
3.
Nie wiedziała jak dotarła do domu, nie pamiętała ile czasu zajęło jej przejście kilku ulic Szwederowa. Jej matka, Franciszka, gdy ją zobaczyła, załamała ręce i natychmiast rzuciła się ku niej. Ale Józia gwałtownie odepchnęła matkę, jakby chciała uciekać albo wydostać się z jakiejś matni. Przez chwilę szarpała się, mówiła coś niezrozumiale, by po kilku chwilach upaść na ziemię zemdlona. Franciszka stała za nią i patrzyła na to z przerażeniem, nie rozumiała co się stało i dziesiątki myśli przemykały jej przez głowę.
– Józia, co z tobą? Józia… – lamentowała.
Kok dziewczyny rozpadł się, włosy rozsypały się po podłodze, ręce bezwładnie wylądowały obok ciała, a zza rozpiętej kretonowej bluzki wysunęła się lekko biała pierś. Matka jeszcze raz załamała ręce i pobiegła do drugiego pokoju po męża.
– Wincenty, Wicek, stało się chyba coś strasznego… – wołała.
Mąż odłożył na stolik gazetę, wstał gwałtownie z fotela i podążył ku niej, wytrącony z zadumy siłą jej głosu. Widok córki, leżącej na podłodze zszokował go na chwilę, ale zaraz pochylił się nad nią i zaczął masować skronie.
– Zrób jej gorący kompres… Szybko…
Franciszka podążyła ku kuchni, gdzie dopiero co zagotowała wodę na kawę dla męża. Chwyciła niewielki ręcznik do naczyń, złożyła go w rodzaj tamponu, po czym sięgnęła po duży, srebrny czajnik, z którego wylała na niego wrzątek. Odcisnęła wodę i z gorącym okładem ruszyła ku Józi i mężowi.
– Boże święty, co się stało…? – lamentowała – Co się mogło stać…?
– Coś nią musiało wstrząsnąć i nie wytrzymała tego… – odparł Wincenty.
Ciepły kompres zrobił swoje i Józia zaczęła nabierać rumieńców na twarzy, ruszać bezgłośnie ustami i powiekami.
– Połóżmy ją do łóżka – zadecydował ojciec – Odpocznie, wyśpi się, to opowie nam, co się stało.
Franciszka poszła do głównego pokoju, zdjęła zdobną narzutę z zasłanego łóżka, sięgnęła po puchową pierzynę i podeszła z nią do kaflowego pieca. Przez chwilę trzymała ją przy nim, po czym zawołała męża:
– Możesz już ją przynieść…
Wincenty delikatnie chwycił córkę pod uda i w okolicach karku i sprawnie przeniósł ją d0 nagrzanego łóżka. Franciszka okryła ją pierzyną po samą brodę i pocałowała w czoło.
– Boję się… strasznie się boję… – szepnęła prawie niesłyszalnie Józia i zasnęła jak kamień.
Rodzice zasłonili okna i ruszyli do kuchni, gdzie czekała na nich wcześniej zalana kawa. Usiedli przy niewielkim stole, pomalowanym w kolorze kości słoniowej i okrytym ceratą w niebieskie ornamenty.
– Straszne czasy nastały – powiedziała Franciszka i otarła rąbkiem fartucha łzę spływającą jej po policzku.
– Nie chciałem ci o tym mówić, ale widzę, że sprawy tak się komplikują, że musisz zdać sobie sprawę z tego co się teraz dzieje… – powiedział mąż, upił nieco kawy z filiżanki, po czym ciągnął dalej – Wczoraj byłem świadkiem przerażającego zdarzenia na rogu Leszczyńskiego i Podgórnej. Do małego domu na schodzącej ku centrum ulicy przyszło dwóch żołnierzy z karabinami maszynowymi i dwóch kolaborantów z granatowej policji. Weszli do pomieszczeń na parterze i zaczęli wrzeszczeć na ludzi tak głośno, że było ich słychać na ulicy. Stałem po drugiej stronie Podgórnej i udawałem, że przyglądam się butom na wystawie sklepowej szewca. Po chwili zobaczyłem, że z góry tego domu zbiega po drewnianych schodach kilkunastoletni chłopak. Niestety narobił sporo hałasu i ci na dole usłyszeli go…
– Co za potworne czasy… – szepnęła żona i zapłakała cicho.
Ojciec chłopaka próbował im zagrodzić drogę, ale odepchnęli go gwałtownie i wybiegli na podwórko. Młodzieniec właśnie mijał uchyloną furtkę, więc dobrze go widzieli, a pewnie rozochociło ich to, że miał na sobie strój harcerza. Był na środku rozjazdu ulic, bliżej Leszczyńskiego, gdy padły pierwsze strzały. Jeszcze udało mu się uniknąć kul, ale następne serie z karabinów maszynowych powaliły go na ziemię.
– Boże, Boże… przecież ja znałam tego chłopca… lamentowała Franciszka – Czasem odprowadzał do domu naszą Józię…
– Tak, to był on… – potwierdził Wincenty – Upadł na wznak, z rozrzuconymi rękoma i nogami i jakby próbował się jeszcze podnieść, ale podbiegł do niego jeden z Niemców i puścił serię w kierunku klatki piersiowej i głowy…
– Taki sympatyczny, grzeczny chłopiec, zawsze pytał, czy mógłby mi w czymś pomóc… Uwielbiał wyprawy do lasu, nad jeziora… Uczył młodsze dzieci jak powinny postępować… – popłakiwała żona.
– Tym razem trafiony w głowę, znieruchomiał od razu, a na bruku pojawiła się wielka kałuża krwi, która zaczęła spływać w dół ulicy. Z domu wyskoczyła jego matka i podbiegła ze straszliwym krzykiem, pochyliła się nad nim i przyciągnęła broczące krwią ciało do swoich piersi. Granatowy policjant podążył kilka kroków do przodu i natychmiast szarpnął ją w górę.
– Znam tę kobietę, to taka prawa osoba… – powiedziała Franciszka, po czym rozkleiła się zupełnie, pytając żałośnie – Kochany, jak Polacy mogą służyć tym bestiom…?
– Niektórzy z nich starają się nam pomagać… – ciągnął mąż – Gdyby jej nie odciągnął od syna, zabiliby i ją… Już jeden szwab zmieniał magazynek i repetował broń. Policjant odciągnął kobietę i poprowadził w moją stronę. Usłyszałem jak powiedział do niej: Zostaw teraz na ulicy twojego chłopaka, bo i ciebie zastrzelą.
– I co było dalej…? – spytała Franciszka.
– Zebrał się już spory tłum i w milczeniu przyglądał się temu, co się działo. Żołnierze zawiesili karabiny na ramionach i jeden z nich zwrócił się po niemiecku do Polaków: To był polski dywersant, który strzelał do naszego wojska z wieży kościelnej, a potem zamordował na jednym z podwórek niewinnego niemieckiego ojca rodziny. Powiedziała nam o tym jego żona i wskazała tego młodocianego bandytę. Taka kara spotka wszystkich, którzy nie podporządkują się władzom okupacyjnym. Waszej Polski już nie ma i zabijemy każdego, kto będzie się przeciwko nam buntował… Trup ma leżeć na ulicy i nie wolno go ruszać, póki na to nie pozwolimy…
– Mordercy, co za okrutni mordercy… Przecież żyliśmy z Niemcami przez tyle lat w tym samym mieście i nigdy nie wyrządzaliśmy im krzywdy… – łkała kobieta.
– Powiedział mi znajomy, że ciało harcerza leżało na bruku aż do późnej nocy i dopiero wtedy jego ojciec i wuj odważyli się wsadzić je na wózek i zawieźli do kostnicy cmentarnej przy Kossaka. Podobno matka straciła zmysły i pobiegła całować krew i kawałki mózgu na ulicy… Nie wiadomo, co zobaczyła Józia…Może ktoś opowiedział jej o tym nieszczęsnym chłopaku z Podgórnej…
– Jak się wyśpi, to na pewno nam powie… To jest takie kochane dziecko. Nie przeżyłabym, gdyby coś jej się stało… – zawodziła żona, wciąż ocierając łzy brzegiem fartucha.
Józia spała niespokojnie, wstrząsana spazmami i nie wiedziała, że tata i mama zaglądali do niej na przemian przez całą noc. Czasem pokrzykiwała przez sen, albo roniła łzy, które powoli spływały po jej rozpalonych policzkach. Śniła się jej jakaś szara kraina, pośród której błąkała się prawie naga, uciekała przed straszliwym demonem w mundurze esesmana, który pojawiał się nie wiadomo skąd i celował do niej z pistoletu. Strzelał i repetował broń, a niebo przybierało kolor krwi i pulsowało boleśnie, jak zranione serce. Nagle, gdzieś w dali, na skraju horyzontu rysować się zaczynał wóz z węglem i mężczyzna, którego w tajemnicy kochała. Przystawał na wozie i machał do niej ręką, a ona zrywała się do biegu, choć wciąż tkwiła w miejscu. Nagle obrazy zaczęły się zmieniać i znowu była na plebani kościoła szwederowskiego i patrzyła jak Niemcy rozstrzeliwują Polaków. Gdy jasnowłosy oficer strzelił do jej mężczyzny, poczuła jak kula najrealniej przeszywa jej serce. Chciała krzyczeć, ale głos nie wydobywał się z jej gardła, a obrazy zmieniały się gwałtownie. Teraz leżała nago na tapczanie i przygarniała do piersi tysiące płatków róż, bawiła się nimi i tonęła w nich, odsuwała od siebie, po czym znów przyciągała je ku sobie. Nagle poczuła, że zapada się w sobie, a piekielny ogień trawi jej uda i łono. Chciała się od tego uwolnić, ale nie mogła nic zrobić, szarpała się w sobie, pokrzykiwała bezgłośnie i płakała bez łez. Dopiero gdy pochylił się nad nią młody węglarz i pocałował ją w usta, uspokoiła się na chwilę i utonęła w błogości. Zamknęła oczy, a gdy je otworzyła zobaczyła, że całuje się z pożółkłą czaszką. Jeszcze tylko zauważyła, że zaczęła ona maleć, lśnić w pozłocie i sadowić się na czapce niemieckiego oficera. Wtedy obudziła się z krzykiem, usiadła na łóżku i utonęła w ramionach czuwającej przy niej Franciszki.
– Mamo… mamo… Boję się… – wyszeptała.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…