SZANGHAJ NOCĄ

Choć wszystko wokół przygasa, trzeba przypominać momenty świetliste… Pod koniec maja 2018 roku byłem w Szanghaju, gdzie przeżyłem wiele takich chwil. Przez kilka godzin – od zachodu słońca do zmroku – chodziłem nabrzeżem rzeki Huangpu Jiang i rozkoszowałem się magią zjawisk, które rozgrywały się przede mną. Wysokie wieżowce dzielnicy Pudong były jak pomniki ludzkości podążającej do przodu i nieustannie się rozwijającej. Ale powolne przesuwanie się statków i barek, zapalanie się i gaśnięcie wielkich neonów, miało też w sobie coś z kosmicznego tańca swobodnych bytów i potwierdzało nieuchronność odwiecznej metamorfozy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PRZECIW ROZPADOWI…

Wieści docierające do nas z Włoch, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych są zatrważające, ale jednak staram się pisać. Zapewne tak samo czuli się twórcy podczas II wojny światowej – wszystko wokół waliło się, rozsypywało w pył od wybuchów bomb i pocisków, a oni mimo wszystko pracowali w swoich samotniach. Koronawirus uświadamia ludziom ich śmiertelność i to, że szybko mogą odejść z tego świata, zostawiwszy po sobie bałagan, wiele niedokończonych projektów, pogniecionych papierów i zapomnianych fotografii. Ale przecież atak chińskich drobinek niczego nie zmienia w ludzkiej sytuacji, zawsze na granicy światów, wciąż w obliczu zapadnięcia się w nicość. Naszą świadomość utrzymuje równomierny rytm krwi, krążącej w żyłach, a myśli możliwe są tylko, gdy nieustannie wdychamy i wydychamy powietrze. A jeszcze pożywienie, którego nie może brakować, a jeszcze uczucia, które każą nam wierzyć, że życie ma sens. Ludzie rodzili się i umierali, zawsze tak było i zawsze tak będzie, ale dopiero sytuacje krańcowe przypominały im, że wszystko może się skończyć bardzo szybko. Świadomość – tak krucha i subtelna – zaniknie w ułamku sekundy, otwierając nieodwołalnie czarną czeluść wieczności, nie dając szansy na wypowiedzenie słów pożegnalnych. W obliczu śmierci wszyscy jesteśmy równi, a przetrwać możemy tylko w świecie żywych bytów, chwilowych jak wszystko, ale w procesie wzrastania i zdobywania świadomości, mogących natknąć się na przejawy naszej aktywności. Dzisiaj zmarł Krzysztof Penderecki, a choć pozostawił po sobie przeogromny dorobek muzyczny, choć zasadził wiele drzew, stworzył wspaniały dwór i wielką enklawę parkową, musiał zostawić wszystko i poddać się prawom entropii. W ciągu trzystu sześćdziesięciu pięciu dni jest ten jeden, który będzie jak postawienie finalnej kropki, jak przewrócenie ostatniej karty księgi życia, jak gasnący oddech i światło zamierające w źrenicach. Myślę o śmierci, ale staram się pisać w trudnej, ogólnoludzkiej sytuacji, mimo wszystko próbuję podążać dalej, tworzyć własną historię, bo tylko tak można istnieć i przeciwstawiać się rozpadowi…

CZARNY NEFRYT (8)

Słońce powoli zachodziło, tworząc na niebie różnokolorowe pasy, plamy i zakrzywione ostrza. Ai wędrował przez góry, kierując się do rodzinnej wsi. Piął się stromymi ścieżkami na zbocza i szybko schodził w doliny. Czasem zatrzymywał się na jakiejś przełęczy i patrzył w dal, na wspaniały kraj Qin, ciągnący się daleko za horyzont, sięgający szczytami nieba, pełen cudownych dolin, jezior i rzek, kolorowych ptaków i rdzawych antylop, koziorożców na turniach i tygrysów w lasach, niedźwiedzi panda w bambusowych zaroślach i wzorzystych węży pośród traw. Panem tego wszystkiego był król, który przybrał tytuł Pierwszego Cesarza. Wstąpił na tron po swoim ojcu Czuang Siangu, w wieku trzynastu lat i godził się, by królestwem długo władał Liu Pu-wei, potężny konkubent jego matki. Potem jednak wygnał go ze stolicy, a spłodzone dzieci, swoich przybranych braci, kazał wymordować. Ai przystanął na wielkiej półce skalnej, wysuniętej nad przepaść, popatrzył na żółtą brzoskwinię słońca i zamyślił się nad światem, który nie wiadomo kiedy powstał. Nie bardzo wierzył w opowieści o Hun-tunie, mitycznym ni to zwierzęciu, ni bukłaku na wodę, utożsamianym z pierwotnym chaosem. Stwór ten wyglądał dziwacznie, jak skrzyżowanie kilku zwierząt, nie lubił ludzi dobrych, a łasił się do złych. Jedni mówili, że mieszkał na Niebiańskiej Górze, gdzie tańczył, grał na instrumentach i śpiewał, a inni przedstawiali go jako beztalencie, takie samo jak inne demony. Świat powstał w ciągu siedmiu dni i może rzeczywiście wyłonił się z chaosu, z którego powstały też bóstwa Yin i Yang. To pierwsze utworzyło ziemię, a drugie – uformowało niebo i tak powstał pierwszy porządek. Ai pamiętał opowieść ojca o pierwotnych oceanach i ich władcach. Hun-tun rządził Oceanem Środkowym, gwałtowny Szu władał Oceanem Południowym, a porywczy Hu decydował o Oceanie Północnym. To oni sprawili, że nieokrzesany stwór umarł i chaos się zakończył. Patrzył na malownicze krawędzie górskie i na niebieskie zbocza w dali, coraz szczelniej pokryte śniegami na szczytach. Kochał te miejsca i znał je dobrze od dzieciństwa, kiedy to po raz pierwszy poszedł z ojcem i bratem w góry i zobaczył krystalicznie czyste dale, o których wcześniej nie miał pojęcia. Odtąd były one w nim wielką tęsknotą i ilekroć wspinał się na szczyty i patrzył przed siebie, czuł jakby skrzydła rosły mu u ramion. Wznosił się w wyobraźni jak orzeł i bujał pośród obłoków, nad wioskami i cesarskim miastem, kołował nad rzeką Wei He i odprowadzał ją aż do ujścia i połączenia się z Huang He, matką wszystkich płynących wód. Był już blisko wielkiego rumowiska skalnego, za którym prosta droga prowadziła w dół, do rodzinnej wsi. Nagle coś przykuło jego uwagę i zadrżał z lęku, przystanął i osłonił oczy dłonią, by lepiej przyjrzeć się niebu. Krążyły na nim dziesiątki sępów i pojawiła się też między białymi czapami chmur jakaś czarna mgiełka, jakby złowieszczy opar, może dym, a może zapowiedź zbliżającej się burzy.

 Wyszedł zza załomu i jedno spojrzenie w dal prawie przyprawiło go o utratę świadomości. Zachwiał się na nogach, przytrzymał gałęzi dzikiego drzewa brzoskwiniowego i szybko pobiegł na dół. Coraz bardziej przybliżały się do niego ognie pożarów, dopalających się w miejscach, gdzie kiedyś stały domy sąsiadów i dobrze znanych mu ludzi. Tuż przy wejściu na główną ulicę wsi zatrzymał się i przyczaił za dużą stertą drewna. Uważnie sondował przestrzeń przed nim, ale nie zauważył niczego, co wskazywałoby na obecność wojska czy jakiejś bandy złoczyńców. Wyszedł ze swojego ukrycia i ruszył środkiem głównego traktu, co jakiś czas przystając i przyglądając się pozabijanym ludziom i kłębiącym się nad nimi sępom, wronom i krukom. Serce podeszło mu do gardła i cały drżał, kierował się jednak ku placowi na środku wioski, gdzie przepychało się wiele sępów. Chwycił dużego kija i podbiegł z nim do ptaków, które niechętnie odskoczyły, nawet nie wznosząc się w powietrze. To, co zobaczył powaliło go z nóg i zaraz upadł na kolana. Przed nim leżała piramida utworzona z ludzkich głów, a obok wbito w ziemię deskę z napisem: Kara za śmierć poborcy. Choć głowy były zmasakrowane, Ai rozpoznawał przez łzy wiele twarzy, szczególnie dzieci, które często przychodziły do kuźni i przypatrywały się jego pracy. Nagle jego uwagę przykuła posiwiała głowa, leżąca do niego bokiem. Zamarł z przerażenia, podszedł ostrożnie do niej i raz jeszcze upadł na kolana, krzycząc z bezsilnej rozpaczy i rwąc włosy z głowy. To była część ciała jego ojca, choć martwa, pełna powagi i dostojności, jakby bez użycia siły oddzielona od tułowia. Sięgnął ją z nabożną czcią i ucałował w czoło, usiadł na ziemi i patrzył na to, co pozostało z tego, który dał mu życie i wychowywał go przez lata. Zdjął gruby futrzany kubrak, który nosił na koszuli i owinął nim głowę ojca. Podszedł do piramidy i z bólem, z wielką rozpaczą w sercu, zawieszał wzrok na każdej twarzy, bojąc się, że za chwilę zobaczy też głowę swojego brata. Jego myśli biegały jak oszalałe, a w wyobraźni pojawiały się wykrzywione twarze Wanga i Shi Huangdi, jego ojca i brata, przepięknej Czao i dzieci wieśniaków. Myślał o tym, jak bezmyślne było zabicie poborcy i jakich wielkich krzywd przysporzył wsi tym czynem. Ruszył z miejsca, jakby był pijany i słaniając się na nogach, skierował się ku odległej kuźni. Wszędzie pełno było plam rozlanej krwi, na drodze i w bramach podwórek walały się ciała bez głów, odcięte ręce i nogi. Wielkie sępy biły się o łupy, przysiadały na niskich drzewach morwowych, przepychały się i robiły wiele hałasu. W końcu dotarł do swojego domu i zaczął przeszukiwać izby. Niczego nie znalazł, więc poszedł do kuźni, gdzie na środku podłogi, w wielkiej kałuży krwi, leżało ciało ojca. Odwinął głowę z zawiniątka i przyłożył ją do szyi. W tym samym momencie usłyszał głośny płacz, a potem krzyk, dobiegający z tajemnego schowka w dachu, w którym czasem ukrywali wykonane miecze i widły, topory i noże.

– Ai…!  Ai…! Kochany Aiu…

Jego brat, Nan, zeskoczył na ziemię i natychmiast objęli się w czułym uścisku. Drżeli jakby stali długo na mrozie i płakali. W końcu jednak zaczęli się opanowywać i Ai zapytał młodszego brata:

– Kto to zrobił…?

– To Czen i jego żołnierze… Pamiętasz tego złoczyńcę…? Czasami zamawiał u nas broń albo dzbany z brązu… – odpowiedział Nan.

– To on? Skąd się tutaj wziął? – dziwił się Ai.

– Przyjechał pomścić Wanga, ale to wściekły pies i na pewno chodziło mu o coś innego – powiedział młodszy mężczyzna, a potem jeszcze dodał – Nasz ojciec powiedział mi przed śmiercią, zanim przyszli do nas, że cokolwiek zrobiłeś, nie ty jesteś winny, tylko cesarz, który od lat morduje i uczy mordować swoich zauszników… To w jego imieniu przyjechał do naszej wsi Wang, a potem Czen…

– Nie mogłeś obronić staruszka…? – pytał zdesperowany Ai.

– Nakazał mi schronić się w skrytce i stamtąd widziałem jak go dopadli… – powiedział Nan drżącym głosem i zapłakał jak dziecko.

– Ilu ich było…? – pytał Ai.

– Wielu, chyba dwudziestu… Biegali od domu do domu i zabijali wszystkich… Na końcu przyszli do nas i Czen pytał ojca o ciebie i o mnie. Ojciec powiedział mu, że pojechaliśmy do sąsiedniej prowincji handlować wyrobami z żelaza i brązu. Nie wiem czy mu uwierzył czy nie, ale ledwo powstrzymałem się od wyskoczenia z ukrycia, gdy ściął głowę naszemu tacie… – opowiadał Nan i gorzko płakał.

Ai długo tulił go czule, klepał po plecach, w końcu poprawił jego rozczochrane włosy, tak jak czyniła to kiedyś ich matka i powiedział:

– Nie mamy chwili do stracenia… Musimy umykać w góry, do naszej chaty… Jest tam już Czao… – powiedział.

– Ona ocalała…? – zdziwił się Nan.

– Tak i czeka tam na nas…  Zbierajmy się, bo mogą tutaj przyjechać następni wysłannicy cesarscy i z miasta pewnie niedługo nadciągną rabusie.

Wyszli z domu i zobaczyli jakiś ruch za płotem. Ai sięgnął po łuk i oparł strzałę o cięciwę, jednocześnie zaczął zbliżać się do ogrodzenia. Gdy podszedł do niego opuścił jednak broń, bo zobaczył dziesięcioletnią Yin, która często przychodziła do kuźni. Wziął ją drżącą na ręce i wrócił do brata. Dziewczynka ocalała, bo wybrała się do Nana i przez cały czas kryła się za ogrodzeniem ich domostwa. Teraz zabrali ją ze sobą i szybkim krokiem ruszyli przez dopalającą się wieś ku drodze prowadzącej w góry. Gdy byli dość wysoko, odwrócili się za siebie i w ostatnich promieniach słońca zobaczyli, że z przeciwnej strony, traktem wiodącym od cesarskiego pałacu zbliżali się jacyś ludzie. Szli dalej i raz jeden, raz drugi, nieśli na plecach zmartwiałą z przerażenia Yin. Tak przemknęli, najpierw ku łące Czao, skąd popędzili w dół jej zwierzęta, a potem do jaskini, ukrytej za wodospadem. Najwięcej kłopotów mieli z białym jakiem, który często przystawał i nie chciał ruszać dalej. Dopiero uderzany lekko kijem bambusowym, szedł dalej, by po jakimś czasie znowu się zatrzymać. W końcu dotarli jednak do wodospadu, położyli śpiącą dziewczynkę na poszyciu z mchu, a sami zajęli się przeprowadzeniem przez strumień i po wąskiej ścieżce kóz, owiec i jaka. Tym razem zwierzęta przesunęły się szybko i dopiero przed lejącą się z góry wodą, zastygały wystraszone. Jakoś jednak udało się je przepchać i niebawem wszystkie znalazły się w jaskini. Ai wyszedł przed wodospad, obudził delikatnie Yin, okrył ją swoim kubrakiem i przeprowadził przez ukryte przejście. Dopiero w jaskini mogli odetchnąć i zdjąć przemoczone odzienie. Sięgnęli do skrzyni i wyjęli z niej suche koszule i spodnie, jakoś dopasowali też coś dziewczynce, która drżała z zimna i cichutko płakała. Teraz mogli już wypchnąć zwierzęta na łąkę i ruszyć w kierunku domku, z komina którego, cienką smużką wznosił się biały dym. Czao usłyszała beczenie owiec i wybiegła przed drzwi, a gdy zobaczyła Aia i Nana, a potem swojego jaka, kozy i owieczki, puściła się pędem przez łąkę.

NIC NIE ZOSTANIE…

W związku z kolejną rocznicą śmierci Ludwiga van Beethovena znalazłem w Internecie fotografię jego maski pośmiertnej. Wykonano ją po zaledwie pięćdziesięciu sześciu latach niezwykłego życia, które starczyło by tego wspaniałego człowieka uznać za jednego z najwybitniejszych kompozytorów w dziejach muzyki. Choć od dwudziestego piątego roku swej egzystencji, zmagał się z postępującą głuchotą, stworzył wiele dzieł, które stały się prawdziwymi pomnikami sztuki kompozytorskiej, na pograniczu klasycyzmu i romantyzmu i w czasach późniejszych. Zmagając się z chorobami i zrządzeniami okrutnego losu, Beethoven stworzył dzieła, w których doskonała forma łączyła się z apoteozą wolności i godności jednostki, czystego heroizmu oraz autentycznego braterstwa ludzi wszystkich wieków. W moich młodych latach często słuchałem symfonii ostatniego z klasyków wiedeńskich, ale też szybko zacząłem szukać innych jego utw0orów i zainteresowałem się koncertami fortepianowymi, uwerturami, kwartetami i sonatami. Zapewne od niego przejąłem też kult bohaterstwa i zainteresowałem się tonami heroicznymi w twórczości Adama Mickiewicza. Teraz – w czasach światowej epidemii koronawirusa – patrząc na jego maskę pośmiertną pomyślałem o czasie, który każdy z nas otrzymuje w darze od biologicznych rodziców i od wszechświata, którego dziećmi najrealniej jesteśmy. Biografie takich ludzi jak Beethoven uczyć nas powinny pokory i wciąż uświadamiać, że tego czasu mamy bardzo mało i jeśli nie wykorzystamy go właściwie, żadnej powtórki nie będzie. Ludzki geniusz potrafi objawić się już w młodym wieku i często bywa tak intensywny, że potrzebuje zaledwie dwóch, trzech dekad, by lśnić potem w glorii sławy przez stulecia. Tak było w przypadku Artura Rimbauda, Blaise’a Pascala, Fryderyka Szopena, Juliusza Słowackiego, Georga Gordona Byrona, Franza Schuberta, Franza Kafki, żeby przypomnieć tylko kilka biografii. Beethoven żył ledwie pięćdziesiąt sześć lat i trzy miesiące, więc na dobrą sprawę nigdy nie zestarzał się finalnie, choć błędy młodości i choroby tak dały mu się we znaki, że jego zejście z tego świata naznaczone było wielkimi cierpieniami. Ogromną rolę odegrał tutaj ołów powszechny w naczyniach, z których korzystał kompozytor, a także w wodach mineralnych, które pił i okładach, które ordynował mu lekarz. Biografię Beethovena warto przywoływać w rozmowach z tymi, którzy minąwszy barierę sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu lat, wciąż zapowiadają stworzenie arcydzieła, które rzuci na kolana całą ludzkość. Ale tacy, nawet, gdy będą umierać, nie zrozumieją, że zmarnowali swój depozyt czasowy i praktycznie nic po nich nie zostanie…

KOSMICZNA SAMOTNOŚĆ

Na platformie Discovery Science obejrzałem wspaniały film o naszej samotności w kosmosie, tak skonstruowanym, że prawdopodobnie nigdy nie spotkamy innych form życia. Nawet, gdybyśmy wymyślili statki kosmiczne mknące w dal z szybkością światła (co jest niemożliwe, bo zamieniłyby się one w rozżarzone fotony), to i tak nie dogonilibyśmy oddalonych od nas i wciąż oddalających się galaktyk. W stosunku do Drogi Mlecznej pędzą one jak oszalałe, osiągając prędkość – zdawać by się mogło – niemożliwą do uzyskania w naszym wszechświecie. Także odległości w obrębie rodzimej galaktyki są tak ogromne, że bardzo wątpliwe jest czy znajdziemy jakąś inną cywilizację, wszak nasze istnienie to zaledwie wycinek historii Układu Słonecznego i wcale nie jest pewne, że nasz rozwój będzie trwał w nieskończoność. Zdarzenia związane z koronawirusem i jego rozprzestrzenianiem się po planecie, dowodzą, że nasz byt jest niewypowiedzianie kruchy i może się skończyć w każdej chwili. Tym bardziej, że przez wieki historii, ludzkość nie wytworzyła skutecznych mechanizmów obronnych, zarówno w swoich ciałach, jak i na zewnątrz ich. Wciąż zapadamy na straszne choroby, a postęp medycyny nie jest tak wielki, jak zakładały futurystyczne przepowiednie i prognozy dziewiętnastego czy dwudziestego stulecia. Niestety nie osiągnęliśmy też takiego rozwoju technicznego, by uchronić planetę przed skutkami pojawienia się na naszym kursie asteroid, komet czy fali uderzeniowej gwiazd supernowych. W licznych powieściach gatunku SF i filmach tego rodzaju, pojawia się specjalna tarcza osłonowa, chroniąca planety, ale przed ludzkością jeszcze ogromna droga, zanim pojawi się pierwsza taka energetyczna bariera. Trudno sobie wyobrazić jakie energie tutaj musiałyby wchodzić w grę, skoro pokonanie grawitacji i wyniesienie w kosmos kilku ton ładunku, wymagało użycia potężnych rakiet typu Saturn lub promów kosmicznych, startujących na wielkim zbiorniku z ciekłym wodorem i utrwalającym go ciekłym tlenem. Oczywiście przyszłość jest nieprzewidywalna i nagle może pojawić się taka technika, która umożliwi stworzenie zapory na granicy atmosfery i kosmosu. Któż mógł przypuszczać na początku dwudziestego wieku, gdy wszędzie powszechne były pojazdy konne, a pierwszy samolot wyglądał jak połączenie skrzydeł nietoperza z odwłokiem pasikonika, że stulecie stworzy super szybkie komputery, wielkie liniowce pasażerskie typu Airbus A380, promy kosmiczne i stacje satelitarne? A jednak do tego doszło i możemy teraz podziwiać nasze wspaniale oświetlone miasta z perspektywy kosmosu, rozwinęliśmy możliwości komunikacyjne i odkrywamy zagubione cywilizacyjne ruiny przy pomocy specjalnych narzędzi przybliżających każdą cząstkę Ziemi.

Jowisz 2020

Autorzy filmu wskazują, że według najnowszych ustaleń, Wszechświat ma 11,4 miliarda lat, a nasz układ planetarny, powstały w wyniku zagęszczenia obłoku molekularnego, zaczął się kształtować około 4,6 miliarda lat temu. Ale dopiero ok. 3,5 miliarda lat temu powstało ziemskie pole magnetyczne, które uchroniło atmosferę przed zaniknięciem i naporem wiatru słonecznego, a potem stworzyło warunki do dalszego rozwoju istot ożywionych. To jeszcze była ziemia bardzo niestabilna, ale zaczęło się już ostateczne kształtowanie i nadszedł wreszcie kambryjski wybuch życia, z ogromną ilością zwierząt i roślin. Naukowcy szybko doszli też do przekonania, że życie na Ziemi kiedyś zaniknie, a to za sprawą utraty zapasów wodoru i przekształcaniem się Słońca w czerwonego karła. Wyparują wtedy oceany, drastycznie zmaleje ilość dwutlenku węgla, niezbędnego do rozwoju roślin, a temperatura planety wzrośnie do siedemdziesięciu stopni w skali Celsjusza. Futuryści wierzą, że do tego czasu ludzkość tak bardzo rozwinie się technicznie, że będzie w stanie „ewakuować” cała cywilizację na inną, bezpieczną planetę, w dogodnej do życia części galaktyki. Trudno w to uwierzyć, bo droga do takiej sytuacji jest bardzo daleka, a komórki współtworzące nasze ciała, ulegną rozpadowi i ich cząstki elementarne staną się budulcem nowych struktur. Na razie – konstatują twórcy filmu – możemy cieszyć się z tego, że zaglądamy do coraz dalszych zakątków naszego układu planetarnego, planujemy lot na Marsa i ku księżycom Jowisza, gdzie możliwe jest funkcjonowanie prostych form życia. Właśnie NASA opublikowała najnowsze zdjęcie największej planety, krążącej wokół Słońca i jest to widok zachwycający, jakże różniący się od pierwszych, prymitywnych i zamglonych fotografii. Widzimy na nim, jak wielką i skomplikowaną strukturą jest ten gazowy olbrzym i jakie moce pojawiają się w kosmosie, będące w stanie wygenerować takie struktury i potem utrzymywać je w stanie względnej stabilności przez miliardy lat. Podczas oglądania filmu zastanawiałem się nad filozofią naszego istnienia, które naznaczone jest wieloma tajemnicami, zarówno w obrębie ciał, jak i struktur kosmicznych. Obrazy zmieniały się, a do mnie wciąż wracało pytanie o sens tych tajemnic, które rodziły przez tysiące lat na naszej planecie ujęcia religijne i przekonanie, że wszystko wokół stworzył nieznany Bóg. To były też pytania o to, jaki jest cel powstania wyższej świadomości – wszak mogliśmy od początku do końca uganiać się, niczym zwierzęta, za pożywieniem i seksem i nigdy w naszych głowach nie pojawiłyby się myśli mknące ku najbardziej skomplikowanym strukturom Wszechświata. Znakomity film pobudził mnie do myślenia, ale zasiał też ziarno niepokoju i wzmocnił przekonanie, że nasze chwilowe istnienie szybko się skończy. Warto zatem dobrze wykorzystać dany nam kredyt czasowy i stworzyć coś, co oprze się naporowi czasu. Nawet jeśli to będzie takie chwilowe zatrzymanie, jak szczęśliwe zawieszenie opadłego liścia na sterczącej gałęzi, przy krawędzi wodospadu, to jednak będzie realne i przeciwstawi się naporowi niewyobrażalnych, pierwotnych energii.

O ROKU ÓW!… (1)

Indie

Autentyczna aktywność ludzka rozgrywa się pomiędzy dwudziestym a sześćdziesiątym piątym rokiem życia. Wszystko, co przydarza się wcześniej i później uwarunkowane jest procesem dochodzenia do samoświadomości i próbom uporządkowania tego, co się zrobiło. W młodości ludzie myślą, że mają nieokreślony kredyt lat, a wiele spraw uda się załatwić w bliżej nieokreślonej przyszłości. Czas biegnie jednak do przodu i szybko okazuje się, że zaległości narastają, a to, co miało być zrobione pomiędzy dwudziestym i trzydziestym rokiem życia traci sens w kolejnych dziesięcioleciach. Oczywiście zdarzają się tacy twórcy – bo o nich tutaj przede wszystkim mówię – którzy potrafią się zmobilizować i „rzutem na taśmę” nadrabiają to, co zaniedbali. Jeśli ktoś nie przeczytał w młodości Boskiej komedii Dantego, najważniejszych dramatów Szekspira, Don Kichota Cervantesa czy Fausta Goethego, jeśli nie zobaczył Ołtarza gandawskiego braci Van Eycków, obrazów Rembrandta, Rubensa, Veermera, francuskich impresjonistów, Dalego – kto nie wysłuchał piątej i dziewiątej symfonii Beethovena, utworów Bacha, Mozarta, Vivaldiego, Haendla, ten mieć będzie szansę jeszcze co najmniej w trzech dziesięcioleciach, chociaż zaległości wciąż będą rosły. Szybko pojawi się też przekonanie, że nasza pamięć jest ulotna, doświadczenia z przeszłości rozmijają się z wyobrażeniami, a to , co wydawało nam się kiedyś istotą życia stanie do konfrontacji z innymi priorytetami. Zaletą lat późnych jest możliwość spojrzenia na życie z rozległej perspektywy i dookreślenie tego, co jeszcze trzeba zrobić, by było ono pełne. Zwykle ludzie łakną czegoś, co określają mianem szczęścia, ale gdy pyta się ich o jego istotę, okazuje się, że różnice są znaczne. Jedni szukają miłości, inni pieniędzy, a jeszcze inni chcieliby podróżować, leżeć w słońcu na egzotycznej plaży lub przemieszczać się z kraju do kraju. Są też tacy, którzy nade wszystko pragną pogody ducha, harmonii rodzinnej, solidarności międzyludzkiej, poczucia życiowego spełnienia. Często jednak zrozumienie samego siebie przychodzi za późno, „wielkie pieniądze” się nie pojawiają, tkwienie w jednym miejscu staje się regułą, a śmierć zbiera obfite żniwo i w końcu odbiera oddech tym, którzy myśleli, że mają do dyspozycji jeszcze wiele czasu. W roku 2020 skończę sześćdziesiąt dwa lata i będzie to czas ambitnego porządkowania tego, co w życiu zrobiłem, postaram się też nadrobić najboleśniejsze zaległości lekturowe, przypomnieć sobie dzieła, które zatarły się w umyśle, sporo rysować i malować, słuchać muzyki i polecieć do kilku zakątków świata. Bywają lata trudne i fatalne, zdarzają się też wyjątkowo nieszczęśliwe, pozostające w pamięci jako czas grozy i rozpaczy. Ale, gdy myślę o mijających trzystu sześćdziesięciu pięciu dniach, mogę przywołać słowa Adama Mickiewicza, inicjujące jedenastą księgę Pana Tadeusza: O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!/ Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju. Pęd naszego życia jest tak duży, że często nie mamy czasu, by zastanowić się nad tym, co się wydarzyło, posegregować fakty, ułożyć w ciągi doświadczenia i refleksje, a przecież życie powinno składać się ze zdarzeń i myśli, z olśniewających widoków i snów, z nagłych zwrotów i długich okresów zamyśleń. Pisarz weryfikuje wszystko pod kątem planowanych książek, które najpierw pojawiają się w jego umyśle, a potem nabierają realnego kształtu w codziennej pracy, warto jednak też czasami wstępnie uporządkować wrażenia i fotografie, wrócić myślą do rozmów i spotkanych ludzi.

Bubhaneswar

Już w lutym 2019 roku spełniło się moje wielkie marzenie i poleciałem do Wschodnich Indii, gdzie w mieście Bubhaneswar brałem udział w dużym festiwalu literackim. Było sporo paneli dyskusyjnych, czytania poezji, spotkań z pisarzami ze świata i z subkontynentu, a nade wszystko eksplodował w mojej świadomości kraj, o którym wiele wcześniej czytałem, który dotąd znałem tylko z filmów i relacji reporterskich. Nie obyło się bez kłopotów, bo źle sformułowana, polska ministerialna informacja o wymaganiach wizowych, spowodowało, że spędziłem dodatkowy dzień na lotnisku we Frankfurcie, czekając na dokument wjazdowy i zmieniając linie lotnicze, płacąc dodatkowo za nowe bilety. Ale już pobyt na lotnisku w New Delhi zapowiadał to, co zobaczę w Indiach, szczególnie jeśli chodzi o typy ludzkie i ich barwne stroje. Czekając na kolejny lot, spędziłem cały dzień pośród korytarzy i hal tego aeroportu, aż wreszcie znalazłem się w samolocie lecącym nocą w stronę Zatoki Bengalskiej. Było sporo turbulencji i niebo, raz po raz rozświetlały błyskawice, ukazując dalekie przestrzenie w dole, jakby nierealne albo oniryczne, kontrastujące wyraziście z granatem nocy i diademami gwiazd, połyskującymi w górze. Po przylocie do miasta mającego prawie milion mieszkańców, ze zgrozą stwierdziłem, że nikt na mnie nie czeka i musiałem radzić sobie sam. Szybko znalazłem w Internecie informację o hotelu i przejechałem do niego elegancką, żółtą taksówką, rozmawiając po drodze z grubawym kierowcą o życiu w jego mieście. Następnego dnia, podczas dojazdu do centrum konferencyjnego, mogłem już podziwiać wielki ruch uliczny, kawalkady tuk-tuków, czyli małych samochodzików wykonanych z motocykli, wszędzie też zauważałem mrowie ludzi w turbanach na głowach i lekkich, kolorowych strojach. Zauważyłem też, że zabudowa miasta jest raczej niska i królują w niej długie ciągi budynków przydrożnych, w których ulokowano sklepy, stragany i warsztaty rzemieślnicze. Była piękna pogoda i mogłem podziwiać liczne świątynie, głównie poświęcone Sziwie i Wisznu, choć do niektórych nie było wstępu dla obcokrajowców. Ale nawet obserwacja zewnętrzna dawała wyobrażenie o duchowości Hindusów, którzy odbywają wiele pielgrzymek do miejsc świętych i oddają pokłon swoim bóstwom. Chodząc po ulicach, przemieszczając się dziwnymi pojazdami, widziałem święte krowy na ulicach i placach, tłumy ludzi podążających do jakichś celów, moją uwagę przyciągały też białe budynki w stylu kolonialnym i graniczące ze śmietniskami, niskie zabudowy dzielnic mieszkalnych. Po czterech dniach z ulgą opuściłem niezbyt czysty hotel w Bubhaneswarze i udałem się do słynnego indyjskiego kurortu Puri, leżącego nad Oceanem Indyjskim, kuszącego białymi grzywami fal i wspaniałymi plażami. Tutaj hotel był elegancki, posiłki wykwintne, a widok z okna na czwartym piętrze wprost na ocean, z którego każdego dnia wstawało w niebieskawych mgłach czerwone słońce. Po drodze odwiedziłem wraz z poetami z USA, Uzbekistanu i Australii słynną Świątynię Słońca w Konarku, wyglądającą jak wielki wóz, z ogromnymi kołami. Było tam też wiele fryzów zdobionych w płaskorzeźby słoniątek, a także kamiennych przedstawień nagich tancerek i par miłosnych w trakcie stosunku. Od dawien dawna miało to związek z funkcjonowaniem nad Zatoką Bengalską kultów tantrycznych i niezwykłej kochliwości hindusów. Potem, już w Puri, chodziłem daleko po brzegu, przyglądałem się łodziom na horyzoncie, co jakiś czas spotykając ludzi, traktujących mnie niezwykle życzliwie i pragnących zrobić sobie z przybyszem z daleka zdjęcie. Jednego dnia, gdy siedziałem na piasku zobaczyłem, kilkunastoosobowy pochód pogrzebowy, jakże charakterystyczny dla Indii, zbliżający się do mnie rytmicznie, wyłaniający się z porannych mgieł, jakby z jakichś nierzeczywistych czeluści. To byli przede wszystkim barwnie ubrani mężczyźni, niosący na ramionach coś w rodzaju noszy, na których leżało ciało zmarłej osoby, obsypane kwiatami i kolorowymi wstążkami. Słysząc monotonne śpiewy i modlitwy mijającej mnie grupy, pomyślałem, że jest to sytuacja symboliczna dla każdego bytu ziemskiego, który pojawia się w jakiejś rzeczywistości, istniej przez chwilę jak jętka, a potem znika bezpowrotnie w dali. Dni spędzone nad Oceanem Indyjskim były pełne refleksji i pisania wierszy, a nade wszystko chodzenia po brzegu, odważnego zanurzania się w wodzie i wpatrywania się w seledynowe dale. Jednego dnia poszedłem też do centrum miasta, gdzie było sporo egzotycznych domów, długich targów, pełnych ludzi i swobodnie błąkających się krów, a nade wszystko wielka świątynia hinduistyczna, zamknięta przed obcokrajowcami. Przed nią siedziały dziesiątki żebraków, czekających na jałmużnę – bez nóg i rąk, z dziwnie powyginanymi kończynami lub głowami, czasem z odkrytymi ranami lub strupami na ciele. Pamiętając ostrzeżenia organizatorów festiwalu, nie wyciągałem portfela, a tylko przyglądałem się z uwagą ludziom i miejscom. Po powrocie do hotelu podziwiałem z balkonu zachód słońca i wiele brązowawych, wszędobylskich majn brunatnych, robiących wiele hałasu na trawnikach i przy pojemnikach na śmieci. Wracając samochodem do Bubhaneswaru i lecąc  samolotem do Delhi, nie wiedziałem, że czeka mnie tam niespodzianka ze strony Lufthansy, która skasowała mój bilet powrotny, z racji tego, iż z powodu kłopotów z wizą, przeleciałem do tego kraju Air India. Nie było rady i żeby znaleźć się w ogromnym Airbusie A380, wracającym do Frankfurtu, musiałem wyciągnąć z portfela dwa tysiące dolarów i kupić nowy bilet w jedną stronę. Cóż, nawet to zdarzenie, nie mogło odebrać mi radości z mojego pobytu na półwyspie pełnym białych czapli, bezdomnych psów, tuk-tuków, trąbiących wciąż samochodów i jakże interesujących ludzi, stale gdzieś biegnących, wciąż podążających do przodu.

Bubhaneswar

 

Bubhaneswar

Świątynia Słońca w Konarku

Świątynia Słońca w Konarku

Puri

 

Hotel w Puri

Puri

Puri

Puri

 

Zatoka Bengalska

Puri

Puri

 

Puri

 

Puri

Puri

 

 

Puri

Puri

Puri

Puri

Puri

 

Tym Airbusem A380 wróciłem do Europy

BROMBERG (10)

Po powrocie do domu Józia umyła ręce i twarz w łazience i natychmiast skierowała się do łóżka, stojącego przy kaflowym piecu. Mama i tata patrzyli na nią zasmuceni, ale widząc jej nieobecne spojrzenie, nie mieli odwagi jej zatrzymać. Wsunęła się pod grubą, białą pierzynę, położyła głowę na puszystej poduszce w małe różyczki, zamknęła oczy i niemal od razu zasnęła. Zanim zaczęła wyodrębniać senne obrazy znalazła się w mętnej mgle, snującej się między drzewami, wlewającej się w jakieś puste ulice. Nagle zauważyła, że jest na Leszczyńskiego, tuż przy kościele ewangelickim Marcina Lutra, gdzie czasem chodziła razem z panią Spatz i na przekór Niemcom modliła się do Najświętszej Panienki, jakże samotnej w tym miejscu. Teraz biegali tam polscy żołnierze i próbowali sforsować drzwi, prowadzące na wieżę. Nagle pojawił się rosły dowódca, który uniósł w górę pistolet i wydawał rozkazy:

– Oni tam stale są… I strzelają do naszych… Myślą, że jak się zabarykadowali, to ich nie dostaniemy… Jazda, zanieście ławki pod ołtarz i dajcie tutaj kanister benzyny…

Obrazy we śnie Józi zanikały, a potem wracały do niej z jeszcze większą wyrazistością i silniejszym nasyceniem barw. Mundury polskich żołnierzy były nienaturalnie zielone, a ich buty lśniły czernią, jakby dopiero zostały wykonane przez najzdolniejszych szewców. Widziała teraz jak młodzi chłopcy z dzielnicy pomagali wojskowym przerzucać ławki do przodu świątyni. Zaraz też doskoczył do nich wysoki kapral i zaczął je polewać benzyną z zielonego kanistra. Po chwili pobiegł schodami na górę i dołączył do trzech innych żołnierzy, którzy rozlewali benzynę na emporach. Wtedy oficer rozejrzał się po całym, rozległym wnętrzu kościoła i wydał komendę:

– Zapalać…! Szybko…!!! I wynosimy się… Poczekamy na nich na placu, przy tym dużym dębie…

Ojciec Józi podszedł do jej łóżka, przykrył ją pierzyną aż po samą szyję i zauważył, że jej gałki oczne biegają pod powiekami jak oszalałe. Popatrzył chwilę na córkę i po cichu wycofał się do kuchni, gdzie już na niego czekała Franciszka ze świeżo zaparzoną herbatą. Gdy usiadł przy stole i zaczął pić w milczeniu gorący napar, Józia wydała jakby cichy jęk przez sen i przewróciła się z boku na bok. Chwilę znowu błądziła we mgle, po czym znalazła się przy polskich żołnierzach, strzelających z karabinów w stronę ceglanej dzwonnicy kościoła, z każdej strony zwieńczonej dodatkowo czterema małymi szpiczastymi wieżyczkami. Nagle zobaczyła, że z otwartych na oścież wrót zaczął wydobywać się czarny dym, a w wielkich oknach zalśniła migotliwa czerwień. Kula wystrzelona z wieży świsnęła jej koło głowy i trafiła stojącego przy niej młodego, niskiego szeregowca.

– Kryć się… – krzyknął dramatycznie dowódca, widząc jak jego podwładny rozkrzyżował ramiona i runął bezwładnie na ziemię – Zobaczyli, że ich podpaliliśmy i wpadli w szał…

– Łatwo nie sprzedadzą skóry… – odezwał się grubawy sierżant, który co jakiś czas wychylał się zza dużego wozu i strzelał z niewielkiego pistoletu.

Józia stała za dębem i patrzyła w przerażeniu jak żołnierze transportują na noszach okrwawione ciało kolegi. Z jego dłoni, swobodnie zwieszonej w dół spływał strumień krwi i znaczył drogę, którą umykali w dal. Nagle stało się coś niepojętego, bo plama krwi na bruku rozdęła się do ogromnych rozmiarów jak bańka mydlana i pociągnęła za sobą dziewczynę. Nie wiedzieć w jaki sposób, znalazła się na wieży, niewidzialna pośród czterech młodych mężczyzn i jednego starszego, który kogoś jej przypominał. Tak… pomyślała we śnie… to był dozorca tej świątyni… Wszyscy mieli w rękach karabiny i co jakiś czas przybliżali się do boków okienek, oddając pojedyncze strzały. Nagle najmłodszy z nich, z dużą, jasną czupryną, wciągnął głęboko powietrze i przerażony wykrzyknął:

– Panie Krause, Polacy podpalili kościół… spłoniemy tu wszyscy…

– Wywalcie okno z tyłu… – wydał komendę najstarszy z nich, ubrany w zieloną bluzę z kapturem i obcisłe, czarne spodnie, stukający co i rusz po drewnianej podłodze wysokimi oficerkami – Utnijcie linę od dzwonu, spuścimy się na dach głównej nawy.

Józia stała w rogu dzwonnicy jak bezbarwny duch i przyglądała się mężczyznom uderzającym grubą belką we framugę okna. Jeden z nich wspiął się po drabinie na oprawę dzwonu i szybkimi ruchami odcinał gruby, jutowy sznur.

– Ta lina jest za krótka… – rozpaczliwie wykrzykiwał najmłodszy – Wszyscy zaraz zginiemy… A ja tak bardzo chcę żyć…

– Nie jęcz…Jak będzie za krótka… skoczysz z niej na dach… To nasza ostatnia szansa… – skarcił go dowódca.

Wzrok Józi przeniknął przez mury i zobaczyła jak wielki pożar rozprzestrzenia się we wnętrzu kościoła. Spostrzegła też trzech polskich żołnierzy z karabinami w dłoniach, przemykających wzdłuż ścian ku tyłowi głównej nawy. Gdy zajęli miejsca w krzakach i zaczęli obserwować odsłonięte okno, na chwilę znowu znalazła się w dzwonnicy i zobaczyła jak Krauze skierował broń do jasnowłosego Niemca i wskazując mu okno wrzeszczał:

– Jazda…ty pierwszy…

– Ale ja się boję… po co ja tutaj przyszedłem… Mam dziewczynę… Chcę dla niej żyć… Dlaczego pan mnie tutaj zabrał…?

Ledwie wybrzmiały ostatnie słowa chłopaka, Krauze uniósł pistolet i strzelił mu trzy razy prosto w pierś. Szybko zlustrował pozostałych, a nie widząc sprzeciwu, wskazał okno następnemu mężczyźnie. Ten nie czekając, przesadził nogę przez ceglany parapet i zaczął opuszczać się w dół, bardzo przy tym naprężając linę. Po chwili jednak padły dwa strzały i lina znowu stała się wiotka, a czarny dym zaczął przesączać się przez dziury w deskach.

– Krauze… za chwilę spłoniemy… – krzyknął wysoki brunet w czapce z daszkiem, jaką nosili wtedy wozacy i zamiatacze ulic – Ty nas tu zwołałeś, to musisz zrobić to, co do ciebie należy. Nasi nas pomszczą i zapłacą im za spalenie naszego zboru…

Józia widziała jak z ciała najmłodszego z nich sączy się jaskrawa krew i czuła, że zaraz wydarzy się coś jeszcze gorszego. Jeden z Niemców, w brązowej jesionce i kapeluszu, wskoczył na drabinę i chciał wspinać się po niej ku najwyższej części wieży, pod samym dachem, ale gdy był na drugim stopniu, usłyszał huk wystrzału i spadł bezwładny na ziemię. Teraz Krauze podał rękę ostatniemu koledze i bez wahania strzelił mu w skroń, a potem zrezygnowany osunął się na ziemię i krztusząc się dymem, rozejrzał się po raz ostatni po dzwonnicy. Wyciągnął jeszcze z kieszeni bluzy trzy zdjęcia, na których była jego żona, syn i córka i patrząc na nie wsunął wolno pistolet do ust, kierując lufę ku górnemu podniebieniu. Nie czekał dłużej, nacisnął spust, rozległ się huk i z tyłu jego głowy chlusnęła krew, zmieszana z kawałkami mózgu.

Dziewczyna raz jeszcze przeniknęła we śnie mury kościoła i nie wiedzieć jak znalazła się w dużej wojskowej ciężarówce, jadącej po wyboistej drodze. W środku stali stłoczeni ludzie, głównie mężczyźni w średnim wieku, jakieś dwie grubawe kobiety w robionych na drutach, burych swetrach, a za nimi kilku starców i młodzieńców w marynarkach i brudnych jesionkach. Przy samej klapie, na którą spuszczono brezent, stało dwóch żandarmów w żelaznych hełmach, mundurach Wermachtu i z karabinami u boku. Dopiero po chwili zorientowała się, że ktoś trzyma ją za ramiona, chroniąc tym samym przed upadkiem. Spojrzała na  zarośniętego mężczyznę i na początku nie poznała go, ale po chwili jego czarne oczy odesłały jej myśli do malutkiego warsztatu szewskiego, w którym czasem przysiadała i patrzyła jak jego właściciel robi piękne trzewiki. Uśmiechnęła się przez łzy do niego i była już pewna, że stał przy niej Izaak Abraham, chudszy niż zwykle, kościsty, z zaschniętą krwią na włosach, ostrym nosie i brodzie.

– Nie martw się dziecko, Jahwe przygarnie nas i otoczy opieką… – powiedział z bólem i zakołysał się, gdy samochód podskoczył nieco w górę.

Józia znowu roztopiła się we mgle, jeszcze przez chwilę wspinała się wzgórze, ale gdy stanęła nad świeżo wykopanym dołem, usłyszała przeraźliwie głośną palbę wystrzałów i obrazy natychmiast zgasły, jakby je nagle zdmuchnął jakiś niewidzialny, potężny demon.

SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (VII)

Dararan przyleciał z bardzo daleka i lekko przysiadł na czarnej skale, otrzepał skrzydła i złożył je majestatycznie za plecami. W jego ciele migały ruchliwe ogniki i przelewały się jaskrawe barwy. Zdawał się opalizować, lśnić pośród mgieł i oparów, a nade wszystko promieniował jakąś różowawą, złocistą mgiełką. Skrzyżował dłonie na piersiach i patrzył w dal, na wielki zamek, pełen przyczepionych gniazd, na wyniosłe wieże i na wielką dolinę przed nim. Wszędzie latały klucze aniołów, ich punkciki migały, połyskiwały, czasem łączyły się w świetliste linie. W niektórych miejscach widać było większe zgromadzenia, rojowiska, pulsujące emocjami i falujące niczym wielki ocean. Gdzie indziej sunęły równe oddziały, a ponad nimi śmigali pojedynczy posłańcy. Przestrzeń niebieska falowała i tętniła licznymi głosami, słychać było szum skrzydeł, który przypominał odgłosy ziemskich cykad, zwielokrotnione i dopełnione jakimiś wzniosłymi tonami, jakimiś pieśniami i oratoriami. Patrzył na to wszystko i myślał o drodze jaką pokonał. Jakaś siła pchała go tutaj, jakaś moc odciskała się w jego myślach i wytyczała azymut. Wznosił się wysoko w górę, ogarniał wzrokiem rozległe przestrzenie, a potem ślizgał się ku dalekim punktom granicznym. Przebył tak wielką odległość by dowiedzieć się czegoś nowego o Panu i spojrzeć na jego tron.

– Jak ogarnąć myślą to, co jest nieskończone – myślał – jak znaleźć punkt oparcia dla oblicza ukrywającego się za zasłoną nicości?

Zawsze wyobrażał go sobie jako dumnego starca z gładką skórą, długimi siwymi włosami i taką samą, gęstą brodą. Jego spojrzenie miało moc przenikania wszystkich i wszystkiego, a purpurowa szata mieniła się od różnobarwnych deseni i refleksów. Stojąc teraz naprzeciw zamczyska i patrząc dumnie przed siebie, nie był już pewny, czy Bóg jest starcem z głębin jego wyobrażeń. Nie widział go, ale wiedział, że stoi z nim twarzą w twarz, a każda jego myśl pojawia się natychmiast w Jego świadomości. Chciał zrozumieć swój anielski byt i chciał zrozumieć naturę przedwiecznej świętości, ale nie znajdował słów, by sformułować pytanie.

Patrzył na różnorodność anielskich sfer i kontemplował ogromy, nieskończone dale, ciągnące się bez końca, bez początku – i te chmary skrzydlatych bytów, w każdej cząstce Nieba, w górze i na dole, z boków i za plecami. Nie pamiętał kim był w ziemskim życiu, jakimi ścieżkami chodził i kiedy umarł – nie pamiętał kiedy pojawił się pośród kolorowych smug i srebrzystych mgieł, czy ktoś uczył go latać czy może pokazał drogę ku temu miejscu. Wiedział, że stanął tutaj by zadać pytanie pierwsze i ostateczne, by wyjaśnić zagadkę Pana. Ale nie mógł wydusić z siebie nawet jednego słowa, ani jednego zdania. Wszystko gdzieś umykało, wszystko ginęło pośród innych myśli i obrazów. Patrzył w dal i czekał aż coś się wydarzy, aż pojawi się jakiś znak, może rozbłysk albo intensywniej pulsujący punkt. Ale nic się nie działo, tysiące aniołów przelatywały koło niego i tylko niektóre przystawały, zataczały krąg i szybko odlatywały w dal. Czasem jakiś seledynowy serafin zatrzymywał się przed nim i ruszając szybko skrzydłami, przypatrywał mu się uważnie. W tym powszechnym ruchu, łopotaniu, ruszaniu lotkami i powiewaniu barwnych włosów, był jak statyczna wyspa, przy której można było na chwilę zacumować. Patrzył na dalekie wieże i dachy innych budowli i zastanawiał się jak tam się dostać. Widział w dali liczne kordony ochronne, poszczególne sfery, aniołów z oddziałów tronowych, serafinów z błyskającymi żarem włóczniami, czasem też zdawało mu się, że dostrzegł zwinnie szybującego archanioła, po przelocie którego zostawały kolorowe wiry i powoli niknące pośród błękitu jaśniejsze koła. Ta droga, którą przebył była niczym w porównaniu z wyprawą, jaką musiałby podjąć by znaleźć się przy wielkim zamku. Czuł zmęczenie, oczy kleiły mu się i miał wrażenie, że momentami zamyka je nieświadomie. Ale zaraz wracał do rzeczywistości i zawieszał wzrok na jakimś oddziale, na połyskującym w dali punkcie. Przysiadł na skale i oparł się na mieczu, jeszcze walczył z sennością, ale czuł, że powoli, bezpowrotnie zatapia się w innej przestrzeni. Jeszcze zobaczył młodą, wyrazistą twarz Pana, jeszcze wymienił z nim myśli, ale coraz silniej przyciągała go już senna nieświadomość. W końcu zasnął na skale, połyskującej dziwną migającą energią, okryty jednym skrzydłem i częścią szaty, przechylony na mieczu. Jego złociste włosy rozsypały się na wszystkie strony, a drugie skrzydło zgięło się i pomarszczyło jak złota folia.

Sen od razu wprowadził go w stan rozkoszy, której nie zaznał nigdy w ziemskim życiu, gdy miał ciało i czuł w nim święte pulsowanie krwi. Ta senna myśl przeniosła go do jakiejś śródziemnomorskiej krainy, z brązowymi drogami, pełnymi kolein, a przy nich, ze strzelającymi w niebo ciemnozielonymi cyprysami. Jednym z tych szlaków podążał w dal niewielki pochód pogrzebowy, składający się z zakonników w czarnych habitach i kilku wieśniaków w białych, lnianych koszulach i spodniach. Drewniane saboty mnichów i pozostałych żałobników stukały lekko w stwardniałą ziemię i wzbijały w górę brunatny kurz, przez który przesuwały się lekko duże koła drabiniastego wozu. Leżała na nich podłużna sosnowa skrzynia, na której ktoś położył wielki bukiet świeżo zerwanych bzów. Czuł, że w trumnie leży jego ziemskie ciało, ale nie mógł sobie przypomnieć, co stało się wcześniej i dlaczego opuścił tamten świat. Zauważył, że dwaj zakonnicy, idący na czele pochodu szepczą coś cicho do siebie, co jakiś czas lękliwie oglądając się do tyłu.

– Nasz brat powinien spocząć w krypcie naszej katedry, a nie w piachu, pośród wieśniaków… – mówił wyższy i starszy z nich.

– Zaiste bracie Lucjuszu… On przecież nigdy nie zrobił nic złego… – potwierdził młodszy z nich.

– Ale, gdy wszedłem do jego celi i znalazłem go wiszącego na sznurze od habitu, przymocowanym do kraty okiennej, miałem wrażenie, że umknęły stamtąd czarne demony ze skrzydłami nietoperzy i dziobami jastrzębi… – ciągnął starszy.

– Czy może to być…? Przecież on modlił się najgorliwiej, a Pan naznaczył go swoimi ranami na dłoniach, nogach i w prawym boku…– szeptał młodszy, który przyjął imię zakonne Jan.

– Nasz przeor mówił, że to było oszustwo… Wciąż też szukał w celi Pawła jakichś ostrych narzędzi, którymi sam zadawałby sobie rany…– syknął nieco za głośno Lucjusz, czym wzbudził zainteresowanie dwóch rosłych braci, podążających tuż za nimi.

– Tak, ale niczego tam nie znalazł… Raz nawet zlecił takie przeszukanie mnie, ale nic tam nie było, oprócz dużego krucyfiksu na ścianie, dzieł św. Augustyna i Tomasza z Akwinu, pism doktorów Kościoła i starej, wielkiej Biblii, leżącej na stole… Na tym samym, na który wszedł, gdy założył sobie pętlę na szyję… – snuł opowieść Jan.

– Tylko korona cierniowa na głowie Chrystusa była luźna – mówił starszy – i kiedyś łatwo ją uniosłem… Może ranił się nią…?

Jan przeżegnał się szybko, pociągnął Lucjusza nieco do przodu i przysuwając się do jego kaptura, syknął:

– Bluźnisz ojcze… doprawdy bluźnisz… To był święty człowiek i gromadził tłumy nie bez powodu… Jeszcze wydobędą jego ciało z ziemi i złożą na ołtarzu… Zobaczysz…

– Daj Bóg… Daj Bóg… – zakończył rozmowę wyższy zakonnik.

W śnie Dararana nastąpiła nagła zmiana planu i zobaczył teraz grubego przeora, modlącego się przy wielkim pulpicie, zerkającego co chwilę na wielki krucyfiks z ciałem Chrystusa naturalnej wielkości. Był niespokojny, co jakiś czas wstawał z klęczek i chodził po przestronnej celi, upijał nieco wina ze złotego kielicha, by po jakimś czasie znowu klęknąć przed krzyżem i modlić się szeptem. Nagle usłyszał kroki za drzwiami, a potem wyraźne pukanie do drzwi. Dźwignął się z trudem z kolan i podszedł do dębowych wrót, na których wyrzeźbiono sceny z ukrzyżowania. Do celi wsunęło się dwóch postawnych mnichów z różańcami, oplecionymi wokół dłoni. Pod ich czystymi habitami rysowały się muskularne kształty, jakże odmienne od suchotniczych i wychudzonych ciał innych współbraci.

– Nikt was nie widział bracia…? – zapytał przeor i pociągnął ich ku rzeźbionym krzesłom, stojącym wokół stołu.

– Nikt ojcze przeorze – odpowiedział pierwszy z przybyłych.

– To dobrze Piotrze… – odparł zwierzchnik, usiadł przy szczycie stołu, wskazując im miejsca obok, a potem dodał – Przyglądałem się wam uważnie odkąd do nas przybyliście i zaczęliście podążać drogą cnoty ku pierwszym święceniom…

– Zawdzięczamy to ojcu przeorowi… – pośpieszył z pochlebstwem drugi z przybyłych.

– Bracie Marku, wszystko dzieje się za sprawą Boga i ludzie nie spotykają się bez powodu… – sentencjonalnie rzekł przeor.

Na chwilę wstał od stołu, przewędrował od ściany do ściany, nalał wina z dzbana do dwóch szklanych, zielonych kielichów i przysunął je do nich, po czym wrócił na swoje miejsce i patrząc uważnie w oczy współbraci, zaczął mówić dobrze słyszalnym szeptem:

– Zauważyliście zapewne, że straszne rzeczy dzieją się w naszej wspólnocie św. Ignacego… – znowu upił trochę wina i ruchem głowy zachęcił ich by przybyli też się napili, a potem kontynuował – A wszystko za sprawą brata Pawła, który uwierzył, że jest świętym i zaczął obnażać krwawiące rany przed wiernymi…

– Owijał dłonie szmatami, ale jak udzielał komunii, ludzie i tak widzieli czerwone plamy na nich… – potwierdził skwapliwie Piotr.

– Nie prał też habitu i wyraźnie widać było wielką, krwawą plamę pod sercem… – dodał Marek.

Przeor zamyślił się głęboko, rzucił okiem na wiszące na krzyżu ciało Jezusa, przeżegnał się i powiedział:

– Od samego początku mu nie wierzyłem i przerażało mnie to, co działo się w katedrze, przy jego konfesjonale i przy ołtarzu… Lubiłem jego kazania i dawno temu prowadziłem z nim dysputy teologiczne… Ale potem coraz częściej zaczął mówić o sobie i porównywać swoje cierpienia do męki naszego Pana… Jego stygmatyzacja była bardzo podejrzana i Ojciec Święty szybko zażądał ode mnie wyjaśnień…

Piotr i Marek kiwali potakująco głowami i patrzyli w uniesieniu na przełożonego, który zrobił się czerwony na twarzy, a jego oczy zaczęły płonąć jak na obrazach świętych mężów i męczenników.

– Przez ostatnie lata próbowałem go złapać na oszustwie, ale bracia, którzy na moje polecenie przeszukiwali jego celę, niczego nie znaleźli prócz plam krwi na podłodze, stole i łożu…Dopiero kilka dni temu , dzięki spostrzeżeniu ojca Miguela z Lizbony, zrozumiałem jak on to robił…

Przybyli bracia wychylili kielichy i odczekali aż przeor doleje im znakomitego, czerwonego wina z Malagi i słuchali jak mówi dalej:

– To on zlustrował jego celę centymetr po centymetrze, nie znalazł noża, ćwieka, ani ostrego szkła, ale gdy już miał wychodzić stamtąd i chciał pocałować stopy Chrystusa na krucyfiksie Pawła, zauważył krople krwi w koronie cierniowej Pana. Początkowo przeraził się, bo pomyślał, że spostrzegł jeszcze jeden znak świętości w tej celi, ale po chwili zaczął podążać myślą ku temu, co mogło się tam rozgrywać nocą i dniem…

– Czy może to być…? – dziwił się Piotr.

– Niepodobna… – powiedział Marek kiwając przecząco głową.

Przeor teraz dolał sobie wina do kielicha, wolno opróżnił jego zawartość, po czym ciągnął dalej:

– Od razu przybiegł do mnie i poszliśmy razem do celi Pawła… Sięgnąłem po koronę cierniową Pana i stwierdziłem, że leżała swobodnie na głowie, a drut przytrzymujący ją od tyłu był odgięty. Brat Miguel zaproponował, żebyśmy wyczyścili ślady krwi i za jakiś czas zobaczyli, czy pojawią się nowe plamy. Dałem mu przyzwolenie, więc wytarł ciernie dołem swojego habitu, który zwilżył śliną…

Dararan przebudził się na chwilę, zmienił pozycję, przenosząc lewe skrzydło na prawą stronę, ale zaraz ponownie zapadł w sen i znowu znalazł się w celi przeora, który przysunął się właśnie do Piotra i Marka i dalej szeptał:

– Bracia, raz jeszcze muszę prosić was, byście pomogli naszemu zgromadzeniu… Tak jak wtedy, gdy dzięki waszej pomysłowości usunęliśmy z naszego grona opętanego Tarsycjusza… Udzielam wam raz jeszcze dyspensy samego Ojca Świętego, na chwilę przystaniecie w drodze ku trzeciej probacji… ale potem odpokutujecie wszystko, ruszając z jeszcze większym impetem i moim błogosławieństwem…Tylko to musi wyglądać tak, jakby zwariował i sam odebrał sobie życie…

– Musimy tylko znaleźć dogodny moment – odezwał się Marek – Tak jak wtedy, gdy Tarsycjusz podążył do studni na dziedzińcu i zaczął przeklinać wodę…

– Jednym skokiem złapałem go za łydki i cisnąłem w dół… – chełpił się Piotr.

– Ci… ci… cicho bracie… ściany czasem mają uszy… – syknął przeor, chwycił ich pod ramiona, poprowadził do drzwi, a na odchodne jeszcze dodał – Pojutrze nakażę mu specjalne modlitwy pokutne w celi, więc jak wszyscy pójdą spać, będziecie mogli wśliznąć się do niego… Niech nasz Pan i papieskie błogosławieństwo was prowadzą…

– Niech Pan da siłę i zdrowie Ojcu Świętemu i naszemu przeorowi – powiedział Piotr i pierwszy wyszedł na korytarz, a za nim jak cień zaraz wysunął się Marek.

SKWER GIGANTÓW LITERATURY W SZANGHAJU

 

 

Szekspir

Dante

Goethe

Hugo

 

9-Puszkin

Puszkin

Balzak

Dickens

Turgieniew

 

Tołstoj

Z Tołstojem za rękę…

TROPEM BA JINA

Nasza wiedza o literaturze chińskiej jest powierzchowna i szczątkowa i dopiero podróże do tego wielkiego kraju odsłaniają ogromne, nieuświadamiane pokłady inspiracji. Szczególnie odnosi się to do współczesnej literatury chińskiej i jej wielkich pisarzy, znanych niestety tylko w Chinach i w wąskich kręgach sinologicznych. Niewielu Polaków słyszało o legendarnych poetach z czasów dynastii Tang – Du Fu i Li Baiu, niewielu studiowało pisma Konfucjusza i komentarze Mencjusza, rzadko sięgano po pisma Lao-cy i Sun Tsu . Skromne ożywienie miało miejsce po przyznaniu dwóch nagród Nobla chińskim pisarzom współczesnym – Gao Xingjianowi (2000) i Mo Yanowi (2012). Trudno się zatem dziwić, że po raz pierwszy usłyszałem o wybitnym pisarzu chińskim Ba Jinie, dopiero podczas mojej wizyty w Szanghaju, w 2018 roku. Wtedy też zwiedziłem jego mieszkanie, zamienione teraz na muzeum i zamyśliłem się w nim nad ulotnością sławy pisarskiej. Autor ten urodził się w 1904 roku w Chengdu, stolicy prowincji Syczuan, a zmarł w 2005 roku w Szanghaju, gdzie znajduje się jego grób i pomnik. Studiował w szkole języków obcych w swoim rodzinnym mieście, a potem w latach dwudziestych ubiegłego stulecia kształcił się we Francji. W czasie pobytu w tym państwie zaczął pisać i publikować swoje utwory pod pseudonimem Ba Jin, przyjętym na cześć teoretyków anarchizmu Bakunina i Kropotkina. Po powrocie do Chin jego kariera rozwinęła się znakomicie, publikował powieści i opowiadania, a także piastował ważne stanowiska w redakcjach i wydawnictwach. W roku 1950 odwiedził Polskę, biorąc udział w Kongresie Pokoju w Warszawie i publikując potem Dziennik polski (1951). Po powstaniu Chińskiej Republiki Ludowej, jako prawowierny komunista i ideolog, zajmował szereg funkcji we władzach – był między innymi przewodniczącym Chińskiego Stowarzyszenia Pisarzy. W okresie tzw. rewolucji kulturalnej, jak wielu intelektualistów, poddany został represjom jako groźny kontrrewolucjonista. Zrehabilitowano go w roku 1977 i uczyniono deputowanym w Ogólnochińskim Zgromadzeniu Przedstawicieli Ludowych. Schyłek jego życia naznaczony został chorobą Parkinsona i katorgą na wózku inwalidzkim, co i tak nie zatrzymało jego aktywności literackiej. Przeżył 101 lat i pozostawił po sobie ogromny dorobek, w którym krytycy dopatrują się wpływów pisarzy dziewiętnastowiecznej Europy – Zoli, Turgieniewa, i Czechowa. Na język polski została przetłumaczona tylko jedna jego powieść – Gdy bogowie odchodzą (1961). Odznaczony między innymi Legią Honorową i Orderem Przyjaźni Narodów przeżywa obecnie w Chinach prawdziwy renesans, a jego książki osiągają zawrotne nakłady. Po mojej wizycie w byłej rezydencji pisarza, napisałem wiersz, w którym pojawia się też wzruszające przypomnienie tego, że po śmierci żony pisarz umieścił urnę z jej prochami na ich łóżku i codziennie zmieniał przy niej kwiaty.

 

 

 

Szanghaj 2018 – Przy byłej rezydencji Ba JIna

« Older entries

%d blogerów lubi to: