy chcieliby go adoptować, przystający przy charakterystycznych osobach, spotykanych na plaży albo w mieście. Próbując rozmawiać z nimi, wpatruje się w ich twarze szeroko otwartymi oczyma – czy to będzie wędkarz Giordan, wielbiciel ptaków Dadi, udawany Kozak, grajek Cygan, wyplatacz krzeseł, sklepikarka Ida lub sprzedawcy ze straganów. Po skwarnym dniu wchodzi powoli do morza i wpatruje się w dal, zanurza się w wodzie i wygrzewa w promieniach, a często też zasypia na plaży, pod rozgwieżdżonym niebem. Jest czuły dla ludzi i dla przyjaciół-sprzętów, przyjaciół-urządzeń, pośród których jest wielka łódź. Czasem marzy, że zabierze go na morze, gdzieś daleko, za horyzont błękitu i rozpłynie się w nim niczym poranna mgiełka. Le Clézio zbudował narrację tej opowieści na zasadzie częstego powtarzania imienia Mondo i dorzucania nowych zdarzeń. Nie złamał przy tym wielkiej tajemnicy tego chłopca, który na początku i na końcu czytania jest tak samo niedookreślony, zwiewny, jakby zbudowany z kolorowych cząstek i fantomów człowieczeństwa. Pisarzowi udało się ukazać byt ludzki, przez chwilę egzystujący w jakimś miejscu na ziemi, a potem nagle znikający, jak miliony innych bytów, jak rośliny, ryby, kraby, ptaki i większe zwierzęta. To istnienie wpatruje się z uwagą w inne istnienia, czasem im towarzyszy, czasem czegoś się od nich uczy, ale przez cały czas głęboko czuje swoją odrębność, bolesną inność i wyrzucenie poza nawias społeczeństwa. Nieco stabilizacji pojawia się w jego życiu za sprawą spotkanej Wietnamki Thi Chin, ale Mondo nie rozumie, że kobieta go pokochała i może nawet chciałaby w przyszłości widzieć w nim towarzysza na resztę życia. Chłopiec traktuje ją tak samo jak przyjaciółki-salamandry i przyjaciół-świerszczy, jak morskie ptaki i kamienie, nie dostrzegając jej wielkiego zaangażowania w jego losy. Gdy Mondo zniknie, zabrany z ulicy przez Pomoc Społeczną, tylko ona będzie go szukała na komisariacie policji. Historia tego niezwykłego romskiego chłopca, to opowieść o ludzkiej samotności, o godnym jej przeżywaniu, w zamian za niczym nieograniczoną swobodę, za powiew wolności w obliczu ziemskich żywiołów i jakże dziwnych, tajemniczych, dobrych i złych innych ludzi.

Lullaby jest małą dziewczynką, która pewnego dnia postanawia nie chodzić już do szkoły, włóczy się po klifie, odwiedza stary, opuszczony grecki dom, przygląda się roślinom, owadom i morzu. Żyje w jakimś wyobcowanym, trudnym do zrozumienia świecie i kluczem do niego może być tragedia, którą kiedyś przeżyła, nagłe odejście matki i oddalenie ojca, który stale podróżuje do wielu krajów świata. Lullaby próbuje pisać do niego listy, zamyśla się nad ptakami unoszącymi się nad wodą i kontempluje samą siebie w różnych miejscach. Nieco wytchnienia dają jej spotkania z małym chłopcem, który chodzi na ryby i czasem rozmawia z nią. Te dziwne wagary są rodzajem wyprawy w głąb siebie, chociaż umysł dziecka nie jest do tego przygotowany, a zewsząd czyhają zagrożenia, które w końcu materializują się w postaci zboczeńca, próbującego seksualnie wykorzystać dziecko. Na szczęście udaje się jej uciec i na chwilę wraca do świata, choć był już taki moment, kiedy myślała, że umiera. To było jednak tylko zaśnięcie, a może letarg spowodowany głodem, smutkiem, rozpaczą, czającą się pośród dziwnych chwil. Ucieczka od świata jest jej sposobem na obłaskawienie traumy, jaką przeżyła, utraty nie do wyobrażenia i bólu, który zaczął się w niej krzewić. Le Clézio pokazuje jak delikatność dziewczynki zderza się z groźną materią świata i często balansuje na granicy życia i śmierci, jak choćby w chwili zsuwania się Lullaby wraz z kamieniami z klifu, albo desperackiego pływania w morzu. Jej dobre serce każe przyglądać się istnieniu z czułością, ale ból w całym ciele rozsadza trzewia i powoduje, że staje się kimś, kim nie chciałaby być. To jest eksperyment na samej sobie, w którym wszystko zostało wypaczone, a sam jego instrument jest rozregulowany, nienadający się do tego rodzaju przedsięwzięć. Świat dorosłych, reprezentowany tutaj przez ojca, mężczyznę ścigającego ją pośród skał, czy dyrektorkę szkoły, jest przeciwieństwem jej wewnętrznego rozedrgania i odrzuca ją raz po raz. Dlatego stroni od niego i ucieka od samej siebie, pragnie oddalić tragedię, którą przeżyła i zbudować nową przestrzeń dla egzystencji: Na niebie żarzyło się słońce. Lśniły białe skały, piana oślepiała jak śnieg. Człowiek był szczęśliwy, jak na końcu świata. Już na nic nie czekał, nikogo nie potrzebował. Jej dziecinna naiwność i brak wiedzy powodują jednak, że wszystko przybiera formę rojeń, staje się ułudą, fantasmagorią, która prawie przeobraża się w rzeczywiste umieranie w greckim domu. Nie wiemy jakie będą dalsze dzieje Lullaby, ale możemy przypuszczać, że skrajne doświadczenia wywrą ogromny wpływ na jej losy i albo doprowadzą do kreacji artystycznych, powstania jakichś dzieł, obudzenia się zdolności ponadnaturalnych, albo – niestety – do szaleństwa i zaprzepaszczenia wszystkich ludzkich szans i wzniosłych potencjalności. Pisarz pokazuje jakie głębokie przepaście otwierają się w umyśle dziecka nadwrażliwego i nagle straszliwie doświadczonego przez los, uciekającego pozornie ze szkoły, ale tak naprawdę próbującego poskładać kawałki rozbitego lustra, w którym zastygły szczątki obrazów z czasu ciepła i szczęśliwości, poczucia bezpieczeństwa i rodzicielskiej bliskości, nieustającej czułej opieki.

Kolejne nadwrażliwe dziecko Le Clézio umieścił pośród mrocznych i groźnych krajobrazów Islandii, w okolicach góry Reydarbarmur, co dowolnie przetłumaczyć można jako Wielorybia Krawędź. Akcja rozgrywa się dwudziestego pierwszego czerwca bliżej nieokreślonego roku w krainie wąwozów, lodowców i chmur kłębiących się wokół wyniosłych szczytów. Chłopiec imieniem Jon zostawia rower u podnóża góry i zaczyna wspinaczkę po kamieniach, skalnych półkach, krawędziach rozpadlin i wielkich, zastygłych bloków lawy. W jego oczach i w rozpłomienionej świadomości świat jawi się jako rewir krystalicznej czystości i harmonii: W pięknym czerwcowym świetle góra była dobrze widoczna. W miarę jak się zbliżał, Jon dostrzegał, że jest mniej regularna, niż się wydawała z daleka; jej jednolita bryła wystawała z bazaltowej płaszczyzny niczym wielki zrujnowany dom. Niektóre ściany sięgały szczytu, inne urywały się w połowie wysokości, czarne wyrwy żłobiły mury jak ślady uderzeń. U podnóża góry płynął strumień. Jon nigdy takiego nie widział. Strumień był przejrzysty, koloru nieba, sunął powoli, wijąc się przez zielony mech. Jon zbliżył się ostrożnie, macając ziemię końcem stopy, żeby nie zapaść się w wodę. Przykląkł na brzegu strumienia. Błękitna woda płynęła, szemrząc, gładka i czysta jak szkło. Na dnie strumienia leżały małe kamyczki i Jon wyciągnął rękę po jeden z nich. Woda była lodowata i głębsza, niż myślał, musiał zanurzyć rękę po pachę. Chwycił palcami biały półprzezroczysty kamyk w kształcie serca. W zachowaniu chłopca jest coś dziwnego, jakby niósł w sobie wielką tajemnicę, a to, co robi, miało zakończyć się jakimś tajemnym rytuałem. Czytelnik może być na początku zdezorientowany, ale szybko zauważy, że wyprawa Jona ma charakter poszukiwawczy, choć cel nie należy do normalnych destynacji przy tego typu zachowaniach. Przez cały czas mamy wrażenie, że dojdzie do tragedii a upadek drobnego ciała z wysokości lub czyn samobójczy są na wyciągnięcie ręki. Tymczasem Jon szuka samego siebie w coraz wyższych partiach góry, próbuje odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania egzystencji: skąd się wziął, ku czemu podąża, i jaki będzie finał jego życia. W pewnym momencie pogrąża się we śnie, a gdy się budzi (jeśli rzeczywiście ma to miejsce) zauważa małego chłopca, który przygląda mu się uważnie i jest otoczony sakralną jasnością. Nawiązuje z nim rozmowę i mówi, że wszedł na górę, bo chciał spojrzeć na świat z takiej wysokości, z jakiej patrzą na siego ptaki. Pomiędzy dziećmi zawiązuje się nić porozumienia, choć ich rozmowy nie mają głębszego sensu i są prostym dialogiem o wszystkim i niczym. Spotkany towarzysz jest fantomem, może poczętym z wyobraźni Jona, a może tylko oniryczną zjawą, która pojawiła się w umyśle zmęczone i zmorzonego snem dziecka. Nie można też wykluczyć, że islandzka natura, chłód i lęk spowodowały, że jego mózg wygenerował wizję na jawie, taką samą, jak w pismach Swedenborga. Kimkolwiek ów chłopiec, spotkany u szczytu by nie był, staje się on alter ego Jona i uczy go prostoty, odnalezionej w smaku wody deszczowej, w kształcie kamienia czy blasku światła, a nawet wprowadza go w przestrzeń kosmiczną: Jon podał rękę chłopcu i poszli razem na szczyt góry. Chłopiec szedł lekko, nieco go wyprzedzając, nagimi stopami ledwo dotykał ziemi. Doszli tak do końca pokrytej lawą równiny, tam, gdzie góra królowała nad ziemią wysuniętą niczym cypel. Jon spojrzał na otwierające się przed nim niebo. Słońce zupełnie już znikło za horyzontem, ale blask wciąż oświetlał chmury. W oddali nisko nad doliną kładł się lekki cień maskujący ukształtowanie terenu. Nie było widać ani jeziora, ani wzgórz i Jon nie poznawał znajomych miejsc. Bezbrzeżny przestwór wypełniało jednak światło, więc widział wszystkie chmury, podłużne jak smugi dymu rozciągnięte w żółtym i różowym powietrzu. Wyżej zaczynał się głęboki błękit, również rozwibrowany słońcem, i Jon dostrzegł biały punkt Wenus błyszczący samotnie jak latarnia morska. Ich spotkanie, tak proste jak gra na drumli, tak ostateczne jak pojawienie się gwiazd na wieczornym niebie, przeradza się w unię nie do wyrażenia i może ratuje bohatera opowiadania przed podjęciem jakichś karkołomnych decyzji. Następnego dnia zauważywszy, że nie ma już jego kompana, a nawoływanie nic nie daje, schodzi powoli z góry Reydarbarmur, wsiada na rower i pędzi do domu, w którym rodzice śpią i nie mają pojęcia o tym, co stało się wieczorem i w nocy, co wydarzyło się w umyśle małego Jona i jak gwałtownie zderzył się z ostatecznością, otarł się o wieczność i ponurą nieuchronność.

Juba to berberyjski chłopiec, który czuwa przy kole wodnym, umieszcza w jarzmach ogromne woły, a po pracy odprowadza je ku domostwom. To spadkobierca starożytnych wojowników, branych często w niewolę przez Rzymian, nieustannie marzący i zatopiony w rozpalonej słońcem krainie czerwonej ziemi, stalowej rzeki i dalekich białych brył cmentarza. Jego życie jest jak sen na jawie i jawa pośród snu, gdy przygląda się ludziom, słyszy dalekie odgłosy, szybuje w przestworzach na wielkim sępie, albo wspina się po schodach opuszczonej świątyni Diany i wyobraża sobie, że jest królem, prowadzącym w górę swoją piękną królową Kleopatrę Selenę. Wszystko tutaj rozmywa się w marzeniu i lekko drży jak dalekie obrazy pośród rozgrzanego powietrza, jak fatamorgana – wszystko rodzi się i umyka w jednej chwili jak oddech, jak sen, jak piękny kształt w źrenicy: Juba odchyla głowę i patrzy w niebo. Widzi powolny kolisty ruch pozostawiający fosforyzujące bruzdy, widzi przezroczyste sfery, widzi światła zazębiające się w przestworzach. Hałas wodnego koła wypełnia przestrzeń, obraca się bez końca wraz ze słońcem. Tak wodne koło staje się analogonem tarczy zegara, a woły chodzące w kółko są jak wskazówki, stale odmierzające czas, bezlitosne dla żywych i umarłych. Tajemniczym bytem jest też Daniel, bohater opowiadania pt. Ten, który nigdy nie widział morza, pragnący mieć na imię Sindbad i nieustannie podróżować po dalekich akwenach. To chłopiec o czarnych oczach, chodzący do liceum i mający tylko jedno, wielkie marzenie – zobaczyć morze i poczuć na plaży jego wspaniały oddech. Pewnego dnia ścieli elegancko swoje łóżko w internacie i ucieka ku falom i bryzom, a gdy dociera na brzeg, biega po nim jak upojony jakimś narkotycznym napojem: Morze było daleko, na skraju piaszczystej równiny. Lśniło w słońcu, migotało, zmieniało barwy – bezmiar błękitu robił się szary, zielony, prawie czarny, piaszczysta ławica przybierała kolor ochry, bielały grzywy fal. Daniel nie wiedział, że morze jest tak daleko. Ciągle biegł, ręce zgiął w łokciach, serce waliło mu w piersi. Teraz piasek pod jego stopami zrobił się twardy jak asfalt, wilgotny i zimny. W miarę jak zbliżał się do morza, hałas fal potężniał, wypełniał przestrzeń jakby światłem pary. Dźwięk na początku łagodny i powolny, stawał się niepokojący i nagły jak pociągi na żelaznych mostach lub też cofał się pośpiesznie niczym wody rzeki. Ale Daniel się nie bał. Wciąż biegł co tchu, prosto przed siebie w chłodnym powietrzu, nie patrząc na boki. Kilka metrów przed frędzlą piany zatrzymał się, uderzony zapachem głębiny. Czuł palący ból w pachwinie, ostry zapach słonej wody tamował mu oddech. Tak chłopiec zaczyna życie pośród alg i ukwiałów, zaprzyjaźnia się z polipem Wiattem, łowi ryby i skorupiaki, a potem przyrządza je na ogniu w starej puszce. Narażając życie, wchodzi głęboko w odkrytą podczas odpływu przestrzeń, a potem, gdy wody zaczyna przybywać, rusza szybko ku piaskom nadbrzeżnym. Jest szczęśliwy, dostrzega piękno morza, widzi cudowne rośliny i zwierzęta, zatrzymuje się przy skałach i kontempluje linię horyzontu. Choć szuka go policja i nauczyciele ze szkoły, choć rodzice z trudem godzą się na jego utratę, nikomu nie udaje się go znaleźć, a narrator opowiadania, jego kolega z klasy, mówi, że młodzież przyjmuje za pewnik, że Daniel podróżuje po świecie. Nie można wykluczyć, że pewnego dnia ruszył brzegiem morza i dotarł nie wiadomo gdzie, tak jak nie można założyć, że nie utopił się podczas jakiegoś przypływu. Czując się wyobcowanym w świecie samochodów i sklepów, rozgwaru miejskich ulic i szkoły, porzucił wszystko jak Lullaby i ruszył na spotkanie swojemu przeznaczeniu, rozpłynął się najdoskonalej w sinej przestrzeni, w jego mistycznej chwili pierwszej i ostatniej: Kiedy morze było całkiem nisko, następowało coś w rodzaju iluminacji. Daniel szedł wśród skał po dywanie z alg, a słońce lśniło w wodzie i na kamieniach, zalewając wszystko blaskiem. Wiatr zamierał. Nad podmorską równiną rozciągało się przepastne błękitne niebo objęte dziwną jasnością. Daniel czuł żar w głowie i na ramionach, zamykał oczy przed oślepiającym migotaniem. Wszystko przestawało istnieć, było tylko niebo, słońce i sól tańcząca po skałach. Czy Daniel rozmył się lekko pośród mgieł i oparów, czy zniknął tak samo nagle, jak się pojawił? Nie wiadomo, gdy wszelki słuch o nim zaginał, powoli, bezpowrotnie ludzie przestali go wspominać i zajmować się jego losem.

Alia mieszka w osadzie biedaków nazywanej Groblą Francuzów, codziennie chodzi z wiadrem po wodę do pompy i przygląda się spotykanym ludziom. Któregoś dnia zobaczyła Martina, mężczyznę o ogorzałej skórze, który miał niezwykle wyraziste, lśniące oczy. Zachwyciła się nimi i zaczęła interesować się tym co robi, przyglądała się jak się poruszał i wybudował sobie dziwaczny dom z desek i papy na samym końcu Grobli, tuż przy bagnach. Szybko zaprzyjaźniła się z nim, a on zaczął opowiadać jej dziwne historie o krainie szczęśliwości, z której przybył i w której nie mógł żyć, bo dostrzegał wielkie kontrasty, nie godził się na sąsiedztwo bogactwa i biedy, przesytu i cierpienia. Wraz z Alią zaczęły przychodzić do domu Martina inne dzieci, a ten opowiadał im różnorakie dydaktyczne historie, baśnie z przeszłości i współczesności. Najbardziej spodobała się im opowieść o krainie Hazaran i małej dziewczynce nazywanej Koniczynką, która miała w sobie piękno i dobroć nie do opisania. Tak jak do św. Franciszka z Asyżu przychodziły do niej zwierzęta, a ona: Żyła sama w pasterskim szałasie na pustkowiu, wśród zarośli i skał i nikt się nią nie opiekował. Była tak samotna i smutna, że zaprzyjaźniły się z nią polne zwierzątka. Często do niej przychodziły, rano lub wieczorem, rozmawiały z nią, żeby ją rozerwać, kręciły się dokoła i opowiadały różne historie, bo Koniczynka rozumiała ich język. Była wśród nich mrówka imieniem Zoe i rozmaite motyle, żółte, czerwone, brązowe i niebieskie. Był też uczony skarabeusz imieniem Kepr i wielki zielony pasikonik, wygrzewający się w słońcu na liściach. Przerażająca bieda Koniczynki budzi litość w zwierzętach i pasikonik namawia ją, by odmieniła swoje życie i weszła do krainy Hazaran, gdzie wszyscy są szczęśliwi, wszystko rozumieją i nieustannie coś nowego tworzą. Nauczycielami staje się tutaj skarabeusz i pasikonik, bo wejście możliwe jest tylko po rozwiązaniu zagadek, które zada bogato ubrany minister. Dziewczynka rozstrzyga filozoficzne kwestie, a wtedy przybywają ptaki, które zabierają ją do krainy Hazaran, mającej wszelkie cechy dziecinnego raju, w którym: wszystko było wielkie i piękne, były tam ogrody pełne kwiatów i motyli, rzeki tak jasne, jakby były ze srebra, bardzo wysokie drzewa, pokryte wszelkiego rodzaju owocami. Mieszkały tam wszystkie ptaki świata. Przelatywały z gałęzi na gałąź, nie przestając śpiewać, a kiedy Koniczynka się zjawiła, otoczyły ją i serdecznie powitały. Były strojne w różnokolorowe pióra i tańczyły przed Koniczynką, bardzo zadowolone, że mają taką księżniczkę jak ona. Królem tej krainy był słowik, a Koniczynka została jego ulubioną księżniczką, która mieszkała w pałacu i umilała mu czas śpiewem. Martin snuje przed dziećmi opowieści o radości i dobru jakby chciał oddalić od nich całe zło świata i przeczuwaną tragedię, nieuchronne zdarzenia, które kiedyś nadejdą. Okazuje się, że dramat rozegra się szybciej niż się spodziewał i nawet post, jego tajemna broń, niczego nie zmieni – przyjadą studenci architektury, robotnicy i inżynierowie i każą wynieść się wszystkim mieszkańcom osady. Wtedy Martin, niczym Mojżesz, ruszy ze swoim „ludem”, w kierunku rzeki i przeprowadzi przez bród wszystkich – wskaże drogę ku nowym czasom, ku nieuchronności, którą przeczuwał i którą chciał oddalić od słuchających go z uwielbieniem dzieci. Podobną naturę do Koniczynki ma Petite Croix, niewidoma dziewczynka, która chodzi na kraniec swojego miasteczka i chłonie słuchem i dotykiem świat. Swojego przyjaciela, starego Bahtiego pyta o chmury i błękit, o piaski i rośliny, a przy tym rozmawia z pszczołami, jaszczurkami i wężami, przeczuwa kołującego w górze krogulca. Ma niezwykłą wyobraźnię i tworzy w niej rozległe wizje, rekompensując w ten sposób tragizm swojej sytuacji życiowej. Choć jest mała, potrafi tworzyć imitowane dialogi z otoczeniem, wykorzystując swoją wiedzę i wiadomości zasłyszane lub nabyte w szkole. Tak pszczoły „mówią” jej o odwiedzinach roślin i pojawia się tu prawdziwy atlas botaniczny: Co widziałyście? – pyta Petite Croix – Widziałyśmy żółty kwiat słonecznika, czerwony kwiat ostu, kwiat ocotillo podobny do węża z czerwoną głową. Widziałyśmy wielki płowy kwiat kaktusa Pitaya, koronkowy kwiat dzikiej marchwi, blady kwiat wawrzynu. Widziałyśmy trujący kwiat senecio, poskręcany kwiat indygo, lekki kwiat czerwonej szałwii. I co jeszcze? Doleciałyśmy bardzo daleko, do kwiatu, który się świeci na dzikim floksie i pożera pszczoły, widziałyśmy czerwoną gwiazdę meksykańskiej lepnicy, ogniste koło, kwiat mlecza. Fruwałyśmy nad agaritą, długo piłyśmy nektar stokrotki i wodę cytrynowej mięty. Byłyśmy też na najpiękniejszym kwiecie, jaki istnieje, na tym, co wyrasta bardzo wysoko na ostrych jak szable liściach juki, a jest tak biały jak śnieg. Wszystkie te kwiaty są dla ciebie, przynosimy ci je w podzięce. Dziewczynka nie może tego zobaczyć, ale jej wyobraźnia jest dynamiczna jak płomień i rodzą się w niej stale wyraziste kształty. Żyje w czasach wojny koreańskiej, słyszy odgłosy wojskowych samolotów lecących z bombami na wschód i zastanawia się dlaczego w ludzkim świecie jest tyle zła. Rozmawia z żołnierzem, który pojawia się przy niej realnie albo jest ułudą, zrodzoną z potrzeby obcowania z drugim człowiekiem. Potrafi wyczuć ogromy kosmiczne, pojawienie się gwiazd nad horyzontem i poddaje się tej mocy, czuje więcej i lepiej od dzieci, które widzą i coraz bardziej rozprzestrzenia w sobie własny, koherentny świat skrajnych wyobrażeń i obrazów bez utwierdzonych w barwie kształtów.

Głównym bohaterem opowiadania pt. Pasterze jest kilkunastoletni chłopiec Gaspar, który ucieka z domu i włócząc się po pustkowiach natrafia na grupkę dzieci, pasących kozy w dolinie Genny, tuż przy rozległych wzgórzach. Autor nie precyzuje dokładnie miejsca akcji, rozmywając wszystko w niedopowiedzeniach i poetyckich ubarwieniach, ale możemy przyjąć, że zdarzenia rozgrywają się gdzieś w Afryce, na co wskazuje pojawiająca się szarańcza, piękny biały ibis na mokradłach, czerwone piaski, liczne termitiery i grzechotnik, zsuwający się podstępnie z gałęzi drzew. Pasterzom przewodzi buńczuczny Abel, a w grupie rówieśniczej znaczenie ma też Augustyn i Antoine, choć Gaspar szczególnie zaprzyjaźnia się z małą dziewczynką Kaf. Dni mijają im na przemierzaniu stepu, polowaniu na zające, przepiórki i kuropatwy, na pilnowaniu stada kóz, którym przewodzi stary kozioł Hatrous. Dzieci muszą odganiać na pół zdziczałe psy, przygotowywać sobie posiłki, a przy tym porozumiewają się dziwnymi cząstkami słownymi, jakby ledwie morfemami, które rozumieją hasłowo. Ich egzystencja pełna jest naturalnego piękna, widoków doliny i wzgórz, ogromnego księżyca i mgieł unoszących się rano nad ziemią. Ale nic nie da się porównać z widokiem nocnego nieba i gwiazd rozpostartych szeroko nad równiną i odbijających się w sensualnej świadomości i wyobraźni dzieci: Światła przypominały flotyllę u brzegu horyzontu. Łączyły się ze sobą, niezwykłymi figurami porywając niebo. Na ziemi nie było już nic, prawie nic. Piaskowe wydmy osnuł cień, trawy wchłonął mrok. Stado kóz i owiec, skupionych wokół czarnego kozła, postępowało w milczeniu w górę doliny. Gaspar i Augustin szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w niebo. Tam w górze zapalały się ludy, ptaki, węże, drogi wijące się między oświetlonymi miastami, rzeki, mosty; wychodziły nieznane zwierzęta, byki, psy o roziskrzonych oczach, konie – Enif… kruki o rozpostartych skrzydłach i lśniącym upierzeniu, giganci w koronach z diamentów stali bez ruchu, wpatrzeni w ziemię – Alnilam, Jouyera… noże, lance i szpady z obsydianu, płomienny latawiec zawieszony w podmuchu pustki. Rzeczywistość astralna staje się dla dzieci lustrzanym odbiciem świata ziemskiego, licznych opowieści i mitów, zasłyszanych bajek i legend, a przy tym ma w sobie coś z tajemnicy pierwszej kosmogonii, reprezentowanej przez przedwiecznych tytanów. Choć mają po kilka, kilkanaście lat, nie stają się rodziną, bo więzi seksualne jeszcze nie zostały zawiązane – ledwie postawili pierwszy krok w młodzieńczość, stale tkwiąc w swoich pierwszych latach i analizując świat obrazowo, idyllicznie, z nieodzownymi chwilami okrucieństwa i przemocy. Gaspar uczestniczy wraz z nimi we wznoszeniu domu z trzcin i gliny, bierze udział w polowaniach z Ablem i ma szansę stać się najważniejszą osobą w grupie, jednak skłóca się z przywódcą, gdy ten chce zabić pięknego, śnieżnobiałego ibisa. Zanim jednak dojdzie do konfliktu pomiędzy chłopcami, ramię w ramię przemierzają dolinę, wchodzą na wzgórza i zaczajają się nocą na grzechotnika, zabijając go ostrymi kijami. Niestety z nadejściem pory suchej i utratą codziennych zdobyczy, z głodem nie do wytrzymania, dochodzi do starcia pomiędzy chłopcami. Gaspar nie może pojąć jak można chcieć zabić ptaka, który jest w jego myślach wyobrażeniem bóstwa mokradeł, kształtem tak czystym i pięknym jak blask dalekich konstelacji. Zdarzenie na bagnach przeważa szalę i broniąc się przed uderzeniami kamieni, miotanych w jego kierunku przez Abla, Gaspar umyka ku dalekiemu miastu, gdzie zgłosi się na komisariat i powie, że po prostu zabłądził. Jego ucieczka od cywilizacji miała w sobie coś ze snu, dziwnego marzenia o wolności totalnej, a przy tym wzbogaciła jego wnętrze, przydała nowych dekoracji życiu, no i pozwoliła mu poznać cudowną Kaf. Odprowadzając dawnych towarzyszy myślą, skonstruuje w wyobraźni dalsze ich dzieje i zobaczy jak: Przeszli przez czerwone wydmy i szli na północ lub na wschód w poszukiwaniu nowej wody. Może dalej, po przebyciu muru z wyschniętych kamieni, znaleźli inną dolinę, podobną do Genny, z lśniącym okiem stawu wśród trawy. Wysokie palmy kołysały się na wietrze i można było zbudować dom z gałęzi i gliny. Na równinach i w wąwozach będą żyły pustynne zające, na polankach przed świtem usiądą ptaki. Może nawet nad mokradłem pojawi się wielki biały ptak i uniesie nad ziemią jak wielki kołujący samolot. Ostatecznie ibis stanie się powodem zerwania Gaspara z grupką pasterskich dzieci, ale ocali jego ludzka godność i może da impuls do zmiany życia i wejścia w nową, symboliczną i mityczną przestrzeń. W takim kontekście opowiadanie pt. Pasterze, staje się relacja na temat drogi przeznaczenia, a nade wszystko jest opowieścią o próbie naruszenia sfery świętości, której strzeże strażnik obszarów tajemnicy, chłopiec imieniem Gaspar.

Zbiór pt. Mondo i inne historie zalicza się niezmiennie do arcydzieł współczesnej literatury francuskiej, a po roku 2008, kiedy to przyznano Le Clézio Nagrodę Nobla, tom ten zyskuje coraz więcej entuzjastów w świecie. Można go ustawić w jednym szeregu z takimi arcydziełami literatury światowej, których bohaterami są dzieci, jak Mały Książę, Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, Władca Much Williama Goldinga czy Koniokrady Williama Faulknera, a ciąg ten można by znacznie wydłużyć. Czytelny jest zamysł autorski pisarza, który chciał pokazać tę samą wrażliwość i głębię przeżyć, tę samą migotliwość wyobraźni i sensualny wymiar zdarzeń małych istot, opisywanych na tle czterech ziemskich żywiołów, pod różnymi szerokościami geograficznymi. To czytelne przesłanie na temat dobra i piękna ludzkiego wnętrza, dopiero się kształtującego, zapisującego literami dni i morfemami miesięcy, zdaniami pierwszych lat białą tablicę, czystą w chwili urodzin. Dorośli często zapominają co przeżywali jako malcy, jakie burze rozgrywały się w ich umysłach i jakie, często karkołomne, plany miewali. Stąd się biorą te częste ucieczki dzieci z domu, te wyprawy za horyzont i ku ciepłym morzom – tak rodzą się marzenia o wielkiej przygodzie, byciu kapitanem klipra lub hersztem bandy piratów. Szczególnie interesujące są tutaj rekonstrukcje wnętrz i osobowości dziewczynek, tym bardziej, że dokonane przez dorosłego mężczyznę, niosącego w sobie wspomnienia dzieciństwa, ale przecież mogącego się tylko domyślać, co dzieje się w dorastającej Lullaby, małej Kaf, czy nieco starszej Petit Croix lub Alii. W takim ujęciu proza Le Clézio, z tego zbioru, ma wymiar eksperymentalny i orbituje ku jego pierwszym książkom, takim jak choćby debiutancki Protokół. Tak jak Adam Pollo, bohater tej powieści chciał otworzyć świat w swojej świadomości, tak wskazani wyżej bohaterowie ośmiu odrębnych historii próbują świat w sobie skonstruować, a pisarz staje się jakby drugim dnem i moderatorem ich działań. Jakże prawdziwe są te portrety i jak chwytają za serce, a przy tym nie przestają być wspaniałą kreacją pisarską, która ma liczne zakamarki i głębie, potrafi zaskakiwać i krzepić, syntetyzować i generować analizy, adekwatne do konkretnych typów osobowych, rozsianych po świecie, stale rodzących się i znikających nie wiadomo gdzie. J. M.G. Le Clézio jest pisarzem globalnym, który z równą lekkością opisuje krainy afrykańskie, jak i tropikalne wyspy Oceanu Spokojnego czy Indyjskiego, Paryż z lat międzywojennych, brzegi Morza Śródziemnego, albo meksykańskie bezdroża u stóp wielkich wulkanów. Ale jego globalność zasadza się też w uniwersalnym języku prozy, którego stał się prawdziwym mistrzem, spożytkował doświadczenia setek lat literatury francuskiej i z każdego z wielkich mistrzów wziął cząstkę, element, który po przetworzeniu zalśnił pełnym światłem na kartach jego powieści, opowiadań i książek eseistycznych. Jakże niezwykłą przygodą czytelniczą jest śledzenie losów, myśli i wyborów dzieci sportretowanych w zbiorze pt. Mondo i inne historie, jak wspaniałe efekty daje takie studiowanie świadomości dziecka w odmiennych przestrzeniach i różnym czasie rozgrywania się, gdzieś w świecie i gdzieś we wszechświecie.
_____________
J.M.G. Le Clézio, Mondo i inne historie, przeł. Hanna Igalson-Tygielska, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s. 288.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…