Jakże wyraźnie słyszę tamte okrzyki, nawoływania, odgłosy gry w piłkę wodną… Widzę chłopaków rozpędzających się na chodniku i skaczących „na główkę” do wody… I te dziewczyny w kolorowych kostiumach kąpielowych, spacerujące wokół prostokąta wypełnionego wodą, opalające się na kocach w różnych miejscach dużego pola, ograniczonego płotami z siatki i betonu. Na stary basen przy ul. Nakielskiej w Bydgoszczy po raz pierwszy pojechałem z rodzicami pięćdziesiąt lat temu, jako mały chłopiec i natychmiast uległem jego czarowi i magii. Wydawał mi się ogromny i przerażający, w miejscach, gdzie oznaczenia na murkach wskazywały głębokość dwumetrową. Trzymałem się w części płytkiej, wbiegałem na wysoką zjeżdżalnie i puszczałem się nią w dół, a potem wracałem na koc, by coś zjeść, popić Mandarynką, Ostromecką lub Polo Coctą i znowu wrócić do wody. Z przenośnych odbiorników radiowych dobiegały piosenki zespołów Slade, Sweet i Procol Harum, słońce prażyło niemiłosiernie, a woda dawała ochłodę. W tym najwcześniejszym okresie byłem tam też raz z Jolą, piękną dziewczyną z naszego podwórka, przy ul. Szubińskiej, nie zdając sobie sprawy z jej zauroczenia moim ojcem. Tak dokładnie wycierała moje ciało ręcznikiem i tak czule się o mnie troszczyła, podsuwała smakołyki, chłodziła napoje w koszyku, a ja tylko widziałem jej spore, jędrne piersi, lśniące i falujące przy każdym ruchu. Gdy mnie przytulała, głaskała po głowie, wcierała krem w skórę, zrywałem się i biegłem do basenu, by nie zauważyła, że moje mokre majtki zaczynają się lekko unosić nad nogami. Schodziłem po schodach do półmetrowej części akwenu, stałem bez ruchu, czekając aż krew odpłynie i będę mógł spokojnie bawić się piłką plażową. Niesamowite były te okrzyki dziecięce, nawoływania by rzucić koło, podać deskę do pływania lub kolorową, nadmuchaną kulę. Nie przestawałem też być czujny, stale spoglądałem na brzeg i wyławiałem co piękniejsze dziewczyny, najczęściej chodzące parami z boku basenu, wchodzące z piskiem pod zimną wodę, stale płynącą z pryszniców, albo powoli zanurzające się w nim. Już wtedy, w tych dziecinnych latach eksplodował mój erotyzm, a powrót na koc do Joli, był przeżyciem ekscytującym, szczególnie gdy czułem jej delikatne palce, rozprowadzające oliwkę po moich plecach. W pewnym momencie, gdy zbliżał się już czas powrotu, kazała mi ściągnąć majtki i założyć inne, suche, w które wyposażył mnie ojciec. Wystraszyłem się, ale ona wszystko w mig zrozumiała, kazała mi się odwrócić i sama zdjęła mi to skąpe odzienie, potem podała za duże, czerwone pantalony, które jak najszybciej założyłem. Nie wiedziała, że to jej sprawne zsuniecie moich mokrych „gaci” pozostało w mojej pamięci jako jedno z najintensywniejszych doznań tamtych dni, a potem pojawiało się wielokrotnie w fantazjach i snach, w chwilach tęsknoty za intymnym ciepłem i bliskością.
Potem był czas wypraw na basen w grupach rówieśniczych z osiedla Błonie, najpierw pieszo z siatkami, w których nieśliśmy jedzenie, picie i sprzęt do nurkowania, a potem na rowerach, które można było zostawić tuż przy kasie, za ogrodzeniem. Szczególnie te marsze pozostały w mojej pamięci, bo schodząc z wysokiej skarpy przechodziło się koło starych baraków, gdzie przez lata mieszkali Cyganie. Nie było innej drogi, więc zawsze drżeliśmy czy ciemnowłosi chłopcy pojawią się na podwórku i będą nas zaczepiać. Zdarzało się, że okradali nas z pieniędzy, zabierali płetwy i maski do pływania pod wodą, ale najczęściej nic się nie działo, jakaś dziewczynka lub stara kobieta siedziały na ławce przy domostwie i patrzyły na nas osłaniając oczy od słońca. Potem, po kilku latach, poznałem czarnookiego Henia, który tam mieszkał i zaczął chodzić wraz ze mną do klubu sportowego „Gwiazda” na treningi szermiercze. Wytykałem mu to zaczepianie chłopaków z Błonia, ale on nie widział w tym niczego złego, natura romska kazała mu zdobywać nowe trofea i bić się o nie, choć czasem nieźle od nas obrywał. W większych grupach rówieśniczych organizowaliśmy na basenie zawody sportowe, skakaliśmy do wody jeden po drugim i goniliśmy się po całym obiekcie, rozgrywaliśmy mecze piłkarskie, gdy jednym słupkiem bramki stawał się pień grubej sosny, a drugim jakaś torba, siatka lub kamień. Były też momenty groźne, gdy jeszcze nie umiejący pływać, zostałem wepchnięty na głęboką wodę i przez kilka chwil autentycznie topiłem się i tylko silne ramię jakiegoś starszego chłopaka pomogło mi wydostać się na brzeg. Nie wiem kto to zrobił, ale grozę tamtego momentu czuję do dzisiaj, ustawiając go w ciągu trzech takich samych sytuacji, gdy szedłem na dno. Tam też nauczyłem się pływać, gdy najpierw nieporadnie odrywałem się od boku i po skosie docierałem na koniec, a potem gdy już przemierzałem akwen wzdłuż i w szerz. Najlepiej czułem się w toni po zmianie wody, gdy miała niebieski kolor i orzeźwiała, ale przecież najczęściej kąpaliśmy się w zielonkawej breji, w której pływało mnóstwo zanieczyszczeń, nie wyłączając czasami kawałków psich odchodów. Ratownicy stale je wyławiali siatkami i wsypywali do basenu sporo białego proszku, który zapewne był jakąś formą chloraminy, służącej do odkażania. Woda miała wtedy ostry, chemiczny zapach, ale i tak była brudna, a w upalne dni miała konsystencję zupy – dopiero jej zmiana dawała pełny komfort i stawała się dla wspólnoty generacyjnej sygnałem, że trzeba ruszać na basen.
Pływalnię zbudowano przede wszystkim w oparciu o beton, to nie były jeszcze czasy powszechnie stosowanych płytek ceramicznych, które postrzegano jako wielki luksus w PRL-u. Brzegi malowano niebieską farbą, pokrywano białą emulsją zjeżdżalnię, a dno wyłożono chropowatymi płytami chodnikowymi. Nie wiem jak utrzymywano tam wodę, ale może pod obłożeniem była warstwa smoły lub asfaltu lub jakaś dodatkowa konstrukcja żelbetonowa. Użyty materiał powodował wiele skaleczeń, szczególnie przy wychodzeniu z basenu w miejscach innych niż te do tego przeznaczone. W kilku punktach były rurowate, pomalowane na czerwono drabiny, ale często wychodziliśmy gdzie się dało, ocierając naskórek nóg, raniąc boleśnie kolana i uda. Cóż, rany na nogach i rękach były rzeczywistością wszystkich chłopaków i dziewcząt w tamtych czasach, a szczególnie wiele ich generowały rowery, zawody sportowe i bójki. Swoje miejsce w rankingu urazów miał też basen przy ul. Nakielskiej, na którym bywaliśmy często, wykorzystując upalne dni lipca i sierpnia, a często lądując już na nim w Polowie czerwca. Podczas największych upałów, na wielkiej przestrzeni parkowej przy akwenie, igły nie można było wcisnąć, rozkładano koc przy kocu, a najwięcej takich koczowisk było przy samej wodzie. Często trzeba było przez nie przebiegać, czym narażaliśmy się na pokrzykiwania i reprymendy jakichś ludzi, ale najczęściej przyjmowano z wyrozumiałością przeskakiwanie przez rozpalone ciała i lawirowanie pomiędzy materacami, pledami i wielkimi ręcznikami. To były czasy chłopackich wspólnot i kobiety jeszcze tak bardzo nie mąciły nam w głowach, a gdy obnażaliśmy się przed sobą w przebieralniach, prawie nie zwracaliśmy uwagi na nasze przyrodzenia, najczęściej żartując z nich. Tylko jeden kolega wykazywał nadmierne zainteresowanie i żądał też od nas komentarzy na temat swojej męskości. Kończyło się to dla niego fatalnie, bo nieco starsi koledzy potrafili solidnie go kopnąć, albo wykręcić boleśnie rękę i strzelić w łeb otwartą dłonią. Jak się potem okazało nasz kolega, tak zainteresowany nagimi ciałami, już wtedy był utajonym gejem i w latach dorosłych zaczął wystawać przy szaletach publicznych, wiązał się z różnorakimi dziwakami, aż końcu został pobity, wylądował w szpitalu, a po powrocie, nie mogąc poradzić sobie ze zranioną psychiką, zapił się na śmierć i kilka dni leżał w zamkniętym domu, szybko się rozkładając. To paskudny zapach zaalarmował sąsiadów i po wyważeniu drzwi znaleziono go w brudnej pościeli, całego oblepionego czarnymi muchami.
Pierwszy raz przeszłość dopadła mnie przy starym basenie, gdy na początku lat osiemdziesiątym podjąłem tam pracę jako ratownik. Dziwnie się czułem patrolując chodniki, które bywały tyle razy platformą dla moich biegów, szybkiego rozpędzania się przed wskoczeniem do wody. Latem 1984 roku zaczęły się też przede mną odsłaniać tajemnice tego miejsca, bo jako pracownik miałem teraz dostęp do wszystkich zakamarków. W długim budynku, gdzie było tyle odgrodzonych od siebie przebieralni i ubikacji, a nasz kolega-gej podpatrywał nas przez dziurki w płytach pilśniowych – gdzie my w taki sam sposób podglądaliśmy dziewczyny, dostałem skromnie wyposażony pokój. Okazało się, że w aneksach gospodarczych było tam wiele kół ratunkowych, starych lin, korkowych pływaków, a do tego sporo ogromnych śrub, zaworów, narzędzi, agregatów i czego tam jeszcze. Teraz moim obowiązkiem było codzienne wsypywanie białego proszku do wody i wyławianie nieczystości. Okazało się, że było ich więcej niż mogłem sobie wyobrazić w czasach dziecinnych i młodzieńczych. Po zamknięciu basenu zaczynało się przeczesywanie tafli wody i znaleziska były doprawdy przerażające, duże kawałki fekaliów, żywności, martwe myszy lub szczury. Te „brudy” powodowały, że rzadko wtedy wchodziłem do basenu, a najchętniej robiłem to bezpośrednio po zmianie wody. I znowu skakałem na głowę po długim rozbiegu lub ćwiczyłem akcje ratownicze wraz z kolegami, wyławiałem z dna monety i jakieś specjalnie wrzucane rzeczy. Byłem już wtedy żonaty i miał się niebawem urodzić mój syn, więc nie byłem specjalnie zainteresowany innymi kobietami, choć dostrzegałem ich zalotne spojrzenia. Szczególnie jedna Kasia z bufetu interesowała się mną i nie mogła zrozumieć jak mogę być tak przywiązany do jednej osoby. Gdy było mało ludzi, przychodziła na ławkę przy basenie i prowadziła ze mną długie rozmowy. Dopiero dzisiaj zaczynam rozumieć to, jak się ubierała, dlaczego odsłaniała obfite piersi spod białego fartucha i wystawiała spod mini spódniczki kształtne nogi, a wreszcie jak zdobyła się na wyznanie, że śniłem się jej w dziwnej sytuacji. Spotkałem ją po latach w jakimś autobusie komunikacji miejskiej i ze zdziwieniem zauważyłem, że prawie się nie zmieniła, a wręcz jeszcze wspanialej rozkwitła. Powspominaliśmy dawne chwile, próbowałem nawet ją poderwać, ale koniec rozmowy nie był dla mnie fajny, gdy zgasiła mnie: Daj spokój, odpuść sobie, nie zapomnę, że wtedy niczego nie skumałeś… Faktycznie, podchodziłem do niej jak do koleżanki i nawet opowieść o gorącym śnie skwitowałem śmiechem, jakimś bzdurnym, szczeniackim komentarzem. Nudziłem się wtedy strasznie na basenie, nie czując już jego magii, podchodząc do wszystkiego jak do wymuszonych obowiązków i z utęsknieniem czekałem na codzienne zamknięcie. Wyłowiłem kilku nieostrożnych chłopaków i jakieś dziewczyny, ale nie było to trudne, bo nawet w najgłębszym miejscu wyczuwałem nogami dno. Urosłem już przecież do stu osiemdziesięciu centymetrów, a woda szybko parowała z basenu i często nie sięgała do samego brzegu.
Czas błyskawicznie mknął do przodu i w Bydgoszczy powstawały nowe, kryte kąpieliska, pięknie wyposażone, w dogodnych miejscach, otwarte od rana do nocy. Coraz mniej było chętnych do korzystania z odkrytego obiektu przy ul. Nakielskiej, spuszczono wodę, a na terenie pojawiali się coraz częściej szabrownicy, wykradający złom i co tam się dało. Budynki wszakże jeszcze stały i w pewnym momencie gruchnęła wiadomość, że ktoś założył w nich agencję towarzyską, czyli jak to się kiedyś mówiło – burdel. Zaczęły tam podjeżdżać taksówki i limuzyny różnych zamożnych grubasów, łaknących brudnej rozrywki. Tak się złożyło, że w tamtych dniach rzadko bywałem w tej części miasta, trudno mi zatem powiedzieć jak zmienił się wystrój naszych dawnych przebieralni. Koniec końców wybuchł tam pożar, wielki ośrodek spalił się i w końcu sukcesywnie rozebrano to, co po nim pozostało. Jeszcze tylko zerkałem ciekawie na miejsce moich młodzieńczych ekscytacji, wędrując wzdłuż kanału bydgoskiego, albo jeżdżąc ulicą Nakielską w stronę ogródków działkowych rodziców, usytuowanych na Prądach. Jak zwykle w ludzkim świecie, po okresie rozkwitu nastąpiło więdnięcie, powolny rozpad, ucichły krzyki, nikt nie rzuca już piłki przy zjeżdżalni, nikt nie rozpędza się i nie skacze „na kiepę” do wody. Wiele takich zdewastowanych miejsc, domów, budynków użyteczności publicznej widziałem podczas moich trzech podróży na Ukrainę, w okolicach Lwowa, Brodów, Krzemieńca, Żytomierza, a także przy stacjach kolejowych. To te same odrapania farb, to podobne dewastacje, puste okna, nadpalone dachy, jakieś porozwalane szczątki. Na starym basenie pozostały jeszcze ruiny drugiego budynku, w którym mieścił się zarząd i mieszkali w nim jacyś ludzie. Teraz to już tylko zgliszcza, świecące pustymi oczodołami okien, rozgrabione z żelaza, blachy i użytecznego drewna. Nie ma już bram przy wjazdach ani budyneczków, w których kupowałem bilety i tylko ogromne dwustuletnie sosny są coraz grubsze i wyższe, choć niektóre z nich powoli też już osuwają się w nicość. Na okolicznych drzewach, okalających basen i kanał pojawiło się mnóstwo kul jemioły i wszystko to razem wygląda dość surrealistycznie. Istnienia, które tutaj kiedyś bywały, osoby zapisane w historii i bezimienne, wszystko razem przepadło, rozmyło się w czasie. Gdy myślę o moich kolegach, którzy wraz ze mną podążali tam pieszo albo mknęli na rowerach, widzę pogmatwane losy, historie chwalebne i ponure, zdarzenia smutne i rozświetlone przez wyjątkowe chwile. Ale niestety pojawiają się też w moich myślach konkretne, umiejscowione na bydgoskich cmentarzach groby – jeden z nich przy płocie na Jarach, drugi w centrum bliźniaczej nekropolii, inne na wielkim polu grzebalnym w dzielnicy, w której teraz mieszkam. Nasz kolega gej jest już prochem w czarnej urnie, inny waleczny bojownik podwórka od trzydziestu lat pod ziemią, a jeszcze inny bohater boisk pochowany z matką i ojcem daleko od Błonia. To tylko przywołanie kilku z nich, a przecież było ich tak wielu, czułem na twarzy ciepłe oddechy, opierałem ręce na ich ramionach i tyle razy brałem się z nimi za bary.
A teraz moja przeszłość raz jeszcze dopadła mnie przy starym basenie, gdy stanąłem tam nieoczekiwanie. Spacerując nad pruskim kanałem zdecydowałem się wejść przez rozwalony płot, nie wiedząc jakie wzruszenie rozleje się we mnie i jak bardzo zamyślę się nad sobą. Patrząc na tę ruinę i obchodząc ją dookoła, wróciłem raz jeszcze do chwil, które wyżej opisałem i wszystko pojawiło się w mojej pamięci z wyrazistością kolorowego przezrocza. Pierwszy raz byłem tam pół wieku temu, jako mały chłopiec, a teraz mam już ponad pięćdziesiąt lat i tyle zdarzyło się w moim życiu, tylu dobrych i podłych ludzi spotkałem. Tyle było zdarzeń cudownych – jak te na brzegu Liberty Island, nad Zatoką Meksykańską, w Zakazanym mieście w Pekinie i na chińskim murze, nad rzeką Tygrys, na stokach gór Kurdystanu i w palmowych gajach przy Eufracie. I tyle było okropieństw, spośród których najgorszym było niszczenie moich przewodów habilitacyjnych przez kolesia, którego w przeszłości zaliczyłbym do tych nieudaczników, których nie dopuszczało się do zabaw i pokoleniowych gier. Stanąłem przy brzegu starego basenu, zszedłem po schodach i czułem jak realnie dopada mnie tam przeszłość, jak znalazłem się w miejscu dawnych dni i jakże znacząco innego czasu. Moje zamyślenie, moje wsłuchanie się w przeszłość, mój smutek i euforia warte były tego by poświęcić im te słowa. Los starego basenu w Bydgoszczy powinien być dla wielu ludzi nauką, bo w naszym świecie nic nie oprze się entropii, uczucia, zdarzenia i sprawy pochłonie wir historii, a to co było twardo utwierdzone zamieni się w lotny proch, który rozwieje pierwszy silniejszy wiatr nowych dni…