Poezja Marii Jolanty Kowalskiej jest próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie o własną tożsamość i miejsce w świecie, pośród struktur materialnych i samotnych ludzi. Bycie poetką jest stawianiem czoła trudnym wyzwaniom współczesności, domagającej się od człowieka zajęcia stanowiska na licznych frontach walki. W takiej sytuacji liryka staje się szansą przeniesienia ideałów ku nowym czasom, innym przestrzeniom, tam, gdzie nie dociera zło i nienawiść, a miłość jest naturalna jak podanie ręki i uśmiech na ustach. Wierszem rodzę/ kolejną wiosnę/ trwam/ w kokonie lata – mówi autorka i nie są to słowa bez pokrycia, bo jej życiorys potwierdza, że nieustannie odnawiała światy, ukazywała je w kolejnych odsłonach tomów, w lustrach zwiewnych liryków, w wersach i metaforach, w oryginalnych porównaniach i metonimiach. Tak uczyła się siebie i świata, tak opowiadała o przygodzie życia tym, którzy zgubili ideały i zatrzymali się na rozdrożu dróg. Tony patriotyczne mają tutaj też swoją wagę, są historycznym przypomnieniem i nieustającą przestrogą: kiełki kurhanowe/ bujną zielenią wyrosły/ a powiew historii/ pokoleniom przypomina/ zbrojne podziemie/ krematoria obozów/ Katyń Monte Cassino Bredę. Ale też i bolesną konstatacją: po co nam ta Polska/ –wymarzona wypłakana wymodlona/ po co nam taka wolność/ w ojczyźnie zwaśnionych hipokrytów/ w ojczyźnie polityków/i bezsilności tych co wszystko dla ziemi – matki. Autorka nigdy nie unikała treści trudnych i często szła na kompromis z samą sobą, znajdowała formułę dla treści publicystycznej, która dla wielu jest za trudna, by znalazła się w wierszu. Tutaj dochodzi do unii tego, co proste i wyrafinowane, co znajdziemy na pierwszej stronie gazety i w podręczniku historii, a nade wszystko tego, co lokuje się w sercu kobiety i obywatelki, wrażliwej czytelniczki dziejów.
Życie w wierszu i z wierszem jest nieustannym wyczekiwaniem, prośbą o czułość i delikatność, o chwilę zapomnienia i doświadczania pełni egzystencji. Ale jest to też ciągłe wyrywanie się ku światu, poznawanie ludzi, analizowanie zdarzeń, przeglądanie się w zwierciadłach coraz to innej rzeczywistości. W tomie tym podróż jest siłą, która ożywia lirykę, budzi w czującej istocie refleksję natury ontologicznej, przydaje barw miejscom wytęsknionym i nieoczekiwanie odwiedzanym. Bo przecież są takie enklawy, gdzie: W ulicznym zgiełku/ samotność jest dotkliwsza/ wspominasz/ urodę kaszubskich borów/ nucisz pieśń cieszynianki/ rozterki chłodu leczy serce/ – podpowiada –/ idź wyprostowany/ ku miejscom/ w których na ciebie czekają. To są samotne przestrzenie i wnętrza, to realne miejsca na mapie i lokujące się tylko w sercu poetki – to ocalające chwile, momenty zauroczeń naturą, kształtem budowli, to sytuacje, w których najpełniej jesteśmy sobą. Autorka opowiada w tym tomie dzieje swoich wypraw między wschodem a zachodem Europy, wraca na skrzydłach wiersza tam, gdzie przeżyła uniesienie, czuła dotyk Boga, gdzie znalazła to, co zdawać by się mogło zostało na zawsze zgubione. To też jest rodzaj czytania dziejów – historii świata i samej siebie w nim, konkretnych lat i szczególnych miejsc, w których na zawsze została jej cząstka. Prawdziwa jak słowo i nierealna jak metafora, autentyczna jak strofa i rozmywająca się we śnie jak tajemna wizja. W takim rozumieniu zapisy te są też diariuszem snów na jawie, przydarzających się czasami w drodze, albo w miejscu, w którym miało nas nigdy nie być. Poetka jest szczególnie czuła na tego rodzaju sytuacje i akcentuje ich wagę tytułem całego tomu – jakże rozbudowanego i pełnego ważkich treści, mogącego stanowić lekturę na długie lata. Tak jak autorka studiuje świat, tak samo można koncentrować się na jej utworach i wyławiać z nich coraz to głębsze treści, coraz ważniejsze przesłania.
Jak w kalejdoskopie migają tutaj miasta i miasteczka, pojawiają się charakterystyczne elementy architektury i krajobrazu, ale wciąż ta sama jest senna nuta liryczna, to samo oczekiwanie na miłość i lęk przed tym, co się wydarzy. Wszystko uczestniczy w wielkiej przemianie, wszystko ma wymiar metamorfozy a po latach/ budowle malowidła przedmioty/ i mozaiki/ przemawiają świadectwem, stają się mitem odwiecznej podróży, ciągłego przemieszczania się bytów, szukania i znajdowania, wyodrębniania i nieustannego gubienia tego, co w życiu najcenniejsze. Ale przecież zostają wspomnienia i wiersze, w których zawsze tętnić będą realne światy, zawsze odbijać się będzie tamto światło i barwy, tamte kształty i walorowe rozmycia. To są takie chwile, pod niebem Grecji, w Hiszpanii, na Wschodzie, gdy Cień Meduzy/ Delikatnie muska/ strony/ Gdy/ nad wierszem/ zatrzymuje się uskrzydlony rumak/ unosi w błękit wersy/ rwie na strzępy by po chwili łączyć/ w postrzępionych kadrach/ a one nie giną. Zdumiewająca jest owa umiejętność autorki przybliżania i oddalania planów, swobodnego przechodzenia z rzeczywistości realnej w obręb snu i mitu, dotykania chwili i oprawiania jej w kunsztowny ornament wiersza. To praca nad słowem i uważne wpatrywanie się materię świata dały taki efekt, to interaktywne obcowanie z poezją, kulturą i sztuką wzmocniło te utwory i przydało im głębi. Obrazowość całego tomu, obligowana poetyką podróży, jest zatem kontrapunktem dla rozważań ogólnych, odnoszących się do pojedynczego bytu i do całej, nieustannie wędrującej ludzkości. To próba uchwycenia tego, co wciąż umyka, to pragnienie zamknięcia w słowach treści idealnych, dookreślających czas, przestrzeń i skalę przemijania. Tylko refleksja, zapisana w liryce, może oprzeć się destrukcji czasu, tylko wiara w moc słowa zdoła przeciwstawić się rozpadowi. Maria Jolanta Kowalska znalazła pojemną formułę dla osobnego wiersza i dla całego tomu wspomnieniowego, ale też zawarła pomiędzy okładkami tej książki wyraźne przesłanie, by nie marnować chwil i próbować znaleźć je w codziennym pędzie. Tylko takie nastawienie pozwoli uwierzyć, że nasze życie jest wyjątkowe, że przydarzyliśmy się raz na całą wieczność i nigdy nie powtórzy się to, co zgubimy. Dlatego – przywołajmy raz jeszcze żarliwą prośbę poetki – idź wyprostowany/ ku miejscom/ w których na ciebie czekają.