STARY BASEN

?????????????????????????????

Jakże wyraźnie słyszę tamte okrzyki, nawoływania, odgłosy gry w piłkę wodną… Widzę chłopaków rozpędzających się na chodniku i skaczących „na główkę” do wody… I te dziewczyny w kolorowych kostiumach kąpielowych, spacerujące wokół prostokąta wypełnionego wodą, opalające się na kocach w różnych miejscach dużego pola, ograniczonego płotami z siatki i betonu. Na stary basen przy ul. Nakielskiej w Bydgoszczy po raz pierwszy pojechałem z rodzicami pięćdziesiąt lat temu, jako mały chłopiec i natychmiast uległem jego czarowi i magii. Wydawał mi się ogromny i przerażający, w miejscach, gdzie oznaczenia na murkach wskazywały głębokość dwumetrową. Trzymałem się w części płytkiej, wbiegałem na wysoką zjeżdżalnie i puszczałem się nią w dół, a potem wracałem na koc, by coś zjeść, popić Mandarynką, Ostromecką lub Polo Coctą i znowu wrócić do wody. Z przenośnych odbiorników radiowych dobiegały piosenki zespołów Slade, Sweet i Procol Harum, słońce prażyło niemiłosiernie, a woda dawała ochłodę. W tym najwcześniejszym okresie byłem tam też raz z Jolą, piękną dziewczyną z naszego podwórka, przy ul. Szubińskiej, nie zdając sobie sprawy z jej zauroczenia moim ojcem. Tak dokładnie wycierała moje ciało ręcznikiem i tak czule się o mnie troszczyła, podsuwała smakołyki, chłodziła napoje w koszyku, a ja tylko widziałem jej spore, jędrne piersi, lśniące i falujące przy każdym ruchu. Gdy mnie przytulała, głaskała po głowie, wcierała krem w skórę, zrywałem się i biegłem do basenu, by nie zauważyła, że moje mokre majtki zaczynają się lekko unosić nad nogami. Schodziłem po schodach do półmetrowej części akwenu, stałem bez ruchu, czekając aż krew odpłynie i będę mógł spokojnie bawić się piłką plażową. Niesamowite były te okrzyki dziecięce, nawoływania by rzucić koło, podać deskę do pływania lub kolorową, nadmuchaną kulę. Nie przestawałem też być czujny, stale spoglądałem na brzeg i wyławiałem co piękniejsze dziewczyny, najczęściej chodzące parami z boku basenu, wchodzące z piskiem pod zimną wodę, stale płynącą z pryszniców, albo powoli zanurzające się w nim. Już wtedy, w tych dziecinnych latach eksplodował mój erotyzm, a powrót na koc do Joli, był przeżyciem ekscytującym, szczególnie gdy czułem jej delikatne palce, rozprowadzające oliwkę po moich plecach. W pewnym momencie, gdy zbliżał się już czas powrotu, kazała mi ściągnąć majtki i założyć inne, suche, w które wyposażył mnie ojciec. Wystraszyłem się, ale ona wszystko w mig zrozumiała, kazała mi się odwrócić i sama zdjęła mi to skąpe odzienie, potem podała za duże, czerwone pantalony, które jak najszybciej założyłem. Nie wiedziała, że to jej sprawne zsuniecie moich mokrych „gaci” pozostało w mojej pamięci jako jedno z najintensywniejszych doznań tamtych dni, a potem pojawiało się wielokrotnie w fantazjach i snach, w chwilach tęsknoty za intymnym ciepłem i bliskością.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Potem był czas wypraw na basen w grupach rówieśniczych z osiedla Błonie, najpierw pieszo z siatkami, w których nieśliśmy jedzenie, picie i sprzęt do nurkowania, a potem na rowerach, które można było zostawić tuż przy kasie, za ogrodzeniem. Szczególnie te marsze pozostały w mojej pamięci, bo schodząc z wysokiej skarpy przechodziło się koło starych baraków, gdzie przez lata mieszkali Cyganie. Nie było innej drogi, więc zawsze drżeliśmy czy ciemnowłosi chłopcy pojawią się na podwórku i będą nas zaczepiać. Zdarzało się, że okradali nas z pieniędzy, zabierali płetwy i maski do pływania pod wodą, ale najczęściej nic się nie działo, jakaś dziewczynka lub stara kobieta siedziały na ławce przy domostwie i patrzyły na nas osłaniając oczy od słońca. Potem, po kilku latach, poznałem czarnookiego Henia, który tam mieszkał i zaczął chodzić wraz ze mną do klubu sportowego „Gwiazda” na treningi szermiercze. Wytykałem mu to zaczepianie chłopaków z Błonia, ale on nie widział w tym niczego złego, natura romska kazała mu zdobywać nowe trofea i bić się o nie, choć czasem nieźle od nas obrywał. W większych grupach rówieśniczych organizowaliśmy na basenie zawody sportowe, skakaliśmy do wody jeden po drugim i goniliśmy się po całym obiekcie, rozgrywaliśmy mecze piłkarskie, gdy jednym słupkiem bramki stawał się pień grubej sosny, a drugim jakaś torba, siatka lub kamień. Były też momenty groźne, gdy jeszcze nie umiejący pływać, zostałem wepchnięty na głęboką wodę i przez kilka chwil autentycznie topiłem się i tylko silne ramię jakiegoś starszego chłopaka pomogło mi wydostać się na brzeg. Nie wiem kto to zrobił, ale grozę tamtego momentu czuję do dzisiaj, ustawiając go w ciągu trzech takich samych sytuacji, gdy szedłem na dno. Tam też nauczyłem się pływać, gdy najpierw nieporadnie odrywałem się od boku i po skosie docierałem na koniec, a potem gdy już przemierzałem akwen wzdłuż i w szerz. Najlepiej czułem się w toni po zmianie wody, gdy miała niebieski kolor i orzeźwiała, ale przecież najczęściej kąpaliśmy się w zielonkawej breji, w której pływało mnóstwo zanieczyszczeń, nie wyłączając czasami kawałków psich odchodów. Ratownicy stale je wyławiali siatkami i wsypywali do basenu sporo białego proszku, który zapewne był jakąś formą chloraminy, służącej do odkażania. Woda miała wtedy ostry, chemiczny zapach, ale i tak była brudna, a w upalne dni miała konsystencję zupy – dopiero jej zmiana dawała pełny komfort i stawała się dla wspólnoty generacyjnej sygnałem, że trzeba ruszać na basen.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Pływalnię zbudowano przede wszystkim w oparciu o beton, to nie były jeszcze czasy powszechnie stosowanych płytek ceramicznych, które postrzegano jako wielki luksus w PRL-u. Brzegi malowano niebieską farbą, pokrywano białą emulsją zjeżdżalnię, a dno wyłożono chropowatymi płytami chodnikowymi. Nie wiem jak utrzymywano tam wodę, ale może pod obłożeniem była warstwa smoły lub asfaltu lub jakaś dodatkowa konstrukcja żelbetonowa. Użyty materiał powodował wiele skaleczeń, szczególnie przy wychodzeniu z basenu w miejscach innych niż te do tego przeznaczone. W kilku punktach były rurowate, pomalowane na czerwono drabiny, ale często wychodziliśmy gdzie się dało, ocierając naskórek nóg, raniąc boleśnie kolana i uda. Cóż, rany na nogach i rękach były rzeczywistością wszystkich chłopaków i dziewcząt w tamtych czasach, a szczególnie wiele ich generowały rowery, zawody sportowe i bójki. Swoje miejsce w rankingu urazów miał też basen przy ul. Nakielskiej, na którym bywaliśmy często, wykorzystując upalne dni lipca i sierpnia, a często lądując już na nim w Polowie czerwca. Podczas największych upałów, na wielkiej przestrzeni parkowej przy akwenie, igły nie można było wcisnąć, rozkładano koc przy kocu, a najwięcej takich koczowisk było przy samej wodzie. Często trzeba było przez nie przebiegać, czym narażaliśmy się na pokrzykiwania i reprymendy jakichś ludzi, ale najczęściej przyjmowano z wyrozumiałością przeskakiwanie przez rozpalone ciała i lawirowanie pomiędzy materacami, pledami i wielkimi ręcznikami. To były czasy chłopackich wspólnot i kobiety jeszcze tak bardzo nie mąciły nam w głowach, a gdy obnażaliśmy się przed sobą w przebieralniach, prawie nie zwracaliśmy uwagi na nasze przyrodzenia, najczęściej żartując z nich. Tylko jeden kolega wykazywał nadmierne zainteresowanie i żądał też od nas komentarzy na temat swojej męskości. Kończyło się to dla niego fatalnie, bo nieco starsi koledzy potrafili solidnie go kopnąć, albo wykręcić boleśnie rękę i strzelić w łeb otwartą dłonią. Jak się potem okazało nasz kolega, tak zainteresowany nagimi ciałami, już wtedy był utajonym gejem i w latach dorosłych zaczął wystawać przy szaletach publicznych, wiązał się z różnorakimi dziwakami, aż końcu został pobity, wylądował w szpitalu, a po powrocie, nie mogąc poradzić sobie ze zranioną psychiką, zapił się na śmierć i kilka dni leżał w zamkniętym domu, szybko się rozkładając. To paskudny zapach zaalarmował sąsiadów i po wyważeniu drzwi znaleziono go w brudnej pościeli, całego oblepionego czarnymi muchami.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Pierwszy raz przeszłość dopadła mnie przy starym basenie, gdy na początku lat osiemdziesiątym podjąłem tam pracę jako ratownik. Dziwnie się czułem patrolując chodniki, które bywały tyle razy platformą dla moich biegów, szybkiego rozpędzania się przed wskoczeniem do wody. Latem 1984 roku zaczęły się też przede mną odsłaniać tajemnice tego miejsca, bo jako pracownik miałem teraz dostęp do wszystkich zakamarków. W długim budynku, gdzie było tyle odgrodzonych od siebie przebieralni i ubikacji, a nasz kolega-gej podpatrywał nas przez dziurki w płytach pilśniowych – gdzie my w taki sam sposób podglądaliśmy dziewczyny, dostałem skromnie wyposażony pokój. Okazało się, że w aneksach gospodarczych było tam wiele kół ratunkowych, starych lin, korkowych pływaków, a do tego sporo ogromnych śrub, zaworów, narzędzi, agregatów i czego tam jeszcze. Teraz moim obowiązkiem było codzienne wsypywanie białego proszku do wody i wyławianie nieczystości. Okazało się, że było ich więcej niż mogłem sobie wyobrazić w czasach dziecinnych i młodzieńczych. Po zamknięciu basenu zaczynało się przeczesywanie tafli wody i znaleziska były doprawdy przerażające, duże kawałki fekaliów, żywności, martwe myszy lub szczury. Te „brudy” powodowały, że rzadko wtedy wchodziłem do basenu, a najchętniej robiłem to bezpośrednio po zmianie wody. I znowu skakałem na głowę po długim rozbiegu lub ćwiczyłem akcje ratownicze wraz z kolegami, wyławiałem z dna monety i jakieś specjalnie wrzucane rzeczy. Byłem już wtedy żonaty i miał się niebawem urodzić mój syn, więc nie byłem specjalnie zainteresowany innymi kobietami, choć dostrzegałem ich zalotne spojrzenia. Szczególnie jedna Kasia z bufetu interesowała się mną i nie mogła zrozumieć jak mogę być tak przywiązany do jednej osoby. Gdy było mało ludzi, przychodziła na ławkę przy basenie i prowadziła ze mną długie rozmowy. Dopiero dzisiaj zaczynam rozumieć to, jak się ubierała, dlaczego odsłaniała obfite piersi spod białego fartucha i wystawiała spod mini spódniczki kształtne nogi, a wreszcie jak zdobyła się na wyznanie, że śniłem się jej w dziwnej sytuacji. Spotkałem ją po latach w jakimś autobusie komunikacji miejskiej i ze zdziwieniem zauważyłem, że prawie się nie zmieniła, a wręcz jeszcze wspanialej rozkwitła. Powspominaliśmy dawne chwile, próbowałem nawet ją poderwać, ale koniec rozmowy nie był dla mnie fajny, gdy zgasiła mnie: Daj spokój, odpuść sobie, nie zapomnę, że wtedy niczego nie skumałeś… Faktycznie, podchodziłem do niej jak do koleżanki i nawet opowieść o gorącym śnie skwitowałem śmiechem, jakimś bzdurnym, szczeniackim komentarzem. Nudziłem się wtedy strasznie na basenie, nie czując już jego magii, podchodząc do wszystkiego jak do wymuszonych obowiązków i z utęsknieniem czekałem na codzienne zamknięcie. Wyłowiłem kilku nieostrożnych chłopaków i jakieś dziewczyny, ale nie było to trudne, bo nawet w najgłębszym miejscu wyczuwałem nogami dno. Urosłem już przecież do stu osiemdziesięciu centymetrów, a woda szybko parowała z basenu i często nie sięgała do samego brzegu.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Czas błyskawicznie mknął do przodu i w Bydgoszczy powstawały nowe, kryte kąpieliska, pięknie wyposażone, w dogodnych miejscach, otwarte od rana do nocy. Coraz mniej było chętnych do korzystania z odkrytego obiektu przy ul. Nakielskiej, spuszczono wodę, a na terenie pojawiali się coraz częściej szabrownicy, wykradający złom i co tam się dało. Budynki wszakże jeszcze stały i w pewnym momencie gruchnęła wiadomość, że ktoś założył w nich agencję towarzyską, czyli jak to się kiedyś mówiło – burdel. Zaczęły tam podjeżdżać taksówki i limuzyny różnych zamożnych grubasów, łaknących brudnej rozrywki. Tak się złożyło, że w tamtych dniach rzadko bywałem w tej części miasta, trudno mi zatem powiedzieć jak zmienił się wystrój naszych dawnych przebieralni. Koniec końców wybuchł tam pożar, wielki ośrodek spalił się i w końcu sukcesywnie rozebrano to, co po nim pozostało. Jeszcze tylko zerkałem ciekawie na miejsce moich młodzieńczych ekscytacji, wędrując wzdłuż kanału bydgoskiego, albo jeżdżąc ulicą Nakielską w stronę ogródków działkowych rodziców, usytuowanych na Prądach. Jak zwykle w ludzkim świecie, po okresie rozkwitu nastąpiło więdnięcie, powolny rozpad, ucichły krzyki, nikt nie rzuca już piłki przy zjeżdżalni, nikt nie rozpędza się i nie skacze „na kiepę” do wody. Wiele takich zdewastowanych miejsc, domów, budynków użyteczności publicznej widziałem podczas moich trzech podróży na Ukrainę, w okolicach Lwowa, Brodów, Krzemieńca, Żytomierza, a także przy stacjach kolejowych. To te same odrapania farb, to podobne dewastacje, puste okna, nadpalone dachy, jakieś porozwalane szczątki. Na starym basenie pozostały jeszcze ruiny drugiego budynku, w którym mieścił się zarząd i mieszkali w nim jacyś ludzie. Teraz to już tylko zgliszcza, świecące pustymi oczodołami okien, rozgrabione z żelaza, blachy i użytecznego drewna. Nie ma już bram przy wjazdach ani budyneczków, w których kupowałem bilety i tylko ogromne dwustuletnie sosny są coraz grubsze i wyższe, choć niektóre z nich powoli też już osuwają się w nicość. Na okolicznych drzewach, okalających basen i kanał pojawiło się mnóstwo kul jemioły i wszystko to razem wygląda dość surrealistycznie. Istnienia, które tutaj kiedyś bywały, osoby zapisane w historii i bezimienne, wszystko razem przepadło, rozmyło się w czasie. Gdy myślę o moich kolegach, którzy wraz ze mną podążali tam pieszo albo mknęli na rowerach, widzę pogmatwane losy, historie chwalebne i ponure, zdarzenia smutne i rozświetlone przez wyjątkowe chwile. Ale niestety pojawiają się też w moich myślach konkretne, umiejscowione na bydgoskich cmentarzach groby – jeden z nich przy płocie na Jarach, drugi w centrum bliźniaczej nekropolii, inne na wielkim polu grzebalnym w dzielnicy, w której teraz mieszkam. Nasz kolega gej jest już prochem w czarnej urnie, inny waleczny bojownik podwórka od trzydziestu lat pod ziemią, a jeszcze inny bohater boisk pochowany z matką i ojcem daleko od Błonia. To tylko przywołanie kilku z nich, a przecież było ich tak wielu, czułem na twarzy ciepłe oddechy, opierałem ręce na ich ramionach i tyle razy brałem się z nimi za bary.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A teraz moja przeszłość raz jeszcze dopadła mnie przy starym basenie, gdy stanąłem tam nieoczekiwanie. Spacerując nad pruskim kanałem zdecydowałem się wejść przez rozwalony płot, nie wiedząc jakie wzruszenie rozleje się we mnie i jak bardzo zamyślę się nad sobą. Patrząc na tę ruinę i obchodząc ją dookoła, wróciłem raz jeszcze do chwil, które wyżej opisałem i wszystko pojawiło się w mojej pamięci z wyrazistością kolorowego przezrocza. Pierwszy raz byłem tam pół wieku temu, jako mały chłopiec, a teraz mam już ponad pięćdziesiąt lat i tyle zdarzyło się w moim życiu, tylu dobrych i podłych ludzi spotkałem. Tyle było zdarzeń cudownych – jak te na brzegu Liberty Island, nad Zatoką Meksykańską, w Zakazanym mieście w Pekinie i na chińskim murze, nad rzeką Tygrys, na stokach gór Kurdystanu i w palmowych gajach przy Eufracie. I tyle było okropieństw, spośród których najgorszym było niszczenie moich przewodów habilitacyjnych przez kolesia, którego w przeszłości zaliczyłbym do tych nieudaczników, których nie dopuszczało się do zabaw i pokoleniowych gier. Stanąłem przy brzegu starego basenu, zszedłem po schodach i czułem jak realnie dopada mnie tam przeszłość, jak znalazłem się w miejscu dawnych dni i jakże znacząco innego czasu. Moje zamyślenie, moje wsłuchanie się w przeszłość, mój smutek i euforia warte były tego by poświęcić im te słowa. Los starego basenu w Bydgoszczy powinien być dla wielu ludzi nauką, bo w naszym świecie nic nie oprze się entropii, uczucia, zdarzenia i sprawy pochłonie wir historii, a to co było twardo utwierdzone zamieni się w lotny proch, który rozwieje pierwszy silniejszy wiatr nowych dni…

POTĘGA I SIŁA

Są takie utwory muzyczne, których mogę słuchać wiele razy i stale od nowa do nich wracać jak do ożywczego źródła. Należy do nich słynna IX symfonia Z nowego świata Antonina Dworzaka. Mająca w zamyśle obrazować amerykańską rzeczywistość końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku, stała się samoistnym hymnem wielkości, szlachetnej wzniosłości i potężnej ludzkiej siły kreatywnej. Szczególnie część czwarta, mająca wagę „przeboju” symfonicznego daje wyobrażenie o talencie i energii czeskiego kompozytora. Najbardziej lubię wykonanie filharmoników wiedeńskich, grających pod batutą Herberta von Karajana, ale wiele jest tych dobrych interpretacji i praktycznie każdy znaczący dyrygent chciał się chociaż raz zmierzyć z dziełem o niewyobrażalnych wręcz ambicjach. Ostatnio słuchałem tej symfonii wiele razy, bo przygotowywałem teksty, w które musiałem włożyć wiele żywej energii. Kiedyś do pracy naukowej i krytycznoliterackiej zapładniała mnie IX symfonia Beethovena, a do pisania wierszy utwory żałobne Chopina, Sibeliusa, Griega, Ravela i arcydzieło Mozarta Requiem. Nie wiem kim bym był bez muzyki poważnej, ale wiem, że zawdzięczam jej wiele moich książek, rysunków, obrazów i twórczych zamyśleń. Początki tej fascynacji sięgają lat licealnych, gdy obok muzyki rockowej czy elektronicznej odtwarzałem na gramofonie płyty z symfoniami i koncertami na różne instrumenty. To był czas wielkich fascynacji Beethovenem, Czajkowskim, Verdim, ale potem pojawiło się zauroczenie Bachem, Vivaldim, Telemannem i Mozartem. Płyty winylowe nie były drogie i znosiłem ich wiele do domu, poznając arcydzieła muzyki, nie wiadomo dlaczego nazywanej „poważną”. Przecież w Muzyce na wodzie Haendla, w koncertach brandenburskich Bacha, w Porach roku Vivaldiego, w IV symfonii Włoskiej Mendelssohna, w Obrazkach z wystawy Musorgskiego czy Święcie wiosny Strawińskiego jest tyle radości, tyle naturalnego piękna, tyle rześkości. Głos słowika, kukułki i przepiórki na końcu II części VI symfonii Beethovena (Andante molto mosso), chóry w utworze Carmina burana Carla Orfa, kanon Panie Janie… przetworzony w I symfonii Tytan Gustava Mahlera czy motyw z Walca nr 2 Dymitra Szostakowicza poruszają serce i każą wierzyć, że ludzkość oprócz pocisków i śmierci, potrafiła także tworzyć prawdziwe arcydzieła sztuki, świadczące o wyjątkowości naszego umysłu, mogącego połączyć wolne nuty w coś tak zachwycającego.

PODPORUCZNIK „WIESŁAW”

Jan Górec-Rosiński z żoną Barbarą Dobrzalską

Jan Górec-Rosiński z żoną Barbarą Dobrzalską

Dla wielu osób Jan Górec-Rosiński był postacią jednoznaczną, dobrze ulokowaną w dawnym systemie, przyjaźniącą się z Mieczysławem F. Rakowskim, kierującą tygodnikiem społeczno-literackim i oddziałem bydgosko-toruńskim Związku Literatów Polskich. Tak się złożyło, że spotykałem się z tym pisarzem w ostatnich miesiącach jego życia, tuż przed tragiczną śmiercią. Widziałem wtedy zupełnie innego człowieka, do końca marzącego o książce totalnej i snującego plany jej trzytomowej edycji. Gdy siadałem z nim przy stole w ogrodzie i wysłuchiwałem opowieści o pogmatwanych losach, czułem promieniujące dobro, jakąś niezwykłą szlachetność starości, która przecież dotkliwie dała mu się we znaki. W swoich narracjach wracał myślami do czasów przedwojennych, do okresu okupacji, ale najbardziej zapalał się przy opowieści o latach powojennych, tuż po wyzwoleniu. Mówił o długiej wędrówce z Białorusi do Polski, o kolejnych etapach, znaczonych nowymi zajęciami i wreszcie o trafieniu do Bydgoszczy. Już wtedy, szczególnie gdy uśmiechał się znacząco, wydał mi się też osobą tajemniczą, niosącą w sobie jakąś zakazaną opowieść i pragnącą się nią podzielić z otoczeniem. Zawsze był maksymalistą i mógł godzinami rozprawiać o poezji Słowackiego, Norwida, o filozofii Hegla i Schopenhauera, o swoich poetyckich fascynacjach w obrębie liryki współczesnej. Czasem zapowiadał ujawnienie jakichś niezwykłych papierów, utworów, które nie mogły się ukazać w komunistycznej Polsce, a i w nowym czasie mogły być odczytane opacznie. Wiele spośród tych archiwaliów darł na strzępy i wyrzucał, pamiętając o historiach rodzin, w których brzemię zemsty sięgało trzech pokoleń. Wiedział, że w jego życiorysie były fakty, które mogłyby stać się zarzewiem jakiegoś konfliktu, jakiejś bezsensownej batalii, więc rezygnował z konfrontacji, wierząc, że po latach poezja stanie się jego wizytówką, ludzie zapomną o socjalizmie, o sekretarzach, komitetach i esbekach, a pozostanie słowo, które zawsze dla niego miało wartość najwyższą i rozpłomieniało niezwykłą wyobraźnię.

podpokucznik odpis

Już tom Księga snów, obrazujący przede wszystkim miłość poety do żony Barbary przyniósł kopie dokumentów, które mogły budzić zdumienie. Oto organizacja akowska „Wolność Polsce” potwierdza, że podporucznik Jan Górec, pseudonim Wiesław, dowodzi grupą zwiadowczą w okolicach Wołkowyska i Grodna. Dalej była Rota przysięgi z 1943 roku, którą poeta podpisał: Przysięgam Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej Jedynemu, być wiernym Ojczyźnie mej – Polsce, stać wiernie na straży Jej honoru i niepodległości, być posłusznym rozkazom przełożonych, tajemnic wojskowych strzec jak źrenicy oka swego, za wolność ojczyzny mej – Polski: walczyć do ostatniej kropli krwi, żyć i umierać jako prawy żołnierz Rzeczpospolitej – tak mi dopomóż Bóg i święta Męka Jego. Jeszcze legitymacja organizacyjna i szereg innych pism wskazujących, że jednoznaczne postrzeganie tego twórcy w latach następnych – jak choćby w przypadku Kazimierza Hoffmana, Grzegorza Musiała czy Marka K. Siwca – pozbawione było sensu. Technikę mimikry stosowało w czasach socjalizmu wielu twórców, prowadząc też życie tajemne, spotykając się na nielegalnych wieczorach poezji, rozmawiając bez ograniczeń o wszystkim, nie wyłączając dogmatów partyjnych. W ostatnich latach życia Górec kierował się zasadami franciszkańskimi, pisał wiersze w tonacjach romantycznych, nie zapominając wszakże o wymogach nowoczesnego wiersza polskiego. Zdarzało mu się rymować, ale w większości utworów przyjmował model tekstu białego, mieniącego się metaforami i oksymoronami, wspaniale ulokowanymi w ramach jego – jak to nazywał – czarnopisów.

rota

To, co było zapowiedzią w tomie obrazującym miłość do żony, stało się prawdziwą sensacją, gdy syn pisarza – Wojciech – metodycznie badający archiwum ojca, znalazł w nim jeszcze jedno cymelium. To zbiór wierszy patriotycznych, napisanych w latach 1941–1945, nigdy nie publikowanych, ukrytych głęboko w zakamarkach archiwaliów. To doprawdy sensacyjna bomba literacka, wskazująca, że romantyczne korzenie poezji Góreca-Rosińskiego nie zostały chytrze wymyślone, ale były częścią jego życiowej drogi. Dopiero lektura tych utworów pozwala zrozumieć buntowniczy charakter naczelnego redaktora „Faktów”, jego tworzenie azylów dla różnorakich „wyrzutków” systemu, dawanie szansy na godne życie tym, którzy skazani zostali przez urzędników na „odstrzał”.  Wiersze tułacza opublikowane w formie reprintu staną się zapewne sensacja wydawniczą i skierują badania literatury regionu na zupełnie inne tory. Nigdy jakakolwiek jednoznaczność przy wartościowaniu pisarzy nie sprawdzała się, a wręcz najlepiej udawały się monografie odkrywające różnorakie tajemnice pisarskie. Zapoczątkował to Boy-Żeleński, gdy bezprecedensowo odbrązawiał Adama Mickiewicza, a potem jego szlakiem poszło wielu twórców i uczonych, żeby wspomnieć tylko Zbigniewa Sudolskiego, Stanisława Makowskiego, czy ostatnio Joannę Siedlecką i Andrzeja Franaszka. Publikacja wierszy Góreca z czasów jego przynależności do AK dopełnia obraz autora i ukazuje jego patriotyczną żarliwość w tamtym okresie – niesie też przesłanie do współczesnych polityków. Roztrząsa takie pojęcia jak mistycyzm, mesjanizm, wallenrodyzm i daje wykładnię prawdziwej wolności, oddania Ojczyźnie i ideałom braterstwa oraz równości. W takim kontekście nie dziwią wiersze patriotyczne Góreca, pisane pod koniec życia i jego postawa, pragnienie czynienia dobra, chęć wskazywania Polakom właściwych dróg po odzyskaniu niezależności. Choć niektórych osób ta metamorfoza pisarza, tak negatywnie opisanego przez Jana Józefa Szczepańskiego w Kadencji, czy przez Musiała w Dzienniku wojny Jaruzelskiej, nie przekona, to fakty pozostają faktami, a dokumenty i rękopisy, znalezione w archiwum pośmiertnym są nie do podważenia. Gdy w Polsce szuka się rozwiązań dwukolorowych, czarnych lub białych, Górec-Rosiński, w swoich wierszach tułaczych, jawi się jako twórca wielu barw i wielu odcieni, kochający Ojczyznę, walczący o nią i składający przysięgę na Mękę Chrystusa.

1544931_526575540773874_894143082_n

ENERGIA GŁĘBI

 2

Pośród artystów malarzy, grafików i rzeźbiarzy znajdziemy takich, którzy piszą i próbują dopowiadać znaczące treści do obrazów i innych dzieł plastycznych. Można by tutaj przywoływać wiele nazwisk zapisanych w historii sztuki, od tych największych, do znanych powszechnie w obrębie jednego kraju, aż do tworzących w ramach własnego, hermetycznego świata, otwartego i zarazem zamkniętego, pulsującego twórczą pasją i oryginalnością. Obrazy Elżbiety Wasyłyk są znaczącym komentarzem dla naszej rzeczywistości, ukazują człowieka w sieci uwarunkowań, wyborów i dopełnień, odsłaniają ukrytą, energetyczna przestrzeń, w której egzystuje. Jego istnienie – na tych przedstawieniach – wpisane zostało w ciąg odsłon, które mogą być zaskoczeniem dla bytów szukających konkretnych utwierdzeń w czasie i przestrzeni, ale też stanowią one rodzaj testu, który należy zdać w określonym momencie i w konkretnym miejscu. Wrażliwość, która bywa darem, staje się też zadaniem do wypełnienia, propozycją życia intensywnego, odsłaniającego ukryte wymiary, głębie niewyobrażalne, filozofię prostoty i pełni. Artystka wydobywa z rzeczywistości to, co miało być tajemnicą, co nigdy nie miało pojawić się w świetle białym, co może pulsowało cicho w podczerwieni, majaczyło poblaskami w nocy, manifestowało swoją obecność w sytuacjach skrajnych, pobudzających do natychmiastowego działania. Malarstwo dopełnia barwa i fakturą byt otwarty na świat i zamknięty dla niego, staje się komentarzem dla tego co prowokuje w przestrzeni i wypływa z przepaści jaźni we śnie, pojawia się jako powidoki czegoś tak ulotnego i tak rozedrganego, że tylko nadwrażliwość może spróbować to wydobyć, tylko talent może to dookreślić, tylko instynkt życia może to unieśmiertelnić. Jakże dramatyczne i pełne treści są dzieła tej malarki, a zarazem jak głęboko sięgają ku wnętrzom ludzkiej psychiki – jakże konkretnie opisują wyjątkowy charakter chwilowej egzystencji, temporalnego zamknięcia w przedziałach historii i przestrzennych pułapek bez wyjścia.

obraz el3

Na tle obrazów Wasyłyk, jej poezja jawi się jako komentarz i niezależny przekaz, dopowiedzenie i integralny wiersz, w którym zostało ukryte przesłanie, nowy energetyczny impuls, pobudzający wyobraźnię i stanowiący treść naddaną. Mamy tutaj więcej konkretności, pojawiają się imiona i nazwiska, sytuacje zapamiętane lub wykreowane przez wyobraźnię, jakby modelowe chwile, zapadające głęboko w pamięć i stające się tkanką liryki. Tylko poeci wielkiej wrażliwości potrafią dostrzegać cząstkową energię poetycką w prostych zdarzeniach, zdawać by się mogło szarych momentach życia, niczym nie wyróżniających się spośród wielu im podobnych. Ale zadaniem umysłu twórczego jest tworzenie unii pomiędzy tym co oczywiste i tym co staje się symbolem, przekazem treści uniwersalnych, mówiących wiele na temat mechanizmów trwania. Taka poezja, jak ta, staje się opowieścią o światach budujących swoją odrębność na skraju jawy i wyobraźni, snu i marzenia o pięknie. Jakoś blisko stąd do nadrzeczywistości, a zarazem do realizmu życia „prostych ludzi”, pośród których częściej znajdziemy nadwrażliwców i tych, którzy odważą się stworzyć dzieła na miarę czasu, w którym żyli. Poetka opowiada kolejne historie i wyłania się z nich obraz niezwykłej subtelności i bolesnego uwrażliwienia, konstrukcja liryczna i obrazowa, elementarna i kosmicznie skomplikowana. Czytelnik musi zdać sobie sprawę z tego, że ma do czynienia z czystością i pełnią, ale też nie może nie zauważyć wewnętrznej tkanki tych przekazów, ich skomplikowania na poziomie barwy i kształtu, słowa i gestu, czynu i bezruchu. To jest energia wydobyta z głębi i zarazem najtajniejsza, przepastna cząstka żywiołu – wody, ognia, powietrza i ziemi, nieustannie walczących ze sobą i stale się wspierających w ludzkiej próbie bytu.

obraz el5

Zaskakująca jest dynamika i innowacyjność tej poezji, która wykorzystuje różne osoby, mnoży wizje, przenika błony czasu i przestrzeni, wędrując – niczym wolna wyobraźnia – od obrazu do obrazu, od snu do snu i od jawy do jawy. Tutaj myśl jest osią zdarzeń, ale jednocześnie staje się axis mundi – osią świata, najważniejszym utwierdzeniem przestrzeni. Każda opowieść ma tutaj swoje drugie dno – najprościej byłoby powiedzieć malarskie – ale przecież pod powierzchnią przedstawień wyczuwa się energię głębi, siłę pierwotną, która rozsadza wszystko, przywraca materii elementarną strukturę, tworzy kosmos pierwszych chwil stworzenia. Ludzkie świadomości wirują jak oszalałe, ale poetka zatrzymuje je w kadrze wiersza i przygląda się uważnie, diagnozuje stopień ich destrukcji, skalę odrealnienia, siłę imaginatywną. Z takich cząstek powstaje niezwykła panorama ludzkiego wnętrza i światów wokół niego, z takich żywiołów wyłaniają się pierwiastkowe obrazy, która po chwili toną w niebycie, nie wytrzymują próby zbyt oczywistej realności. Ale przecież tak ma być, bo poezja jest domeną ulotności, chwilowej pełni, wiedzy absolutnej, objawiającej się w błysku, w mgnieniu chwili. Udało się Elżbiecie Wasyłyk stworzyć tom, który zachwyca jako przekaz energetyczny, uwodzi zmiennością obrazów, typów osobowych, zastosowanych strategii narracyjnych i lirycznych, ale przede wszystkim powstał tom, który śmiało może konkurować z najlepszymi zbiorami poetyckimi ostatnich lat. Trudno zawrzeć w skromnym dopowiedzeniu to, co powinno się znaleźć w rozbudowanym eseju, wykorzystującym elementy nauki, estetycznego i filozoficznego dopełnienia tego, co można znaleźć w tym tomie. Ale przecież może on stać się podstawą do większych studiów, może zachęcić czytelników, krytyków i badaczy literatury do opisu tego, co miało zostać tajemnica jednego wnętrza, jednej osobowości twórczej, a co stało się narracją o głębiach twórczej psychiki, o tajniach myśli osoby patrzącej na świat pod określonym kątem i niosącej w sobie otwartą ranę nadwrażliwości. Warto czytać wiersze tej autorki i konfrontować je z jej malarstwem, a choć pojawiła się tutaj strategia lirycznego kamuflażu, wiele w nich się odsłania, wiele treści zostaje dopowiedzianych i dookreślonych w metaforze, porównaniu, pulsującym bólem obrazie. Ta opowieść o subtelnym wnętrzu i rozognionej psychice jest znaczącym osiągnięciem twórczym, domagającym się równie uważnej, wrażliwej lektury i ustawienia jej w ciągu najwartościowszych osiągnięć lirycznych w tym względzie. To jest piękna, prawdziwa poezja, to są odsłony ruchomych obrazów, migających w przestworach wyobraźni, jak byty pośród eksplodującego stale wszechświata, jak istnienia pragnące zamanifestować swoją żywotność, a jednocześnie wpisać się w ciąg nieuchronnych śmierci. To jest piękno porażające w swej grozie, to lęk tak samo oczywisty jak nałożenie farby na płótno i roztarcie jej na szerszej przestrzeni – to liryka rozedrgania i konkretu, pierwszej i ostatniej chwili, fanfar rozdzierających ciszę i nieuchronnego, powolnego milknięcia słów.

obraz el6a-tileqqq

STO WIERSZY POLSKICH (XXI)

The giant star Zeta Ophiuchi is having a "shocking" effect on the surrounding dust clouds in this infrared image from NASA’s Spitzer Space Telescope. Stellar winds flowing out from this fast-moving star are making ripples in the dust as it approaches, c

Wiersz Ryszarda Krynickiego pt. Do… został zbudowany na zasadzie kontrastów semantycznych, z wykorzystaniem niezwykłej, twórczej dociekliwości lingwistycznej. Już pierwszy antytetyczny wers jest zapowiedzią tego, co będzie się rozgrywało w kolejnych częściach utworu: tkliwość dotkliwa jak pożegnanie to określenie stanu, w jakim znajduje się podmiot wiersza, bolesnego, trudnego do określenia, domagającego się głębi metaforycznej i kontrapunktowości muzycznej. Ten wers, zakończony dwukropkiem, zawieszającym milczenie w przestrzeni, brzmi śpiewnie, a energia, która rozgrywa się na obrzeżu słów i znaczeń jest potężna, dająca wyobrażenie o głębiach ludzkiego odczuwania. Tkliwość w sytuacji pożegnania staje się dotkliwa, to coś, co dotyka subtelnie, nabiera impetu i staje się rodzajem tortury, niespodziewanego uderzenia w najczulsze miejsce, mającego w sobie zapowiedź rozstania. Krynicki doskonale zna logikę bytowania na ziemi, w miejscu nieustannych zmian i odwiecznej metamorfozy – wie, że to, co zostało połączone, rozdzieli się, to co zostało poczęte, obumrze, co zaistniało w świadomości, niebawem zaniknie w niepamięci. Dlatego tak ważny jest zapis poetycki, który utrwala to, co miało na zawsze zginąć i podkreśla ulotny charakter związku kobiety z mężczyzną. Tkliwość to rodzaj bliskości i ludzkiej posługi, to potwierdzenie ciepła i bliskości, chwilowego zauroczenia lub dozgonnej miłości, ale to także zapowiedź nieuchronnego pożegnania, rozejścia się dróg, oderwania dłoni od dłoni, zaniku intymnej energii. W takim rozumieniu tkliwość może być dotkliwa, szczególnie dla bytu rozumiejącego kontrastowy charakter egzystencji, wzajemne znoszenie się sprzeczności i zawsze nieudane próby utrwalenia chwili, zatrzymania za zawsze tego, czego unieruchomić nie można. Ten pierwszy wers wiersza Krynickiego jest odwzorowaniem czasowej rzeczywistości ziemskiej i kosmicznej – wpisuje się w nieustanny bieg zdarzeń, w ciąg następujących po sobie okresów, powitań i pożegnań, aż do chwil ostatnich.

Spotkanie dwóch ziemskich istot jest wydarzeniem niezwykłym, końcem ciągu zdarzeń, które doprowadziły do unii, choć tyle mogło stanąć na przeszkodzie, tyle mogło spowodować zmianę kierunku, rozejście się szlaków. To jest sytuacja, gdy byty się już połączyły, to jest ta rozpalona, drżąca chwila, gdy są razem, ale poeta już czuje gorycz rozstania, już boi się, że tkliwość zostanie pokonana przez chłód i umieranie. Pragnie opisać, to, co przeżywa, ale też nie chce uronić niczego z niezwykłości spotkania – stosuje zatem kontrastową metaforykę i jawę przeistacza w sen: ty – nawet nie mówisz przez sen/ ja – nawet przez sen nie przestaję milczeć, wykorzystuje ludzkie „mówienie przez sen” dla zobrazowania przepaści, jaka nieuchronnie otwiera się w świadomości tych, którzy mieli ze sobą być na wieki. Ona otwiera się już w momencie poczęcia i zakorzenienia w temporalności świata, w fatalnym biegu każdego losu od początku do końca, od kształtowania i wzrostu, do wiotczenia i rozpadu. Miecz stworzono do zabijania, ale to nie on symbolizuje tutaj śmierć, bo sama inicjacja jest jej zapowiedzią: między nami nie miecz leży ale krew – poczęta/ między nami leży lęk. Świadomość budzi się i zaczyna samą siebie analizować, ale w tym samym momencie rodzi się też strach, który towarzyszyć będzie istnieniu. Pragnienie utrzymania statusu człowieczeństwa „rymować” się będzie z lękiem, z ciągłym poczuciem zagrożenia. Choć ludzkość zbudowała domy, miasta i wielkie cywilizacje, nie zniosła sytuacji z początków istnienia istot żywych – tak jak tęczowa ryba boi się mureny, jak czerwony ptak drży przed białozorem i jak krucha sarna umyka przed wilkiem, tak człowiek boi się drapieżnej i bezdusznej śmierci. Oto przedwieczny, prawdziwy przeciwnik rodzaju ludzkiego, który na dobrą sprawę nigdy tego nie zrozumiał i angażował się w konflikty z innymi istotami, wytyczał ziemskie granice i walczył o nie. Krynicki przenosi ten bój w inne rewiry, odrealnia go, a zarazem wskazuje, że jest najprawdziwszy, od samego początku skierowany na zniszczenie tego, co chciałoby być tkliwe i odczuwać ciepło bliskości.

Poeci wprowadzają jaskrawą symbolikę do liryki by wyrazić w poezji to, co jest niewyrażalne w mowie codziennej, ale też bywa ona rodzajem gry z czytelnikiem. U Krynickiego, który większość swoich wierszy wyszeptał, symboliczny miecz traci na wartości, krew nabiera innych, głębszych znaczeń, a symbolizująca pokój i Ducha Świętego gołębica wnika w obręb semantyki niezależnej, ku znaczeniom tyleż utylitarnym, co ironicznym: gruchanie gołębi jedyne echo naszych rozmów/ (czy uniesie ten ciężar biały gołąb szeptu?). Jak inaczej rozumieć tę zbyt oczywistą metaforę, jak nie w kontekstach metaforycznych, jako rodzaj bolesnej drwiny z ludzkich pragnień by trwać w stanie błogiej tkliwości. Biały gołąb szeptu, to rodzaj tandety poetyckiej, która nie pojawiła się w utworze bez powodu, wszak każda miłość, nawet ta najżarliwsza ma w sobie taki element i kończy się milczeniem, słowa coraz bardziej cichną, a ptak odlatuje na zawsze. Dopiero zastosowanie kontrastowości poetyckiej wzmacnia znaczenia i obrazuje siłę prawdziwych uczuć: jakbyś i żoną była i moim jedynym dzieckiem/ krwią z mojej krwi/ śmiertelną chorobą/ wierszem białym – dopiero zaangażowanie tkliwości rodzicielskiej daje wyobrażenie o tym, co dzieje się pomiędzy podmiotem wiersza i jego wybranką. Rzeczywiście miłość ma w sobie coś z oddania matki i ojca, coś z tkliwości rodziców dla swoich pociech – jest w tym piękna i komiczna zarazem, bliska tandecie metaforycznej i kosmicznej otwartości znaczeń pierwotnych, pojawiających się w wierszu białym. Taka miłość totalna otwiera ludzką wrażliwość, uczula na piękno i grozę świata – tak jak może to uczynić śmiertelna choroba, tak jak dzieje się w sytuacji narodzin, zapowiadających nieuchronne odejście. Krynicki należy do poetów totalnych, głęboko drążących tkankę języka, nieustannie analizujących odmienne stany emocjonalne, wnikających w świadomość innych bytów i wracających stamtąd z poczuciem triumfu i przegrania. To zwycięstwo poezji, będące rodzajem pogrzebu ludzkiej tkliwości, jest odwiecznym rytuałem, w którym uczestniczą byty najwrażliwsze i najpełniej odczuwające absurd istnienia. W takim rozumieniu bliskość jest oddaleniem – rozmowa z tobą przybliża mi świat/ rozmowa z tobą świat oddala – a oddalenie jest jedyną i najprawdziwszą, stale umierającą bliskością… A zbliżający się świt, może być tylko chwilą ostatnią.

%d blogerów lubi to: