Jan Górec-Rosiński należy do najbarwniejszych postaci życia kulturalnego na Pomorzu i Kujawach i dzieki temu znany jest też w całym kraju. Od chwili debiutu w 1963 roku, opublikował ponad pięćdziesiąt książek – od osobnych tomów i wyborów wierszy, poprzez zbiory esejów, do powieści. Do tego dodać trzeba wieloletnią redakcję poczytnego tygodnika „Fakty”, a potem „Metafory” i tworzenie kolejnych tomów biblioteki kwartalnika. Teraz do tego niezwykle rozległego dorobku dochodzi jeszcze ogromnych rozmiarów dramat. Górec-Rosiński w didaskaliach, tak anonsuje ów utwór: „Mesjasz zbuntowany”to apokryficzny, poetycko-filozoficzny dramat, którego źródłem jest Zapis, znaleziony przez autora w Pompei. Anonimowy świadek relacjonuje niezwykłe dzieje Przybysza, którego sąd pompejański skazał na śmierć za głoszenie nauk przypominających zasady religijne w Qumran. Zapis jest łaciński, na pergaminowym zwoju, częściowo zwęglony. Najbardziej zdumiewa data, miejscami zatarta, którą znalazca uznał za rok 2357! Być może zatarte cyfry mówią o roku 2137 lub o innym czasie, gdyż uszkodzenie cyfr uniemożliwiło rzeczywiste ich odczytanie. Autor Zapisu zapowiada wydarzenia, które nastąpią w trzecim tysiącleciu w związku z pojawieniem się Mesjasza.
Zakrój tego dzieła jest zdumiewający – sędziwy poeta zapragnął w nim zmierzyć się ze swoją podstawową obsesją twórczą – szukaniem odpowiedzi na pytanie o świętość i boskość. W wielu utworach Góreca-Rosińskiego pojawiały się próby mówienia językiem kulturowego przekazu, ale dopiero w tym dramacie stał się elementem dyskusji – pulsującym podskórnie wołaniem z głębi dziejów. Jak pisze Piotr Kuncewicz: Teraz postanowił zwieńczyć swoją twórczość dziełem prawdziwie ogromnym, w którym niełatwo się rozeznać i niełatwo je ocenić. „Mesjasz zbuntowany” to przecież prawie pół tysiąca stron: kolos! Trudno nawet powiedzieć jaki to gatunek: dramat? poemat? poemat dramatyczny? Jeśli tak, to dramatyczne didaskalia także zostały napisane – wzorem klasyków eposu – wierszem i chyba należą do najlepszych fragmentów utworu. Łączy się w nim wszystko – tradycja romantyczna, dialogowany traktat filozoficzny, odniesienia do współczesności, romans. Zadziwiony czytelnik kapituluje przed tą niezwykłą epopeją, może ją albo odrzucić całkiem, albo zaakceptować – także w całości. Myślę, że trzeba uznać prawo starego poety do tak gigantycznego owocu, na który składają się przemyślenia całego życia. Kuncewicz nie formułuje jednoznacznej oceny dramatu, bo wszelka jednoznaczność w zderzeniu z ogromem poruszanych przez Góreca-Rosińskiego spraw, skazana jest na porażkę. Autor przecież sprytnie lawiruje pomiędzy doktrynami, nieustannie miesza wątki i zaciemnia obraz, ucieka w mit, a nawet w swego rodzaju fantazy. W takim kontekście szczególną wagę mają tutaj wspaniałe, barwne ilustracje Jacka Yerki z Nowego Jorku. To one w sposób znaczący współtworzą ducha tej opowieści, a nawet jakoś ukierunkowują odbiór.
Widzimy zatem wielkie miasta gdzieś nad chmurami, jakieś monstrualne twierdze, jakieś potoki rozgrzanej do czerwoności materii – widzimy gigantyczne postaci i takież rekwizyty rodem z malarstwa surrealistycznego. Dlatego czytelnik, obcując z tekstem Góreca, musi dostroić się do patosu malarskiego i poetyckiego, do póz bohaterów i autora. Słusznie zauważa Leszek Żuliński: Czyta się ten tekst, ten epicki dramat poetycki, jak pradawne dzieło o fundamentalnym przesłaniu; dzieło budzące szacunek swą unisonową tonacją, patyną stylu, liturgia namaszczenia, odczuwalnego jakby na potwierdzenie tezy Platona, że poeta jest medium, którym posługuje się Bóg, poeta jest ustami Boga. Tak traktowana poezja, sakralizowana, obarczona misją, mająca niepokorne przeświadczenie o swym boskim pomazaniu – to dziś już przeszłość. Górec-Rosiński łączy jednak w swoim dramacie przeszłość z przyszłością, a tradycję pożytkuje twórczo na potrzeby swojej wyimaginowanej krainy. Mówi o mesjaszu zbuntowanym, toczy dysputy i polemizuje z dogmatem, a może raczej opowiada własną historię poszukiwania ducha?
________
Jan Górec-Rosiński, Mesjasz zbuntowany. Dramat mityczny, Margrafsen, Bydgoszcz 2001, s. 496.
Od lewej: Wojciech Siemion, Jan Górec-Rosiński, Dariusz T. Lebioda
Małgorzat Hillar jest dzisiaj poetką prawie zapomnianą, a przecież trafiała do ważnych antologii liryki polskiej i była żywiołową uczestniczką życia literackiego po II wojnie światowej. Urodziła się w 1926 roku na Kociewiu, a potem jej losy splatały się ze Starogardem Gdańskim, Częstochową i Bydgoszczą, gdzie pracowała w latach 1945–1946 w Urzędzie Ziemskim. Studia w zakresie prawa podjęła w Uniwersytecie Warszawskim i odtąd jej dzieje związane były ze stolicą. W 1963 roku wyszła za mąż za znanego literata Zbigniewa Bieńkowskiego i urodziła syna Dawida, późniejszego poetę, laureata między innymi Nagrody Fundacji Kościelskich. Małżeństwo nie przetrwało próby czasu i zakończyło się rozwodem w 1970 roku, a potem alienacją autorki i chorobą alkoholową, z której pomogli dźwignąć się członkowie rodziny. Jej poetyckim debiutem była publikacją wiersza Słowa w „Nowej Kulturze” w 1955 roku, a jej pierwszym tomem poetyckim Gliniany dzbanek, wydany dwa lata później. Publikowała także w „Przedpolu”, „Twórczości”, „Zwierciadle”i w innych periodykach. Już w 1959 została członkinią Związku Literatów Polskich, zyskując wielu czytelników swojej twórczości. Do jej erotyków muzykę skomponował Tadeusz Baird i utwory te zostały wykonane podczas Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”. Poetka zmarła w 1995 roku i w tymże samym przedziale czasowym ukazał się jej ostatni zbiór wierszy, zatytułowany Gotowość na zmartwychwstanie. Dzisiaj pamięć o tej autorce kultywuje się głównie na Kociewiu, gdzie działa Gminna Biblioteka Publiczna im. Małgorzaty Hillar i Towarzystwo Społeczno-Kulturalne jej imienia (Zblewo) i gdzie jest skwer jej dedykowany (Piesienica).
Wraz z pojawieniem się w naszej literaturze Orientacji Poetyckiej Hybrydy wzrosła ranga ujęć pokoleniowych, zarówno w publikacjach prasowych, antologiach, jak i w krytyce literackiej. Ogromne zasługi w tym zakresie miał Jerzy Leszin-Koperski, a sekundował mu udanie Andrzej Krzysztof Waśkiewicz. Ten duet wylansował sporo antologii, moderował wydawanie dużych periodyków, jak „Orientacja” i „Integracje”, a także animował ruch literacki na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ich uwadze nie mógł umknąć żaden wyrazisty, generacyjny manifest poetycki, dlatego też wysoko zaczęli oni cenić wiersz Małgorzaty Hillar pt. My z drugiej połowy XX wieku. Szybko utwór ten zyskał sławę i przedrukowywany, powielany i przepisywany, zaczął żyć swoim wewnętrznym rytmem. Dzisiaj jest tyleż zabytkiem literackim, co zdumiewającą syntezą świadomości młodego pokolenia, dojrzewającego po II wojnie światowej. Ci ludzie mieli swoje ideały i szczytne marzenia, a wychowani w państwie komunistycznym, poddawani byli naciskom propagandowym. W drugiej połowie dwudziestego wieku zaczęło się wychwalanie sukcesów naukowych i lotów kosmicznych. Gagarin pomknął w kosmos, po nim uczynił to astronauta amerykański Allan Shepard, a potem lądownik Apolla 11 osiadł na księżycowym gruncie i Neil Armstrong mógł wypowiedzieć słynne zdanie o małym kroku człowieka i wielkim skoku ludzkości. Hillar wskazuje te osiągnięcia, ale jednocześnie wprowadza do wiersza wyraziste kontrapunkty: My z drugiej połowy XX wieku/ rozbijający atomy/ zdobywcy księżyca/ wstydzimy się/ miękkich gestów/ czułych spojrzeń/ ciepłych uśmiechów. Ten zabieg poetycki powoduje, że ludzie stają się jak maszyny i przejmują ich zimny automatyzm. Z jednej strony są osiągnięcia urządzeń i posługujących się nimi ludzi, a ze strony drugiej mamy do czynienia ze swoistym odczłowieczeniem kochających i czujących istot. W epoce, wskazanej w tytule i pierwszym wersie utworu zdobycie księżyca ważniejsze jest od empatii, a praca w instytucie jądrowym od czułości i życzliwości. To jakby wyznaczniki osób, którymi szczyciły się państwa totalitarne, uznające takie postawy za wyższy poziom rozwoju świadomości materialistycznej.
Istoty wyjątkowo wrażliwe i czujące więcej od innych, by przetrwać albo ukryć się w tłumie, zaczynają funkcjonować w świecie mimikry i nieustannego udawania. Wszak schwytanie ich w momencie okazywania sobie czułości, mogłoby zostać uznane za słabość. Państwo socjalistyczne szerzyło kult tężyzny fizycznej, siły i wiary w swoją potęgę, manifestując to na plakatach i przypominając stale na specjalnych planszach propagandowych. Bohaterowie i bohaterki wiersza Hillar rozumieją zakłamanie rzeczywistości, w której przyszło im bytować i zachowują się tak, jakby to nie robiło na nich żadnego wrażenia: Kiedy cierpimy wykrzywiamy/ lekceważąco/ wargi/ Kiedy przychodzi miłość/ wzruszamy pogardliwie/ ramionami. Ból i uczucia są dla ludzi słabych, co nie znaczy, że nie mają zupełnie znaczenia – samo ich pojawianie się w tym świecie, świadczy o tym, że jest on realny i oprócz udawania, mamy w nim do czynienia z prawdziwymi odczuciami. Miłość jednak pojawia się w nim, a tylko podpatrzona u zwierząt mimikra, każe manifestować pogardę dla niej i upodabniać się do postaci z przekazów ideologicznych. Ból też jest realny, ale domaga się lekceważenia, bo inaczej przybrałby formę permanentną i stałby się narzędziem nacisku. Człowiek drugiej połowy dwudziestego wieku, wtłoczony w uniform, rodem z utopijnych powieści Orwella czy Huxleya, musi udawać, że jest silny i podkreślać to w specjalny sposób: Silni cyniczni/ z ironicznie zmrużonymi/ oczami. Trudno dzisiaj powiedzieć czy wiersz poetki był rodzajem gry z cenzurą, czy też miał charakter intymnego wyznania kobiety, która nauczyła się funkcjonować w świecie pełnym realnych zagrożeń. Niewątpliwie był potwierdzeniem nieustannego udawania i skargą nadwrażliwej istoty: Dopiero późną nocą/ przy szczelnie zasłoniętych/ oknach gryziemy z bólu/ ręce/ umieramy z miłości. To przecież jest wyraziste przywołanie lat wojennych, kiedy trzeba było szczelnie maskować okna i czekać aż ucichną sygnały dźwiękowe więziennych pojazdów, aż patrole przejdą ulice i zamkną się w koszarach. Tylko wtedy pojawi się hermetyczna przestrzeń, w której kobieta będzie mogła być kobietą, ból bólem, a miłość miłością. Tylko wtedy, przez chwilę, ludzie będą znowu ludźmi…
Darbon ulokował się w środku oddziału i mknął w szyku, przez cały czas pilnując by jego kształty układały się w jednej linii z najbliższymi towarzyszami. Nikomu o tym nie mówił, ale od dłuższego czasu prześwitywały w jego świadomości tajemnicze obrazy, twarze i gesty, pojedyncze zdarzenia i całe ich ciągi. Teraz wpatrywał się w poślednią wieżę, przybliżającą się i potężniejącą z każdą chwilą, pełną zakamarków i okrągłych okien, z których wylatywali uskrzydleni. Za nią ciągnęły się niebieskawe wzgórza, choć mogły to też być chmury układające się warstwami. Od nieustannego pędu łzy pojawiły się w jego oczach i obrazy zaczęły się zamazywać, lekko przechodzić ku wizji ogromnego zamczyska z czerwonej cegły, ulokowanego przy zamulonej odnodze wielkiej rzeki. Ogromne budynki, kryte dachówkami otoczono wysokim murem strzelały w niebo, a wjazd na dziedziniec dodatkowo chroniły dwie wysokie baszty z dachami przypominającymi zwieńczenie wiejskich, walcowatych barci. Na chwilę powrócił obraz pośledniej wieży, ale zaraz utonął w sinej mgle i Darbon znalazł się w długim korytarzu, prowadzącym do wielkiego refektarza. Miał na sobie zbroję okrytą białym płaszczem z czarnym krzyżem, a tuż za nim podążał giermek, odziany w kaftan z sarniej skóry i kilku knechtów w hełmach, uzbrojonych w krótkie miecze. Szli tak dość długo, ale przed refektarzem Henryk, bo tak tam miał na imię, skręcił ku wąskiemu przesmykowi, którym powędrował do swojej komnaty. Wszedł do niej wraz z giermkiem i odprężył się widząc ogromną balię napełnioną gorącą wodą, przy której uwijały się dwie piękne kobiety, odziane tylko w białe koszule. Po trudach długiej drogi w siodle o niczym innym nie marzył, jak tylko wejść do ukropu i wypić kielich czerwonego wina. Stanął na specjalnym podwyższeniu na środku komnaty, a giermek zaczął zdejmować z niego zbroję, odpinać pasy i specjalne metalowe zatrzaski. Biały płaszcz z czarnym krzyżem położył na oparciu fotela, wielki miecz w srebrzystej pochwie umieścił na stole, na którym też poczęły lądować poszczególne elementy stalowej zbroi. Po chwili Darbon stał już nagi i poczuł swój intensywny zapach, wszak w tak długiej drodze nie miał okazji się umyć i teraz rozsiewał woń potu i uryny, mieszającą się z gorzkim smrodem, dobywającym się z miejsc intymnych. Nie czekając dłużej wszedł po specjalnych schodkach do balii i zanurzył się w wodzie, aż po czubek głowy, rozkoszując się przenikającym go gorącem. Po chwili wynurzył się i pozwolił by kobiety zaczęły wolno obmywać jego wciąż jędrne, czterdziestoletnie ciało, polewać je coraz to nowymi strumieniami, namydlać mydłem sprowadzanym z francuskich manufaktur. Przymknął oczy, gdy niewiasty zaczęły myć mu długie włosy i twarz, nie chcąc by mydliny dostały się do oczu. Gdy to uczynił, zobaczył w wyobraźni wielkie pole bitwy, zasłane trupami rycerzy z całej Europy, martwych koni, rozbitych wozów i gromadzących się już czarnych ptaków. Nie było mu dane stanąć do walki z poganami u boku Ulryka, ale hiobowe wieści lotem błyskawicy dotarły do niego.
Kobiety umyły go szybko i ustawiły się przy balii, gotowe wykonać każdy rozkaz, ale on zdawał się być zatopiony w modlitwie, odmawianej bezgłośnie z bolesnym grymasem na twarzy. W końcu otworzył oczy i chwycił kielich z winem, podany przez giermka, skinął też znacząco na służące, a te natychmiast zrzuciły koszule i weszły do balii, lokując się po obu stronach jego ciała. Dopiero w tym momencie odprężył się i odetchnął głęboko, odsunął od siebie grozę wiadomości, o przegranym starciu z wojskami polskimi i litewskimi. Po długiej, konnej gonitwie, poczuł teraz błogość niewyobrażalną, jakby znalazł się w raju. Zaczął delikatnie muskać obfite piersi kobiet, a te odwdzięczały się pieszczotą jego ud i brzucha, coraz to zapuszczając się w zakazane rewiry. Tym razem im na to pozwalał, bo bardzo już tęsknił za wieśniaczkami i potrzebował ich bliskości po makabrach opisów lipcowej sromoty. Czuł, że jego męskość nabrzmiała obficie i przyciągnął ku sobie jedną z pomocnic, lekko wnikając w jej ciało. Poruszył się kilka razy, szybko zyskał zadowolenie i odepchnął drugą z nich, także domagającą się specjalnej uwagi – dał znak giermkowi, a ten klasnął w ręce i dziewczęta szybko wyskoczyły z balii, sięgnęły po swoje odzienie i wyszły z komnaty. Pomocnik dolał mu wina i oddalił się do wysokiego, romańskiego okna, w całości wypełnionego barwnymi witrażami ze scenami z życia Maryi. Henryk przymknął oczy, a w całkowitej ciemności zaczęły pojawiać się ruchome obrazy – dom rodzinny w Turyngii, pierwsze rycerskie turnieje, pasowanie na rycerza i przywdzianie płaszcza zakonnego. Przez kształty pośledniej wieży zaczęli też prześwitywać znamienici rycerze z jego rodziny, a potem wszystko na moment zgasło, by wybuchnąć z nową intensywnością. Oto jedzie do Prus w charakterze gościa zakonu i zostaje jego pełnoprawnym członkiem, cenionym przez przyjaciół i znienawidzonym przez wewnętrznych wrogów. Potem obejmuje pierwsze komturie, dostaje się do polskiej niewoli i zostaje szczęśliwie oswobodzony przez zakonników, kierujących się ku wielkiemu miastu, by je oblegać i zdobyć. I jeszcze ten lipcowy dzień, gdy umyślny przybył do niego niemal z samego pola wielkiej bitwy i opowiedział o masakrach i ostatecznej przegranej. Nie wahał się ani chwili i zarządził wymarsz do Marienburga, gdzie zapewne skierują się pogańscy wrogowie, by bez litości dobić święty zakon. Wielokrotnie ostrzegał Ulryka, że jego polityczna napastliwość doprowadzi do klęski, ale mistrz nie słuchał go, przekonany o tym, że zakon jest pod specjalną pieczą Bożej Opatrzności.
Darbon wielokrotnie chciał powiedzieć Yasmenowi o tym, czego doświadczał, ale lękał się zrelacjonować wizję, która wracała do niego jak zły sen i męczyła skołataną wyobraźnię. Był w głównej sali wysokiego zamku, gdzie zgromadzili się najznamienitsi zakonnicy i w uznaniu zasług dla obrony wielkiego zamczyska, obwołali go nowym mistrzem zakonu. Lękał się przyjąć ten zaszczyt, ale korciło go, by ukarać wrogów w białych płaszczach, pojawiających się nie wiadomo skąd. Chciał też prowadzić pokojową politykę, przypominając najbardziej jazgotliwym braciom, że zostali powołani by służyć ubogim i odbywać krucjaty ku krainom opanowanym przez pogan. Od Jerozolimy po ziemie Prus Wschodnich, Łotwy i Estonii mieli nieść słowo Boże i poszerzać granice chrześcijaństwa. Szybko wszakże przekonał się, że tylko miecz może zaprowadzić porządek, a przelana krew tyle waży, co topniejący śnieg. Odtąd miał już dwa oblicza, to widzialne, uduchowionego męża, często leżącego krzyżem w kaplicy i modlącego się do matki Chrystusa i drugie – okrutnego mordercy, każącego ścinać przeciwników i mordować niewinnych ludzi. Współbracia zaczęli szeptać, że opętał go szatan, a okrwawiona szubienica stała się jego herbem. Coraz częściej słyszano jak rozmawia z kimś w pustej komnacie, jak przekrzykuje straszliwe wrzaski, dobiegające jakoby z samych czeluści piekielnych. Podpisał pokój z wrogami, ale nie przestał zbroić zakonu i szykować go do walki z sąsiadami. W pewnym momencie zaczął widzieć straszliwego demona z ciałem ogromnego jaszczura i twarzą komtura Michaela Küchmeistra von Sterberga, śmiejącego się szyderczo i obnażającego okrwawione kły. Ostatecznie przegrał z nim walkę o tron i na dziesięć lat uwięziono go w lodowatej celi, co zniszczyło jego zdrowie i szybko doprowadziło go do śmierci. Stronnicy wroga zadbali o to, by jego ciało nie zostało złożone w podziemiach stolicy i wywieziono je w niewiadomym kierunku. Darbon wiedział, że złożono je w krypcie katedry wschodniej komturii, razem z dwoma innymi wyklętymi mistrzami zakonu i tak zamaskowano pochówek, by nikt o nim nie wiedział. Teraz, gdy zbliżał się do celu kolejnej anielskiej wyprawy, a nieprzebrane rzesze uskrzydlonych duchów, lecących w dal, napełniały jego serce otuchą i wiarą w opiekę Boga, usłyszał nagle w sobie niepokojący głos:
– Henryku nie ukryjesz się przede mną… znajdę cię w niebie i w najgłębszych matniach piekła…
Początkowo myślał, że to któryś ze skrzydlatych współbraci zrobił mu psikusa, wszak Okinages lubował się w tym, ale gdy na pierwszym mijanym wzgórzu pojawiła się twarz jego największego wroga, wzdrygnął się i przerażony i pomknął w stronę Yasmena. Dowódca zdziwił się nagłym pojawieniem się Darbona i bez słów upomniał go, by go nie wyprzedzał. Zagłębił swoje myśli w jego wnętrzu, ale niczego nie zobaczył, jakby jakaś siła chciała zamaskować wszystko przed nim. Tylko gdzieś tam, pośród białych chmur i oparów, otoczony wielkimi płatami błękitu pysznił się wielki średniowieczny zamek, z basztami i wieżami, otoczony murem i odbijający się w wodzie, płynącej przed nim rzeki. Już chciał zgasić w sobie tę wizję, gdy nagle zobaczył wiele ciał bujających się na sznurach i Nicolasa von Renisa prowadzonego w powrozach na rynek miejski. Zobaczył też Darbona w zbroi i szatach mistrza zakonu, piętnującego tajne sprzysiężenie braci i nakazujący ściąć jego przywódcę.
– Nieszczęsny bracie, cóżeś ty uczynił w tych mrocznych czasach…- powiedział ni to do siebie, ni do Olinopasa.
Darbon, gdy to usłyszał, czmychnął z powrotem ku środkowi oddziału i zatopił się w ponurych myślach. Nie wiedział jak to się stało, że znalazł się pośród aniołów, przecież był lubieżny i łakomy, mordował ludzi i palił ich chaty, często też drwił z Boga, modląc się do niewidzialnego demona.
– Muszę uważnie mu się przyglądać – szepnął Yasmen i skierował oddział ku najwyższym półkom pośledniej wieży – Czasem demony przenikają tutaj i pozostają w uśpieniu…
W związku z pisaną powieścią pt. Bromberg przeprowadziłem historyczne dochodzenie i wybrałem się samochodem do Goncarzewa, nieopodal mojego miasta. Starczyło minąć Osową Górę, przemknąć do Wojnowa i Sicienka i już pojawiła się niewielka wieś, w której 9 września 1893 roku urodziła się Margarete Boden, zapisana w historii jako żona Heinricha Himmlera, jednego z największych oprawców nazistowskich. Kobieta musiała być w młodości bardzo kochliwa, bo szybko wyszła za mąż, przyjęła nazwisko Siegroth i również ekspresowo, rozwiodła się z owym tajemniczym mężczyzną, o którym niewiele wiemy. Może po tym zniknęłaby w otchłaniach historii, gdyby nie wybrała się na wakacje do Włoch i w pociągu nie poznała przyszłego kata narodu żydowskiego. Kobieta wychowała się w bogatym majątku ojca i szybko zasłynęła w okolicy z delikatnej urody. Lubiła wtedy wędrować po polach i często zachodziła też na niewielki cmentarzyk ewangelicki w jej wsi, gdzie składała polne kwiaty na niemieckich grobach. Dzisiaj Goncarzewo jest typową polską wioską, z zabudową z czasów PRL-u, powoli zyskującą nowe, nowocześniejsze domostwa – łatwo też możemy sobie wyobrazić jak wyglądało to miejsce w czasach pruskich, zatopione pośród łanów złocistych zbóż, ocienione sadami jabłoni, śliw i grusz. Ojciec Margarete – Hans Boden – pochodził z Pyritz, historycznego miasta pomiędzy Gorzowem a Szczecinem, które w polskich czasach nazywało się Pyrzyce. Zapewne on zadecydował, że wraz z żoną Elfride przeniosą się bliżej wschodniej granicy Rzeszy, gdzie były lepsze warunki prowadzenia gospodarki rolnej. Wszak pod koniec dziewiętnastego wieku i na początku następnego stulecia nikt nawet nie przypuszczał, że Niemcy utracą te ziemie i będą musieli wynosić się na zachód. Jak zwykle w rodzinach gospodarskich, gdzie potrzebne były ręce do pracy, Margarete dorastała w rustykalnych przestrzeniach z dwoma braćmi i trzema siostrami. Z tamtych czasów zapamiętała wyprawy bryczkami do pobliskiej wsi Klein Sittno (Sicienko), gdzie w dużym kościele protestanckim pastorem był dr. Oswald Teper, misjonarz z Chin. To on udzielił jej pierwszego ślubu i później wielokrotnie opowiadał o sztuce i kulturze Kraju Środka. Te barwne narracje powodowały, że w jej wyobraźni pojawiały się wielkie rzeki, ośnieżone szczyty i dziwne zwierzęta, a nade wszystko nieprzebrane rzesze skośnookich ludzi.
Kępa roślinności w Goncarzewie kryjąca w sobie stary ewangelicki cmentarzyk
Himmler zauroczył się, nieco już korpulentną blondynką, i zaczął prowadzić z nią korespondencję, w której podkreślał, że wyczuł w niej niezwykle energiczną osobę. W systemie jego poglądów na temat czystości rasy germańskiej, takie kobiety miały w przyszłości rodzić nowych Niemców. Margarete miała niebieskie oczy, burzę jasnych włosów i do tego jeszcze była pielęgniarką, co miało dodatkowy walor utylitarny dla agronoma, robiącego oszałamiającą karierę w partii nazistowskiej. Nie przeszkadzało mu, że była od niego starsza o siedem lat, wszak wyczuwał, że jako reproduktorka podoła zadaniom żony, a dodatkowo będzie u jego boku wyrazistą manifestacją cech aryjskich. Podobało mu się też i to, że Margarete umiała brać sprawy w swoje ręce i realizować trudne przedsięwzięcia. Po tym jak ojciec dopomógł jej w kupnie udziałów w berlińskim domu opieki, zaczęła go prowadzić i pracować w nim jako siostra przełożona, z bardzo dobrą pensją. Połączyła ich także wspólna nienawiść do Żydów, których oboje określali jako motłoch. Żona Himmlera poznała ich w Brombergu, gdzie zaczęła uczęszczać do szkół dla dziewcząt i gdzie często chodziła do Teatru Miejskiego. Miasto rozwijało się wtedy w zawrotnym tempie i szybko zaczęto je określać jako kleine Berlin, a wielkie parki i reprezentacyjne budynki użyteczności publicznej wyrastały każdego roku jak grzyby po deszczu. Córka bogatego junkra z Goncarzewa nie mogła wszakże zaakceptować powiększającej się społeczności żydowskiej, manifestującej swoją odrębność i bogacącej się na podejrzanych interesach. Młode małżeństwo często prowadziło długie dysputy – on mówił o nadużyciach w Republice Weimarskiej i inwazji Żydów w Niemczech, a ona wspominała swoje bydgoskie lata i także w negatywnym świetle przedstawiała tendencje filosemickie władz miasta, w którym się kształciła. Himmler był dumny, że jego żona brała udział w Brombergu w licznych uroczystościach o charakterze narodowym, a potem została pielęgniarką i na frontach pierwszej wojny światowej pielęgnowała rannych żołnierzy niemieckich. Z wielkim żalem opuszczała rodzinne Goncarzewo, gdy ziemie te po Traktacie Wersalskim przyznano Polsce, ale też szybko zaaklimatyzowała się w Berlinie, który był dla niej nowym wyzwaniem i szansą na osiągnięcie określonego statusu społecznego.
Niszczejące pozostałości po cmentarzu
Himmlerowie pobrali się w 1928 roku, a rok później na świat przyszła ich jedyna córka – Gudrun. Kupili niewielki majątek, niedaleko Monachium, gdzie on wrócił do swoich pasji rolniczych, uprawy ziół i hodowli kurczaków, a ona mogła organizować rauty i zapraszać żony innych ważnych nazistów. Wstąpiła też do NSDAP i szybko stała się ważną postacią w środowisku, generując tyleż pochlebnych, co negatywnych opinii. Niektóre z żon przywódców III Rzeszy zauważyły, że miała przemożny wpływ na męża, otaczała go opieką, a nawet tolerowała to, że szybko znalazł sobie kochankę. Była nią Hedwig Potthas – prywatna sekretarka, doskonale wykształcona, władająca obcymi językami, a nade wszystko o dwanaście lat młodsza od Reichsführera SS. Szybko urodziła mu syna i córkę, co nie było tajemnicą w ówczesnych niemieckich gremiach dygnitarskich i traktowane było jako powiększanie zasobu czystych Aryjczyków. Małżeństwo z Margarete szybko zamieniło się w związek na odległość – on stale podróżował do wielu miejsc okupowanych przez Niemców, a ona, jako nadinspektorka Niemieckiego Czerwonego Krzyża jeździła po Europie i troszczyła się o żołnierzy oraz volksdeutschów z okupowanych terenów. Jako fanatyczna wielbicielka Hitlera wierzyła w każde jego słowo i nawet, gdy wojna była już przegrana, głosiła rychły triumf III Rzeszy. Jej mąż, zdając sobie sprawę z konsekwencji swoich zbrodni na ludzkości, 23 maja 1945 roku popełnił samobójstwo, połykając cyjanek potasu. Po wojnie żona Himmlera i jego córka Gudrun przetrzymywane były w obozach dla uchodźców we Włoszech, Francji i w Niemczech, przez cały czas udając, że niczego nie wiedziały o zbrodniach męża i ojca. Ostatecznie Margarete uznano za osobę czerpiącą korzyści z nazistowskiego systemu i skazano ją jedynie na trzydzieści dni karnych robót. Nie wyzbyła się wszakże swoich narodowosocjalistycznych idei i mieszkając z córką, działała skrycie w organizacji pomagającej byłym nazistom. Choć zabrano jej emeryturę i pozbawiono praw wyborczych, żyła aż do 25 sierpnia 1967 roku, kiedy to zmarła w Monachium i została pochowana w niewiadomym miejscu. Jej i Himmlera córka odeszła z tego świata w 2018 roku.
Nagrobek nieznanej osoby w Goncarzewie
Moje historyczne dochodzenie nie odpowiedziało na pytanie, czy na zaniedbanym cmentarzu ewangelickim w Goncarzewie pochowani zostali jacyś krewni żony Himmlera. Obecnie znajduje się on w granicach niewielkiej wysepki roślinności, na rozległym, zaoranym polu i doskonale widać jak destrukcyjny charakter miał dla tej nekropolii upływ czasu. Od ostatniego pobytu Margarete w Gonarzewie, a być może też i na tym cmentarzu, minęło już ponad sto lat. Dzisiaj jest tam zaledwie kilka zniszczonych nagrobków, spośród których tylko na jednym z trudem odczytać można jakieś litery. Reszta zapadła się pod ziemię, albo została rozkradziona, z trudem też wyodrębnić można pośród hałd śmieci fragmenty muru cmentarnego z czerwonej cegły. Wszystko zarosły dzikie krzewy, w górę wystrzeliły rosochate drzewa, a zarośnięte doły świadczą o tym, że w jakichś momentach historii próbowano rozkopywać groby w poszukiwaniu kosztowności. Niczego nie dała też kwerenda w parafii w Sicienku, do której należał ten teren w czasach niemieckich, bo wszelkie dokumenty zostały zabrane za zachodnią granicę. Jakkolwiek by jednak nie było, bardzo prawdopodobne jest, że na tym opuszczonym poniemieckim cmentarzyku pochowano jakieś osoby spokrewnione z przyszłą żoną Himmlera. Zapewne wprowadzę wątek córki bogatego junkra z Goncarzewa do pisanej powieści, choć jeszcze nie wiem w jakim kierunku podążę. Możliwości narracyjnych jest tutaj sporo i są one bardzo pociągające z punktu widzenia strategii pisarskich… Wracając przez pole z samotnej kępy roślinności nie mogłem pozbyć się wrażenia, że stawiając tam kroki, dotknąłem jakiejś cząstki prawdziwej historii.
Pozostałości pocmentarne
Śmietnisko z widocznym fragmentem dawnego muru cmentarnego
Prezydent Leon Barciszewski stał na wyniosłym wzgórzu i odprowadzał wzrokiem siwą czaplę, lecącą majestatycznie w stronę horyzontu. Myślał o tym jak dziwne i nieprzewidywalne bywają ludzkie losy i jak zagadkowe jest przeznaczenie. Jeszcze trzeciego września był w Bydgoszczy, skąd ruszał samochodem do Włocławka na naradę prezydentów miast, zwołaną przez wojewodę pomorskiego Władysława Raczkiewicza, a potem dalej ku wschodniej granicy odrodzonej Rzeczypospolitej. Teraz przed oczyma przesuwały mu się ruchome obrazy, jakby wypływające z głębokiego jaru, widoku miasteczka Zaleszczyki i wielkiego zakola Dniestru. Niby patrzył na czaplę przemierzającą siną przestrzeń i coraz bardziej oddalającą się od niego, ale widział też dynamiczne kadry ze swojego życia. Oto jako młodzieniec wyjeżdża do Berlina, gdzie jest ślusarzem w wielkiej fabryce, a jednocześnie działa w licznych towarzystwach polonijnych, zyskując coraz większy szacunek. Zaczyna redagować i wydawać gazety dla Polaków, prowadzić działalność charytatywną i zostaje członkiem banku Skarbona. Już wtedy doskonale poznał Niemców, nauczył się ich języka, a powołanie do armii pruskiej w 1915 roku pozwoliło mu zorientować się jakie są nastroje w niemieckim społeczeństwie i wojsku, od feldfebla do generała.
Na szczęście Skarbona wyreklamowała go od poboru i mógł zająć się działalnością dyplomatyczną, którą tak sobie cenił. Może byłby wciąż konsulem generalnym w Berlinie albo konsulem pierwszego stopnia w Essen, ale zbyt często wdawał się w awantury z Niemcami, nie godząc się na ich drapieżność w stosunku do Żydów i chęć zdobywania nowych ziem przy pomocy ognia i żelaza. Czapla zakręciła lekko w lewo i mijała właśnie jedyny most na rzece, prowadzący na półwysep, a on wpatrywał się też w swoje lata gnieźnieńskie, gdy był tam burmistrzem miasta i próbował przeprowadzić reformy komunalne. Dopiero za drugim razem wygrał wybory prezydenckie w Bydgoszczy i w 1932 roku został zaprzysiężony na urząd. Przypomniało mu się pierwsze przemówienie, kiedy to zapewniał pracowników magistratu, że nie będzie nadużywał władzy, gdyż jego i podwładnych przełożonym będzie tylko miasto. Ukochał je od samego początku, a choć jego aura, po wieloletniej dominacji pruskiej, miała coś z eklektyzmu berlińskiego, dostrzegał też jego głębokie zakorzenienie w historii Polski. Lubił wraz z żoną, synem i córką spacerować nabrzeżem Brdy, a potem siadać w kawiarni Bristol, popijać kawę z mlekiem i delektować się ciastkami z kremem.
Po dojściu Hitlera do władzy coraz niespokojniej patrzył ku zachodniej stronie Polski, bo wiedział, że wojna jest nieunikniona. Z uwagą śledził niemieckie gazety, a potem dyskutował w gronie światłych ludzi jakie kroki powinien podjąć jako włodarz wielkiego pomorskiego miasta. Czym innym były jednak chęci, a czym innym możliwości w dobie ogólnoświatowego kryzysu ekonomicznego. Trudne było też lawirowanie pomiędzy dwoma krzykliwymi ugrupowaniami politycznymi – sanacją i endecją i utrzymywanie w ryzach największych radykałów pośród ludności niemieckiej. Chciał działać dla dobra ludności, więc angażował się w budowę miejskiego szpitala i elektrowni na Jachcicach, umożliwiał modernizację wiodących przedsiębiorstw – „Kabla Polskiego”, „Karbidu Wielkopolskiego”, rzeźni miejskiej i „Bydgoskiego Lloyda”. Uśmiechnął się do swoich myśli i odwrócił do tyłu, gdzie przy czarnym samochodzie Fiat 508 stała jego żona, ubrana w skromną, granatową garsonkę, zwieńczoną czarnym lisem. Jeszcze raz spojrzał na majestatyczne zakole Dniestru, na ledwo już widoczną czaplę, która zniżyła lot i kierowała się ku gęstym zaroślom nadrzecznym, po czym ruszył w kierunku samochodu. Tuż przy nim zatrzymał się i zwrócił się do małżonki:
– Zosiu, hiobowe wieści dotarły do mnie wczoraj z Bydgoszczy… politykierzy oskarżają mnie o defraudację pieniędzy miejskich…
– Ciebie kochanie, najuczciwszego człowieka pod słońcem…? – zdziwiła się dama.
– Wiesz jacy oni zawsze byli swarliwi… Mój wyjazd stał się dla nich znakomitą okazją do artykułowania kłamliwych oskarżeń – Ciągnął prezydent – Ale to jeszcze nie byłoby najgorsze… zawsze radziłem sobie z pomówieniami…
– A cóż mogłoby być gorszego Leonku od szargania twojego dobrego imienia? Zdrowie i siły oddałeś temu miastu –oburzyła się kobieta.
– Losy jego mieszkańców… – odpowiedział Barciszewski i otarł łzę z kącika lewego oka – Straszne informacje o rozstrzelaniach, uwięzieniach i groźbach…
– Tyle dobrego zrobiłeś dla społeczności niemieckiej… tylu ich pracodawcom pomogłeś przetrwać po powrocie Pomorza do macierzy – lamentowała Zofia.
– To teraz nie ma najmniejszego znaczenia… – odrzekł Leon – Jest wojna sprowokowana przez tego drania Hitlera i niewinni ludzie zginęli przy kościele szwederowskim, miały też miejsce rozstrzelania na Rynku Piłsudskiego, tuż przy kościele…
– Co ty mówisz…? – prawie krzyknęła kobieta i załamała ręce.
– Tak, to prawda… – potwierdził – otrzymałem te informacje drogą radiową, od oficera, którego poznałem w Warszawie – Doprawdy nie wiem, co robić? Musimy wszakże podjąć jakąś decyzję…
Wsiedli do samochodu i ulokowali się na tylnym siedzeniu, on z lewej strony, ona z prawej. Gdy pojazd ruszył, odruchowo zbliżyli ku sobie ręce i poczuli ich ciepło – wszak zbliżał się mrok i nadciągał chłód, a kilka minut byli na dworze. Gdyby ktoś pozostał przy drodze, tuż przy koleinach wydrążonych przez koła ciężkiej limuzyny, ujrzałby jak raz po raz zanurza się ona w parowach, a potem wypływa ku górze, by w końcu długim zjazdem skierować się ku mostowi na Dnieprze, prowadzącym do centrum miasteczka. Zofia patrzyła na krajobraz za bocznym oknem i martwiła się tym, co powiedział jej mąż, tym bardziej, że ostatnio miała dziwne, symboliczne sny, związane z męką Chrystusa. W jej mózgu pojawiały się niezwykle realistyczne obrazy biczowania, dręczenia, chłostania i przybijania Jezusa do belek, ale ostatniej nocy sen był tak straszliwy, że aż przebudziła się z krzykiem. Śnił się jej Syn Boży wędrujący z krzyżem na Golgotę, popychany przez rzymskich żołnierzy, opluwany przez gapiów, upadający pod ciężarem i znowu pnący się w górę z masywnym drzewcem na plecach. W pewnym momencie zachwiał się na nogach i jeszcze raz upadł z impetem na ziemię, a Rzymianin doskoczył do niego i zaczął go bić dużym flagrum, zakończonym metalowymi kulkami i haczykami. Jej przebudzenie spowodował obraz twarzy skazańca, początkowo niewyraźny, ale potem zmieniający się w krwawe oblicze jej męża, ze szpiczastą bródką i prostymi wąsami nad górną wargą. Bicz straszliwie ranił jego bok i plecy, wyszarpywał kawałki mięsa z ramion i nóg.
– Nie mogę przestać myśleć o biednych obywatelach Bydgoszczy – odezwał się cicho.
– Zrobiłeś wszystko, co było w Twojej mocy… – uspakajała go czule, ale zimny pot pojawił się na jej czole, gdy usłyszała odpowiedź.
Andrzej Kaliszewski jest poetą, krytykiem i wydawcą. Opublikował m. in. zbiory wierszy: Popiół (1976), Galop (1978) i Paszcza (1985) – a także książkę krytyczną poświęconą liryce Zbigniewa Herberta pt. Gry Pana Cogito (1982). Już w niej krakowski poeta określił swoją metodę interpretacji twórczości bliskich mu autorów; jakby w nieustannej walce i ścieraniu się sprzecznych żywiołów lirycznych. W przypadku Herberta była to więc próba ukazania jego bohatera, jako tego, który „staje na polu wiersza przeciwko stereotypowi bólu i stereotypowi poświęcenia”. Podmiot wierszy Herberta ukazany zatem został w sieci różnorakich sprzeczności i uwarunkowań i jako ten, któremu przyszło spełnić swoją misję, dać świadectwo, a nade wszystko jako ten, który w perspektywie mitu i kolejnych mitopoez urasta do miana „tego, który wie”. Kolejna książka krytyczna krakowskiego twórcy młodszego pokolenia poświęcona została innemu poecie, który podobnie jak Herbert debiutował na łamach „Życia Literackiego” w 1956 roku – Jerzemu Harasymowiczowi. Podobnie jak w przypadku Herberta, kiedy to studium Kaliszewskiego było pierwszą monografią poświęconą autorowi Trenu Fortynbrasa, tak i w tym przypadku – w trzydzieści dwa lata od momentu wspomnianej prezentacji piątki debiutantów – ukazuje się pierwsza monografia w całości poświęcona Harasymowiczowi i jego poezji. A nie miał tutaj Kaliszewski łatwego zadania, bo jak sam pisze we wstępie: Można bez większego ryzyka stwierdzić, iż ten pięćdziesięciokilkuletni poeta należy do najbardziej zagadkowych, kontrowersyjnych postaci w naszej literaturze powojennej.”
Studium to podzielone zostało na cztery działy: „Księstwa wewnętrzne”, „Karpaty – między Arkadią i Apokalipsą”, „Kraków – czynszowe Ateny”, i „Kresy”. Oś wywodu Kaliszewskiego osnuta została jakby wokół trzech wątków wiodących – pierwszy, to recepcja twórczości autora Cudów, analiza i dyskusja z licznymi głosami krytycznymi, adoratorami i zdecydowanymi oponentami. Drugi – to chęć odnalezienia kamieni granicznych genealogii samego Harasymowicza, korzeni biograficznych i wewnętrznych jego liryki, a trzeci, to próba analizy wierszy i tomików z punktu widzenia nauk teoretycznych o literaturze, a także próba uchwycenia i wskazania odrębnych pierwiastków tej liryki, całego wachlarza innowacji i oryginalnych ujęć tematów. Książka Kaliszewskiego napisana została z ogromną żarliwością – autor nie obawia się cytować głosów krytyków z czasu debiutu Harasymowicza, nawet jeśli są to dzisiaj autorzy dysponujący silnym orężem prasowym i określonym – bardzo rozległym – obszarem swoich wpływów. Nie obawia się cytować komicznych i błędnych sądów, nie obawia się przypominać absurdalnych dookreśleń. Ale narażając się ciętym polemistom, czyni to jakby dla dobra sprawy, pragnie ukazać w odpowiednim świetle narosłe wokół liryki Harasymowicza legendy, stereotypy i przeinaczenia. Opowieść Kaliszewskiego jest wartka, a narracja prowadzona z dużym znawstwem krytycznych reguł gry. Czytelnik przez cały czas ma wrażenie, iż obcuje nie tylko z książką, która w przystępny sposób omawia jedną z najbardziej brzemiennych w dzieła karier poetyckich po II wojnie światowej, ale także, iż ma do czynienia z koherentną w y k ł a d n i ą tej twórczości. Kaliszewski potrafi przemycać „między wierszami” cytaty i odniesienia i tak wkomponowywać je w ciąg logiczny wywodu, iż czytelnik nie zatraca poczucia ciągłości, wrażenia koherencji. To rzadka umiejętność w naszych czasach, gdy krytyk prezentuje portret poety złożony z fragmentów wierszy, cząstek opublikowanych i prywatnych wypowiedzi, zdań wyjętych z recenzji i szkiców oraz z ogólnego, zbierającego wszystko i podsumowującego, komentarza autora monografii. To cenna umiejętność, gdy w prasie króluje wszechobecna trzystronicowa recenzja, gdy krytycy wydają książki, klecąc je ze wcześniej opublikowanych not. Oczywiście nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, iż tacy krytycy, w dbałości o honoraria, upychają do swoich książek co się da. Kaliszewski natomiast specjalizuje się – jeśli można tak powiedzieć, czytając drugą książkę – w przemyślanych od A do Z „studiach przedmiotu”. Po wnikliwej analizie poezji Zbigniewa Herberta, jednej z trudniejszych pod względem treściowym, interpretacyjnym i teoretyczno-literackim, krakowski krytyk wziął na warsztat poezję i poetę, którego dorobek na tyle przerażał polską krytykę, iż przez prawie dwadzieścia lat nie była ona w stanie zdobyć się na całościową analizę potwierdzoną publikacją książkową.
Dorobek Harasymowicza jest rzeczywiście imponujący, składający się z ponad trzydziestu zbiorów wierszy, licznych wywiadów, szkiców rozsianych po periodykach najprzeróżniejszych nacji, wreszcie ataków, wreszcie nagród i splendorów. Chociaż – jak wykazuje to Kaliszewski – Harasymowicza droga na parnas polskiej poezji wcale nie była łatwa, bo na początku walczono z poetą ostro. Czynili to nawet współdebiutanci z „Życia Literackiego”, jak choćby Bohdan Drozdowski. Dzisiaj kiedy patrzy się na dorobek Harasymowicza poprzez filtr wywodu Kaliszewskiego, nie można nie ulec fascynacji – wszak mamy oto poetę, który wbrew polskiej skłonności do fałszywej ascezy, tworzył nieprzerwanie przez ponad ćwierć wieku, miał odwagę być tylko poetą, nie pracować w żadnej instytucji i pisać. I choć często był atakowany, choć starano się z niego zrobić wioskowego lirnika, cepeliarza i świątkarza (Jan Marx), to jego kolejne poetyckie metamorfozy i rezurekcje muszą czytelnika dziwić i fascynować. Mamy wszak tu do czynienia z prawdziwym lirycznym fenomenem i autentycznym p o e t ą. Także młodsi autorzy atakowali Harasymowicza – twórcy Nowej Fali (Kornhauser) wyciągali jego „zajączki” i kpili z nich, ale przecież potem inni krytycy odpłacili im tym samym. Zarzucając poecie eklektyzm, wyciągając pojedyncze metafory, przypisując mu tandetne gusty i szafowanie licznymi pięknościami, sami zatracili się w swoich demaskatorskich zapędach. Stworzyli poezję, która nie wytrzymała naporu czasu; trudno dzisiaj byłoby wskazać konkretne wiersze, które w sposób jednoznaczny określić można by było jako modelowe czy uniwersalne dla poetyki Nowej Fali. A tymczasem takich wierszy Harasymowicza można by łowić z jego tomików na kopy. Gdy twórcy nowofalowi stworzyli ledwie kilka tomików i może dwa, trzy naprawdę wartościowe (Jednym tchem, Nasze życie rośnie czy Inna bajka), to tomiki Harasymowicza mają liczne wznowienia i w wielkich nakładach sprzedawane są w księgarniach. Stał się twórca Wesela rusałek niekłamanym poetą wszystkich ludzi, bez względu na wykształcenie, wykonywany zawód czy status społeczny, a to jest chyba jedno z największych wyróżnień. Te wiersze czyta się, o tych wierszach się dyskutuje, śpiewa się je i inscenizuje. Jak podpowiada Kaliszewski – do Harasymowicza przystaje chyba najlepiej dawne określenie „wieszcz”. A przecież jest to też poeta, który otwiera ciemne korytarze ludzkiej percepcji i każe błąkać się po nich jak w transie, twórca, który z równym wdziękiem i grozą opisuje przedziwne bachanalia Natury, jak i podąża, w kapturze nadrealnego proroka, poprzez zgliszcza spalonych cerkwi i lasów, twórca, który też tumani zwiewnością i ciepłem miłości, autor, który zmienia się z dnia na dzień – równie prawdziwy, gdy opisuje atmosferę baru w Krakowie, jak i gdy podąża brzegiem Popradu, czy gdy zastanawiają go i odmładzają przedziwni młodociani kontrkulturowcy, punki i różni życiowi wykolejeńcy.
Dobrze się stało, że zdolny krakowski krytyk, o wrażliwości poety, podjął się opisania tego fenomenu życia i poezji, tym bardziej, że jest to już drugi portret imaginowany i adnotowany poety z burzliwego pokolenia 1956, poety kontrowersyjnego i odkrywczego, najspokojniejszego ze spokojnych i buntownika, twórcy jakże zmiennego, choć też jak uświadamia to Kaliszewski – stałego w swych kreacjach. Wszak paradygmatem tej poezji nie jest jednak wymierna, konsekwentna przemiana form czy ukierunkowany rozwój świadomości estetycznej autora (w tej sferze znaczeń można tutaj mówić o jakiejś zawiłej sinusoidzie): jest nim natomiast wędrówka p o t e m a t a c h – k r a i n a c h, które z magiczną siłą metafory przeistaczają się w wielość poetyckich światów, o różnym stopniu realności. Poznajmy zatem te krainy, którymi nasz Książę Poezji włada. Zobaczmy, które okolice walczą w tej niepowtarzalnej federacji o palmę pierwszeństwa. Czytając tę monografię, uwierzmy krytykowi, uwierzmy poecie…
________________________
Andrzej Kaliszewski, Książę z Kraju Łagodności, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s.283.
Szybko docieramy do charakterystycznego budynku, patrzymy w górę i od razu przypomina mi się katastrofa z 28 lipca 1945 roku. Warto tu zacytować fragment mojego eseju pt. Nowojorczycy, w którym nawiązałem do tego zdarzenia. Przed Empire State Building stoi stary, krępy Afroamerykanin i przygarbionej, malutkiej żonie, trzymającej go pod ramię, opowiada coś w ożywieniu. Mijający ich szczupły i pachnący wodą kolońską policjant słyszy fragment opowieści. I tam, widzisz Darling, nad tamtym oknem, o tam na siedemdziesiątym dziewiątym… uderzył, a potem szczątki spadły na Trzydziestą Trzecią i Trzydziestą Czwartą… Był ogromny, większy chyba od tego, którym lecieliśmy z Nowego Orleanu… Policjant zaintrygowany przystaje i pyta czy czarny mężczyzna widział katastrofę na własne oczy. A jakże… byłem wtedy windowym przy platformie widokowej na osiemdziesiątym szóstym piętrze i cudem uniknąłem śmierci… Wszyscy moi znajomi zginęli… ogień buchał szybami wind i zabijał… O, o, o, tutaj, Darling, gdzie stoi teraz ta taksówka, spadł na ziemię… Policjant kiwa ze zrozumieniem głową i wysłuchuje dalszego ciągu relacji o katastrofie z dwudziestego ósmego lipca. Potem podaje rękę kobiecie i mężczyźnie i odprowadza wzrokiem oddalającą się wolno parę. Patrzy w górę, zdejmuje czapkę i ociera pot z czoła. Sporo lat minęło od czasu, gdy B–25 „Billy Mitchell”, pilotowany przez podpułkownika Williama F. Smitha Jra., uderzył w ten gmach. Ludzie biegali wtedy jak oszalali i płonęli żywcem. Została ogromna dziura, którą potem zalepiał jego wuj James z Bostonu i opowiadał tę historię gdy wypił za dużo whisky, albo kiedy się zestarzał, zachorował na Alzheimera i nie pamiętał kim jest. Policjant podchodzi do radiowozu i słyszy meldunek, że w okolicach dawnego portu jakiś młodzieniec zranił nożem sprzedawcę koszulek, czapek i plastikowych gadżetów. Wóz włącza głośny sygnał i rusza szybko, przeciskając się pomiędzy żółtymi taksówkami jadącymi 33 Ulicą. Teraz też słyszymy wciąż odgłosy syren wozów uprzywilejowanych, ale nie zatrzymujemy się i wchodzimy bocznym wejściem do Empire State Building. Na dole jest punkt fotograficzny, gdzie szybko wykonują nam zdjęcia, które przy wyjściu spróbują nam wdusić za horrendalną sumę. No, ale w tym miejscu wszystko jest drogie, a przede wszystkim wjazd na platformę widokową, nie mamy jednak wyjścia i kupujemy bilety.
Wspomnienie z budynkiem Imperium Stanowego z roku 2000
Z poprzednich moich wizyt w słynnym budynku zapamiętałem przede wszystkim duże windy, mknące szybko ku górze, ale teraz widzę, że wymieniono je na mniejsze, a dodatkową atrakcją jest ruchomy obraz na suficie, imitujący lot ku niebu. Szybko docieramy na osiemdziesiąte piąte piętro, na którym stoi ogromna kolejka, wolno przesuwająca się ku wyjściu na dokładnie ogrodzoną platformę, znajdującą się na następnym poziomie, trzysta dwadzieścia metrów nad ziemią. To miejsce owiane złą sławą, bo stało się rodzajem trampoliny dla samobójców, których było już w historii istnienia budynku ponad trzydziestu. Pierwszym z nich był robotnik, zwolniony z pracy jeszcze przed ukończeniem budowy, a ostatnim prawnik, który w 2007 roku wyskoczył z sześćdziesiątego dziewiątego piętra. Często przywołuje się też czyn młodej księgowej Evelyn McHale, która odebrała sobie życie 1 maja 1947 roku, skacząc z punktu widokowego i spadając na limuzynę należącą do ONZ-tu. Po tym, jak na okładce magazynu „Life”, udostępniono zdjęcie kobiety w białych rękawiczkach, leżącej we wgniecionym dachu samochodu, uznano je za rodzaj ikony XX wieku, dokumentujące „najpiękniejsze samobójstwo” w historii świata. Samobójczynię porównywano też do Śpiącej Królewny z bajki Disneya i próbowano dociekać dlaczego odebrała sobie życie, ale poza tym, że wcześniej spotkała się ze swoim narzeczonym i celebrowała z nim jego urodziny, niczego nie stwierdzono. Jedynym usprawiedliwieniem był zdawkowy list przedśmiertny, w którym napisała, że nie byłaby dobrą żoną dla żadnego mężczyzny. Dzisiaj, gdy patrzy się na fotografię, wykonaną przez studenta Roberta Wilesa, zaledwie w kilka minut po uderzeniu ciała w dach pojazdu, zdumiewa niezwykły majestat śmierci i spokój rysujący się na twarzy tej nieszczęsnej istoty. Przesuwamy się powoli ku górze, a ja wciąż rozmyślam o niej i oczyma wyobraźni widzę jak pikuje w dół, w ostatniej chwili lecąc nieomal płasko i uderzając plecami o samochód, który okazał się rodzajem „materaca”, łagodzącego skutki uderzenia. W kolejce przyglądam się ludziom, jak zwykle w Ameryce, różniącym się kolorem skóry i budową ciała, a nade wszystko pochodzeniem, bo przecież łatwo wyodrębnić można Latynosów, Azjatów, czarnych mieszkańców krajów afrykańskich i Europejczyków. Z tarasu rozpościera się wspaniały widok na cały Manhattan i ze znajomością rzeczy, wskazuję Ani charakterystyczne budynki – wieżowiec Chryslera, nową wieżę World Trade Center, Woolwoorth Building. Każda zmiana kierunku zwiedzania platformy, przynosi nowe, niezwykłe widoki – na południu rysuje się ogromne ujście Hudson River, wysepki Ellis Island i Liberty Island z zieleniejącą w dali statuą Wolności; na północy wyrazisty jest zielony prostokąt Central Parku, a na zachodzie znakomicie widać mosty na East River. Z kolei wschodnia strona jest nawet dla mnie zaskakująca, bo przecież wcześniej nie było tylu wielkich wieżowców po drugiej stronie Hudson, a tylko niska zabudowa New Jersey rozmywała się w błękitach dali.
Samobójstwo młodej księgowej Evelyn McHale (1947)
Po dwóch godzinach wychodzimy z Empire State Building i kierujemy się ku dolnemu Manhattanowi, lekko odbijając na wschód, bo chcę pokazać żonie miejsce upamiętnienia tragedii z 11 września 2001 roku. Po drodze przyglądam się ludziom i widzę, ze wciąż aktualny jest mój opis z 2000 roku – podążają szybkim, miarowym krokiem przez ciągnące się w dal, szerokie ulice. Mijanym ludziom nie patrzą w oczy, ledwie przez ułamek sekundy spoglądają na zbliżające się postaci i to im w zupełności starcza. Oceniają błyskawicznie, sprawnie jak stworzone przez cywilizację automaty. Ta sekunda niesie zestaw informacji o zamożności i rasie, o zagrożeniu lub obojętności, o urodzie, o brzydocie, o sile. Hebanowe Afroamerykanki, pewnie podążające i drepczące przy nich wykwintnie ufryzowane dzieci; skośnookie Azjatki i krępi Kreole, grubi biali policjanci i ubrani w garnitury urzędnicy, Hindusi i Pakistańczycy z niebieskim odcieniem skóry, taksówkarz z Jamajki i krzykliwy włoski sprzedawca pizzy. Każdy z nich ma jakiś cel, każdy ku czemuś podąża i każdy wie jakie jest jego miejsce pośród krzyżujących się pod kątem prostym ulic. Zdają się nie zwracać uwagi na pędzące na sygnale karetki pogotowia, na połyskujące niklem wozy strażackie mknące do pożaru, na taksówki odjeżdżające wolno spod hoteli. W tym mieście ważna jest szybka ocena i natychmiastowy ruch. Krok do przodu, rzut oka na sygnalizację i podjęcie decyzji czy zbliżająca się kawalkada samochodów pozwoli przejść na drugą stronę ulicy. Nie liczą się światła, nie mają znaczenia napisy sygnalizacyjne Don’t Walk, jeśli tylko droga jest wolna, trzeba to wykorzystać. Jak w kalejdoskopie migają wystawy sklepowe małych marketów i wielkich domów towarowych, informacje o przecenach w Macy, ruchome manekiny i bukiety kwiatów; jak w lustrze czarnej wody kołyszą się w nich twarze i gesty, odbijają się o nie słowa artykułowane w dziesiątkach języków świata. Ledwie kilka chwil wystarcza by u niskiego Latynosa kupić hot doga i zjeść go w drodze pomiędzy kolejnymi blokami. Kawalkady samochodów trąbią bez przerwy, żółte taksówki przyspieszają i zwalniają, czerwony, wycieczkowy autobus bez dachu, przejeżdża majestatycznie w kierunku dolnego Manhattanu i odbija się, zwielokrotniony i wyolbrzymiony, w połyskujących ciemnym błękitem lustrach nowej wieży World Trade Center. Prowadzę żonę ku centrum handlowemu, gdzie jemy niewielki posiłek, a potem wychodząc z drugiej strony budynku, wychodzimy na deptak przy Hudson River. Lubię to miejsce i zawsze z radością tu wracam, biegając myślami ku podróżom w roku dwutysięcznym, dwutysięcznym drugim i ósmym i stosunkowo niedawno, ku wyprawie w roku 2018, gdy oprowadzałem po Nowym Jorku ormiańską poetkę Sonę Van.
Mieszanka kulturowa nowojorskiej ulicy
Sporo tutaj się zmieniło, szczególnie jeśli chodzi o zabudowę, ale wciąż funkcjonalny jest mój opis z pierwszego pobytu w tym miejscu. Przy nabrzeżu tłum czekający na przybicie stateczku płynącego do Liberty Island i Ellis Island patrzy z zaciekawieniem na grupkę czarnych, trzymających szarpiącego się białego. Po chwili radiowóz podjeżdża z impetem, ubrani na granatowo policjanci wyskakują i podbiegają do nożownika. Wprawnie odwracają go do tyłu i w ułamku sekundy skuwają ręce kajdankami. Potem popychają go do radiowozu i wrzuciwszy na tylne siedzenie, odjeżdżają powoli w górę Manhattanu. Od strony Ellis Island podpływa majestatycznie biały stateczek, kursujący w tę i z powrotem. Tłum ludzi przygląda mu się, to zerka na trzymane bilety za prawie pięćdziesiąt dolarów, to spogląda na młodzieńców, podchodzących co chwilę i próbujących sprzedać zegarek, portfel, albo koszulkę z napisem New York lub z dużym czerwonym jabłkiem. Trap już przerzucono i tłum powoli wlewa się na pokład stateczku. Czarni i biali, czerwoni i żółci, z aparatami fotograficznymi i kamerami, z przewodnikami w dłoniach i mapami, wolno suną do przodu. W środku są dwa pokłady, na górnym można wypić colę i kupić statuę wolności z plastiku, albo z mosiądzu, małą, albo dużą, tandetną, albo wiernie oddającą wygląd oryginału. Na górnym pokładzie ludzie wpatrują się w rysującą się w dali wielką postać ze spatynowanej miedzi. Silnik pracuje cicho, a tłum patrzy, to na oddalające się kryształy domów Manhattanu, to na ledwie rysujący się w dali Brooklyn Bridge, to na zamgloną Ellis, to znów na statuę. Idziemy dalej, tym razem w górę Manhattanu – jest już godzina dwunasta, a więc z biur, z wieżowców, z parkietów giełdy, wybiegają porządnie ubrani ludzie i pędzą na lunch. Wielki byk z brązu stoi w swej majestatycznej pozie tuż przy Custom House, a w pizzerii po drugiej stronie placu coraz więcej urzędników kupuje pokrojone w trójkąty kawałki pizzy. W pizzerii stale przybywa ludzi, ale są też tacy, którzy wchodzą i widząc sporą kolejkę przy kasie, ruszają dalej. Do restauracji chińskiej, albo japońskiej, tajskiej, albo greckiej, może hiszpańskiej, albo meksykańskiej. Nieliczni zatrzymują się przy niewielkim kiosku i zamawiają hot–doga. Jedzą w skupieniu jednego, potem drugiego, popijają wodą Polish Spring i już ruszają z powrotem do biur, na parkiet, do drapaczy chmur i niewysokich gmachów Wall Street. W dali rysują się stare cegły Trynity Church, do którego wchodzi niewielu ludzi, czasem ktoś przystaje i czyta ogłoszenia zawieszone w gablotach. Tuż obok cmentarzyk, a na nim nagrobki wielkich amerykanów. Przyprószony starością grób męża stanu Aleksandra Hamiltona, szary nagrobek wynalazcy parowców Roberta Fultona i podobny Williama Bradforda, założyciela pierwszej nowojorskiej gazety. W środku katedry zimne, czyste powietrze, kolorowe światło witraży pada na ławki i marmurową posadzkę. Młody biały mężczyzna, w żółtej koszuli i czarnych spodniach, przysiadł w trzecim rzędzie, sięgnął po Biblię i czyta w skupieniu. Z boku kościoła przechodzi etatowy strażnik i jakaś drobna Chinka podąża za nim w kierunku Kaplicy Wszystkich Świętych, po chwili klęka przed marmurowym krzyżem i żarliwie się modli. Coraz większe tłumy na ulicach podążają do budynków, przystają przed przejściem przy katedrze, gdzie ogromny żółty autobus zatarasował drogę. Stoją spokojnie i czekają aż odjedzie, po czym ruszają szybkim krokiem przed siebie. Jedno machnięcie ręki i już siedzimy w żółtej taksówce, wiozącej nas ku hotelowi, w którym odświeżamy się i przygotowujemy do wystąpienia w Yale Club.
Nowa wieża World Trade Center
Miejsce upamiętnienia tragedii z 11 września 201 roku
Ania nad Hudson River
Statki wożące turystów na Hudson River i Statua Wolności w dali
W drodze na taras widokowy na 86 pietrze Empire State BuildingUjście Hudson River do oceanu
Widok na zachodnią stronę z Chryslerem i mostem nad East River
East River i budynek ONZ (u góry z lewej)W dali Central ParkPrzybliżenie kadru z Central ParkiemSpojrzenie na New JerseyPowrót na nowojorskie uliceAntykwariatWnętrze antykwariatu, czyli marzenie pań urządzających domy w starym styluJeszcze dwa byki – symbol siły Nowego Jorku i byk zodiakalny
Przez jakiś czas publikowałem na moim blogu fotografie pod wspólnym tytułem Radość fotografowania, a teraz porządkując moje archiwum z wielu lat, znalazłem zdjęcia z pierwszej sesji. Byłem wtedy młodzieńcem i miałem aparat fotograficzny Smiena-8, którym zacząłem się żywiej interesować. Wtedy jeszcze używało się klisz i trzeba bylo zdjęcia wywoływać w paskudnych chemikaliach. Odwiedziłem kilka miejsc w Bydgoszczy i okolicach i zrobiłem sporo fotografii – choć nie są najlepsze, publikuję je jako zapis z połowy lat siedemdziesiątych XX wieku.
Brdyujście
Brdyujście
Kanał Bydgoski
Stateczek na Brdzie
Nad Brdą – zapewne chciałem udokumentować jaki wcześniej był poziom wody
Nad Wisłą – jedna z pierwszych moich kreacji artystycznych w naturze
Opowieści wieśniaków ze wsi Konary bardzo zaniepokoiły leśniczego, więc postanowił zakraść się w najgłębsze leśne gęstwiny, by sprawdzić ile było w nich prawdy. Miał na imię Gabriel i mieszkał w niewielkiej chacie na skraju lasu, przy której hodował owce i krowy, a czasem też gościł sarny, jelenie i daniele. Często z dwulufowym sztucerem na ramieniu zapuszczał się w knieje i przyglądał się życiu dzikich mieszkańców – niedźwiedzi i borsuków, odyńców i lisów, wilków i łosi. Teraz stał przy lustrze i golił dokładnie brodę, niedawno naostrzoną brzytwą, a potem wycierał ją o gruby, czarny, skórzany pas. Nie wiadomo dlaczego miał wrażenie, że ktoś mu towarzyszy i nawet raz po raz odwracał się za siebie z niepokojem.
– No już… Ciachnij się w gardło… – dziwna myśl nagle przemknęła mu przez głowę.
Zatrzymał na chwilę ostrze w powietrzu, zamyślił się, po czym spokojnie dokończył golenia i obmył dokładnie twarz w cynkowej misie. Na chwile przyklęknął przy obrazie swojego patrona i przeżegnał się, prosząc go o opiekę podczas planowanej wyprawy. Ludzie opowiadali mu, że stado wilków bardzo się rozrosło, a przy wielkiej waderze pojawia się piękny czarnowłosy chłopiec, biegający na rękach i nogach, jak inni członkowie stada. Początkowo uznał to za wytwór chorej wyobraźni wieśniaków, nadużywających alkoholu, kradzionego z wiejskiej gorzelni, zbudowanej przez właściciela wsi. Później jednak, gdy opowieści się mnożyły, postanowił zbadać sprawę, wszak wiele już widział i niejednokrotnie miał wrażenie, że jakieś licho gnieździ się w gęstwinie. Wyszedł z domu, przewiesił sztucer przez ramię i w perspektywie pomarańczowej kuli zachodzącego słońca, wszedł na leśny dukt, prowadzący ku wielkiej polanie, na której wielokrotnie widywał wilki. Robiło się już szaro, ale on znał każdą ścieżkę w ostępach, więc podążał dumnie do przodu, przekonany, że nic mu nie grozi. Gdy dotarł na miejsce, wszedł na niewielką ambonę, z której zdarzało mu się obserwować zwierzęta. Usadowił się wygodnie w środku, a potem wyjął z torby kawałek wątroby łosia i z rozmachem rzucił go w dal, o jakieś dziesięć kroków od siebie. Okrył się też świeżo ściętymi gałązkami świerku i czekał w milczeniu, przekonany, że zapach świeżego mięsa przyciągnie wilki. Wyciągnął różaniec i zaczął po kolei odmawiać kolejne modlitwy, przesuwając w palcach czarne koraliki. Nagle poczuł dziwne znużenie i nie wiedzieć kiedy zasnął, śniąc o jakimś straszliwym tworze, który chciał zawładnąć jego wnętrzem. Obudził się dopiero nad ranem, gdy sine opary już zaczęły unosić się nad łąką, drzewa odzyskały swe kontury, a tuż przed nim, w półokręgu stało duże stado wilków. Pośrodku, na niewielkim pagórku, ulokowała się masywna wadera, która uniosła głowę ku górze i zawyła przeraźliwie. Odpowiedziały jej młode samce i jakiś dziwny głos, naśladujący wilcze wycie, ale mający też w sobie coś z ludzkiej skargi. Dopiero wtedy Gabriel zobaczył czarnowłosego chłopca, przykucniętego tuż za przewodniczką i próbującego wyć jak inne zwierzęta. Myśliwy zarepetował broń, wycelował i strzelił wilczycy prosto w czoło, natychmiast też, z drugiej rury, położył trupem dużego basiora i po otwarciu komory sztucera, umieścił w niej kolejne dwa duże naboje. Stado jednak natychmiast się rozbiegło i skryło w pobliskiej gęstwinie, a tylko chłopiec pozostał przy ciepłym ciele wilczycy. Objął ją ramionami i łkał po ludzku, wstrząsany spazmami, jakby stracił kogoś bardzo bliskiego.
Gabriel odrzucił gałęzie świerku i sprawnie zsunął się z drabiny, a potem podążył śmiało ku chłopcu, wyglądającemu jakby miał jakieś dwanaście lat. Słyszał złowrogie warczenie wilków na skrajach polany, ale ufny w moc swojej strzelby doszedł do zabitych zwierząt. Dopiero wtedy przeraził się, bo zobaczył w oczach dziecka dzikość, którą dotąd widywał tylko w ślepiach drapieżników. Wyciągnął do niego dłoń, chcąc go odciągnąć od zdechłej przewodniczki, ale chłopiec natychmiast ugryzł go w nią boleśnie, aż krew trysnęła na boki. Myśliwy sięgnął do swojej torby i wydobył z niej szmaciany bandaż, którym natychmiast owinął ranę, a potem sięgnął do niej raz jeszcze i wyjął białą linkę. Uczynił z niej dość szerokie oko i zarzucił na tułów dziecka, natychmiast zaciskając pętlę, tak jak to czynił wielokrotnie, gdy chciał żywcem schwytać sarnę albo młodego daniela. Mały stanął na nogi i zawył przeraźliwie, jakby przywoływał stado na pomoc, ale dwa strzały w powietrze przeraziły go i zatrzymały wilki w gęstwinie. Teraz Gabriel skoczył sprawnie ku plecom chłopca, jeszcze dwa razy owinął wokół niego linę, po czym schwycił ją między wystającymi wyraźnie łopatkami i pchnął go do przodu, cały czas kontrolując kierunek podążania. Nie zwracał uwagi na odgłosy wokół niego, raz tylko przystanął by naładować broń na nowo, po czym pchnął go dalej. Z niemałym trudem dotarł do leśniczówki, przy której jego zwierzęta natychmiast zaczęły boleśnie ryczeć, jakby wyczuły stado wilków, krążące wokół nich. Było to dziwne, bo przecież wszystkie drapieżniki pozostały na skraju lasu, a leśniczówka była trochę od niego oddalona i dodatkowo zabezpieczona wysokimi płotami z bali sosnowych. Myśliwy zamknął wrota na żelazny skobel i powiódł chłopca do domu, lokując go w małej, pustej komórce, w której był tylko wąski tapczan i stół, służącej czasem za lokum dla zaprzyjaźnionych myśliwych i leśników. Tam rozwiązał linę i uwolnił go, bacząc by nie udało mu się jeszcze raz go ugryźć, odezwał się też do niego, nie wiedząc czy zrozumie ludzką mowę:
– Nie zrobię ci nic złego…– uspokój się wreszcie… Twój czarny sen skończył się na zawsze…
Chłopiec zawył przeraźliwie i wskoczył pod stół, cały czas wydając z siebie dziwne dźwięki, jakby komunikował się z kimś niewidocznym, jakby przywoływał kogoś z oddali.
Hildegarda wstała wcześnie rano, przyrządziła sobie zioła, wypiła je i podążyła do refektarza katedralnego, by odmówić codzienne modlitwy. Szybko też wpadła w ekstazę i zobaczyła młodego myśliwego, przygotowującego się do wyjścia z leśniczówki. Jej serce przeszył straszliwy skurcz, gdy ujrzała za nim też ropuchowatego stwora wielkości psa, trzymanego na niewidzialnej smyczy przez ogromną bestię. Od razu rozpoznała benga i jego nowego pana, usłyszała też jak sączą do ucha mężczyzny plugawą zachętę, by odebrał sobie życie. Natychmiast pomknęła duchem ku dalekim przestrzeniom w kraju Polan, gdzie lekko wniknęła w kolorową sójkę. Zobaczyła myśliwego, kierującego się ku polanie śródleśnej, a potem przysiadła na gałęzi modrzewia, niedaleko ambony, na której się ulokował. To ona wysłała mu senny impuls, a gdy zasnął, znalazła sobie miejsce na skraju niewielkiego daszku. Od razu wyczuły ją wilki, które nadciągnęły z chaszczy i ustawiły się w półokręgu przed myśliwskim podwyższeniem. Hildegarda wpatrzyła się w czarnookiego chłopca, który przywędrował przy wielkiej waderze i przykucnął tuż za nią. Przez cały czas widziała też benga i wyczuwała obecność ogromnej, mrocznej mocy, płynącej gdzieś z głębin kosmosu. Jej modlitwy utrzymywały balans i nic nie wydarzyło się do rana, jakby rzeczywistość nagle została zmrożona, a noc stała się nieprzenikalną, czarną kurtyną. Towarzyszyła myśliwemu, gdy zabił przewodniczkę wilków i jej rosłego towarzysza, a potem spętał chłopca i poprowadził do swojego domu. Wpatrzyła się w umysł dziecka i w jej świadomości pojawiły się sceny mordów, cierpienia i bólu, dobrze widziała też benga, który to wszystko przygotowywał, a potem umykał przed nią, chroniąc się w drzewach, głazach i umysłach Cyganów. Już chciała wracać do swojego opactwa, uspokojona na chwilę i przekonana, że mężczyzna dokona właściwych wyborów i uratuje chłopca. Ale nagle, tuż przed nią pojawił się ogromny cień puchacza, który sfrunął z wysokiej sosny i od razu zagłębił pazury w niewielkim ciele sójki. Zdołała umknąć w ostatniej chwili i z powrotem znalazła się w refektarzu, gdzie poczuła straszliwy ból w skroniach i padła nieprzytomna na kamienną posadzkę.
Zły duch nakazał bengowi wyskoczyć z ciała puszczyka i zaczął chłostać go niewidzialnym biczem. Uderzał raz za razem i rzucał pradawne przekleństwa, szarpał go i kopał, aż w końcu cisnął na sam środek polany.
– Zrobiłem wszystko, co kazałeś panie i myślałem, że ją schwytałem…- lamentował pachoł.
– Zrozum głupcze, że ona zawiesza istnienie i w jednej chwili umyka ku zakolu Renu… Miałeś wniknąć w jej umysł, zawładnąć jej duszą, a ty zabiłeś tego kolorowego ptaszka… Nie potrzebuję już ciebie i zetrę cię w pył, a potem rozsypię pośród martwych wąwozów…
– Panie, daj mi jeszcze jedną szansę… podążę do domu myśliwego i ukryję się w ciele syna Bibi…
Przez jakiś czas zaległa cisza i tylko budzące się ptaki, odzywały się raz po raz w gęstwinach. Beng czekał na jeszcze jeden cios bolesnego bicza, ale usłyszał w sobie tylko dobiegające z daleka słowa:
– Idź… zapoluj raz jeszcze na ptaszynę… I nie zawiedź mnie parszywy psie…
Niebieskooka Greczynka – druga powieść Nikosa Chadzinikolau – rozgrywa się jakby poza rzeczywistością. Choć realia zostały wyraźnie określone, choć pisarz przenosi nas do Grecji, tuż po II wojnie światowej, czytelnik ma ważenie jakby opisywane zdarzenia rozgrywały się gdzieś w tajemniczej przestrzeni, jakby w obrębie wiecznie żywego mitu gasnącej ludzkości. Choć bohaterowie są wyraźnie zarysowani, choć mają współcześnie brzmiące imiona i mieszkają we konkretnych skupiskach ludzkich, ich etos sytuować należy gdzieś na mitycznych polanach, pośród mitycznych skał i mórz. W postaci Tespiny, kochanki głównego bohatera powieści, odnajdujemy wiele cech przypisywanych nieustraszonym Greczynkom, odnajdujemy jakby poblaski rozchodzące się z tajemniczej zbroi Ateny, lśnienia zwiewnych szat Afrodyty, Kasandry czy Kirke. Chadzinikolau przedstawił czytelnikom antyczną tragedię, przekutą we współczesną prozę poetycką. Bohaterowie tej niewielkiej powieści nieustannie prowadzą walkę – stając w obliczu groźnych sił przyrody, niosąc w sobie bunt i rozpacz i nie potrafią sobie poradzić z rozterkami własnego wnętrza. Ich wyobraźnia bytuje gdzieś w odległych – ogrodzonych zasłoną historii, bądź mitologii – rejonach absolutnej wolności, a oni sami muszą nieustannie borykać się z przeciwnościami ziemskich losów. Dlatego są wiecznie zmartwieni, a w smutku ich pobrzmiewają echa żałosnych pieśni zburzonej Troi i odgłos sandałów idącego na śmierć wojska Leonidasa i żałosna skarga rozognionej przestrzeni.
Jest też powieść Chadzinikolau jeszcze jednym powrotem do dziecinnej arkadii – wszak ten wątek obecny jest w całej jego twórczości. Autor opisuje rzeczywistość, jakby patrzył na nią oczyma tamtego chłopca, jakże delikatnego i przerażonego wspaniałością, ogromem i grozą Natury. Sakralizując obrzędy pamięci, powoduje autor, iż dawno przeszłe i zapomniane zdarzenie, przedmioty i miejsca nabierają intensywności i lśnią, bądź brzmią, odkrywając ukryty sens istnienia. Opisywany świat powraca, jakby przepuszczony przez filtr pamięci i wrażliwości dziecka, a zatoczywszy łuk, jawi się przed oczyma czytelnika, odwołując się do jego najgłębszych pragnień i najgłębiej skrywanych marzeń. Sens działań głównych bohaterów zawsze potwierdza umieszczone w tle, groźne morze – żywioł, który towarzyszy Grekom od momentu narodzin aż do śmierci i jest jak tajemne memento. Dlatego bohaterowie Chadzinikolau patrzą na morze z uczuciem radości i pełni, ale też z niepokojem. Wszak morze karmi ich i dostarcza pieniędzy na utrzymanie, ale też często każe płacić daninę największą. Bohaterowie Niebieskookiej Greczynki pamiętają o tej groźnej stronie morza i dlatego patrzą na ojców, wypływających na połów, tak jakby patrzyli na tych, którzy wsiedli do łodzi Charona.
Niebieskooka Greczynka, to opowieść o miłości dwudziestoletniego młodzieńca do pięknej i dobrej Despiny. Jego wybranka żyje w rodzinie rozbitej i nieszczęśliwej z powodu niestałości matki. Gdy ojciec wypływa w morze, ta oddaje się nauczycielowi, który pragnie posiąść też Despinę. Główny bohater jest człowiekiem raczej spokojnym, jednak nie może się pogodzić z tym, iż jego wybranka jest krzywdzona przez człowieka bez honoru, okradającego z miłości uczciwego rybaka. Ale dopiero, gdy w odległym mieście dowiaduje się o ciemnych sprawach nauczyciela z czasów wojny, wraca do swojej wsi i czeka na dogodny moment. Nie spodziewa się jednak że po powrocie ojca Despiny dojdzie w jej domu do tragedii. Rozjuszona, matka wywołała awanturę, podczas której ojciec dowie się, iż spłodził córki. Z ostatniego rejsu wrócił sparaliżowany, więc ten cios jest już ponad jego siły. Nagle pada martwy, a Despina rzuca się na matkę, która musi schronić się na jachcie nauczyciela. Już po chwili jest jednak przy nich gromada rozwścieczonych mieszkańców wsi. Łódź z nauczycielem i niewierną żoną zostaje odholowana na głębszą wodę i zatopiona. I wydawać by się mogło, iż odtąd życie głównego bohatera będzie już biegło spokojnie i szczęśliwie. Niestety ci, którzy zostali uwikłani w walkę sprzecznych żywiołów, muszą płacić za każdą chwilę szczęścia i triumfu. Nie zdradzajmy jednak jak kończy się powieść, gdyż – zaplanowany przez autora – efekt końcowy jest nieoczekiwany…. Powieść Nikosa Chadzinikolau traktuje o pięknie i ranach, o smutnym spojrzeniu kobiety patrzącej na morze i czekającej na powrót kochanka, jak i o tym, iż w żyłach współczesnych Greków płynie wciąż czarna i błękitna krew Grecji antycznej. Na dobrą sprawę powieść tę można by rozpisać na poszczególne kwestie i zmieniając nieco realia, odegrać w jakimś greckim amfiteatrze – wszak mamy tu do czynienia a tymi samymi elementami tragizmu, które odnajdziemy w Antygonie, Królu Edypie czy Elektrze. Chadzinikolau czerpie obficie ze skarbnicy śródziemnomorskiego mitu, opisuje ten sam gorzki i słony ból, tę samą rozpacz w promieniach słońca i pod włóczniami gwiazd Peloponezu, Epiru, Tesalii i tysięcy wysp.
__________
Nikos Chadzinikolau, Niebieskooka Greczynka, Iskry, Warszawa 1987, s. 132.