RATLERKI…

Każdy pisarz ma swoją drogę i kolejne lata jego działalności przypominają podróż przez nowe przestrzenie, mijanie i poznawanie miejsc, które nie pojawiają się bez powodu. Wszakże – jak twierdzą krytycy francuskiej szkoły tematycznej – to nie autor wybiera tematy, a właśnie one jego wybierają. Oczywiście pojawiają się stale nowe barwne błony, nowe rozmycia walorowe, nagle też odsłaniają się krajobrazy niezwykłej klarowności, ale droga, którą twórca podążą jest najważniejsza. Patrząc na mój szlak, wiodący od bitnej wspólnoty generacyjnej i wielu tekstów jej poświęconych, poprzez studiowanie i opisywanie europejskiego romantyzmu, zainteresowanie literaturami anglojęzycznymi, fascynację współczesną poezją polską i światową, jestem przekonany, że książki, które publikowałem, w jakiś tajemny sposób mnie wybrały. Oczywiście ważna była konsekwencja i omijanie raf, nauka płynąca z błędów, chwilowych potknięć i zejść ku niewłaściwym celom, ale przecież tworzony dorobek stawał się przez lata rodzajem zbroi, twierdzy i wskazywał dalszy ciąg, nadawał impet kolejnym projektom. Jeśli pisarz podchodzi poważnie do swego rzemiosła, jeśli chce wyławiać z nicości kolejne dzieła, nic nie będzie w stanie zdekomponować jego zamierzeń, nic i nikt go nie zatrzyma, a pojawiające się opinie negatywne będą miały takie znaczenie jak szczekanie ratlerka w zoo, gdy postawi się go przy klatce z czarnym lampartem. I na tym powinienem zakończyć te rozważania, ale jednak zajmijmy się przez chwilę kimś, kogo określić można jako pajaca pseudo literackiego, bo to jest z jednej strony zabawne, a ze strony drugiej – pouczające. Na mojej drodze pojawiło się sporo takich pierrotów z połamaną nogą, zwichniętym barkiem, opuchniętym nosem czy nader obfitym garbem. Za każdym razem chcieli mi udowodnić, że jestem nikim, a tworzone przeze mnie książki są bez wartości. Najwięcej zła w tym względzie wyrządził mi histeryczny twórca homoerotyczny, który miał nadzieje być drugim Gombrowiczem, a skończył na jękach w jednym z opublikowanych dzienników, że o nim nie piszą, że po wielkim triumfie amerykańskim (czyt. po pobycie w USA), nie pojawiły się znaczące studia, reporterzy nie czekali na lotnisku i paskudne, polskie gazety nie odnotowały wielkiego come backu. To on napuszczał na mnie różnorakich pomyleńców (czyt. pajaców pseudo literackich), czy to ze środowiska literackiego, gazeciarskiego, naukowego czy artystycznego i przez wiele lat ział nienawiścią. I to jego akolitą i najwierniejszym lokajem jest młodszy ode mnie o dwadzieścia kilka lat pajac, który w ostatnim czasie skacze mi do oczu, płodzi pisaniny, których nikt przy zdrowym umyśle, nie bierze na poważnie, albo napuszcza jakichś pod-pajaców. Pojawienie się takiego pajaca jest możliwe w sytuacji, gdy do władzy w obrębie kultury dochodzą „ludzie-nikt”, marionetki wyniesione przez układ (najczęściej polityczny), rzeczywiście nie mające nic do powiedzenia i potrzebujące różnorakich krzykaczy u swego boku. Szybko zatrudniają one swojego pajaca na etacie, dają mu namiastkę władzy, wytyczają rewir, w którym ma się pojawiać, gardłować i zachwalać człowieka-nikt, który go wylansował. Ten natychmiast rzuca się na wrogów swojego mocodawcy, pluje, gaworzy po pijaku i na jawie, a nawet tworzy swoje stadko pod-idiotów i pod-idiotek, pacynek z plasteliny albo szmatki z odzysku. Sam jest człowiekiem-nikt, więc musi głośno ryczeć by było go słychać, wysilać się by mentor był zadowolony i dawał mu carte blanche na nowe miesiące i lata. Jakie znaczenie mają jego napaści i jaki będzie jego koniec, uczy biografia wskazanego wyżej pisarza homoerotycznego, który po latach szaleństw, kąsania i nabijania się z innych twórców przegrał walkę z konkurentami w obrębie gatunku, który uprawiał, a tzw. sumienie tak go zaczęło gryźć, że jego ulubionym miejscem terapeutycznym stał się konfesjonał. Stare arabskie powiedzenie, nawiązujące do wyniosłości i spokoju wielbłądów – psy szczekają, a karawana idzie dalej – we właściwy sposób oddaje moją sytuację, tylko jeszcze dodajmy, że chodzi o ratlerka z pieskami kanapowymi u boku, który przy lada kopnięciu poleciałby w zarośla ostów, ostropestów, dzikich róż, pokrzyw a lebiody.

WIECZNOŚĆ

    

    Na pożegnanie Aliny Jelińskiej

Żegnajcie zielone oczy żegnajcie
czułe muśnięcia ust –

nigdy nie zapomnę drżenia
twych ramion kolan i rzęs

byłaś krucha jak błękit
subtelna jak turkus

w długim czarnym swetrze
i obcisłych dżinsach –

żegnajcie puszyste włosy
żegnajcie złączone dłonie

odeszły jaskrawe chwile
w zamglonym lesie

skruszał bukiet zielonych
złotych i czerwonych liści

ale nigdy nie zgasną słowa
miłości i rozstania –

choć został już tylko proch
i czarny atłas mroku

lodowaty szept ostatniego
oddechu

eternity eternity
eternity…

20 września 2017

ALEJA KLONÓW (24)

Chwile sunęły leniwie, jak mętna woda przesuwająca się w kanałach ściekowych, przy chodnikach, jak białe cumulusy, wyłaniające się zza zielonych koron drzew. Któregoś dnia, może to był wtorek, a może czwartek, gruchnęła wieść, że w sobotę przejedzie Aleją Klonów towarzysz Zawadzki. Nie miałem pojęcia, kim był, ale magia dwóch słów „towarzysz Zawadzki” była niesamowita i powodowała, że zacząłem uważnie przysłuchiwać się rozmowom dorosłych. W południe dziadek Mojżesz przyszedł na obiad do mojej mamy i wymądrzał się pomiędzy jedną łyżką rosołu, a drugą, między kęsem mięsa, a kartoflem uwalanym w brązowym sosie.

– To stary komunista, z podejrzaną przeszłością, to Przewodniczący Rady Państwa… ohydna świnia…

– Niech ojciec przestanie, bo jeszcze ktoś usłyszy, doniesie i będziemy mieli problemy – uciszała go mama.

– A czego mamy się bać – podjął wątek mój tata i dodał – to generał dywizji, ale szkolony przez Rusków… na pewno ma krew na łapach…

– Przestań i ty wygadywać takie rzeczy, chcesz trafić do więzienia…? – mówiła teatralnym szeptem mama.

– Świnia, komunistyczna świnia i powinno się ją postawić pod płotem, a potem zastrzelić ze starego mauzera… – gardłował dziadek, popijając obiad piwem z baryłkowatej, zielonej butelki.

– Ale czytałem w gazecie, że to syn hutnika ze Śląska i robota mu nieobca, nawet u Szwabów pracował, i w hucie, i w kopalni też… – powiedział tata.

            – No właśnie – włączyła się znowu mama – to może być porządny człowiek…

– Każdy komunista to bandyta – oburzył się dziadek – złodziej, świnia i diabeł wcielony…

– Co ojciec tak przy dziecku bluźni – zaperzyła się mama – nie wolno tak mówić, bo to przywoływanie złej mocy.

–  Siedział w paru więzieniach, a potem wstąpił do armii i piął się w górę, stopień po stopniu – ciągnął tata.

– Jakby mu kazali strzelić ci w łeb, zrobiłby to natychmiast… – skwitował rozmowę dziadek.

Przeraziłem się nie na żarty i pobiegłem na podwórko podzielić się nowymi wieściami z kolegami z sąsiedniego domu, którzy właśnie grali w kluchę. Wybijali niewielki patyk dłuższym kijem i biegali wokół wyłysiałego trawnika.

– Wiecie, że w sobotę przejedzie naszą ulicą towarzysz Zawadzki? – zapytałem, kładąc nacisk na słowo „towarzysz”.

– A kto to taki…? – zapytał młodszy Marasek.

– Jakiś generał, komunista, a może diabeł jakiś… – odpaliłem od niechcenia.

– Przestańcie, bo ja się boję… – powiedziała dziewczynka mieszkająca obok salonu fryzjerskiego – u nas za ścianą ciągle słychać straszliwe ryki. Mój tata mówi, że w żonę fryzjera wszedł Szatan…

–  Ja tam się nie boję, bo babcia zawiesiła mi na szyi, złoty krzyżyk na łańcuszku – powiedział starszy Marasek.

Był czerwiec, ale mama zwykle wołała mnie z podwórka około siódmej, myła brudne ciało w ocynkowanej wannie, dokładnie czesała włosy, zakładała flanelową piżamę i kładła do łóżka. Po całodziennym bieganiu, gonieniu się z innymi dziećmi, po wdrapywaniu się na drzewa i wyścigach wokół ulicy Kcyńskiej, zasypiałem natychmiast. Tym razem jednak nie mogłem zapaść w sen, a w moich myślach pojawiała się jakaś dziwna postać, ni to człowiek, ni pień klonowego drzewa. W końcu oczy skleiły się na dobre i zacząłem oddychać równomiernie, a dziwna błogość rozlała się po całym ciele. Sen pojawił się niczym film, jakbym otworzył oczy wewnętrzne i znalazł się w jakiejś dziwnej, nieznanej przestrzeni. To było nasze podwórko, ale nie było bramy, ani muru granicznego, zniknęły płytki chodnikowe i trawnik, a wszystko pokrywały bąble krwi, pulsujące lekko i pękające raz za razem. Stałem pośród czerwonej przestrzeni i patrzyłem w dal, poza podwórze, gdzie powinna być Aleja Klonów, ale różowawe i błękitne mgły spowijały wszystko i niczego nie mogłem dostrzec. Ruszyłem przed siebie, a wtedy opary też się poruszyły i nagle ukazała się droga biegnąca w stronę horyzontu. Z dala nadjeżdżał jakiś silnie oświetlony pojazd, a nad nim leciały stada gawronów, kawek i pasiastych ryb, przypominających okonie i szczupaki. Dopiero gdy pojazd przybliżył się, zauważyłem, że jest to wielka, czarna, odkryta limuzyna, w której stoi mały człowieczek w drucianych okularach, jako żywo przypominający sprzedawcę gazet, z kiosku na rogu ulicy. Światła oślepiły mnie na chwilę, a gdy przyzwyczaiłem się do ich intensywności, stało się coś przerażającego i tak nieprawdopodobnego, że zacząłem płakać przez sen. Mały człowieczek urósł nagle do wielkości najwyższego klona z naszej alei, a na jego skroniach pojawiły się wielkie, skręcone rogi. Marynarka pękła na strzępy i wydostało się z niej wielkie cielsko, pokryte czarną szczeciną, ręce zamieniły się w drapieżne szpony, a trzonowe zęby wydłużyły się i wyostrzyły jak u wampira. Pochylił się nade mną i zawył straszliwie, a pulsujące bańki krwi pękły w jednej chwili i zrosiły się na moim ciele, jakby ktoś chlusnął mnie z wiadra świeżo utoczoną świńską posoką. Wrzasnąłem jak opętany i skoczyłem z łóżka, ale już była przy mnie mama i przyciskała mnie do piersi.

– Śpij synuś spokojnie… co też ci się takiego przyśniło…? – pytała wystraszona.

– Towarzysz Zawadzki… towarzysz… wydukałem łkając i drżąc na całym ciele.

Wkrótce nadeszła długo oczekiwana sobota i zaraz po śniadaniu pobiegłem ku Alei Klonów, gdzie gromadziło się wielu ludzi. Stanąłem naprzeciw bramy do naszego podwórka, przy asfaltowej jezdni, i przyglądałem się wszystkim dookoła. Tuż przy mnie stał Janek Wodogłowiec i wykręcając głowę, machał jakąś papierową, biało-czerwoną chorągiewką, upapraną w psim łajnie. Za nim stała rozkrzyczana, wielka grupa harcerzy, w szarych i zielonych mundurkach, z trójkątami żółtych chust na plecach i z fińskimi nożami przy paskach. Ledwie przyszli, zaczęli skandować:

– Młodzież z partią… młodzież z partią…

Nieco dalej zauważyłem trzech kominiarzy w czarnych uniformach ze srebrnymi guzikami, a przy nich rozchichotaną Yvette, żonę fryzjera, wystrojoną jak dziwka w koronki i woalki. Po drugiej stronie ulicy ulokowało się kilku masarzy, w białych fartuchach i cały oddział wojska, z karabinami na ramionach. Wszędzie widać było dzieci, przebiegające ulicę, zatrzymywane w pół drogi przez milicjantów i kierowane z powrotem ku miejscu, skąd ruszały. Po obu stronach stało też wielu dorosłych, a przy jednym z drzew zauważyłem mojego dziadka rozprawiającego z garbatym teściem sprzedawczyni ze sklepu spożywczego. Jakże uradowało się moje serce, gdy nagle mój tata podjechał wielkim Jelczem z zakładów rowerowych i przywiózł wielu, wielu pracowników, którzy wysiadając znajdowali sobie miejsce na skraju asfaltu i szybko rozpościerali flagi, transparenty propagandowe i sztandary zakładowe. Niektórzy z nich zaczęli zasłaniać mi widok, więc bezpardonowo przeciskałem się do przodu, przechodząc pod ich nogami, sunąc sprytnie po ziemi ku wolnym przestrzeniom. Po jakimś czasie tłum zaczął falować i zewsząd dolatywały radosne okrzyki:

– Jeeeedzieee… Już jeeeedzieee… Niech żyje… Niech żyje Przewodniczący Rady Państwa…

Chciałem wyjść na ulicę, by zobaczyć, co dziej się w dali, ale nagle znalazł się przy mnie dziadek i szepnął mi do ucha:

– Gdzie się tak pchasz kozi boblu, chcesz, żeby ta świnia ciebie stratowała…?

Odsunąłem się wystraszony, a wtedy dziadek uniósł mnie w górę i posadził na swoim karku, skąd miałem wspaniały widok. Tłum falował, słychać było wiwaty, okrzyki zachwytu, a czasami odzywał się jakiś pieśniarz, zawodzący pierwsze zwrotki Międzynarodówki i cichnący szybko, jakby ktoś mu zamykał usta dłonią. Dziadek trzymał mnie za ręce, a czasem puszczał je i opierał na moich nogach, na których miałem podziurawione, czerwone rajtuzy.

– Jedzie ta świnia bolszewicka… – szepnął i przesunął się ze mną nieco do przodu.

Spojrzałem w lewo i zobaczyłem wielką, odkrytą, czarną limuzynę, a w niej niepozornego człowieka w ciemnym garniturze i drucianych okularach na nosie. Miał dość bujną, czarną czuprynę, z długą grzywką, jak u robociarzy, zaczesywaną na bok. Co jakiś czas machał to prawą, to lewą ręką, pozdrawiał tłumy i mówił coś do mężczyzn, siedzących z nim w aucie. Nagle spostrzegł mnie, siedzącego na ramieniu dziadka, nakazał zatrzymać samochód i wyciągnął ku mnie ręce. Dziadek w pierwszej chwili cofnął się z obrzydzeniem, ale lekko popchnięty przez milicjanta, ruszył ze mną do limuzyny, z której wyskoczyło dwóch rosłych panów w czarnych garniturach i podało mnie towarzyszowi Zawadzkiemu. Ten rozpromienił się, uniósł mnie w górę, jak generalissimus Stalin dziecko z pochodu pierwszomajowego. Z namaszczeniem złożył pocałunek na moim czole, a potem nakazał mnie oddać z powrotem czerwonemu ze złości dziadkowi, który natychmiast pociągnął mnie poza tłum i powędrował do domu. Nie mógł się uspokoić, palił papierosa za papierosem i pociągał wino z wielkiej butelki. Usiadłem na krześle, przy stole i zacząłem bawić się niewielkim samochodem z plastiku i blachy, do którego wsadziłem ludka z czerwonej plasteliny.

– Uwaga, uwaga – pokrzykiwałem – jedzie towarzysz Zawadzki… towarzysz Zawadzki…

Dziadek popatrzył na mnie z wyrzutem, uniósł okopconym haczykiem fajerki na piecu i splunął rzęsiście do ognia. Odwrócił się do mnie, pogroził palcem i poszedł do swojego warsztatu kleić i szyć nowe buty.

– Job twoja mać… usłyszałem jeszcze przez niedomknięte drzwi, a potem wszystko ucichło i tylko raz po raz słychać było w pustym domu moje radosne okrzyki:

– Jedzie, brrrr…. jedzie towarzysz Zawadzki… towarzysz… Zawadzki… Niech żyje… niech żyje…

 

%d blogerów lubi to: