LUDZKOŚĆ W OBRAZACH (XV)

1

Włoski rzeźbiarz rokokowy Antonio Corradini urodził się 6 września 1668 roku w Este, a zmarł 29 czerwca 1752 w Neapolu. Pracował głównie w regionie Veneto, ale przyjmował też zamówienia we Wiedniu, Rzymie, Neapolu, a nawet od Piotra Wielkiego w Petersburgu. Nie zachowało się zbyt wiele wiadomości o tym wspaniałym twórcy, który potrafił wyczarować z marmuru subtelne rzeźby, pełne delikatnych szczegółów, udanie odtwarzające sfałdowanie materii, udrapowanie sukien i zwiewność muślinów. Był najprawdopodobniej synem Giorolama, skromnego pakowacza żagli na statkach i Barbary Corradini. Przez pięć lat terminował u Tommasa Temanza, a potem uczył się od Giuseppe Torrettiego, Antonia Tarsia i Pietro Barraty. Jako członek ekip rzeźbiarskich pracował przy wnętrzach i fasadach wielu kościołów, a dopiero w wieku czterdziestu pięciu lat otworzył własna pracownię. W okolicach roku 1722 Corradini wziął ślub  z Marią Tarsią, córką rzeźbiarza Antonia i powstała pierwsza z jego słynnych kobiet zawoalowanych. Jednocześnie uzyskuje patent na nauczanie rzeźby w swoim regionie i sypią się na niego zamówienia z wielu miast włoskich, w tym z Wenecji. Następny etap to stała posada rzeźbiarska we Wiedniu, z wynagrodzeniem 1700 florenów i dodatkiem mieszkaniowym 500 florenów. Karol VI, który władał ogromnym imperium, powierzył mu wykonanie pomników i rzeźb sakralnych w Gyor i Pradze. Z kolei po śmierci cesarza w 1740 roku, artysta udał się do Wenecji, skąd podążył dalej do Rzymu, gdzie wykonywał kolejne zamówienia. Zarobione pieniądze pozwoliły mu na podjęcie z ogromną pasją tematu vanitas, w popiersiach zawoalowanych kobiet i w większych rzeźbach nagrobnych, kościelnych i kaplicznych. Cesarzowa Maria Teresa pozwoliła mu na stałe przebywanie w Rzymie, gdzie pomagał między innymi przy przywróceniu świetności kopuły Bazyliki Świętego Piotra. Wiele jego popiersi nie znalazło nabywców, bo były one szczególnie odważne i prezentowały realistycznie piękno kobiecego ciała, często ukazywanego w momencie erekcji. W 1744 roku rzeźbiarza wynajęto do ukończenia kaplicy grobowej Sansevero kościoła San Domenico Maggiore w Neapolu, w której umieścił rzeźby zaliczane do jego największych dzieł – w tym słynnego Chrystusa okrytego całunem (pracę tę według szkiców, pośmiertnie wykonał Giuseppe Sammartino). Corradini był masonem i pracował przy neapolitańskiej kaplicy dzięki pomocy braci z loży. Ta część świątyni, pełna symboli wolnomularskich, nie została ukończona, bo rzeźbiarz zmarł nagle. Pochowano go w kościele Santa Maria della Rotonda, momentalnie też wzrosła wartość jego prac, które stały się czytelnymi symbolami przemijania, kruchości i ulotności ludzkiego życia i znalazły miejsce ekspozycji w znaczących muzach świata.

2

Popiersia Corradiniego należą do najwyższych osiągnięć sztuki rzeźbiarskiej i dokumentują to, jak niezwykłym materiałem jest marmur. Od czasów starożytnych artyści tworzyli z niego przedstawienia, które nie miały sobie równych w innych częściach świata. Tacy rzeźbiarze jak Michał Anioł Buonarotti, Donatello, Giovanni Lorenzo Bernini, pozostawili ludzkości arcydzieła, spośród których wymienić warto figury Dawida, Pietę i Ekstazę św. Teresy. Nikt wszakże nie ukazał z takim wdziękiem zawoalowanych kobiet, nikt nie potrafił z taką finezją odwzorować elementów anatomicznych zakrytej twarzy, a zarazem oddać wyraz zdumienia, smutku i cierpienia. To prawdziwa poezja z kamienia, a przy tym wspaniałe studia psychologiczne prezentowanych osób, próby wniknięcia głęboko w psychikę i oddania w marmurze tego, co nieuchwytne, co trudno poddaje się jakimkolwiek uogólnieniom. Patrząc na te zawoalowane kobiety czujemy, że artysta chciał odzwierciedlić w nich dwa przeciwległe bieguny doznań – ekstazę życia i nieuchronność umierania. Nie stronił też od erotyzmu, który zawsze pojawia się w chwilach szczególnych i bliski jest obu wskazanym wyżej doświadczeniom. Niewiasty dawnych wieków miały więcej momentów eschatologicznych, asystowały przy śmierci dzieci, młodzieży i dorosłych, a wszystko za sprawą wszechobecnych chorób cywilizacyjnych, zbierających ogromne żniwo. Zachłanniej też podchodziły do miłości, która stawała się rodzajem wyzwolenia z niedoskonałego, pełnego zagrożeń świata. Corradini ukazał byty drżące, głęboko zatopione w myślach, osuwające się w głębiny najżarliwszego spełnienia. Ogromna jest siła imaginatywna tych prac, natychmiast odsyłających wyobraźnię do chwil najjaskrawszych, do najżarliwszych uczuć i do ostatnich tchnień wrażliwych bytów. Miłość i śmierć, spełnienie i zatrata, poczucie łączności z drugim człowiekiem i nieuchronne, ostateczne oderwanie od ludzkości, zapadanie się w nieistnienie – oto wyznaczniki marmurów włoskiego geniusza rzeźby.

3

Miłość daje wyzwolenie, ale też rodzi lęk, w najpełniejszym przywiązaniu sieje ziarno niepewności, uświadamia z ogromną mocą kruchość życia i jakiegokolwiek ludzkiego związku. To jest płomień, który strzela nagle pośród lodowatej pustki wszechświata i chwieje się na wietrze, nieustannie przygasa, zmniejsza się, by znowu strzelić w górę. Potrzebuje ciągłej ochrony, domaga się różnorakich osłon i nowego materiału, który utlenia się bardzo szybko. Może dlatego osoby zakochane są tak czułe i delikatne dla siebie, może z tego powodu docierają w ludzkim doświadczeniu bytu najdalej i najgłębiej. Dłonie wędrują po ciepłej skórze, palce splatają się w uścisku, usta dotykają ust, włosy okrywają twarze, a poczucie jedności nie da się porównać z niczym, może tylko z chwilą pierwszą i ostatnią. Nadzieja przychodzi do człowieka wraz z drugim człowiekiem – mówi Dante z mroków przeszłości i prawda ta będzie aktualna tak długo, jak istnieć będzie ludzkość. Miłość włoskiego rzeźbiarza jest ekstatyczna, a jego kobiety z zamkniętymi oczyma podążają ku dalom najdalszym, zamykają się w płomiennych myślach, przeżywają coś, czego nie można wyrazić w słowach. Nieodmiennie generują coś na kształt tęsknego hymnu, dalekiej pieśni, która staje się istotą ich egzystencji i najpiękniejszym tłem dla niej. Wiele razy widywałem zakochane kobiety, młode i w średnim wieku, zbliżające się do pięćdziesiątki i stare, bo przecież miłość nie ogranicza się tylko do czasu dojrzewania – pojawia się nieoczekiwanie w różnych momentach i czasami zaskakuje osoby, które myślały, że nigdy już nie doświadczą tego, co staje się ich udziałem. Przypomina mi się tutaj powieść angielskiej pisarki Iris Murdoch pt. Morze, morze… o starych ludziach, którzy kiedyś się zagubili, a potem odnaleźli sie po latach i spróbowali odbudować uczucia. Autorka tego dzieła zaznała w życiu tego, co wyrażać mają rzeźby Corradiniego, a więc żarliwej miłości i powolnej śmierci w matni strasznej choroby, odbierającej jej powoli świadomość. Nikt nie zna swojego przeznaczenia i nawet najpewniejszy siebie władca, jawiący się w przepychu, atłasach i złocie, zazna starości i podda się bezwładnie silom entropii. Pyszne szaty zbutwieją w kunsztownej trumnie, na złotej koronie, berle i jabłku pojawi się osad wieków i nic nie zatrzyma ostatecznego rozkładu.

4

Ludzie w obliczu śmierci tracą to, co jest w nich najwspanialsze – energię i wigor, wiarę i nadzieję, ogromną skalę barw i daleki zasięg widzenia. Perspektywa wtedy spłaszcza się i pojawia się jeden czarny punkt, który ogromnieje, zabiera rumieniec z twarzy, osłabia całe ciało, dławi oddech. Nie widziałem wielu śmierci, ale szczególnie zapamiętałem umieranie mojego przyjaciela, którego odwiedziłem w szpitalu, myśląc, że jeszcze z nim porozmawiam, że podtrzymam na duchu. Pechowo trafiłem na moment odejścia, chwile ostatnie, które w przedziwny sposób zostały mnie przypisane. Popatrzył mi oczy, gdy usiadłem przy jego łóżku i powiedział: widzisz, to już koniec… I uśmiechnął się lekko, nieznacznie skinął głową, a potem bez histerii, ze szlachetnym wyrazem twarzy, wydał ostatnie tchnienie. Tyle było w tym ludzkiej wielkości, tyle mocy i prawdy o życiu, które szczególnie niczym się nie wyróżniało, ale którego finał stał się najwspanialszym requiem, dopełnieniem dobra, które pojawiało się na ziemi za jego sprawą. I druga opowieść – o kobiecie, która umierała w szpitalu i nie było przy niej nikogo bliskiego, bo rodzina mieszkała daleko i tylko raz w tygodniu mogła ją odwiedzać. Niestety życie tej osoby kończyło się w środku cyklu siedmiodniowego i musiała zmierzyć się z odejściem w ciszy, bez świadków, za białym parawanem. Na szczęście jedna z sióstr, która nigdy nie pogodziła się z masowym umieraniem ludzi w szpitalu, przysiadła na jej łóżku i złapała ją za rękę. Niewiasta podziękowała jej za to z uśmiechem i wyszeptała, że teraz już się nie boi, a sprawy pogrzebowe – które tak ją przerażały – nie będą niczym szczególnym. Ktoś musi zamknąć drzwi, bo byłby przeciąg, powiedziała i z jakąś tajemną ufnością zamknęła oczy, zaczęła szybciej oddychać i w końcu po raz ostatni wciągnęła powietrze do płuc. Tak, śmierć jest sprawą ludzi, którzy zostają, to żywi musza zadbać o wszystko, kupić trumnę lub urnę, zadecydować jaki charakter ma mieć pochówek. To żywi idą w pochodzie pogrzebowym, to oni kopią groby i zasypują je, a potem składają wieńce i kwiaty na świeżych mogiłach. Zmarli już niczego nie czują i nic ziemskiego ich nie dotyka, a ci, którzy pozostali niosą w sobie ranę, muszą zmierzyć się z nieobecnością i niebytem, stworzyć jakąś filozofię kolejnych odejść i zamykania się życiorysów.

5

Marmur należy do materiałów najszlachetniejszych, ale też stawia przed twórcą ogromne wyzwania, domaga się traktowania tak delikatnego, jak najczulsza kochanka. To jest też rodzaj obcowania z ostatecznością, bo zaklęte w kamieniu wieki i wykwintna struktura sprawiają, że rzeźbiarz czuje tremę i musi zastosować specjalne techniki. Nie bez powodu używa się w takich kontekstach czasownika „pieścić”, bo dopracowanie każdego szczegółu wymaga uwagi, czułości i natchnienia. Możemy sobie wyobrazić jakim niezwykłym przedsięwzięciem było wydobywanie z prostych brył marmurowych tak skomplikowanych rzeźb, gdzie jakże wyraziste są twarze kobiet, ale też znakomicie oddane zostały materie, muśliny, woale je okrywające. Każda krucha cząstka była tutaj wyzwaniem, każde wgłębienie i każde uwypuklenie stawało się rodzajem eksperymentu, który może się nie udać. Nie ma gorszego momentu dla twórcy jak nagłe odpęknięcie fragmentu dzieła, złamanie jakiejś fałdy lub wniknięcie za głęboko w strukturę marmuru. Czasem udawało się to jakoś zatuszować, poprowadzić konstrukcję dzieła w innym kierunku, ale najwięksi rzeźbiarze potrafili ciosać bezbłędnie i tak szlifować kamienie, że powstawały prace skończone, arcydzieła bez najmniejszego doklejenia, rzeźby zachwycające swoją ostatecznością i pełnią. Życie jest tylko przechodnim półcieniem, mówi w piątym akcie Makbeta Szekspir i twórcy zawoalowanych kobiet udało się genialnie to ukazać, dookreślić w marmurze, zachować dla pokoleń czytelne znaki i symbole. Ich nabrzmiałe sutki i obfite piersi, wskazujące wymownie w jakim momencie zostały ukazane, przeciwstawiają się rozpadowi, ale są też krzykiem rozpaczy, prośbą o współodczuwanie w obrębie ludzkości, która odchodzi i tej, która zostaje. Eschatologia jest rodzajem sprawiedliwości, która nie ominie nikogo i jest tak pewna jak narodziny dziecka po dziewięciu miesiącach od poczęcia, jak niedomknięcie się w ludzkim losie jednego obiegu ziemi wokół słońca. Corradini był mistrzem miłości i umierania, geniuszem vanitas wydobytej z marmuru i zachowanej po kres kolejnych egzystencji, po kres oczu i ust, włosów i rzęs, po kres czasu. A choć ukazywał marność nad marnościami, przekazał też czytelne przesłanie na temat chwil najważniejszych, miłości czystej i subtelnej jak białe skały z Carrary, poprzerastanej niewielkim żyłkami, jak czerwone kamienie wysp greckich.

7

PAŹDZIERNIK

Złoto
Październik w tym roku jest wyjątkowo ciepły i przypomina bardziej miesiące wiosenne niż jesienne. Przyglądam się uważnie naturze w ostrym słońcu i nie mogę się nadziwić jak piękne są liście klonów, sumaków i jesionów, ile odcieni pojawia się w koronach dębów, platanów i brzóz. Dwa dni temu jechałem pociągiem do Łodzi i jeszcze uważniej patrzyłem na pola i lasy, zawieszałem wzrok na plamach czerwieni i żółcieni, enklawach zieleni i złota. Był we mnie szlachetny smutek, a myśli snuły się jak babie lato – obrazy migały jak w kalejdoskopie, a ja rozkoszowałem się otwierającymi się przede mną przestrzeniami. Jak zwykle szczególnie przyglądałem się ptakom, które pociąg płoszył i sprawiał, że nagle ukazywały się w całej krasie – wiele srok, kawek i gawronów, czasem jakieś samotne wrony, sójki, majestatycznie krążące nad polami drapieżniki, błotniaki, myszołowy, kanie, pustułki i krogulce. Co jakiś czas pojawiały się też dumne bażanty, ale prawdziwym wydarzeniem były ruchliwe stada szczygłów i ogromne skupiska szpaków, gotujących się do odlotu. Patrzyłem na ich dynamiczne zwroty i przypomniały mi się te skrzydlate stworzenia, zamknięte w klatkach, na targu w Kurdystanie. Pewnie wiele z nich zostanie pochwyconych podczas przelotów i stanie się przekąską dla arabskich dzieci, kobiet lub mężczyzn. Tyle w nich było sił witalnych, wchodziły sobie na głowy, chciały się za wszelką cenę wydostać, ale nie było już dla nich ratunku i nie mogłem im pomóc, z tej klatki wyjść mogły tylko na jakiś stół. Tutaj, w centralnej Polsce, wiele ogromnych stad zrywa się teraz z drzew, wzbija się w górę i przypomina wielką flagę, ogromną płachtę poszarpanej materii. Nad jednym z pól spostrzegłem też dwa wielkie żurawie, wznoszące się powoli i płynące w powietrzu jak dziwne, tajemnicze twory z innej rzeczywistości. W Łodzi spotkałem wielu wspaniałych ludzi, potrafiących docenić pozytywne działania i stawiających na pierwszym miejscu dobro. Cóż robić, wpadamy czasem w życiu na jakichś psychopatów, którzy próbują nas sprowadzić z właściwej drogi, oczerniają nas i jak tylko mogą starają się szkodzić – to drugi brzeg człowieczeństwa. Na szczęście ich dzieje kończą się wielkim skandalem, ujawnieniem prawdziwego oblicza, demaskacją kłamstw. Powrót z Łodzi Kaliskiej też miał swoją wewnętrzną strukturę, podsycaną myślami o zdarzeniach ostatnich dni. Ta stacja generuje ponure myśli i każe zastanawiać się nad Polską, nad jej losami i nad ludźmi władzy, którzy nie potrafili przez dziesięciolecia zapewnić Polakom tego, na co zasługują. To kraj wielu smutnych osób, miejsce nieustannie maltretowane przez głupkowatych liderów, nie rozumiejących kim powinni być. Jakże trudno znaleźć w polskiej historii powojennej prawdziwych mężów stanu, którzy by odsunęli na bok swoje interesy partykularne i wzięli się za poprawienie bytu polskim rodzinom. Patrzyłem na ludzi siedzących lub przemykających przez dworzec i rzadko kiedy udawało mi się wyłowić jakiś uśmiech, choćby krótkie rozpromienienie, jakiś drobny przyjazny gest. Stojąc na peronie zauważyłem, że w ciemnościach dworzec ten wygląda jak jakaś marna sala gimnastyczna, gdzieś głęboko na Syberii albo w jakimś kraju trzeciego świata…

ETOS I PRAWDA

dubiec-okladkaPoezja Antoniego Dubieca zawsze dotykała spraw ważkich, pojawiających się w świecie jak wyrzut na sumieniu, jak bezgłośna prośba umarłych o komentarz i zadośćuczynienie. Twórca pisał językiem jasnym, ale pełnym wieloznacznych obrazów, porywających przybliżeń, autentycznych dopełnień treściowych i metaforycznych. Od samego początku pojawiała się też w tej sztuce słowa troska o patriotyczne korzenie naszej państwowości, o utrwalenie w niej wydarzeń historycznych i współczesnych, które tworzą etos polskości, generują ciąg znaczeniowy, odsyłający wyobraźnię do bieli i czerwieni naszej flagi, do krwi przelewanej na barykadach i odwagi największych spośród Polaków. To zawsze była liryka istotna, nie szukająca udziwnień stylistycznych, nie epatująca drastycznością czy wulgarnością – przeciwstawiająca się takiemu „nowatorstwu” jasnym wykładem, spokojnym tonem wypowiedzi, a nade wszystko krystalicznie czystym językiem. Tak powstawały kolejne tomy, które stawały się wydarzeniem dla krytyki literackiej i dla wiernych czytelników, tak powstawały książki daleko wykraczające swoim promieniowaniem poza łódzkie opłotki kulturalne. Pisałem – wskazując znamienne rozszerzenia przestrzeni u autora: Antoni Dubiec podąża w wierszu tropem ludzkości. Odtwarza cykle rozwojowe i szuka punktów dojścia – jakby kamieni granicznych w tej niknącej pośród przeszłości drodze. Przygląda się różnym miejscom w różnym czasie, patrzy na ludzi wielu kultur i stale szuka odpowiedzi na dręczące pytania – stale stara się dociec kim jest człowiek, czym jest byt. Tego rodzaju poszukiwania i takie zapatrzenie jest ustawianiem się w szeregu pokoleń naukowców, artystów, pisarzy i poetów – takich jak Lao-tsy, jak starożytni astronomowie, jak greccy filozofowie natury. Dubiec pragnie z ich zapatrzenia i ich doświadczeń stworzyć wykładnię istnienia. Dlatego pisze wiersze esencjonalne i pełne treści filozoficznych, dlatego zajmuje go ontologia i epistemologia, dlatego dąży ku syntezie. A w innym miejscu dodawałem jeszcze: W poezji tej pojawia się często spojrzenie zza dokonanej chwili, zza życia, które dobiegło kresu i da się opisać tylko w kategoriach początku i końca. Ale też w jakichś przestrzeniach fizykalnych, w jakichś rewirach wszechświata pulsującego i wciąż powiększającego się. Niezbywalną wartością tej liryki jest ustawianie perspektywy postrzegania z różnych stron – widać w tym giętkość intelektualną, ale też i chęć poety by stale zmieniać punkt widzenia, by oglądać świat wielowymiarowo, przestrzennie i w kategoriach wypełniającego się czasu. Każdy człowiek ma określoną liczbę dni do przeżycia, każdy byt ma określoną ontologię, która wyznacza mu obszary bytowania, a nade wszystko każda wrażliwość ma swoje alter ego w słowie i obrazie, w wymiarze metafory i w rozrastających się, w kolejnych wierszach porównaniach. Każdy człowiek ma też swoje korzenie, których się nie wyprze i które utwierdzają jego przynależność do rasy ludzkiej, do określonej grupy etnicznej, wreszcie do narodu, który jakiś obszar na ziemi nazywa Ojczyzną.

Nowa książka Antoniego Dubieca poraża klarownością treści i obrazów i przynosi wiersze oraz opowiadania, które jeszcze trzydzieści lat temu stałyby się podstawą do uwięzienia i małpiego procesu. To wszakże dotykanie najboleśniejszych kart historii najnowszej, ze szczególnym uwzględnieniem tragedii syberyjskich, które Aleksander Sołżenicyn umieścił w obrębie monstrualnego archipelagu Gułagów. To próby zmierzenia się w słowie z ogromem ludzkich tragedii, lat spędzonych na nieludzkiej ziemi, gdzie przetrwanie nowego dnia stawało się często wyzwaniem ponad siły i nie dawało gwarancji, że kolejne odsłony świata będą inne. Poeta upomina się przede wszystkim o polskich zesłańców, ale nie zapomina o innych narodach – tworzy mapę bólu i tragicznych doświadczeń, prowadzi czytelnika przez lodowate pustki Kołymy, Magadanu i Jakucka, Kamczatki, ale zatrzymuje się też przy grobach pomordowanych w Katyniu i Miednoje, a wszystko przeciwstawia własnym doświadczeniom rodzinnym i żarliwej wierze. Jego żona i córka stają się fundamentem innej rzeczywistości, w której przeżył wiele lat i która stała się kontrapunktem dla tego, co komunizm wyprawiał z ludźmi w dwudziestym wieku. Ale przecież refleksje autora sięgają także do polskiej rzeczywistości powojennej i większość prezentowanych w tej książce aforyzmów związana jest z kształtowaniem się nowej demokracji. To są „mądrości”, które pojawić się mogły w określonej przestrzeni politycznej i społecznej, to wykładnie tego, co dla narodu powinno być najważniejsze. Ale i tutaj znajdziemy teksty niezwykle krytyczne, ukazujące zakłamanie polityków i nagłaśniających ich mediów, esencjonalne podsumowania negatywnych tendencji, które pojawiły się w nowej rzeczywistości lat po upadku komunizmu.

Opowiadania zamieszczone w tomie stają się rodzajem przeciwwagi dla wierszy, jakże drżących i pełnych pasji, łączą też liryki z aforyzmami, dokumentując doświadczenia życiowe z kręgu prawnego. Wszakże autor poruszał się w nim przez wiele lat i zdobył ogromne doświadczenie w tym względzie. Takie zdarzenia, jak te przywołane w opowiadaniach, powodować mogły frustrację i stawać się podłożem dla ostrzejszych aforyzmów. Tomik ten miałby charakter publicystyczny, byłby dyskusją ze społeczeństwem, ale autor zadbał o niezbędne rozszerzenia i w wiele tekstów wplótł treści historiozoficzne, pokusił się – jak we wcześniejszych tomach – o umieszczenie ludzkiego bytowania na ziemi w szerokiej perspektywie kosmicznej. Nie na darmo w liryce tej tak często przywoływany jest wszechświat, jako to miejsce, pośród którego rozgrywają się ludzkie i ziemskie dramaty. Jesteśmy jego częścią i nigdy nie wydostaniemy się z przeznaczonych nam przestrzeni, nie przeskoczymy liczby obiegów ziemi dookoła Słońca (lat) i tego, co zdołamy zrobić w swoim życiu. Dubiec jest filozofem egzystencji ludzkiej i przestrzeni, w których byty pojawiają się, cierpią nieopisane katusze, a potem giną w lodowatej pustce, niczym zesłańcy na syberyjskiej katordze. Prawda i etos człowieczeństwa, oto dwa wyznaczniki tej poezji, dwa najważniejsze tematy i powracające stale motywy – prawda o człowieku, który niesie cierpienie i zabija bez litości i etos tych, którzy stali się ofiarami. Po lekturze tego tomu pojawia się dramatyczna wizja ludzkości wędrującej ku nowym świtom, ale też ośnieżonych przestrzeni, znaczonych jaskrawymi plamami krwi, nieustającej walki o wrażliwość i integralność życia. Poeta towarzyszy zesłańcom, ledwie powłóczących nogami, dźwigającym bele i taczki, wędruje też ze skazańcami na skraj wykopanego rowu i natychmiast opiekuje się ciałami, wpadającymi do niego po głuchej palbie. To jest liryczne uczestnictwo i poetyckie zaangażowanie, to pragnienie choćby niewielkiego zadośćuczynienia w słowie, wypowiadana szeptem prośba o pamięć i wierność tradycji, o zachowanie polskości i ludzkiej miary we wszelkich zdarzeniach, w każdej próbie i każdym geście.

RUBENS I SNYDERS

still-life_with_a_basket_of_fruit-large

Gęsty smutek oblepił mnie przed katedrą
w Antwerpii

przed godziną byłem w domu Rubensa
i widziałem wiele jego obrazów

ale najdłużej patrzyłem na uśmiercone homary
bażanty pawie kraby i na bezwładne zające
na płótnach Fransa Snydersa

Rubens malował w martwym
przepychu i sławie –

Snyders tworzył żywe konstelacje
bezwładnych istot –

jeden i drugi skruszeli w czerni
złocie i gorzkim szkarłacie
siedemnastego stulecia

spopieleli w błękicie
i bieli milczącej
śmierci

Antwerpia 2013

ULOTNOŚĆ I KONFESJA

Niewielu polskich poetów współczesnych, a tym bardziej poetek, ma książkę wydaną w oficjalnych wydawnictwach amerykańskich, raczej są to oficyny polonijne, bez ISBN-ów, o niewielkim znaczeniu. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się doprowadzić do końca publikację zbioru Danuty Muchy „Butterfies of Words” (Motyle słów), poetki, której towarzyszę jako krytyk od wielu lat. Książka ukazała się w edycji Cashes Valley Publishing, a jej redaktorem był Robert M. Giannetti. A oto Posłowie, które napisałem do tej edycji – po polsku i po angielsku.

skanowanie0001W ostatnim trzydziestoleciu polska poezja została dwukrotnie uhonorowana najwyższym laurem literackim. W 1980 roku Nagrodę Nobla otrzymał Czesław Miłosza, a szesnaście lat później zauważono i nagrodzono lirykę Wisławy Szymborskiej. Choć podziały, ze względu na płeć autora, nie zyskują aprobaty u krytyków, to jednak jest granica pomiędzy tym, co znajdziemy w zbiorach kobiet i mężczyzn. Trudno ją wytyczyć i wyraziście zaakcentować, bo znajdziemy panów, którzy reprezentują wrażliwość i delikatność natury żeńskiej, jak i panie, które wręcz demonstracyjnie podkreślają swoje porzucenie kobiecości i manifestują przynależność do grona poetów uniwersalnych. Jeśli jednak spojrzymy na rodzaj poezji określanej mianem konfesyjnej, zainicjowanej w romantyzmie angielskim przez Wordswortha i Byrona, a w poezji amerykańskiej wywodzącej się z dziewiętnastowiecznego transcendentalizmu, to w grupie najważniejszych twórców tego nurtu wskazać należy Emilly Dickinson, Sylvię Plath, Roberta Lowella, Anne Sexton. Przewaga kobiet jest tutaj oczywista, a wielu badaczy uważa, że najpełniejszy wyraz wyznawczy liryka ta znalazła w utworach dwóch słynnych poetek samobójczyń. Najogólniej chodzi w niej o opowieść o życiu i o niewytłumaczalnych zdarzeniach, o tajemnicach i o dramatycznych przejściach  – to najczęściej są teksty, które relacjonują przeżycia wewnętrzne podmiotu i ekstrapolują na zewnętrzność introwertyczne tragedie, starają się wnieść do świata coś z głębi i niezwykłości tego czego doświadczył rozdygotany byt.

Tony konfesyjne pojawiły się zarówno w poezji Szymborskiej, jak i w wierszach jej dawnej przyjaciółki, Haliny Poświatowskiej, łatwo wskażemy je też w twórczości Anny Świrszczyńskiej, Ewy Lipskiej, Urszuli Kozioł czy Julii Hartwig, sporo tego rodzaju liryków znajdziemy również w poezji młodszych twórczyń. Jeśli chodzi o pokolenie średnie, to zdecydowanie na plan pierwszy wysuwa się niezwykle ekspansywna (w sensie pozytywnym) autorka ze środkowej Polski – Danuta Mucha. Jej niezwykłe wiersze zostały opublikowane w osobnych zbiorach w Niemczech i we Francji, na Ukrainie i w Czechach, w Belgii, w Hiszpanii, a nawet w dalekiej Gwatemali. Jeśli do tego dodamy ponadprzeciętną aktywność naukową, krytycznoliteracką, badania nad literaturą dla dzieci i promocję innych twórców, to otrzymamy osobowość daleko wykraczającą poza obszar jej ojczyzny. Mucha stała się liderką twórczego wchodzenia w różne, zamknięte dla autorów niższego lotu, obszary kulturowe i osiągnęła niewątpliwy sukces wydawniczo-literacki. Pisywali o niej krytycy w wymienionych wyżej krajach, pojawiała się w antologiach i syntetycznych podsumowaniach, a nade wszystko uczestniczyła w szeroko pojmowanym życiu kulturalnym. Takie interaktywne wchodzenie do kultury innych obszarów i zaznaczanie w niej swojej obecności rozgrywało się ledwie w ciągu ostatnich piętnastu lat i jest zapowiedzią jeszcze szerszych działań. Amerykanie określają takich ludzi jako sef-made man, choć przyznać trzeba, że polska poetka znalazła też spore grono przyjaciół i przewodników, osób zaangażowanych w rozszerzanie jej skali oddziaływania, a nade wszystko wiernych czytelników, domagających się nowych książek i opracowań. Ukoronowaniem pierwszego okresu twórczości, prowadzącego do szerszych uniwersalizacji, było osiągnięcie tytułu doktora nauk humanistycznych i wydanie ważnego tomu w Niemczech, a zaraz potem ogromnego wyboru wierszy pt. Muzyka i wiatr, do którego Posłowie napisał jeden z najbardziej znanych polskich profesorów i badaczy literatury.

Wiersze zgromadzone w tomie Motyle słów w warstwie leksykalnej i w subtelnym brzmieniu bliskie są ulotnej poezji japońskiej i chińskiej, ale znakomicie też lokują się w tle amerykańskiej i europejskiej poezji konfesyjnej. Natychmiast przypomina się liryk poety z Państwa Środka, który mówi o śnie, w którym był motylem, a po przebudzeniu zaznał tak wielkiej ulotności, że nie wiedział czy jest człowiekiem, któremu śniło się, że jest motylem, czy może jest kruchym owadem, któremu śni się, że jest człowiekiem. Wyobraźnia, uruchomiona przez lekkość i wieloznaczność tej liryki, podąża ku żałobnym wyznaniom Sylwii Plath i ostatecznym zaklęciom Anne Sexton, wyczuwamy też niezwykłą poetycką bliskość Lowella, Sterna i Kunitza. To jest ta sama zwiewność i to samo drążenie tematu bytu i zawieszenia wiotkiej świadomości w kole twardo utwierdzonej materii, pośród ogromów kosmicznych i w obrębie sacrum, bez początku i końca, zaczynającego się i niknącego w pulsującym wiedzą i mądrością, twórczym ludzkim wnętrzu. Mucha uczy czytelnika pokory wobec ogromów i wszechobecnej ulotności, ukazuje mu jak drżącym i chwilowym jest jego istnienie, jak mało, a zarazem, jak wiele znaczy. W taki sposób przypomina, że życie to ściśle określona struktura czasowa, mająca początek i koniec, a co za tym idzie, domagająca się błyskawicznego działania, nieustannego kreowania i wydobywania z nicości piękna i prawdy. Warto czytać wiersze polskiej poetki, bo jest ona na prostej drodze, prowadzącej do grona najwybitniejszych twórczyń swojego czasu, warto zagłębiać się w zwiewność i delikatność tych wyznań, bo jest w nich autentyczność i świeżość, wiara i moc, a nade wszystko prawdziwa poezja. Nie ulega wątpliwości, że pośród polskich poetek przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego stulecia autorka Motyli słów zajmie poczesne miejsce, a dotychczasowy impet wydawniczy, pozwala wierzyć, że jej książki pojawią się w wielu przestrzeniach narodowych, zaistnieją w licznych językach i staną się przesłaniem, kierowanym do intymnej wrażliwości i do osobniczego poczucia braterstwa w ludzkim bycie.

THE TRANSITORY AND THE CONFESSIONAL

 Over the last thirty years Polish poetry has been accorded the highest literary honors. In 1980 Czesław Miłosz received the Nobel Prize for literature, and sixteen years later the same recognition was given to the lyrics of Wisława Szymborska. Although categorical distinctions based on the gender of the author are not in critical favor, there is a difference between what we find in the poetic collections of women and of men. It is difficult to draw a hard and fast line in this respect because we find men who exhibit the sensitivity and delicacy of the female nature, and there are women who simply set aside these aspects of their femininity and preeminently demonstrate a focus on those universal themes that concern the fraternity of poets.

If you consider confessional poetry dating back to the English Romantics Wordsworth and Byron, and in America dating from Nineteenth Century Transcendentalism, you will find the best known exemplars of this trend in later writers such as Emily Dickinson, Sylvia Plath, Robert Lowell, and Anne Sexton .The predominance of women here is evident and many scholars believe that the fullest expression of this lyrical trend can be found in the volumes of the two famous poet-suicides. Typically these relate some extraordinary autobiographical details. In these texts the mystery and the drama of the poetry lies in the innermost experience of the poets and that experience gives concreteness to their haunting sense of tragedy in the effort to bring into the light of day something from the very depths,  the  uniqueness of what the psyche experiences. Confessional overtones appear in the poetry of Szymborska, as well as that of her old friend, Halina Poświatowska, but you can readily spot them in the works of Anna Świrszczyńska, Ewa Lipska, Urszula Kozioł or Julia Hartwig. And you can find such poetry in the younger generation too.

As far as the middle-aged generation is concerned, right in the foreground stands a very expansive poet — in the most positive sense of the word — Danuta Mucha, a poet who hails from central Poland. Her unusual poems have been published in separate collections in Germany, France, Ukraine ,the Czech Republic, Belgium, Spain and also as far away as  Guatemala. Added to all this you have her above-average output of literary criticism, research in children’s literature, and activities promoting other artists.  And you have here a personality extending far beyond the borders of her own country. Mucha became adept at integrating herself into cultural spheres closed to lower-flying artists, and she has definitely achieved literary publishing success. Critics have written about her in the aforementioned countries, her name has appeared in anthologies and critical surveys, and most of all she has participated broadly in literary and cultural life, interestingly enough, entering into the cultural consciousness of other countries and making her mark over only the past fifteen years, certainly giving promise of even more productive activity in the future. Americans define such people as self-made men. Admittedly, the Polish poet has found numerous groups of friends and mentors devoted to expanding the range of her influence and impact, and of course faithful readers calling for new books and studies. The crowning achievement of her first creative period, leading to broader recognition, was her attainment of a Ph.D. in humanities and the publication of an important volume in Germany, Schmetterlingsgesang. This was shortly followed by a large collection of poems entitled Music and Wind, including an afterword by a famous Polish professor of literature, Tadeusz Linkner.

 The poems contained in the volume Butterflies of Words, in their semantic layering and subtle tone, are close to the elusive character of Japanese and Chinese poetry, but also owe something to the legacy of American and European confessional poetry. Immediately a lyrical poem „Butterfly”, written by a poet from the Middle Kingdom comes to mind. It describes a dream in which he turns into a butterfly, and that awareness causes such a great sense of mystery that he does not know whether he is a man dreaming about turning into a butterfly, or maybe a fragile insect dreaming of becoming a man. Imagination animated by the nimble ambiguity of such lyricism leads us in the direction of the mournful confessions of Sylvia Plath and the final lamentations of Anne Sexton.  It is the same transitoriness, the same involvement with the elusive themes of being, the suspension of our feeble consciousness on the wheel of hard matter amid the vastness and cosmic boundlessness within the sacrum of no end and no beginning, but beginning and ending in the creative human psyche pulsating with wisdom and knowledge. Mucha inculcates humility in her readers in the face of the enormity of omnipresent elusiveness, showing them how fragile and temporary their presence is, how little and how much they mean at the same time. Thus she constantly keeps reminding us that life is restrained by time, having its beginning and ending, and, therefore, demanding prompt activity, continual creation, bringing forth truth and beauty from nothingness.

It is worthwhile to read Mucha’s poems because she is on track to become one of the greatest writers of her time. It is worthwhile to probe deeper into the poems because there is an unusual sense of ethereality, subtlety and delicacy of confession, with so much authenticity and freshness, faith and power, and, most of all, genuine poetry. Undoubtedly the author of Butterflies of Words will rank highest among Polish poets at the turn of the 21st century, and her present publishing momentum leads us to believe that her books will appear in many different national settings and in many languages, and will communicate both an intimate individual sensitivity and a sense of the brotherhood of man.

%d blogerów lubi to: