SKOK CZERWONEGO SMOKA (4)

Znowu jestem w hotelu i z okna na końcu korytarza patrzę na Nankin, a moja uwagę przykuwa szczególnie kolejne podwórko z innej epoki. To są tyły domów wybudowanych w czasach komunistycznych, upakowanych jeden obok drugiego, szarych i nijakich, jakby z powieści i opowiadań Franza Kafki. Przerażająca rozpacz bije z tego miejsca, w którym nie ma miejsca dla ludzi, dla ich życia i rozwoju. Później wiele razy będę widział w Chinach takie skomasowanie domów i uliczek, brudnych podwórek i zagraconych śmietników. Jakże przerażające jest to, że w takich anty-przestrzeniach rodziły się miliony ludzi i ich życia toczyło się potem wokół nich, a jedyną odmianą była poranna wyprawa do fabryki i powrót o zmierzchu. Na wyciągnięcie ręki są dwa dachy z blachy falistej i metalowych dachówek, jeden brązowy, a drugi rdzawy. Pod jednym z nich widać trochę domu, z oknem kuchennym, za którym zauważam nieco starych mebli, małą kuchenkę na prąd i jakąś starą emaliowaną miskę. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że brakuje tam bieżącej wody, którą jacyś pracowici ludzie przynoszą wiadrami z ulicznych pomp. Gdy wybuchała moja świadomość i biegałem jako malec po mojej bydgoskiej ulicy, widywałem często ludzi noszących ciężkie wiadra z wodą, napełniane przy pompach. W Chinach w wielu miejscach taka rzeczywistość zatrzymała się w miejscu, ale przecież po drugiej stronie są owe wykwintne apartamentowce, w których elita władzy i finansjera żyje nie gorzej niż w Europie, Australii czy Ameryce Północnej. Widać, że ta przestrzeń nie była remontowana przez wiele lat, a renowacje i udogodnienia przeprowadzano bez troski o elewację i ogólny kształt domów. Stąd tyle tutaj kabli, byle jak zamontowanych rynien, przewodów elektrycznych biegnących do skrzynek zaokiennych klimatyzatorów. Szyby w oknach są brudne i ledwie widać za nimi jakąś czarną przestrzeń, najczęściej przerażająco pustą, z matami do spania na podłogach. Chińczycy rzadko gotują posiłki w domach, bo najczęściej jedzą w niewielkich restauracyjkach, albo przynoszą gotowe dania do swoich mieszkań. Jedno z okien jest wybite, ale zamiast wstawić kosztowną szybę, zakryto je turkusową tekturą, co nie dziwi, bo Nankin jest raczej ciepłym miastem, w którym na porządku dziennym są upały, a temperatura bardzo rzadko spada poniżej zera. Najcieplejszym miesiącem jest lipiec, a najzimniejszym styczeń, choć bliskość Morza Wschodniochińskiego i w dalszym tle Oceanu Spokojnego generuje różne anomalie pogodowe. Szczególnie mgły są tutaj fascynujące, obserwowane z mostu nankińskiego albo przy jednym z dopływów potężnej Jangcy, chociaż i deszcze mają swój urok i zdarzało się, że stawałem na jakiejś ulicy, długo przyglądając się zmieniającej się rzeczywistości, z pokracznymi platanami ulicznymi i ludźmi umykającymi przed ulewą.

Fotografowanie ludzi w Chinach to jedno z moich ulubionych zajęć, związanych z obserwacjami w wielu miejscach. Teraz, patrząc na oba podwórka przy hotelu, przypominam sobie ludzi widzianych nieopodal niego i moje myśli biegną najpierw do łysego ślepca, siedzącego na rozkładanym krzesełku i grającego na miniaturowym èrhú. Jego dwustrunowy instrument wydawał tak żałosne dźwięki, jakby miał odzwierciedlić ogrom tragedii tego starego człowieka, który może urodził się z tą straszliwą niedogodnością, albo stracił wzrok w jakichś dramatycznych okolicznościach. Lewą dłoń oparł na gryfie i dociskał struny, a w prawej trzymał smyczek, którym wydobywał właściwe tony. Stałem jak zauroczony i wyobrażałem sobie kim mógł być ten niepozorny mężczyzna o urodzie japońskiego samuraja, będący wirtuozem èrhú. Przed nim leżał odrapany futerał w formie długiego prostopadłościanu, noszący ślady co najmniej trzech malowań olejną farbą, białą, brązową i błękitną. Na futerale stała duża puszka z napisem Kanbro, zapewne po ciasteczkach z orzeszkami ziemnymi, do której życzliwi ludzie wrzucają jakieś monety, rzadziej banknoty. Moja darowizna w wysokości dwudziestu yuanów zapewniła muzykowi dobry obiad, choć może miewał w swoim życiu szczęśliwe dni, gdy uzbierał znacznie więcej pieniędzy. Jego skromna, elastyczna koszulka i krótkie, zdezelowane spodnie wskazują, iż nie należy do zbyt zamożnych nankińczyków, choć z drugiej strony, może to być rodzaj jego ubrania roboczego, uzupełnionego jeszcze przez tanie, plastikowe laczki. Jakkolwiek by nie było muzyka wydostająca się z jego instrumentu chwyta za serce i przenosi w wyobraźni ku magicznym Chinom, pełnym cudownych górskich zakątków, wijących się między nimi rzek, srebrzyście połyskujących jezior i morskich wybrzeży. Starzec musi siadać w tym miejscu codziennie i grać bez ustanku, na co wskazuje niewielka płachetka cielęcej skóry ułożona na lewym udzie i chroniąca je przed odciśnięciami. Patrzę na tego człowieka, robię mu zdjęcie i staram się przeniknąć materię jego losu, jakże tragicznego i pięknego w kontekście muzyki, z którą stale obcuje. Beethoven powiedział kiedyś, że muzyka jest większym odkryciem niż cała mądrość i filozofia i teraz, gdy tak opromieniła mnie sztuka tego niewielkiego człowieka, znalazłem potwierdzenie tych słów.

Odchodzę od starca, przyglądam się mijającym mnie taksówkom, autobusom i bum bumom i po przejściu dwustu metrów przystaję nieopodal ławki, na której śpi w najlepsze mężczyzna w średnim wieku Ma na sobie schludnie wyglądające spodnie z licznymi kieszeniami zewnętrznymi i niebieską, elastyczną koszulkę. Głowę oparł na szarej siatce z zakupami lub całym jego dobytkiem, ale najbardziej interesująca jest gazeta, którą przyciska rękoma do brzucha i boku. Zastanawiam się, czy jest to jego dziwaczne okrycie, czy też może czytał ją zanim zasnął i tak już zostało. Nie ulega wszakże wątpliwości, że śpi spokojnie, a poruszające się pod powiekami gałki oczne wskazują na to, że właśnie śni w najlepsze. Patrzę na niego i myślę o tym, że przesypiamy co najmniej połowę życia, tkwiąc w dobrowolnych letargach i przemierzając w nich surrealne przestrzenie. Sfotografuję w Chinach wielu śpiących ludzi, a o jednym z nich napiszę nawet wiersz pt. Dowódca, fantazjując o jego śnie w pekińskim metrze.

Młody mężczyzna śpi w wagonie kolei

podziemnej w Pekinie – nie widzi

wsiadających i wysiadających ludzi

nie wie że ktoś zrobił mu zdjęcie

i kiedyś napisze o nim wiersz

ale przecież najważniejsze pytanie

zadaje mu we śnie jego ojciec

zamęczony przez hunwejbinów

ale przecież opowieść o godności

snuje we śnie jego zagłodzona

matka

śpi spokojnie na ławce choć wojska

Mao i Czang Kaj-szeka ścierają się

bezlitośnie

może we śnie dowodzi oddziałem

może wygłasza mowę nad grobem

towarzysza

może wchodzi do podziemnych galerii

grobowca pierwszego cesarza

młody mężczyzna śpiący twardo

w wagonie chińskiej kolei

podziemnej 

Pekin 2015

Trudno powiedzieć o czym śnił mężczyzna na ławce w Nankinie, tym bardziej, że trudno mi było jednoznacznie zaklasyfikować jego wygląd. Był czysty i miarę porządnie ubrany, miał schludnie obcięte włosy, więc może przysnął po powrocie z nocnej zmiany w fabryce lub na budowie, a może był kierowcą autobusu i sen dopadł go w drodze do domu, gdy przeglądał codzienną gazetę na ławce. Śpi przy ruchliwej ulicy i nie zwraca uwagi na mijających go ludzi, na pojawiające się w jego tle rowery i skutery, parkowane przy ścianie dużego budynku. Śpi z ufnością, że nie spotka go nic złego w tym miejscu, złodziej nie pojawi się, a policjanci nie odprowadzą go do aresztu. Nie wygląda na żebraka, miejskiego włóczęgę, a nawet jeśli wstąpił na jakąś wątpliwą ścieżkę, to zapewne znajdzie swoją drogę w życiu – tacy jak on potrafią sobie poradzić i nawet w najtrudniejszych momentach wypływają na powierzchnię życia.

Opuszczam śpiącego i wędruję dalej ulicami Nankinu, a za rogiem dużego domu handlowego nieomal wchodzę na uliczne łoże kolejnego „śpiocha”, bez żenady leżącego na środku chodniku. Ten człowiek bliższy jest wyobrażeniom polskiego lub europejskiego menela, a unoszący się wokół niego nieprzyjemny zapach sytuuje go poza nawiasem chińskiego społeczeństwa. Leży na dużej plastikowej macie w żółtym kolorze i zajmuje jego prawą część, jakby za chwilę miała przyjść jeszcze druga osoba, która położy się obok niego. I tutaj stoi duża puszka na pieniądze, a przy niej rozłożono kartki z informacjami, które odczytała mi z fotografii moja przyjaciółka Zhao. Okazało się, że to była jednak kobieta, bardzo chora i przyniesiona na ulicę przez męża, który umieścił na kartce takie oto informacje: Nazywam się Wang Q. i mieszkam niedaleko Huaibei. Moja żona leży tutaj, bo ma guza macicy, a dodatkowo martwicę naczyń krwionośnych w kończynach dolnych.Jeśli jej nie wyleczę, istnieje ryzyko amputacji. Do tego wszystkiego w mózgu mojej matki są robaki.Pragnę leczyć moją żonę i matkę i błagam życzliwych ludzi, by pomogli mi przejść przez te trudności.Będę wdzięczny za wszelkiego rodzaju pomoc. Dziękuję! Dobre intencje są nagradzane, a dobrzy ludzie są bezpieczni w swoim życiu!Siwe włosy wskazywały na to, że miałem do czynienia z kobietą w podeszłym wieku, a brudna, biała szmata, którą została okryta, określała jej przynależność społeczną. Początkowo trudno mi buło zorientować się czy mam do czynienia z kobietą, czy mężczyzną, bo wełniana opaska zakrywała jej oczy i znaczną część twarzy. Kim by jednak nie była ta osoba, nie przyciągała uwagi przechodniów, bezwolnie ją mijających i podążających ku swoim sprawom. Co działo się w głowie tego kogoś, leżącego pośród nankińskiej ulicy, mającego za nic ruch pojazdów i mijających go ludzi? Podszedłem do puszki i też wrzuciłem dwadzieścia yuanów, choć miałem chęć cisnąć do niej czerwoną setkę. Nie chciało mi się wierzyć, że widoczni nieopodal policjanci nie zgarniali z ulicy tej biedaczki, tak demonstracyjnie tamującej ruch pieszych na chodniku. Jeden z chińskich przyjaciół powiedział mi, że czasami tacy żebracy mają układ z policjantami i dzielą się z nimi codziennym urobkiem, który bywa dość duży. Postałem jeszcze chwilę, zamyśliłem się nad drogami ludzkich przeznaczeń i na koniec zastanowiłem się, czy owa żebraczka może tak leżeć cały dzień? Przecież pojawiłyby się u niej odleżyny i nuda kazałaby jej wstać choćby dla rozprostowania kości. Z drugiej strony – czego ludzie nie robią dla pieniędzy, jakich cudów nie dokonują, by zdobyć upragnione monety i banknoty? Żebracy na ulicach nie są osobliwością nankińską, bo przecież widywałem ich w wielu miastach, w mniejszych ośrodkach, a nawet w górach, w małych społecznościach narodowych. Tutaj sprawę wyjaśniło odczytanie tekstu umieszczonego na kartce, ale Zhao była sceptyczna i kręciła powątpiewająco głową. Ja też byłem zaskoczony i zastanawiałem się, czy miałem do czynienia ze skrajnym poświęceniem i miłością synowską, czy też może z cynicznym żebractwem, żerującym na uczuciach ludzkich.

Ociągając się trochę, ruszyłem dalej ulicą i natknąłem się na przystojnego młodzieńca w granatowej koszulce, z angielską reklamą stylowych podróży i pomarańczową torbą z prawej strony. Chłopak szedł swobodnie, tuż przy parkingu dla setek rowerów i skuterów elektrycznych. Ręce oparł na kieszeniach długich dżinsów i wyraźnie zamyślił się nad czymś, kompletnie nie zwracając uwagi na to, że go fotografowałem. To był dość mglisty dzień i w dali widać było ledwie zarysy wieżowca ze strzelistą iglicą, ale w bliższym planie rysowały się wyraziście wysokie, nowoczesne budynki. Za przejściem dla pieszych zauważyłem też orientalne kształty dawnej cesarskiej fabryki brokatu, jedynie poszerzonej nowymi sześcianami dobudówek. Spokój młodzieńca dobrze współgrał z zatrzymanymi autami i ludźmi przechodzącymi na pasach dwie wstęgi ulicy. Stałem na chodniku i kontemplowałem rozległość Nankinu, jego liczne place i puste przestrzenie po wyburzeniach, jakby specjalnie przygotowane do nowej zabudowy. Po chwili dołączyli do mnie chińscy przyjaciele z Jalalem z Maroka, poetką z Francji i ruszyliśmy pieszo w stronę największej księgarni w mieście, w której miało mieć miejsce nasze czytanie wierszy. Nawet w Chinach nazywa się to już z amerykańska poetry reading i ciekaw byłem jakie będzie zainteresowanie tego rodzaju przekazem. Pamiętałem z wyprawy do Nowego Jorku w roku 2000, opowieść wielkiego poety amerykańskiego Geralda Sterna, który relacjonował mi jego spotkania z publicznością w różnych miejscach USA. Musiano na nie rozbijać specjalne namioty cyrkowe, tak wielu było chętnych, choć bilety wcale nie były tanie. Czasem też organizowano mu poetry reading na stadionach i w wielkich salach, przeznaczonych do spotkań wyborczych, albo imprez sportowych. Okazało się, że publiczność chińska też jest spragniona żywego słowa, bo lekko licząc w największej sali księgarni Librairie Avant-Garde (Księgarni Awangardowej) zasiadło trzysta osób. Moja przyjaciółka przestrzegała mnie, że Chińczycy oczekują przede wszystkim poezji z trudnymi europejskimi metaforami, które pragną dekomponować w czasie dyskusji po spotkaniu. Jakoś nie mogłem w to uwierzyć i czytanie zacząłem od dopiero co napisanego wiersza pt. Chińska dziewczynka:        

Jaka jesteś krucha jaka wiotka jaka zagubiona

gdy patrzysz na mnie w kolei podziemnej

w Nankinie

gdyby ludzie ciągle się nie zabijali i razem

budowali świat szybko doleciałabyś

do dalekich gwiazd

każdy mógłby tam być gubernatorem 

księciem królem jakiejś

dali

dorosłabyś i zostałabyś księżną konstelacji

pacyficznej błyskającego na szafirze nieba

gwiazdozbioru wschodniego

A tak życie będziesz

miała ciężkie –

urodzisz syna i córkę całe dnie pracować

będziesz w składzie jedwabnym fabryce

porcelany albo w hotelu

na razie jeszcze należysz do ludzkości mknącej

do przodu dojrzewającej jak owoc liczi

jak pitaja jak rambutan

ale zwiędła przyszłość czeka już na ciebie

na ostatniej stacji 

życia

Nankin 2015

Choć prowadząca spotkanie Zhao lekko się skrzywiła, rozległy się gromkie oklaski i uśmiechy pojawiły się na twarzach wielu młodych ludzi. Skonsternowany nieco, zapytałem publiczność jakie wiersze mam czytać i usłyszałem, że ciekawie będzie posłuchać jak widzę Chiny i jakie refleksje generują one w umyśle Europejczyka. Na szczęście Zhao przetłumaczyła sporo moich wierszy na chiński, więc mogłem czytać po polsku, wzbudzając niezwykłe zainteresowanie naszym językiem, a Zhao natychmiast prezentowała wersję w mowie Kraju Środka.

Przed Poetry Reading w Nankinie. Od lewej prof. Huang Fan, Mr. Liu, autor wspomnień i marokański poeta Jalal Al-Hakmoui

KSIĄŻKI NAJWAŻNIEJSZE (XVIII)

Powieść  Milana Kundery pt. Nieznośna lekkość bytu zmieniała się w przestrzeniach odbioru w ciągu ostatnich lat. W czasach komunizmu była przede wszystkim wyrazistym manifestem niezgody na sowiecką interwencję w Czechosłowacji i krytyką systemu socjalistycznego, nieustannie inwigilującego obywateli. Czytanie o tych sprawach w dobie komunizmu i w państwie satelickim największej katowni świata, było jak jedzenie zakazanego owocu. Wyciągano zatem z utworu te fragmenty, w których pisarz podsumowywał bez kamuflażu wynaturzenia systemowe i ganił władze za jej uległość i wasalską służalczość. Niestety ta warstwa powieści Kundery z biegiem lat zaczęła się rozmywać, gdy młodsze pokolenia Czechów coraz mniej interesowały się polityczną przeszłością kraju. Wejście do polityki Vaclava Havla i jakby zinstytucjonalizowanie protestów z 1968 roku, spowodowało też obniżenie diapazonu patriotycznych kwestii poruszanych przez pisarza. To, co było siłą tej rozbudowanej prozy w drugiej połowie dwudziestego wieku, po latach okazało się jej słabością. Podobnie stało się w przypadku wielu utworów prozaików bloku wschodniego, nawet jeśli udawali się na emigrację i tam tworzyli teksty krytykujące komunizm. Starczy przywołać Dziennik Witolda Gombrowicza, w którym tego rodzaju krytyka była okrasą kolejnych tomów, ale z czasem zupełnie straciła na wartości. Doraźność w powieści Kundery broni jej przemyślna konstrukcja, w wielu miejscach zaskakująca czytelnika i pozwalająca wierzyć, że mamy do czynienia z udanym odwzorowaniem złożoności świata. Gorzej jest z oddaniem skomplikowania procesów politycznych państwa komunistycznego i czeskiego pisarza na głowę w tym względzie biją klasycy gatunku, na czele z Aleksandrem Sołżenicynem. Jeśli Czesław Miłosz ukazuje w Zniewolonym umyśle opętanie ideologią i brak samokontroli artystycznej poszczególnych bohaterów, o tyle Kundera ledwie muska te kwestie, czyni z nich ozdobnik dla opisów związków międzyludzkich i napięć powstających pomiędzy mężczyzna i kobietą.

Obaj główni bohaterowie męscy, a więc Tomasz i Franz, uwikłani są w wiele związków z kobietami i to jakby rekompensuje im kłopoty życia w socjalistycznym państwie, spychając na plan dalszy chęć manifestowania niezgody na dyktat Związku Radzieckiego czy interwencję państw Układu Warszawskiego. Obaj mają stałe partnerki, ale nie potrafią zrezygnować z przygód z innymi kobietami, które są dla nich jak woda zapomnienia i alibi w sytuacjach, w których oczekuje się od nich zdecydowanych deklaracji politycznych. Nie zgadzają się na wynaturzenia systemowe w swoim państwie, ale też nie potrafią wejść na szlak walki z komunizmem, znajdując ukojenie w ramionach coraz to innych kochanek. Obaj zrozumieli, że wszystko w świecie powtarza się periodycznie i w perspektywie mitu wiecznego powrotu, nie ma sensu jakikolwiek bunt przeciwko doraźnym rozstrzygnięciom. Kundera akcentuje to na samym początku powieści, nawiązując do poglądów Nietzschego:  Mit wiecznego powrotu mówi per negationem, że życie, które znika raz na zawsze i już nigdy nie wróci, podobne jest do cienia, nie ma żadnego ciężaru, jest martwe już w momencie narodzenia i jeśli nawet było piękne, straszne, wzniosłe, to jego piękno, rozpacz i wzniosłość nie mają żadnego znaczenia. Nie musimy przyjmować go do wiadomości, podobnie jak nie przyjmujemy do wiadomości wojny między dwoma państwami afrykańskimi w czternastym wieku, która w niczym nie zmieniła oblicza świata, mimo że zginęło w niej w niewypowiedzianych męczarniach trzysta tysięcy Murzynów. To wskazanie autora jest bardzo ważne, bo jakby powiększa i przesuwa skalę odbioru powieści i na plan pierwszy wydobywa absurdalność przemijalnego świata. Gdy człowiek to sobie uświadomi, szuka czegoś, co mogłoby zrekompensować mu tę gorycz i najprostszym rozwiązaniem jest wejście w interakcje z innymi istotami, obdarzanie siebie chwilowym ciepłem i radość z ułamkowego spełnienia. Zaspokojenie żądz cielesnych jest jak głębszy oddech, ale też staje się rodzajem uzależniającego narkotyku, środka przeciwbólowego, aplikowanego w nadmiarze. Tacy są mężczyźni w powieści Kundery, ale ich kobiety też prowadzą skomplikowaną grę, w którą wciągają partnerów. Spotkania nagich ciał i ich intensywność oddalają poczucie przegrania i czynią jakikolwiek bunt absurdalnym. Wszystko wszakże anihiluje wszechwładna powtarzalność doświadczeń i zawsze ostateczna śmierć:  Przyjmijmy więc – konstatuje Kundera – że idea wiecznego powrotu oznacza specyficzną perspektywę, z której sprawy wyglądają zupełnie inaczej, niż je widzimy normalnie: brak im okoliczności łagodzącej, jaką stanowi przemijalność. Ta okoliczność łagodząca uniemożliwia nam ferowanie jakichkolwiek wyroków. Jak można potępić coś, co przemija? Zorza śmierci opromienia wszystko czarem nostalgii – również gilotynę. Ta śmierć pojawi się też w biografiach głównych bohaterów, Teresy i Tomasza, Sabiny i Franza, choć będzie miała różne formy, od drastyczności wypadku samochodowego, po powolne rozmycie wszystkiego w ułudzie lekkości.

Biografie głównych bohaterów i ich próby zrozumienia świata w kolejnych jego odsłonach podążają nieuchronnie w stronę absurdu istnienia. Ma on tutaj swoje liczne określenia, z których najwyrazistsze stało się tytułem powieści:  Ale co właściwie stało się Sabinie? Nic. Porzuciła mężczyznę, ponieważ chciała go porzucić. Czy prześladował ją później? Czy mścił się na niej? Nie. Jej dramat nie był dramatem ciężaru, ale lekkości. To, co spadło na Sabinę, to nie był ciężar, ale nieznośna lekkość bytu. Kundera wyrokuje, że lekkość może być takim samym przekleństwem jak udręka i cierpienie, bo prowadzi do tych samych rozstrzygnięć egzystencjalnych. Istniejemy, wykonujemy jakieś czynności, potrafimy się fascynować innymi osobami, uprawiamy z nimi seks i cieszymy się z chwilowej bliskości, a potem wszystko i tak trafia szlag. Jedni nazwą to nieznośną lekkością bytu, inni uznają za tragedię, ale przecież w każdym przypadku koniec będzie taki sam, a utwierdzone pojęcia, takie jak miłość, przyjaźń, przywiązanie, zaczną pękać i kruszeć, rozmywać się w obliczu kolejnych metafor istnienia. Człowiek musi je tworzyć, broniąc się przed absurdem istnienia, tak jak musi szukać głębi ontycznych, nawet jeśli będą one sztucznymi tworami. Pomocna może też być poezja, bo przecież: Miłość zaczyna się od metafory. Inaczej mówiąc: miłość zaczyna się w chwili, kiedy kobieta wpisze się swym pierwszym słowem do naszej pamięci poetyckiej. Można by to sparafrazować tak, że śmierć zaczyna się od zamilknięcia, albo od zbytniego ukonkretnienia związków interpersonalnych. Lekkość bytu znajduje się po drugiej stronie aktywności politycznej i właściwie ją wyklucza, jest rodzajem świadomości krańcowej, takim samym punktem dojścia jak nieoczekiwana śmierć. Powieść Kundery broni się w nowym czasie i rzeczywistości postkomunistycznej lub postkolonialnej podążaniem narracji ku absurdom egzystencji. Świat nagłej śmierci i rzeczywistość nieznośnej lekkości bytu są tak samo bezsensowne i przeczą jakiejkolwiek kreatywności. Ludzie będą się buntować, pisać eseje z kluczem o Edypie, ale koniec końców – Jak Tomasz – nie odważą się skonfrontować z bestią narzuconego im systemu społecznego, bo oznaczałoby to porzucenie drobnych przyjemności, takich ja poznawanie nowych ciał, czy poranna filiżanka kawy po nocnych igraszkach z młodym istnieniem. Kłóciłoby się to z odkryciem bezsensowności czegokolwiek i marności spraw ludzkich, które albo się rozmyją, albo zanikną w jednej chwili. Gorący erotyzm jest chwilą zapomnienia i wyzwaniem rzucanym światu, staje się też rodzajem przedłużonej dziecinnej zabawy, jeszcze jednym budowaniem zamków z piasku.Dlatego Tomasz nie podpisze zbiorowego protestu, czym sprawi zawód synowi i redaktorowi, pozostającemu w opozycji do systemu. Dla nich będzie to tchórzostwo, ale dla niego stanie się to jeszcze jednym potwierdzeniem absurdalności świata, w którym przyszło mu bytować i błahości każdego bytu. Dla powtarzalności gestów, twarzy i energii całych pokoleń nie ma znaczenia złożenie podpisu pod jakimś protestem, bo czas znieczuli wszystko i rozmyje jednostkowy los w ciągu nowych zdarzeń i sytuacji granicznych. Tak jak nasze życie nieustannie sąsiaduje ze śmiercią, tak nasz byt wciąż popada w absurdalną lekkość.

Na początku części szóstej swojej powieści, Kundera przywołuje historię Jakowa, syna Stalina, który rzucił się na druty elektryczne w nazistowskim obozie śmierci. Upokorzony przez ojca, który odmówił jego wymiany na niemieckich generałów, został dodatkowo pognębiony przez angielskich współwięźniów za to, że brudził latrynę i nie miał zamiaru jej czyścić. Jego drastyczny gest można by uznać za wyraz ostatecznego buntu, gdyby w grę nie wchodziły tutaj komiczne okoliczności, związane z brudną latryną i bójką z flegmatycznymi Anglikami w jej tle. Bohaterowie Kundery są tak samo podejrzani dla władzy jak ów zdesperowany Jakow, dlatego próbuje się przeciągnąć ich na jedną lub drugą stronę sceny politycznej. Nieszczęśnik był synem ówczesnego „boga”, a przynajmniej najpotężniejszego tyrana świata, w każdej sytuacji mogącym wygenerować jakieś problemy:  Ludzie bali się go podwójnie: mógł im zaszkodzić swą mocą (był przecież synem Stalina) i swą przyjaźnią (zamiast odtrąconego syna ojciec mógł ukarać jego przyjaciół. Odtrącenie i wyniesienie, szczęście i nieszczęście, nikt inny nie odczuł konkretniej, jak wymienne są te przeciwieństwa i że od jednego bieguna ludzkiej egzystencji do drugiego jest tylko krok. Potem, na początku wojny, wzięli go do niewoli Niemcy, a inni jeńcy, należący do narodu, który zawsze był mu do głębi duszy wstrętny przez swoją niezrozumiałą powściągliwość, oskarżyli go, że jest nieczysty. Jego, który niósł na swoich barkach największy dramat, jaki sobie można wyobrazić (był zawsze synem Boga i strąconym aniołem), miano by sądzić za rzeczy podniosłe (dotyczące Boga i aniołów), lecz za gówno? Od najwyższego dramatu do najniższego jest więc tak zawrotnie blisko? Oto najprawdziwszy dylemat świata absurdalnego, w którym nie ma większej różnicy pomiędzy gnębicielem i jego ofiarą, między Stalinem, a gównem. Tomasz, rozumiejący te zależności i mający określone doświadczenia, związane z publikacją jego tekstu o ślepocie Edypa i rytualnym zamordowaniu ojca, odsuwa od siebie możliwość zbicia na tym kapitału politycznego i nie podpisuje memoriału opozycjonistów. Życie przecieka mu przez palce, a rzeczywistość jawi mu się jakby odbita przez ruchome tafle metalicznej folii. Z czasem godzi się na to, co zsyła mu los, rekompensując sobie wszystko w ramionach kochanek – jest seksoholikiem, bo tylko tak może łagodzić w sobie nieznośne odczucie lekkości bytu. Także Franz będzie się miotał i podejmie wyprawę protestacyjną nad granicę Kambodży, ale koniec końców i nad nim zatriumfuje absurd istnienia. Ciężko pobity umrze z poczuciem życiowej klęski i nieodwracalności losu, jak w kwartecie Beethovena, przywoływanym kilka razy w powieści Kundery, w którym kompozytor zakodował pytanie Muss es sein? I jakże bolesną odpowiedź:  Es muss sein! Tak musiało być, tak miały przebiegać losy głównych bohaterów powieści, szukających sensu istnienia i godzących się na rozstrzygnięcia jego nieznośnej lekkości. Tak musiało być…

_______

Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu, przeł. Agnieszka Holland, W.A. B., Warszawa 2016, s. 378.     

PUSZYSTOŚĆ

Znowu śnieg spowił świat i odnowił wszystko bielą w cudowny sposób. To okrycie jest jak spuszczenie kurtyny w teatrze, to zamaskowanie wszelkich brudów i deformacji świata, każe zastanowić się nad zimami, które już minęły. Były częścią mojego życia, jak wiosny, lata i jesienie, ale przeminęły i stały się tylko elementem wspomnienia, a ich temporalność została sprasowana do wielkości chwili. Dobrze jest stanąć na tarasie i popatrzeć na płaszczyzny bieli, na puszyste muldy uczepione gałęzi cyprysów i kwietnych krzewów. W śniegu, który legł grubą warstwą na trawniku, buszują sroki, ogromne wrony i gawrony, czasem pojawia się kawka albo mewa siodłata – pomiędzy oszronionymi gałązkami trwa też czujnie lub przefruwa gwałtownie z miejsca na miejsce ptasia drobnica: sikorki bogatki, wróble i mazurki, a czasem na większym drzewie pojawia się barwny dziwak: sójka, rudzik, grubodziób. Osobne byty trwają obok siebie, jak śnieg i rośliny, jak przestwór powietrzny i ziemia, osobne światy spotykają się w ludzkiej świadomości. Stoję na tarasie i patrzę na zimową odsłonę mojego tajemniczego świata. Wczoraj, gdy jechaliśmy samochodem do Inowrocławia, żona powiedziała, że nie wahała się oświadczyć w dużej grupie współpracowników, że jest zadowolona ze swojego życia. To było jak wsadzenie kija w mrowisko, bo natychmiast usłyszała z wielu ust narzekania i krytykę, przecież nie można pozytywnie oceniać swojego istnienia. Lepiej narzekać, niczego nie widzieć i nie mieć sukcesów, najlepiej zlać się z bezkształtną i bezbarwną masą, materią chłodu okryć wszystko jak śnieg. Tak, tacy bywają ludzie, ale ja też nie waham się powiedzieć, że jestem zadowolony ze swojego życia, bez względu na to, co się stało i co jeszcze się wydarzy. Szczególnie w chwilach takich jak ta, gdy stoję na tarasie i oddycham chłodnym zimowym powietrzem, kontemplując biel, puszystość śniegu i przemijanie chwil.  

ARCHIWUM KRYTYCZNOLITERACKIE (12)

Wincenty Różański
1938–2009

Poezja jest formą rekreowania świata w stale gasnącej świadomości. Jest walką z biologią i mechanizmami amnezji, z pustką kolejnych nisz czasowych i z odchodzącym stale w przeszłość „ja”. Jest enklawą pośród której bytują ludzie najwrażliwsi i najgłębiej rozumiejący tragizm egzystencji. Ale jest też terytorium goryczy, bólu, samoudręczenia, skąd niebezpiecznie blisko jest ku granicom człowieczeństwa, skąd prowadzą ścieżki ku autodestrukcji, eutanazji, ku depresjom nigdy nie kończącego się snu i pagórom nigdy nie zaczynającego się dnia. To tam znaleźć można dostojne cienie Miltona, Blake’a, Kawafisa, to tam swobodnie kołyszą się w przestrzeni odbicia Hölderlina, Yeatsa, Audena. I jest tam wiele grobów dla biedaków, szulerów, niebieskich wygnańców i wędrowców. Tam jest grób Mozarta – poety skrzypiec, i Haydna – poety myśliwskiej trąbki; tam jest grób Vincenta – poety bez ucha, i Salvadora – poety dali; tam jest też grób Norwida – poety purpurowych kirów, i Stachury – poety dżinsów a pól; tam jest grób Sylvii Plath – poetki trującego gazu, Novalisa – poety ukwieconej śmierci i wielu, wielu innych poetów. Jest tam też sporo wykopanych, pustych grobów. To tam umarli poeci odprawiają misteria/ śpiewają pieśni poematy epopeje/ i krew piją jak spragnione konie. Poezja jest formułą istnienia wrażliwego, istnienia delikatnej istoty w obliczu stale raniących ją krawędzi świata. Nikt poza poetą nie jest w stanie dostrzec wszystkich zadziwiających deseni na stale migotliwej płaszczyźnie bytu. To daje mu przewagę nad zwykłymi śmiertelnikami, ale też to spycha go stale na margines życia. Każe przywdziewać togę błazna, kloszarda, wychodzącego na spotkanie świtu lunarnego wędrowcy. I czyni go kimś nieprzystawalnym do rzeczywistości pieniądza, bogactwa, natrętnej reklamy. To dlatego Czesław Miłosz tylekroć mówi o poetyckim rzemiośle jako o czymś wstydliwym w świecie mknącym z przerażającą szybkością w dal, w świecie stechnicyzowanym i wstydzącym się wrażliwości.

Wincenty Różański jest poetą najprawdziwszym, a jego życie w większej części toczy się pośród wskazanych wyżej lirycznych terytoriów. Gdy wstaje rano na ulicy Ostrobramskiej, pośród poznańskiego Górczyna, gdy wędruje stale tymi samymi ulicami; gdy odwiedza groby ojca i matki na cmentarzu górczyńskim; gdy pije piwo z przygodnymi kompanami i patrzy na umykające za horyzont ptaki; gdy pisze wiersze i wspomina dawne chwile pośród wzgórz Mosiny; gdy ucieka przed cieniami odległych zjaw – jest poetą najprawdziwszym. Gdyby żył w czasach romantyzmu, mógłby stać się kimś na miarę Cypriana Norwida, kimś na miarę Tomasza Olizarowskiego, a może kimś na kształt upadłego anioła. To że żyje w dwudziestym wieku, w chwili gdy ludzie latają promami kosmicznymi na orbitę okołoziemską, a na Marsie ląduje zdalnie kierowany z ziemi pojazd, to że przyszło mu bytować w takim momencie historii ludzkości jest jego przekleństwem i wielkim atutem. Czas jego egzystencji się jeszcze nie skończył, ale też czas jego istnienia poetyckiego się na dobrą sprawę nie zaczął. Jakaż głucha jest krytyka literacka, jeśli nie potrafi usłyszeć w poezji Różańskiego genialnych tonów, jakaż jest ślepa jeśli – poza okazjonalnymi tekstami – nie dostrzega głębi i oryginalności wierszy tego – jak nazywa go Andrzej Sikorski – półświętego z Ostrobramskiej.

W poezji tej wszechświat stale otwiera się i zamyka przed świadomością w nieustającej pulsacji. Przeobraża się  pomiędzy każdym mgnieniem powiek i stale dąży ku nowym metamorfozom – od stanu „natura” do stanu „przestrzeń”; od kształtu  „galaktyka” do nie kończącej się wizji „kosmos”. Poeta czuje stale tę pulsację niczym rytm przepływu  własnej krwi i dlatego stara się stale wychodzić poza to, co skostnienie, stale walczyć o nowy oddech. Interesuje go koniec i początek, inicjacja i żałobna inkantacja. Nieustannie wpisuje się on  w ciąg sprzeczności istniejących w naturze. Gubi się na przedmieściach wielkiego miasta  i odnajduje w samym centrum metropolii. Idzie w dal odważnie przed siebie i przed sobą stale ucieka. Niesie z radością nosidła bytu i ledwie może je udźwignąć. Pławi się w sensach świata    i pozwala przepływać obrazom przez mózg. Może dlatego niektóre wiersze zostały napisane na zasadzie wolnych skojarzeń – wyzwolenia świadomości z jakichkolwiek pęt. Potrafi ona dzięki temu ogarniać coraz szersze i głębsze przestrzenie. To metoda znana z poezji Ezry Pounda, ale też i Edwarda Stachury, to sposób poezjowania Yeatsa i Różewicza. Różański jednak nie naśladuje swoich wielkich protoplastów w poetyckim rzemiośle, raczej łączy się z nimi w wielkim uniwersum świadomości poetyckiej, w wielkim rewirze wszechświatowych t e m a t ó w.  Otwiera i dopełnia, ale też wypija do dna napój egzystencji i zamyka kolejny jej przedział czasowy.

Poezja Różańskiego to struktura migotliwa, pełna nagłych, zdumiewających zmian, zaskakująca sąsiedztwami i niespotykanymi transformacjami. Obok wskazanych wyżej ogromów i perspektywy kosmicznej sąsiadują z nimi przestrzenie mniejsze, lokalne, enklawy swojskości, a nade wszystko kalekie odłamki jakiejś pięknej, wszechogarniającej perspektywy. To dlatego obok herosów pojawiają się w tej poezji kalecy i spotworniałe monstra, a autor raz po raz zmienia skórę. Najciekawsze są te terytoria liryczne, które jako żywo przypominają rzeczywistość z obrazów Pietera Bruegela. Obok prymitywizmu pojawiają się wtedy niespotykane głębie, przepaście sensów. Ważna też jest określona, wprowadzająca właściwy nastrój kolorystyka. Barwy Różańskiego są zawsze wyraźnie określone i najczęściej skontrastowane. Często też pojawiają się przejrzystości i świetlistości, jakby przenikające się wzajemnie struktury tkanek i błonek, kolorowych klisz i przezroczy. W tym świecie szczególną rangę ma klarowny i skojarzony z wyobraźnią obraz poetycki. Ma on wszelkie cechy hologramu, ale też zawsze na jego obrzeżach dają się zauważyć delikatne pęknięcia. Różański przepuszczając rzeczywistość przez filtr świadomości nadaje jej określony kierunek, dynamizuje i energizuje kreowane przestrzenie. Dlatego każdy ląd i każdy akwen przesuwa się u niego ku czerwieni, ale też i ku zieleni; ku fioletom i ku błękitom. Każdy kształt jest połyskliwy, jakby pokryty niewidzialną warstwą lirycznego werniksu.

Narrator wierszy Różańskiego na pewno nie jest dzieckiem. Jest człowiekiem niosącym      w sobie wiele porażek i klęsk, człowiekiem okaleczonym przez świat i ludzi, wewnętrznie popękanym. Jego swoista nadświadomość nie pozwala mu zapomnieć o śmierci, nie pozwala mu przejść do porządku dziennego nad odejściem przyjaciela, w którym wielu odnajdzie smutnego barda lat siedemdziesiątych – Edwarda Stachurę. Poeta nie ma już siły walczyć ze światem, nie potrafi stale od nowa borykać się z coraz większą uciążliwością nadchodzących dni: coraz mniej mogę pisać/ w skurczu serdecznym serca/ coraz mniej pewności życia/ coraz mniej tchu w tętnicach. Jest wykolejeńcem czasu i przestrzeni, poraża go światło słońca i chropowatość kory nocy. Dlatego poprzez zwiewną formę ludowej piosenki patrzy w przeszłość. Pławi się w ciepłych stawach wspomnień, jedynie w nich znajdując dla siebie ukojenie i radość. Wiele miejsca w tych reminiscencjach zajmuje czas sielskiego dzieciństwa i młodości. Dziecko pojawia się już w tytule pierwszego zbioru wierszy Rożańskiego i jest jedną z najczęściej występujących w jego poezji postaci figuralnych. Obok matki, obok kształtów dawnych przyjaciół i wielkich, znaczących wiele twórców przeszłości. To właśnie w usakralnionej formie wiersza poeta powołuje jeszcze raz do życia minione zdarzenia  i wewnętrzne krajobrazy, Każdy nowy utwór jest dla niego tak samo ważny jak narodziny dziecka i każdy nowy tekst musi on wyrzucić z siebie w ciężkich bólach. Jakże mało jest poetów, którzy w ten właśnie sposób podchodzą do swojej twórczości. Polska poezja stała się dla ogromnej rzeszy twórców bądź to działalnością zarobkową, bądź przyjemną odmianą gry towarzyskiej; układaniem kolejnych mydełek domina. Różański mógłby niejednemu operatorowi przy taśmie poezji powiedzieć jaka jest rzeczywista wartość wiersza. A jest on dla niego właśnie ukochanym, bądź znienawidzonym dzieckiem. Chociażby już z tego powodu musi poeta często wracać do swego dzieciństwa, rekonstruować je z perspektywy swojej późniejszej drogi i brzemiennych doświadczeń. Wraca więc do letnich nastrojów w miasteczku m;  pierwszych miłości i onanów,  wraca do sterty słomy na którą kiedyś skakał, odradza w myśli dziecko w kącie chaty (które) modlitwę składa z róż. Pamięta o tym, że tylko dziecko patrzy prosto w oczy, że boi się ciemności. Jak ruchome, kolorowe widokówki wracają chłodne i ciepłe obrazy: Na ślizgawkach dzieci / i kometa na niebiesiech, lipy świecące o zachodzie/(…)/ gwiazdy świecące na wschodzie / liryczny bagaż i pomruk. Świat dziecinnej przeszłości jawi mu się jako coś niezwykle delikatnego i bliskiego naturze: ja dzieciństwa krainę/ źdźbłem trawy znaczę.

Ale z drugiej strony pamięta przecież także poeta i o tych ciemnych zaułkach uświęconych dni i nocy, o których nie mógłby nie wspomnieć, gdyż także i one uwrażliwiły go na to wszystko, co sprzeczne jest z harmonią przyrody i niewinnością myśli małego chłopca: (…) mnie dziecko woła/ patrzę na koleiny życia/  ja z pieniędzmi w portfelu/ idę przez ciemne ulice.W poezji Różańskiego, może najbardziej w ostatnich latach ujawniła się bolesna sprzeczność rodząca się na złączu świata marzeń i wyobrażeń przeszłości, a realnej, krwawej rzeczywistości. Sprzeczność rodząca się pomiędzy tym, co uświęcone, a tym co zamienia się    w pogańską pieśń, pomiędzy sacrum a profanum. Poeta jest punktem przecięcia zwalczających się dynamizmów – kotłują się w nim żywioły, a każdy nowy dzień i każda nowa noc są sprawdzaniem trwałości udręczonej jaźni. Tak stale stawać musi przed ogromną czarą goryczy i spijać ją aż p0o męty na dnie. Taki staje się odkupicielem ludzkości – odwiecznym Prometeuszem, którego tylko na chwilę siły wszechświata uwięziły w matni dwudziestego wieku. Tak staje się synem Jezusa czuwającego w strażniczej wieży na pograniczach mroku. Jeszcze chwila i pchany jakąś fatalną siłą zarzuci podarty kir na ramię, przepasa się sznurem i kosturem w dłoni powędruje na spotkanie tego, co jest najgorsze i nieobliczalne.

Tam  znają  go  już  dobrze.  Pamiętają  go  jak  dumnie  stał naprzeciw ogromnego oka ciemności, jak wspierał firmament, gdy wszystko dookoła waliło się w pył. Jak wędrował w poszukiwaniu kamienia filozoficznego i formuły złota alchemicznego. Jak patrzył mężnie w dal, a świat jawił mu się jako przerażające pobojowisko: opuszczona gwiazda światła/ lękliwe ptaki o świcie/ nieruchome wody życia/ przestrzenie gorejące. To jest przestrzeń, w której czas przestał płynąć, to są łęgi snu zlepiającego się z jawą, to są porohy nocy wyciskającej swoje odbicie w modelinie dnia. Pośród tych pagórkowatych wysoczyzn – jako żywo przypominających rodzinne okolice Mosiny – już się skończyło to co skończyć miało/ już się potoczyło to co się stoczyć miało/ już dzień ostateczny jak belka w oku/ toczy się w czerep świata ze stukotem. Różański stale czuwa, nawet gdy śpi nie opuszcza tych mrocznych przestrzeni. Jego przeznaczeniem jest noc, chociaż kocha dzień; jego droga prowadzi przez labirynty, a chciałby prosto wędrować w kierunku słońca; jego wyprawa nigdy się nie skończy, a pragnąłby wreszcie przybić do portu i cieszyć się powiewem od morza. Jego umysł nie potrafi już nie transponować rzeczywistości, a proste zdawać by się mogło rekwizyty nabierają w jego wierszach głębi semantycznej i nieomal metafizycznej. To tak jakby poeta widział stale otoczkę energetyczną wokół istot i przedmiotów, którą  zwykli ludzie dostrzec mogą tylko na fotografii kirlianowskiej. Nad brzegiem jego mórz to co sielskie staje się zwyrodniałą formułą, a to co malownicze odsłania dziwaczne podkłady wyobraźniowe: wrony niosą w dziobie grzechy/ cierpienie odpływa łódką/ zostaje szkielet ziemi/ przez który przepływają oczy odchodzących/ morze wylewa/ płyną kości opadają na dno/ ryby szukają po omacku wsparcia/ sieci wyrzucają na brzeg myśli/ potępionych/ dymi sodoma/ poeci zamienieni w słupy soli/ kierują ruchem gwiazd pomyślności.

Na ulicy Ostrobramskiej w Poznaniu żył poeta, który kiedyś znajdzie się w niebieskim  panteonie poezji polskiej. Na razie niedoceniany, zapominany i pomijany, stanie nad laureatusami, nad wywyższonymi przez koleżeńskie układy i wzajemnie sobie świadczone uprzejmości. To, co go wyniesie, to jego somnambuliczna i stale jaskrawiejąca wyobraźnia – ta przedziwna broń przeciw zapomnieniu, przeciw destrukcyjnej sile czasu i mechanizmom erozji. Ten poeta czeka na stacji „dzisiaj” na pociąg do stacji „wieczność”, ale stale odwraca się za siebie i patrzy w dal. Żal mu radosnego dzieciństwa, spojrzeń dziewcząt i uścisków przyjacielskich dłoni. Żal mu tego stworzonego przez Boga świata i codziennych wędrówek i codziennych ucieczek.  Stale jednak czuje gorycz w ustach. Mówi: myślałem że jak będę stary/ to zdobędę literaturę i świat/ w rzeczywistości napisałem parę/ wierszy na temat własnej śmierci. Można tak na to patrzeć i poeta ma do tego prawo naznaczony stygmatami bolesnych doświadczeń. Ale przecież te wiersze są też najprawdziwszymi epitalamiami związków życia z losem; tekstami o tym, że rodzimy się, przemijamy i jest w tym jakaś wyższa eschatologiczna logika. I jest w tym nadzieja…

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

W NOCY

Milan Kundera
Foto Aaron Manheimer

Przebudzenie około trzeciej w nocy, a przecież zasnąłem około pierwszej, po przeczytaniu siedemdziesięciu stron Niezwykłej lekkości bytu Milana Kundery. Inaczej wyobrażałem sobie tę książkę, ale szybko zaakceptowałem ją, doceniając rozwiązania formalne i ukazywanie świata jakby odbijającego się w taflach metalicznej folii, wirujących na wietrze. Wątki związane z wejściem państw Układu Warszawskiego do Czech w 1968 roku wspaniale wkomponowane w studia na temat miłości i cielesności naszych istnień. Przez pół godziny wierciłem się w łóżku, próbując na nowo zasnąć, aż sięgnąłem raz jeszcze po książkę i przeczytałem kolejne trzydzieści stron. Tak minąłem już setną stronę i coraz bardziej ciekawi mnie rozwój zdarzeń i ciąg analiz bystrego autora. Literatura czeska nigdy nie była moją fascynacją, ale coś przez lata czytałem – Hrabala i Pavla, Skvoreckiego i Topola, z którym byłem  w 2009 roku w Chinach i podczas mroźnego dnia wspinałem się na oblodzony Chiński Mur. Byliśmy też razem na Placu Tienanmen i w mauzoleum Mao Tse-tunga. Pisałem jeszcze mniej, bodaj tylko raz, o wierszach ich noblisty Seiferta, którego cenię na równi z wieloma innymi ważnymi poetami europejskimi.  Spojrzałem teraz na tamtą recenzję i wyłowiłem z niej kilka zdań: Widzi Seifert w rzeczywistości nieustanne dopełniające się misterium przemijania. Zadaniem poety jest pochwycić, utrwalić w słowie wyznaczniki wiecznie trwającego marszu, jego drogowskazy i kłody rzucane pod nogi. Sięga tym twórca do uczuć najprostszych, budując swój poetycki świat i dając odzwierciedlenie rzeczywistości w zgodzie z „ciszą, która jest w kraju”, w zgodzie z „mglistym rankiem wstającym listopadowo”. Najpiękniejsze wiersze Seiferta ogniskują się wokół dwóch jakby praźródeł tej poezji, wiecznie podsycających ogień natchnienia – matki i ojczyzny. Czasem te dwa, jakże ludzkie słowa, używane są zamiennie, czasem się na siebie nakładają. Wspomnienie o matce, to dla poety powrót do „świętego czasu”, do bezpieczeństwa i miłości. Powroty w ramiona ojczyzny, to smutna zaduma nad mechanizmami historii, radość i śmiech zatopionych w miłości dziewcząt, ale też smutek i rozpacz, walka i trwanie na posterunkach czasu. Często Seifert ogranicza pole swojej poetyckiej penetracji do obszaru miasta. Jest ono dla czeskiego twórcy swoistą świątynią, gdzie poeta-augur odczytuje ze znaków wróżebnych kształt nadchodzących dni.

Od wielu lat Kundera kandyduje do Nagrody Nobla, ale wciąż odstawiany jest na boczny tor. Prawdopodobnie jego przeznaczenie będzie takie, jak naszego Zagajewskiego, który był przygotowywany przez ważne gremia, miał wszystko, co trzeba, liczne przekłady książek, podążał drogą ważnych światowych nagród i wyróżnień, dano mu Legię Honorową i doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, a jednak przegrał wszystko z Tokarczuk.   

Grób Adama Zagajewskiego w Krakowie

DUDEK

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 268003563_10226568791982104_5361877931973858462_n.jpg
Foto Wong Sifu

To dziwne, że nie poświęciłem jeszcze osobnego wpisu jednemu z najpiękniejszych ptaków świata – dudkowi (Upupa epops). Jego wspaniały czub, albo jak kto woli pióropusz, należy do najwyrazistszych ptasich emblematów w przyrodzie. W Polsce bardzo mało miałem spotkań z tym drzewnym indywidualistą, ale napatrzyłem się na kilka osobników na Wyżynie Tybetańskiej w mieście Xining. To był rok 2009, gdy spacerując nad rzeką, natknąłem się na dudki przelatujące z drzewa na drzewo i pozwalające podejść dość blisko. Natychmiast usiadłem na ławce i bodaj przez pół godziny studiowałem ich zachowanie, starałem się utrwalić w pamięci oryginalny wygląd i kształt, a nade wszystko urok chwili, danej mi nieoczekiwanie w dalekim, wielkim kraju. Rzeczywiście barwę tułowia dudka określić należy – jak w wielu leksykonach ornitologicznych – jako gliniasto-pomarańczową, w oczy rzuca się też czarno-biały, pręgowany grzbiet oraz czarny ogon z białą przepaską i czub z czarnymi zakończeniami piórek. Charakterystyczny jest też jego długi, zakrzywiony dziób, służący do wydobywania larw owadów z ziemi i ze spróchniałych drzew, absolutnie nie nadający się rozłupywania czegokolwiek. Kontrapunktem dla pięknych barw tego mieszkańca przestworzy jest cuchnąca substancja, którą młode osobniki wystrzeliwują w kierunku intruzów, starających się złowić je w gniazdach. Dudek zamieszkuje niemal całą Eurazję od Atlantyku po Pacyfik, a na południu północno-zachodnią Afrykę, łącznie z częścią subsaharyjską, z kolei na północy granicą dla niego jest Bałtyk i jezioro Bajkał. Przeloty dudków, od marca do maja i od sierpnia do października są niezwykle zjawiskowe, a punktami docelowymi są ciepłe krainy położone na południu Europy i Azji. Nie miałem wiele spotkań z dudkami w Polsce, bo jest on u nas nielicznym lub średnio licznym ptakiem lęgowym, bytującym zwłaszcza w dolinach większych rzek, takich jak Wisła, Odra, Warta, Noteć, Bug, Narew czy Pilica. Ornitolodzy nie wskazują wyraźnego dymorfizmu płciowego, a jedynie podkreślają, że samice są nieco mniejsze od samców i mają lekko stonowane barwy piór. Ptaki te mają ciemnobrązowe oczy i szare nogi, a ich wielkość określa się jako zbliżoną do turkawki i trochę większą od szpaka. Ich lot jest falisty i pozornie niezdarny, porównywany do sposobu poruszania się motyli lub nietoperzy, ale przecież potrafią też zataczać piękne, regularne okręgi i lądować z fantazją na płotach, gałęziach drzew i dachach domostw. Dudki żywią się drobnymi bezkręgowcami i ich larwami, przede wszystkim turkuciami podjadkami, pasikonikami i chrabąszczami, ale nie stronią też od mrówek, much, ślimaków, dżdżownic i motyli. Prawdziwą ucztą są dla nich małe żaby i jaszczurki, które okraszają drobnymi owocami i nasionami roślin. Na Wyżynie Tybetańskiej zauważyłem, że upolowane owady miażdżą dziobem, podrzucają w górę i łykają, gdy spadają do ich gardeł. Z racji tego, że dudki lubią żerować na ziemi, ich gniazdo zwykle ulokowane jest dość nisko, w dziupli wierzby, w norach skarp i urwisk, na stertach kamieni lub pod okapem opuszczonych budynków. W mitologii greckiej w dudka zamieniony został Tereus, morderczy syn Aresa, który uwiódł Filomelę, a potem uciął jej język, by nikomu o tym nie mogła powiedzieć. Zacząłem od chińskich dudków, więc kończę takim samym akcentem, publikując wspaniałe fotografie chińskiego naturalisty Wonga Sifu.

Foto Wong Sifu
Foto Wong Sifu
Foto Jacek Lebioda

* * *

Saturn

Przebudziłem się w środku nocy, wstałem z łóżka i poszedłem na górny poziom mojego domu. Nie zapaliłem światła, otworzyłem okno balkonowe i stanąłem w nim, natychmiast czując lodowaty powiew kosmosu. Tym razem wiatry rozwiały jesienne szarugi i chmurne zwaliska, a w górze zalśniły iskry gwiazdozbiorów, nie tak wyrazistych jak latem, ale dających się wyodrębnić. Wiedziałem, że kluczem będzie tutaj spojrzenie na południowo-zachodnie niebo i wyodrębnienie gwiazdozbioru Koziorożca, w którym w listopadzie można dostrzec Jowisza i Saturna. Chłód był coraz dotkliwszy, a bawełniana koszulka nie chroniła przed nim, więc rzuciłem jeszcze okiem na Wenus, ulokowaną niżej zachodniego horyzontu i zamknąłem okno. Idąc, na dół do łóżka i wtulając się w poduszkę, myślałem o kosmicznych ogromach i zjawiskowych obiektach kosmicznych. Z tych wyżyn  ludzkiej świadomości i wiedzy astronomicznej, lekko, leciutko, zsunąłem się ku przepaściom snu.

%d blogerów lubi to: