
Chwile sunęły leniwie, jak mętna woda przesuwająca się w kanałach ściekowych, przy chodnikach, jak białe cumulusy, wyłaniające się zza zielonych koron drzew. Któregoś dnia, może to był wtorek, a może czwartek, gruchnęła wieść, że w sobotę przejedzie Aleją Klonów towarzysz Zawadzki. Nie miałem pojęcia, kim był, ale magia dwóch słów „towarzysz Zawadzki” była niesamowita i powodowała, że zacząłem uważnie przysłuchiwać się rozmowom dorosłych. W południe dziadek Mojżesz przyszedł na obiad do mojej mamy i wymądrzał się pomiędzy jedną łyżką rosołu, a drugą, między kęsem mięsa, a kartoflem uwalanym w brązowym sosie.
– To stary komunista, z podejrzaną przeszłością, to Przewodniczący Rady Państwa… ohydna świnia…
– Niech ojciec przestanie, bo jeszcze ktoś usłyszy, doniesie i będziemy mieli problemy – uciszała go mama.
– A czego mamy się bać – podjął wątek mój tata i dodał – to generał dywizji, ale szkolony przez Rusków… na pewno ma krew na łapach…
– Przestań i ty wygadywać takie rzeczy, chcesz trafić do więzienia…? – mówiła teatralnym szeptem mama.
– Świnia, komunistyczna świnia i powinno się ją postawić pod płotem, a potem zastrzelić ze starego mauzera… – gardłował dziadek, popijając obiad piwem z baryłkowatej, zielonej butelki.
– Ale czytałem w gazecie, że to syn hutnika ze Śląska i robota mu nieobca, nawet u Szwabów pracował, i w hucie, i w kopalni też… – powiedział tata.
– No właśnie – włączyła się znowu mama – to może być porządny człowiek…
– Każdy komunista to bandyta – oburzył się dziadek – złodziej, świnia i diabeł wcielony…
– Co ojciec tak przy dziecku bluźni – zaperzyła się mama – nie wolno tak mówić, bo to przywoływanie złej mocy.
– Siedział w paru więzieniach, a potem wstąpił do armii i piął się w górę, stopień po stopniu – ciągnął tata.
– Jakby mu kazali strzelić ci w łeb, zrobiłby to natychmiast… – skwitował rozmowę dziadek.

Przeraziłem się nie na żarty i pobiegłem na podwórko podzielić się nowymi wieściami z kolegami z sąsiedniego domu, którzy właśnie grali w kluchę. Wybijali niewielki patyk dłuższym kijem i biegali wokół wyłysiałego trawnika.
– Wiecie, że w sobotę przejedzie naszą ulicą towarzysz Zawadzki? – zapytałem, kładąc nacisk na słowo „towarzysz”.
– A kto to taki…? – zapytał młodszy Marasek.
– Jakiś generał, komunista, a może diabeł jakiś… – odpaliłem od niechcenia.
– Przestańcie, bo ja się boję… – powiedziała dziewczynka mieszkająca obok salonu fryzjerskiego – u nas za ścianą ciągle słychać straszliwe ryki. Mój tata mówi, że w żonę fryzjera wszedł Szatan…
– Ja tam się nie boję, bo babcia zawiesiła mi na szyi, złoty krzyżyk na łańcuszku – powiedział starszy Marasek.
Był czerwiec, ale mama zwykle wołała mnie z podwórka około siódmej, myła brudne ciało w ocynkowanej wannie, dokładnie czesała włosy, zakładała flanelową piżamę i kładła do łóżka. Po całodziennym bieganiu, gonieniu się z innymi dziećmi, po wdrapywaniu się na drzewa i wyścigach wokół ulicy Kcyńskiej, zasypiałem natychmiast. Tym razem jednak nie mogłem zapaść w sen, a w moich myślach pojawiała się jakaś dziwna postać, ni to człowiek, ni pień klonowego drzewa. W końcu oczy skleiły się na dobre i zacząłem oddychać równomiernie, a dziwna błogość rozlała się po całym ciele. Sen pojawił się niczym film, jakbym otworzył oczy wewnętrzne i znalazł się w jakiejś dziwnej, nieznanej przestrzeni. To było nasze podwórko, ale nie było bramy, ani muru granicznego, zniknęły płytki chodnikowe i trawnik, a wszystko pokrywały bąble krwi, pulsujące lekko i pękające raz za razem. Stałem pośród czerwonej przestrzeni i patrzyłem w dal, poza podwórze, gdzie powinna być Aleja Klonów, ale różowawe i błękitne mgły spowijały wszystko i niczego nie mogłem dostrzec. Ruszyłem przed siebie, a wtedy opary też się poruszyły i nagle ukazała się droga biegnąca w stronę horyzontu. Z dala nadjeżdżał jakiś silnie oświetlony pojazd, a nad nim leciały stada gawronów, kawek i pasiastych ryb, przypominających okonie i szczupaki. Dopiero gdy pojazd przybliżył się, zauważyłem, że jest to wielka, czarna, odkryta limuzyna, w której stoi mały człowieczek w drucianych okularach, jako żywo przypominający sprzedawcę gazet, z kiosku na rogu ulicy. Światła oślepiły mnie na chwilę, a gdy przyzwyczaiłem się do ich intensywności, stało się coś przerażającego i tak nieprawdopodobnego, że zacząłem płakać przez sen. Mały człowieczek urósł nagle do wielkości najwyższego klona z naszej alei, a na jego skroniach pojawiły się wielkie, skręcone rogi. Marynarka pękła na strzępy i wydostało się z niej wielkie cielsko, pokryte czarną szczeciną, ręce zamieniły się w drapieżne szpony, a trzonowe zęby wydłużyły się i wyostrzyły jak u wampira. Pochylił się nade mną i zawył straszliwie, a pulsujące bańki krwi pękły w jednej chwili i zrosiły się na moim ciele, jakby ktoś chlusnął mnie z wiadra świeżo utoczoną świńską posoką. Wrzasnąłem jak opętany i skoczyłem z łóżka, ale już była przy mnie mama i przyciskała mnie do piersi.
– Śpij synuś spokojnie… co też ci się takiego przyśniło…? – pytała wystraszona.
– Towarzysz Zawadzki… towarzysz… wydukałem łkając i drżąc na całym ciele.

Wkrótce nadeszła długo oczekiwana sobota i zaraz po śniadaniu pobiegłem ku Alei Klonów, gdzie gromadziło się wielu ludzi. Stanąłem naprzeciw bramy do naszego podwórka, przy asfaltowej jezdni, i przyglądałem się wszystkim dookoła. Tuż przy mnie stał Janek Wodogłowiec i wykręcając głowę, machał jakąś papierową, biało-czerwoną chorągiewką, upapraną w psim łajnie. Za nim stała rozkrzyczana, wielka grupa harcerzy, w szarych i zielonych mundurkach, z trójkątami żółtych chust na plecach i z fińskimi nożami przy paskach. Ledwie przyszli, zaczęli skandować:
– Młodzież z partią… młodzież z partią…
Nieco dalej zauważyłem trzech kominiarzy w czarnych uniformach ze srebrnymi guzikami, a przy nich rozchichotaną Yvette, żonę fryzjera, wystrojoną jak dziwka w koronki i woalki. Po drugiej stronie ulicy ulokowało się kilku masarzy, w białych fartuchach i cały oddział wojska, z karabinami na ramionach. Wszędzie widać było dzieci, przebiegające ulicę, zatrzymywane w pół drogi przez milicjantów i kierowane z powrotem ku miejscu, skąd ruszały. Po obu stronach stało też wielu dorosłych, a przy jednym z drzew zauważyłem mojego dziadka rozprawiającego z garbatym teściem sprzedawczyni ze sklepu spożywczego. Jakże uradowało się moje serce, gdy nagle mój tata podjechał wielkim Jelczem z zakładów rowerowych i przywiózł wielu, wielu pracowników, którzy wysiadając znajdowali sobie miejsce na skraju asfaltu i szybko rozpościerali flagi, transparenty propagandowe i sztandary zakładowe. Niektórzy z nich zaczęli zasłaniać mi widok, więc bezpardonowo przeciskałem się do przodu, przechodząc pod ich nogami, sunąc sprytnie po ziemi ku wolnym przestrzeniom. Po jakimś czasie tłum zaczął falować i zewsząd dolatywały radosne okrzyki:
– Jeeeedzieee… Już jeeeedzieee… Niech żyje… Niech żyje Przewodniczący Rady Państwa…
Chciałem wyjść na ulicę, by zobaczyć, co dziej się w dali, ale nagle znalazł się przy mnie dziadek i szepnął mi do ucha:
– Gdzie się tak pchasz kozi boblu, chcesz, żeby ta świnia ciebie stratowała…?
Odsunąłem się wystraszony, a wtedy dziadek uniósł mnie w górę i posadził na swoim karku, skąd miałem wspaniały widok. Tłum falował, słychać było wiwaty, okrzyki zachwytu, a czasami odzywał się jakiś pieśniarz, zawodzący pierwsze zwrotki Międzynarodówki i cichnący szybko, jakby ktoś mu zamykał usta dłonią. Dziadek trzymał mnie za ręce, a czasem puszczał je i opierał na moich nogach, na których miałem podziurawione, czerwone rajtuzy.
– Jedzie ta świnia bolszewicka… – szepnął i przesunął się ze mną nieco do przodu.

Spojrzałem w lewo i zobaczyłem wielką, odkrytą, czarną limuzynę, a w niej niepozornego człowieka w ciemnym garniturze i drucianych okularach na nosie. Miał dość bujną, czarną czuprynę, z długą grzywką, jak u robociarzy, zaczesywaną na bok. Co jakiś czas machał to prawą, to lewą ręką, pozdrawiał tłumy i mówił coś do mężczyzn, siedzących z nim w aucie. Nagle spostrzegł mnie, siedzącego na ramieniu dziadka, nakazał zatrzymać samochód i wyciągnął ku mnie ręce. Dziadek w pierwszej chwili cofnął się z obrzydzeniem, ale lekko popchnięty przez milicjanta, ruszył ze mną do limuzyny, z której wyskoczyło dwóch rosłych panów w czarnych garniturach i podało mnie towarzyszowi Zawadzkiemu. Ten rozpromienił się, uniósł mnie w górę, jak generalissimus Stalin dziecko z pochodu pierwszomajowego. Z namaszczeniem złożył pocałunek na moim czole, a potem nakazał mnie oddać z powrotem czerwonemu ze złości dziadkowi, który natychmiast pociągnął mnie poza tłum i powędrował do domu. Nie mógł się uspokoić, palił papierosa za papierosem i pociągał wino z wielkiej butelki. Usiadłem na krześle, przy stole i zacząłem bawić się niewielkim samochodem z plastiku i blachy, do którego wsadziłem ludka z czerwonej plasteliny.
– Uwaga, uwaga – pokrzykiwałem – jedzie towarzysz Zawadzki… towarzysz Zawadzki…
Dziadek popatrzył na mnie z wyrzutem, uniósł okopconym haczykiem fajerki na piecu i splunął rzęsiście do ognia. Odwrócił się do mnie, pogroził palcem i poszedł do swojego warsztatu kleić i szyć nowe buty.
– Job twoja mać… usłyszałem jeszcze przez niedomknięte drzwi, a potem wszystko ucichło i tylko raz po raz słychać było w pustym domu moje radosne okrzyki:
– Jedzie, brrrr…. jedzie towarzysz Zawadzki… towarzysz… Zawadzki… Niech żyje… niech żyje…
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…