Włoski rzeźbiarz rokokowy Antonio Corradini urodził się 6 września 1668 roku w Este, a zmarł 29 czerwca 1752 w Neapolu. Pracował głównie w regionie Veneto, ale przyjmował też zamówienia we Wiedniu, Rzymie, Neapolu, a nawet od Piotra Wielkiego w Petersburgu. Nie zachowało się zbyt wiele wiadomości o tym wspaniałym twórcy, który potrafił wyczarować z marmuru subtelne rzeźby, pełne delikatnych szczegółów, udanie odtwarzające sfałdowanie materii, udrapowanie sukien i zwiewność muślinów. Był najprawdopodobniej synem Giorolama, skromnego pakowacza żagli na statkach i Barbary Corradini. Przez pięć lat terminował u Tommasa Temanza, a potem uczył się od Giuseppe Torrettiego, Antonia Tarsia i Pietro Barraty. Jako członek ekip rzeźbiarskich pracował przy wnętrzach i fasadach wielu kościołów, a dopiero w wieku czterdziestu pięciu lat otworzył własna pracownię. W okolicach roku 1722 Corradini wziął ślub z Marią Tarsią, córką rzeźbiarza Antonia i powstała pierwsza z jego słynnych kobiet zawoalowanych. Jednocześnie uzyskuje patent na nauczanie rzeźby w swoim regionie i sypią się na niego zamówienia z wielu miast włoskich, w tym z Wenecji. Następny etap to stała posada rzeźbiarska we Wiedniu, z wynagrodzeniem 1700 florenów i dodatkiem mieszkaniowym 500 florenów. Karol VI, który władał ogromnym imperium, powierzył mu wykonanie pomników i rzeźb sakralnych w Gyor i Pradze. Z kolei po śmierci cesarza w 1740 roku, artysta udał się do Wenecji, skąd podążył dalej do Rzymu, gdzie wykonywał kolejne zamówienia. Zarobione pieniądze pozwoliły mu na podjęcie z ogromną pasją tematu vanitas, w popiersiach zawoalowanych kobiet i w większych rzeźbach nagrobnych, kościelnych i kaplicznych. Cesarzowa Maria Teresa pozwoliła mu na stałe przebywanie w Rzymie, gdzie pomagał między innymi przy przywróceniu świetności kopuły Bazyliki Świętego Piotra. Wiele jego popiersi nie znalazło nabywców, bo były one szczególnie odważne i prezentowały realistycznie piękno kobiecego ciała, często ukazywanego w momencie erekcji. W 1744 roku rzeźbiarza wynajęto do ukończenia kaplicy grobowej Sansevero kościoła San Domenico Maggiore w Neapolu, w której umieścił rzeźby zaliczane do jego największych dzieł – w tym słynnego Chrystusa okrytego całunem (pracę tę według szkiców, pośmiertnie wykonał Giuseppe Sammartino). Corradini był masonem i pracował przy neapolitańskiej kaplicy dzięki pomocy braci z loży. Ta część świątyni, pełna symboli wolnomularskich, nie została ukończona, bo rzeźbiarz zmarł nagle. Pochowano go w kościele Santa Maria della Rotonda, momentalnie też wzrosła wartość jego prac, które stały się czytelnymi symbolami przemijania, kruchości i ulotności ludzkiego życia i znalazły miejsce ekspozycji w znaczących muzach świata.
Popiersia Corradiniego należą do najwyższych osiągnięć sztuki rzeźbiarskiej i dokumentują to, jak niezwykłym materiałem jest marmur. Od czasów starożytnych artyści tworzyli z niego przedstawienia, które nie miały sobie równych w innych częściach świata. Tacy rzeźbiarze jak Michał Anioł Buonarotti, Donatello, Giovanni Lorenzo Bernini, pozostawili ludzkości arcydzieła, spośród których wymienić warto figury Dawida, Pietę i Ekstazę św. Teresy. Nikt wszakże nie ukazał z takim wdziękiem zawoalowanych kobiet, nikt nie potrafił z taką finezją odwzorować elementów anatomicznych zakrytej twarzy, a zarazem oddać wyraz zdumienia, smutku i cierpienia. To prawdziwa poezja z kamienia, a przy tym wspaniałe studia psychologiczne prezentowanych osób, próby wniknięcia głęboko w psychikę i oddania w marmurze tego, co nieuchwytne, co trudno poddaje się jakimkolwiek uogólnieniom. Patrząc na te zawoalowane kobiety czujemy, że artysta chciał odzwierciedlić w nich dwa przeciwległe bieguny doznań – ekstazę życia i nieuchronność umierania. Nie stronił też od erotyzmu, który zawsze pojawia się w chwilach szczególnych i bliski jest obu wskazanym wyżej doświadczeniom. Niewiasty dawnych wieków miały więcej momentów eschatologicznych, asystowały przy śmierci dzieci, młodzieży i dorosłych, a wszystko za sprawą wszechobecnych chorób cywilizacyjnych, zbierających ogromne żniwo. Zachłanniej też podchodziły do miłości, która stawała się rodzajem wyzwolenia z niedoskonałego, pełnego zagrożeń świata. Corradini ukazał byty drżące, głęboko zatopione w myślach, osuwające się w głębiny najżarliwszego spełnienia. Ogromna jest siła imaginatywna tych prac, natychmiast odsyłających wyobraźnię do chwil najjaskrawszych, do najżarliwszych uczuć i do ostatnich tchnień wrażliwych bytów. Miłość i śmierć, spełnienie i zatrata, poczucie łączności z drugim człowiekiem i nieuchronne, ostateczne oderwanie od ludzkości, zapadanie się w nieistnienie – oto wyznaczniki marmurów włoskiego geniusza rzeźby.
Miłość daje wyzwolenie, ale też rodzi lęk, w najpełniejszym przywiązaniu sieje ziarno niepewności, uświadamia z ogromną mocą kruchość życia i jakiegokolwiek ludzkiego związku. To jest płomień, który strzela nagle pośród lodowatej pustki wszechświata i chwieje się na wietrze, nieustannie przygasa, zmniejsza się, by znowu strzelić w górę. Potrzebuje ciągłej ochrony, domaga się różnorakich osłon i nowego materiału, który utlenia się bardzo szybko. Może dlatego osoby zakochane są tak czułe i delikatne dla siebie, może z tego powodu docierają w ludzkim doświadczeniu bytu najdalej i najgłębiej. Dłonie wędrują po ciepłej skórze, palce splatają się w uścisku, usta dotykają ust, włosy okrywają twarze, a poczucie jedności nie da się porównać z niczym, może tylko z chwilą pierwszą i ostatnią. Nadzieja przychodzi do człowieka wraz z drugim człowiekiem – mówi Dante z mroków przeszłości i prawda ta będzie aktualna tak długo, jak istnieć będzie ludzkość. Miłość włoskiego rzeźbiarza jest ekstatyczna, a jego kobiety z zamkniętymi oczyma podążają ku dalom najdalszym, zamykają się w płomiennych myślach, przeżywają coś, czego nie można wyrazić w słowach. Nieodmiennie generują coś na kształt tęsknego hymnu, dalekiej pieśni, która staje się istotą ich egzystencji i najpiękniejszym tłem dla niej. Wiele razy widywałem zakochane kobiety, młode i w średnim wieku, zbliżające się do pięćdziesiątki i stare, bo przecież miłość nie ogranicza się tylko do czasu dojrzewania – pojawia się nieoczekiwanie w różnych momentach i czasami zaskakuje osoby, które myślały, że nigdy już nie doświadczą tego, co staje się ich udziałem. Przypomina mi się tutaj powieść angielskiej pisarki Iris Murdoch pt. Morze, morze… o starych ludziach, którzy kiedyś się zagubili, a potem odnaleźli sie po latach i spróbowali odbudować uczucia. Autorka tego dzieła zaznała w życiu tego, co wyrażać mają rzeźby Corradiniego, a więc żarliwej miłości i powolnej śmierci w matni strasznej choroby, odbierającej jej powoli świadomość. Nikt nie zna swojego przeznaczenia i nawet najpewniejszy siebie władca, jawiący się w przepychu, atłasach i złocie, zazna starości i podda się bezwładnie silom entropii. Pyszne szaty zbutwieją w kunsztownej trumnie, na złotej koronie, berle i jabłku pojawi się osad wieków i nic nie zatrzyma ostatecznego rozkładu.
Ludzie w obliczu śmierci tracą to, co jest w nich najwspanialsze – energię i wigor, wiarę i nadzieję, ogromną skalę barw i daleki zasięg widzenia. Perspektywa wtedy spłaszcza się i pojawia się jeden czarny punkt, który ogromnieje, zabiera rumieniec z twarzy, osłabia całe ciało, dławi oddech. Nie widziałem wielu śmierci, ale szczególnie zapamiętałem umieranie mojego przyjaciela, którego odwiedziłem w szpitalu, myśląc, że jeszcze z nim porozmawiam, że podtrzymam na duchu. Pechowo trafiłem na moment odejścia, chwile ostatnie, które w przedziwny sposób zostały mnie przypisane. Popatrzył mi oczy, gdy usiadłem przy jego łóżku i powiedział: widzisz, to już koniec… I uśmiechnął się lekko, nieznacznie skinął głową, a potem bez histerii, ze szlachetnym wyrazem twarzy, wydał ostatnie tchnienie. Tyle było w tym ludzkiej wielkości, tyle mocy i prawdy o życiu, które szczególnie niczym się nie wyróżniało, ale którego finał stał się najwspanialszym requiem, dopełnieniem dobra, które pojawiało się na ziemi za jego sprawą. I druga opowieść – o kobiecie, która umierała w szpitalu i nie było przy niej nikogo bliskiego, bo rodzina mieszkała daleko i tylko raz w tygodniu mogła ją odwiedzać. Niestety życie tej osoby kończyło się w środku cyklu siedmiodniowego i musiała zmierzyć się z odejściem w ciszy, bez świadków, za białym parawanem. Na szczęście jedna z sióstr, która nigdy nie pogodziła się z masowym umieraniem ludzi w szpitalu, przysiadła na jej łóżku i złapała ją za rękę. Niewiasta podziękowała jej za to z uśmiechem i wyszeptała, że teraz już się nie boi, a sprawy pogrzebowe – które tak ją przerażały – nie będą niczym szczególnym. Ktoś musi zamknąć drzwi, bo byłby przeciąg, powiedziała i z jakąś tajemną ufnością zamknęła oczy, zaczęła szybciej oddychać i w końcu po raz ostatni wciągnęła powietrze do płuc. Tak, śmierć jest sprawą ludzi, którzy zostają, to żywi musza zadbać o wszystko, kupić trumnę lub urnę, zadecydować jaki charakter ma mieć pochówek. To żywi idą w pochodzie pogrzebowym, to oni kopią groby i zasypują je, a potem składają wieńce i kwiaty na świeżych mogiłach. Zmarli już niczego nie czują i nic ziemskiego ich nie dotyka, a ci, którzy pozostali niosą w sobie ranę, muszą zmierzyć się z nieobecnością i niebytem, stworzyć jakąś filozofię kolejnych odejść i zamykania się życiorysów.
Marmur należy do materiałów najszlachetniejszych, ale też stawia przed twórcą ogromne wyzwania, domaga się traktowania tak delikatnego, jak najczulsza kochanka. To jest też rodzaj obcowania z ostatecznością, bo zaklęte w kamieniu wieki i wykwintna struktura sprawiają, że rzeźbiarz czuje tremę i musi zastosować specjalne techniki. Nie bez powodu używa się w takich kontekstach czasownika „pieścić”, bo dopracowanie każdego szczegółu wymaga uwagi, czułości i natchnienia. Możemy sobie wyobrazić jakim niezwykłym przedsięwzięciem było wydobywanie z prostych brył marmurowych tak skomplikowanych rzeźb, gdzie jakże wyraziste są twarze kobiet, ale też znakomicie oddane zostały materie, muśliny, woale je okrywające. Każda krucha cząstka była tutaj wyzwaniem, każde wgłębienie i każde uwypuklenie stawało się rodzajem eksperymentu, który może się nie udać. Nie ma gorszego momentu dla twórcy jak nagłe odpęknięcie fragmentu dzieła, złamanie jakiejś fałdy lub wniknięcie za głęboko w strukturę marmuru. Czasem udawało się to jakoś zatuszować, poprowadzić konstrukcję dzieła w innym kierunku, ale najwięksi rzeźbiarze potrafili ciosać bezbłędnie i tak szlifować kamienie, że powstawały prace skończone, arcydzieła bez najmniejszego doklejenia, rzeźby zachwycające swoją ostatecznością i pełnią. Życie jest tylko przechodnim półcieniem, mówi w piątym akcie Makbeta Szekspir i twórcy zawoalowanych kobiet udało się genialnie to ukazać, dookreślić w marmurze, zachować dla pokoleń czytelne znaki i symbole. Ich nabrzmiałe sutki i obfite piersi, wskazujące wymownie w jakim momencie zostały ukazane, przeciwstawiają się rozpadowi, ale są też krzykiem rozpaczy, prośbą o współodczuwanie w obrębie ludzkości, która odchodzi i tej, która zostaje. Eschatologia jest rodzajem sprawiedliwości, która nie ominie nikogo i jest tak pewna jak narodziny dziecka po dziewięciu miesiącach od poczęcia, jak niedomknięcie się w ludzkim losie jednego obiegu ziemi wokół słońca. Corradini był mistrzem miłości i umierania, geniuszem vanitas wydobytej z marmuru i zachowanej po kres kolejnych egzystencji, po kres oczu i ust, włosów i rzęs, po kres czasu. A choć ukazywał marność nad marnościami, przekazał też czytelne przesłanie na temat chwil najważniejszych, miłości czystej i subtelnej jak białe skały z Carrary, poprzerastanej niewielkim żyłkami, jak czerwone kamienie wysp greckich.