TADEUSZ WYRWA-KRZYŻAŃSKI (1947–2019)

23 maja zmarł w Pile Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, mój serdeczny przyjaciel, artysta, krytyk, prozaik i poeta, człowiek wielu talentów, przez wiele lat obecny na łamach licznych periodyków, uczestnik wielu festiwali literackich, kongresów i sympozjów. Wydał kilkadziesiąt książek, kilka tek graficznych, a jego wystawy w Polsce i za granicą zawsze były wielkim wydarzeniem. Przez lata był wizytówka kulturalną ziem nadnoteckich, a szczególnie Czarnkowa, gdzie się urodził i Piły, z którą związał się już w czasach młodości. Pierwszy raz spotkałem go podczas wieczoru poetyckiego w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie, w październiku 1985 roku i były to okoliczności dosyć szczególne. Akurat na starym mieście w Warszawie miały miejsce demonstracje i wszędzie było pełno zomowców, a szczególnie obstawione zostały ulice wokół katedry i rynku. Jakoś przedostałem się do klubu i tam też pojawił się Tadziu razem ze Zdzisławem Smektałą i Andrzejem Lenartowskim. Dopiero co otrzymałem w Krakowie niezwykle prestiżową Nagrodę Imienia Andrzeja Bursy, sporo publikowałem w dziesiątkach periodyków i trochę było wokół mnie absurdalnego szumu. Na spotkaniu doszło między nami do konfliktu, który po latach wspominaliśmy z uśmiechem i całą sytuację tłumaczyliśmy nadużyciem alkoholu. Tak, nie wylewaliśmy go za kołnierz i w następnych latach sporo moich spotkań z Tadziem było sowicie zakrapianych, a to w Gnieźnie, a to w Czarnkowie, Pile, Poznaniu, kilka razy w Warszawie i jeszcze w wielu innych miejscach. Szybko zacząłem też recenzować jego książki, a on odwdzięczał mi się zaproszeniami na imprezy, które organizował. Łatwo dostrzegłem, że jest to osobowość niezwykła, daleko wykraczająca poza ramy regionu, w którym żył i tworzył. Pisałem  wtedy: W poezji Tadeusza Wyrwy-Krzyżańskiego stykają się ze sobą dwie płaszczyzny: semantyczna i strukturalna, które są ze sobą sprzężone. Język służy doświadczeniu, a doświadczenie jest poligonem języka. Poeta jakby sprawdzał siebie i swoje narzędzia penetracji w sytuacjach krańcowych i prozaicznych. Rzeczywistość postrzegana i przeżywana determinuje tu ostateczny kształt wiersza, nieomal porządkuje jego strukturę. Poeta czuwa tylko nad ostatecznym jego wyrazem. Jednocześnie – już w trakcie powstawania czy tworzenia się wiersza – wskazuje te sfery języka, które stają się polifonią, harmonią albo dysharmonią. Autor tworzy swoje wiersze z fragmentów i segmentów ocalonej rzeczywistości; buduje z nich  dom  i  stara się wzmocnić już istniejące konstrukcje. Dom, to naczelna obsesja tej poezji – do domu autor wraca i z domu ucieka, pragnie jego ciepła i buntuje się przeciwko ludziom, którzy odgradzają go od czterech ścian. Narrator wierszy jest tym, który niejednokrotnie „oberwał” od życia, tym, który często nie miał co ze sobą począć i nie wiedział dokąd pójść. Dlatego zawsze wracał do domu, czując przyspieszony łomot serca, czując ściśnięcie gardła. I wcale dom nie musi być budowlą z cegieł i betonu – może być czystym pięknem, może być ciepłem zaklętym w kobiecie: Nawet w tej chwili nagiej przeżera mnie idea/ domu: chcę w tobie pomieszkać, chcę w tobie/ jak w mężczyźnie/ kobieta, jak w człowieku – może – człowiek./ Ubierz się,/ w tę starą sukienkę/ ze zmiętej dobroci,/ mój domu. Poeta jakby wracał z wielkiego wysypiska kultury, jakby na wielkie śmietnisko znaczeń podążał. Jego świat jest pozbawiony jednoznacznie określanych wartości, w jego rzeczywistości jednostronne wartościowanie skazane jest na przegraną. Po odrzuceniu kultury, wartość ma tylko egzystencja, nawet literatura jest ledwie poletkiem, zapuszczonym ogrodem. Poeta nie przykłada już do niej wagi, tak jak nie obchodzą go różnorakie, nagminnie wygłaszane sądy i mądrości. Zmieniła się sytuacja i twórca może powiedzieć: (…) już nie/ czytamy ich/ recenzji./ Nie wlecze się za nami pawi ogon,/ ze śmietniska targów. Kultura legła w gruzach, wszędzie spotkać można tylko rumowiska. Zabiła kulturę lawina informacji, masowość, powielanie danych w nieskończoność i ich reprodukowanie. Tajemnica i piękno dzieła sztuki stały się pojęciami niezrozumiałymi dla pojedynczego konsumenta kultury. W takiej sytuacji człowiek wrażliwy i pragnący obcować z pięknem, zwraca się w stronę prawdziwej poezji, naznaczonej stygmatami cierpienia i wiary – poezji powstającej na rumowiskach, odradzającej się po wielkim kataklizmie czasu i przestrzeni. Jedynie język i wyobraźnia zdołały oprzeć się destrukcyjnej sile mass-mediów, i to w nich właśnie zawiera się prawda o człowieku, prawda o świecie.

Wyrwa-Krzyżański tropi słowa, przeszukuje przebrzmiałe zwaliska znaczeń, dokopuje się do ukrytych sensów. Jego wzrokiem wewnętrznym jest wyobraźnia, głucha na kakofonię rzeczywistości, niemalże dziewicza, generująca obrazy pogranicza snu i przedśmiertelnego, bolesnego rozmycia wizji. Imaginacja poety nie zna żadnych ograniczeń, prowadzi go na sam szczyt śmietniska dwudziestowiecznej kultury. Tutaj walają się zdezelowane aforyzmy, skorupy przemówień i rozbite zegary zgasłych dni. Tutaj znaleźć można portrety dawnych wielkich tego świata, tutaj też kwilą cichuteńko dzieci, które się nie urodziły i wiersze, którym nigdy nie było dane zasmakować ludzkiego brzmienia. Poeta zbiera wszystkie te rupiecie do jednego worka, a potem w  domu  tworzy z nich nowe, inne całości. Modyfikuje znaczenia i nadaje inny sens słowom potocznym. Tak powstaje swoista poetycka „sklejanka”, zestaw wierszy, gdzie sąsiadują ze sobą odniesienia do zapisów czasu komór gazowych, polscy monarchowie, złote krzyżyki zawieszone na łańcuszkach, pytanie o istnienie Boga, narkomani i stary, wykoślawiony mit. Ten katalog, ten scrap-book wierszy, to dom najtrwalszy. W jednym z pożegnań z czytelnikiem, Wyrwa-Krzyżański, szeptem, ale dobitnie to przypomina: Powtarzam dramatycznym szeptem, aż i to odrzucicie/ na śmietnik: umocnijmy dom w sobie. Co ja teraz/ robię? W popielisku wartości szukam małej cegły/ żaru. I te wiersze, i te wiersze, i te wiersze/ też (…). Obsesje literackie Tadeusza orbitowały wokół domu i przestrzeni zabudowanych – próbując przez wiele lat stworzyć bezpieczną enklawę do życia, osiągnął to dopiero w związku małżeńskim z Asią, z którego urodziła się piękna córka. No, ale jak to bywa w życiu, nadeszły trudne doświadczenia i choroba poety odmieniła wszystko. Ale nie zaprzestał pisania i rysowania, zdając sobie sprawę z własnych ograniczeń, zwolnił tempo, chociaż i tak było ono znacznie szybsze niż u innych artystów i malarzy. Nie można tutaj nie wspomnieć o arcydziełach rysunkowych, które Tadziu tworzył z niezwykłą lekkością i pasją. To były surrealistyczne wizje, realizowane najczęściej czarnym tuszem i piórkiem, przy wykorzystaniu kreski najdelikatniejszej z delikatnych, to była poezja zapisana w inny sposób.

Tutaj też pojawiały się tematy, które wyodrębniałem przy okazji analiz poetyckich: Wyrwa-Krzyżański niejednokrotnie podkreślał i zaznaczył to nawet w tytule jednego ze swoich tomów – Siwe dziecko – że doświadczenie dzieciństwa było dla niego przeżyciem inicjacyjnym. Tam, w okolicach Czarnkowa, pośród nadnoteckich wzgórz i rozlewisk, odczuł po raz pierwszy cudowność przestrzeni, w jakiej bytujemy – tam zrodziła się jego wrażliwość i nieustająca potrzeba podróży, wędrowania przez świat i poprzez samego siebie. Permanentnego odkrywania i dopełniania tego, co bolesne, tego co ostateczne. Bo, dodajmy tutaj od razu, owo dzieciństwo było też doświadczeniem traumatycznym i wycisnęło bolesne piętno na poecie i jego bohaterach lirycznych. Było niczym odciśnięcie pieczęci w kształtującej się wyobraźni i  świadomości. Dziwna to była pieczęć, bo raz miała kształt hostii, a kiedy indziej stawała się czarnym kołem, raz była okiem opatrzności, a zaraz zmieniała się w ślepie demona. Była przekleństwem i błogosławieństwem zarazem i kazała iść, poprzez krajobrazy świata i poprzez przestrzenie kolejnych książek, poprzez ruiny i poprzez ogrody. Nie bez powodu poeta w wierszu o Freudzie, wprowadzając do wiersza elementy psychoanalizy, momentalnie neguje je jako pomocne w próbie odnalezienia samego siebie. Jego maksyma jest tyleż trywialna co oczywista i tyleż doraźna, co ostateczna – ból. Tak, ból każdego wyleczy ze złudzeń, bo ból jest stanem permanentnym ludzkiej świadomości. I jakby go nie tłumaczyć, jakby go nie demonizować czy idealizować, jest otwarciem i zamknięciem cudzysłowu – jest echem kosmicznej ciszy i milczeniem Boga. Dla takich obszarów wrażliwości i takich maksymalnych prób znalezienia sensu jest tylko jedna alternatywa – czułość. I poeta podchodzi do ludzi z czułością, z delikatnością, ale nie waha się też obnażać sztuczności, fałszu, zakłamania. Choć i wtedy robi to dla człowieka, dla jego przebudzenia.

Zwróćmy też uwagę na inny obszar poetyckich penetracji, który można by określić jako grę kulturową. Jej wyrazem są wprowadzane jednocześnie do wierszy tematy z obrębu kultury masowej i wysokiej. Tak iluzoryczna przestrzeń wewnętrznego pulsowania rozszerza się i poeta stara się umieścić swoje doświadczenie w perspektywie globalnej. Wykorzystuje do tego celu znane postaci z historii, literatury, sztuki i  albo prowadzi z nimi rozmowę, albo jakby mówi ich ustami. Zawsze jednak stara się zrozumieć świat, stara się przeniknąć materię, szuka d u c h a i podnosi głowę ku górze. Tam – wołanie/ ciszy nadchodzi z hieroglifów/ gwiazdozbiorów, tam rozciąga się wielka przestrzeń niewiadomej i nieogarniona zagadka przestrzeni. Poeta wędruje ze swoimi postaciami i swoimi odbiciami ku wciąż uciekającym dalom. Jawi mu się jakaś tajemna harmonia i dysharmonia zarazem, chciałby powiedzieć o mechanice dziejów i mechanice ludzkiej świadomości, ale wciąż coś staje mu na drodze, wciąż jakaś siła odpycha go na margines. To jest jakby siła odśrodkowa tak wirującej świadomości, która zaczyna rozumieć wszechświat, która zbliża się do Boga, a nie może już pojąć samej siebie. Oddala się od siebie i rejestruje tylko to, co postrzegają zmysły, co poezja wyodrębnia z pustki i oprawia w płonące i tandetne zarazem, ramki liryki. To jest dramat, to jest tragedia wrażliwości nieosiągalnej i nagle spadającej na człowieka w najmniej odpowiednim momencie. To jest świadomość gwałtownego spalania się – Ja, glina, nie/ nie sięgam wyobraźnią za fundament i kamień, spalam się/ i wypalam – na cegłę. Amen.  Poeta jakby pyta co zrobić z tą świadomością i z kim podzielić się bolesną wrażliwością? Z kobietą, przyjacielem, przygodnie spotkanym człowiekiem czy ze samym sobą. I jak umieścić ją pośród swoich miejsc, gdzie z fontann tryska popiół, a oczy dziecka ronią czarną łzę? Może tylko formuła nieistnienia może temu sprostać, może tylko w nim łka boleśnie zduszona prawda, która może jawić się właśnie tak: Poranek. Stoliczki. Lektura tutejszych gazet. Świat/ jest piękny. Ledwo w nim dwa nie wywiezione kubły, trzy zepsute żarówki i z przetrąconym skrzydełkiem/ wróbel. Ciągłe wydania specjalne, dokończenia/ w następnym wydaniu/ wieczności./ Ale i niebo nie jest z jednodniowego papieru,/ u jego fundamentów jest kamień węgielny/ księgi. Zwykłość i wzniosłość, westchnienie za wiecznością i kontemplacja brudnej teraźniejszości – oto dwa rewiry tej zdumiewającej liryki.

Ostatni raz widziałem się z Tadziem 19 października zeszłego roku, podczas jubileuszowej wystawy jego prac plastycznych i licznych fotografii jego publikacji prasowych i magazynowych. Dzięki uprzejmości Asi, zostałem zaproszony na wernisaż z okazji półwiecza pracy twórczej Tadzia i miałem tam dość spore wystąpienie, które zrekapitulowano w jednej z gazet wielkopolskich: Mamy tutaj do czynienia z wielką osobowością kultury nie tylko wielkopolskiej, ale kultury polskiej! Nie waham się powiedzieć, że mamy do czynienia z geniuszem. Bo tylko geniusz tak potrafi zawłaszczać świat i tak potrafi ten świat odzwierciedlać w swoich dziełach. Wiadomość o śmierci Tadzia dopadła mnie w Las Vegas i otoczenie, w którym właśnie się znalazłem, pełne blichtru i tandetnych imitacji, złotych hoteli, fontann i kopii rzymskich rzeźb, spotęgowało absurdalność tego, co się stało w Pile. Wróciłem z USA  w dniu pogrzebu przyjaciela i samolot z Frankfurtu wylądował w Bydgoszczy właśnie wtedy, gdy jego trumnę składano do grobu. Nie mogąc być realnie na tej ceremonii, starałem się być tam duchowo, szukałem nad chmurami przestrzeni łączących mnie z tym miejscem i tą chwilą. Żegnaj mój wspaniały przyjacielu, śmierć zafundowała ci ten marny, ostateczny dom, w którym twoje ciało zamieszka do końca czasu. Jakże szybko odchodzą przyjaciele, jakże trudno się pogodzić z ich nieistnieniem i ostatnim oddechem, jakże boli ich bezruch i rozpoczęty rozpad domów, które budowali. Żegnaj Tadziu, niebawem zaczną się chwiać i zburzą się nasze domostwa i wszyscy, jak jeden rozsypiemy się w pył, staniemy się martwą ruiną i może tylko z ocalałych kawałków cegieł ktoś, kiedyś, wzniesie nową budowlę.

REFLEKSJA I PAMIĘĆ

Refleksja naturalnie kojarzy się z inteligencją i jest podstawowym narzędziem w eseistyce, krytyce literackiej i prozie, ale najważniejszą rolę odgrywa w poezji. Wiersze – jeśli nie są lingwistycznymi eksperymentami – rodzą się z zadumy nad światem, nad zdarzeniami i ludźmi i bywają rodzajem najintensywniejszych refleksji. W takim rozumieniu stają się pamiętnikiem istnienia i przemijania, niezwykłej aktywności intelektualnej i świadectwem nieustannej interakcji człowieka ze światem. Bycie poetą, to świadome, ciągłe pozostawanie w stanie czujności refleksyjnej i chęci odwzorowywania jej w słowie. Rzadko kiedy wiersze powstają w chwili przeżywania jakichś zdarzeń – najczęściej rodzą się w zaciszu, w spokojnej samotni, w której określony nastrój inkantuje kolejne refleksje poetyckie. Zapisane na papierze i ułożone w tom, zaczynają żyć swoim życiem, stając się pamiętnikiem dochodzenia do mądrości i wiedzy, a nade wszystko umiejętności syntetycznej oceny rzeczywistości. W takim rozumieniu poetą staje się ten, kto pojmie, że mieć swoje zdanie/ to prawo a nie przywilej – ten, kto zamieni zdarzenia i słowa w refleksję, kto wydobędzie energię liryczną z przestrzeni, w których zamiast nowych pasiek/ stawia się kolejne groby. Wojciech Kloska nie bez powodu w tytule swojego zbioru wierszy połączył refleksję z pamiętnikiem, od razu wskazując czytelnikowi rewiry swoich penetracji lirycznych, w których myśl i pamięć odgrywają najważniejszą rolę. Warto też zauważyć niezwykłe połączenie intelektualizmu z prostotą, chwil pierwiastkowych z syntezą ogromnych obszarów czasowych, sztuczności egzystencji z jej porażającym bólem. Wszakże współczesne spojrzenie/ czasami robi maślane oczy/ za każdym razem ślepo wierząc/ że to po raz pierwszy/ i że na wieki – wszakże tylko refleksja może połączyć inicjację z eschatologią i tylko poetycka synteza może stanąć do konfrontacji z tym, co wydawało się wieczne, a stało się nagle elementem przeogromnej machiny anihilującej kształty i wymiary.

Każdy nowy dzień zaczyna się dla poety od oszacowania strat i prób poskładania rozrzuconej układanki: resztki twarzy/ zbierasz co rano z poduszki/ i stawiasz przed obliczem lustra/ stroisz kilka min/ rzucasz poważne spojrzenia/ by bez przymrużenia oka/ całość potraktować zimną wodą. To przebudzenie za każdym razem jest rodzajem zmartwychwstania i implikuje kolejne działania rezurekcyjne, codzienne rytuały, mające na celu odtworzenie tego, co do wczoraj było odbiciem w lustrze. Zaletą poezji Wojciecha Kloski jest owo wskazywanie codziennych, powszechnych destrukcji, w których nieświadomie uczestniczymy i na które się zgadzamy. Tylko głęboka zaduma nad sobą i światem odsłania nasze prawdziwe ruchy, gesty, tylko świadomość pamięci zachowuje nienaruszony kształt naszej egzystencji. Tylko pulsująca myśl pozwala zauważyć wymiar tego, co jest naszym udziałem: uwikłany w codzienność/ przyziemnych wyborów/ pochłonięty bez reszty/ sprawami, które nie cierpią zwłoki/ tracisz z oczu odległe cele – tylko refleksja nad sobą samym daje szansę martwiejącemu istnieniu, bo nie ma dobrej odpowiedzi/ są tylko kolejne kroki. Sens leży zatem w podążaniu do przodu i interioryzowaniu tego, co osiągnęliśmy i tego, co straciliśmy. To jakby ciągłe zatrzymywanie się w pędzie, to dokładna analiza świata, na chwilę unieruchomionego, to odtwarzanie zdarzeń w zwolnionym tempie. Poeta otrzymał od losu dar widzenia rzeczywistości w jej licznych odmianach i wracania do zdarzeń centralnych dla jego rozwoju – wracania do porażek, które też miały sens i uczyły, jak podnosić się z kolan. W życiu nie ma prostych rozwiązań, tak jak nie ma ciągłości sukcesów i zysków, doznań euforycznych i chwil depresyjnych, ekstazy i cierpienia. Tylko refleksja pozwala oszacować przewiny czasu i określić miejsce, w którym się znaleźliśmy. Za każdym razem będzie to rodzaj nowej diagnozy i rachunek wystawiony samemu sobie – kwit mający pokrycie w następnych dniach i nocach, w nowych sytuacjach granicznych i ostatecznych zamknięciach księgi zysków i strat, na której widnieje dyrektywa: „Szybciej i jeszcze więcej”.

Świat pędu i zdobywania dóbr nie miałby sensu, gdyby nie więzi międzyludzkie i nagle pojawiająca się miłość. Ona pozwala zlekceważyć ograniczenia i w lot chwyta/ niewypowiedziane pragnienia, pozwala głęboko odetchnąć pośród dusznych przestrzeni. Daje pewność, że rzeczywistość nie jest ułudą i potwierdza to nieustannie w kolejnych kreacjach, w nowych odsłonach jasno oświetlonej sceny życia. A jeśli pojawia się w jakichś biografiach, to znaczy, że możliwa jest unia osobnych bytów i komunia światów równoległych. I nie byłoby jej, gdyby nie trafiła na podatny grunt, gdyby nie zaistniał romantyzm, a refleksja nad losem, nie przekształciłaby się w zadumę liryczną. Dopiero wtedy zaczynamy widzieć to, co zakryte – dopiero wtedy odsłania się ukryty wymiar naszej biografii, dopiero wtedy możliwe jest: pochylenie się z powagą nad sensem życia/ nad smutkiem końca. Żarliwa miłość do kobiety, znajduje znamienne rozszerzenie, gdy przekracza sferę sacrum i odwołuje się do motywów ewangelicznych. Sięgnięcie do czasów i historii Jezusa z Nazaretu jest w tych wierszach rodzajem refleksji nad całym stworzeniem i kosmogoniczną filozofią dziejów. Każdy człowiek wciąż utrwala swój byt w chwili pierwszej, a choć podążą też do sekundy ostatniej, ma sporo czasu by zaistnieć i dać świadectwo swojej wyjątkowości i niepowtarzalności. Pochylając się nad swoim istnieniem, zamyśla się, pisze i tworzy pamiętnik swojego przetrwania, diariusz dochodzenia do świadomości kierunku i celu. Wszakże nie ma istnienia dla samego trwania, za każdym razem pojawia się jakaś dyrektywa i wciąż musimy dążyć do poznania naszej tajemnicy. Poeta szuka jej w zadumie i miłości, w wierze i przekonaniu, że stworzenie miało duchowy wymiar, a odkupienie ludzkich win dokonało się na krzyżu. Wyrazista tutaj jest też dbałość o to, by nie przekroczyć granic pewności siebie, by pozostawić wiele niedomówień, by dać szansę czytelnikowi na stworzenie własnych interpretacji słowa, wersu i strofy. Czytając te liryki zyskujemy pewność, że istnienie jest formą koegzystencji myślących bytów, a czas to dar, którego nie wolno marnować. Tym bardziej, gdy rodzi się w nas przekonanie, że zostaliśmy powołani by potwierdzać świętość ciała i ducha, refleksji i pamięci, wyodrębnionej chwili i całej wieczności.

PANTA RHEI

W poezji Krzysztofa J. Lesińskiego mamy do czynienia z rozświetleniem natury, która ma swoje tajnie i ornamenty i stanowi tło pulsujące intensywnego życia.  Staje się sacrum samym w sobie, najpełniej otwierającym się we wnętrzu poety, w tęsknocie wilgi, w ulotnej liryce chwil i w zapachu strzelistych sosen. To patrzenie na świat z określonej perspektywy wiekowej, z miejsc doświadczonych i zapamiętanych, a zarazem synteza tego, co w nim najistotniejsze. Poeta wie, że nie można przeciwstawić się destrukcyjnej sile czasu, ale próbuje utrwalić lśniące chwile w kryształach wierszy – pragnie zatrzymać w nich to, co było istotą dni i nocy, co miało określone barwy, zapachy, co dookreślał dotyk i głęboki namysł. Wciąż zatem wraca myślą do lat pierwszych, gdy jego wrażliwość kształtowała matka, dająca mu ciepło i poczucie bezpieczeństwa, zapewniająca mu wszystko to, co było niezbędne do życia.  W perspektywie wielu przeżytych lat to dalekie macierzyństwo staje się paradygmatem prawdziwego człowieczeństwa i poczucia jedności z rodziną ludzką.  Gdzieś w tle majaczy Bóg, jako symbol, jako realny człowiek ukrzyżowany przez Rzymian dwa tysiące lat temu i jako stwórca całego wszechświata. Jego wizja zmieniała się w miarę zdobywania doświadczeń i pokonywania kolejnych życiowych przeszkód, ale zawsze gdzieś był, czy to w radości zięby, czy w zapachu kwiatów, lśnieniu gwiazd, czy wreszcie w oczach pięknych kobiet. I w obecności matki, której nie ma już fizycznie, ale której energia jest stale wyczuwalna i nie zanika we wszechobecnej entropii. Jej istnienie zaprogramowało egzystencję syna i stało się fundamentem jego kolejnych działań, licznych życiowych sukcesów, ale też i gorzkich porażek. Nikt nie przechodzi przez życie bez potknięć, ale ważniejsze są kolejne dźwignięcia się z kolan i podążanie do przodu, istotna jest też umiejętność zauważania kamieni milowych, nowych inicjacji i otwierania się innych perspektyw. Matka daje dziecku schron swojego ciała, a potem prowadzi go w dal trzymając za rękę, by w pewnym momencie zwolnić uścisk i obserwować dalsze poczynania, doradzać  i czuwać nad jego rozwojem. Nieuchronnie też osuwa się w śmierć i tym samym uczy go, że każdy powinien zaakceptować starzenie się, utratę sił witalnych i rozpad. Zwykle rodzice pierwsi odchodzą z tego świata, zostawiając nam przesłanie – ja zaświaty potwierdzam/ ja/ im zaprzeczam – przypominane przez ich fotografie, pamiątki i artefakty, rezonowane przez nagrobki.

Jakże wzruszające są w tych wierszach refleksje syna, który wciąż wraca myślą do chwil, gdy czuł macierzyńską miłość matki i wiedział, że może w każdej sytuacji na nią liczyć. To są też dramatyczne liryki, potwierdzające nieuchronność rozstań, nieubłagalności czasu, który determinuje kolejne, ostateczne pożegnania – z matką, z ojcem, ze samym sobą. Wszystko płynie, wszystko przesuwa się do przodu i nigdy nie wchodzimy do tej samej rzeki, nigdy nie zatrzymamy nurtu zdarzeń. Zostają tylko wspomnienia, spośród których najwyrazistsze pojawiają się w refleksji poetyckiej, wyposażającej je w głębie metaforyczne i symboliczne. Tak młode zostaje młodym piękne/ pięknym aż/do zniszczenia fotografii – tak chwile rozkwitają i więdną, tak refleksja staje się coraz bardziej matowa, traci barwy i poszczególne elementy dawnego świata. Poeta szuka w rzeczywistości punktów oparcia, zaczepienia dla egzystencji i wyobraźni, ale wszystko rozmywa się we mgle, traci kontury i dawną wyrazistość. Młodość nie zna litości i pomija to, co istotne, nie zauważa barw i zapachów, determinowana przez moc hormonów, prze do przodu bez opamiętania i tylko staruszka w czerni/ z laską/ zatrzymała się/ przy krzewie jaśminowca/ przygięta do ziemi chorobą kręgosłupa/ z trudem wyprostowała się/ i z zachwytem powąchała/ ukwieconą gałązkę. To zatrzymanie jest symboliczne, bo unieruchamia na chwilę pęd życiowy i generuje obrazy pierwiastkowe, chwile jaskrawe jak młodzieńcza miłość, jak zmysłowość mokrego szczęścia. Nasze istnienie zaczyna się w akcie miłosnym dwojga ludzi, ale jego dalszy ciąg to cierpliwe wzrastanie w ciele matki, korzystanie z jej opiekuńczej pomocy. To narodziny w straszliwym bólu i potem poczucie jedności z jej ciepłem i czułością, z jej mądrą czujnością w każdym momencie i potrzebą wspierania kruchego bytu.  Lesiński w swoich wierszach przywołuje też wiele zmysłowych chwil, pełnych erotyki, bliskich seksualnym marzeniom młodzieńca i odważnym obrazom malarstwa francuskiego. To jeszcze jedno potwierdzenie, że macierzyństwo zaczyna się w miłości i rozpłomienieniu i matczyna opieka ma wciąż wiele z inicjacyjnej czułości, z magii dotyku i ciepła. I wtedy pojawia się też obraz ojca, bez którego nie byłoby nowego życia – obraz tego, kry pierwszy nią się zachwycił i obdarzył ją owocem, któremu dane będzie dojrzewać po jego tragicznej śmierci pośród śnieżnych pól Syberii. W tym kontekście zrozumiałe też są przekłady poszczególnych wierszy na język rosyjski, dające im możliwość zaistnienia na – niegdyś – nieludzkiej ziemi.

Ważna też jest w tej poezji perspektywa kosmiczna, wyodrębniająca spadającą gwiazdę, srebrny poblask lunarny na owocach śliwy i niewyobrażalne głębie wszechświata. Człowiek jest ich cząstką, tak jak kwitnące przebiśniegi, jak wielkie bory, rzepakowe rżyska, dziurawce, wrotycze, krwawniki, jak czułe spojrzenie matki i ostatnia myśl ojca. Poeta widzi piękno otaczającego go świata, ale też dokumentuje w wierszach jego rozpad, permanentną entropię, mającą swój początek w pierwszych sekundach istnienia kosmosu. Rozumie, że pojawił się w określonej sytuacji kosmogonicznej i akceptuje te reguły, chociaż nie przestaje zachwycać się ulotnym światem, w którym biała akacja pachnie/ słodko/ miodem/ pszczoły ciężkie/ od pyłku/ odwieczną grają melodię. Największym osiągnięciem liryki wielu epok jest odzwierciedlanie bolesnego pęknięcia, jakie pojawia się w chwili zachwytu, moderowanego wiedzą eschatologiczną. I tutaj mamy do czynienia z taką sytuacją – zjawiskowe obrazy natury, odniesienia do wielkiej sztuki, zderzają się z mrocznym pomrukiem dziejów, bezlitosnym dla śmiertelnych bytów i niwelującym wszystko, co starają się utrwalić. Wielka głębia przesłania matczynej miłości zderza się tutaj z ułomnością świata ludzkiego i poeta bezradnie pyta na końcu tomu: co mam zrobić mamo? To jest ta sama bezradność, która potrzebowała jej pomocy w chwilach wzrastania i dojrzewania dziecka, to jest ten sam etos człowieczeństwa, budzącego się do istnienia i stale szukającego wsparcia u innych bytów. Ale jest to też inne pytanie, pojawiające się od początku świata, w wielu przestrzeniach i wielu stuleciach, pytanie o sens egzystencji i realność tego, co przeżyliśmy i co jest wciąż naszym udziałem. Pytanie o Stwórcę wszechświata lub o pierwszą przyczynę i zasadę wszystkiego – pytanie o tę dziwną sytuację, nazywaną istnieniem, niemożliwą bez krążenia krwi w żyłach i kolejnych natleniających ją oddechów, nieprawdopodobną bez wsparcia rodziców i innych członków rodzin – niemożliwą bez wspomożenia wspólnoty ludzkiej. Rzeczywistość jest grą naszej świadomości, a jej postrzeganie uwarunkowane jest osobniczym doświadczeniem i dynamiką życiową, wiarą w siebie i w realność tego, co postrzegamy. Panta rhei – mówi Heraklit z Efezu i kreśli obraz wielkiej rzeki, stale zmieniającej swój nurt – co mam zrobić mamo? – pyta poeta u początku nowego stulecia, stający na brzegu tego symbolicznego szlaku wodnego, a choć wie, że jest to pytanie retoryczne, ma nadzieję usłyszeć raz jeszcze jej głos…

В поэзии Кшиштофа Я. Лесинского мы имеем дело с изображением природы, у которой есть свои тайны и орнаменты, и которая является пульсирующим фоном напряженной жизни. Она  сама по себе становится святыней, наиболее полно раскрывающейся в душе поэта, в тоске иволги, в мимолетной лирике мгновений и в запахе устремленных к небу сосен. Это взгляд на мир с определенной возрастной точки, из мест, пережитых и запомнившихся, и вместе с тем — синтез самого в нем важного. Поэт знает, что невозможно противостоять разрушительной силе времени, но он пытается записать блистательные моменты в кристаллах стихов — он хочет сохранить в них то, что было сущностью дней и ночей, что имело определенные цвета, запахи, что дополнялось прикосновением и глубоким раздумьем. Поэтому он постоянно мысленно возвращается к детским годам, когда его впечатлительность формировала мать, дающая ему тепло и чувство безопасности, предоставляющая ему всё, что необходимо для жизни.  С перспективы прожитых лет, это далекое материнство становится парадигмой истинной человечности и чувства единства с людским родом.  Где-то на заднем плане маячит Бог, как символ, как реальный человек, распятый римлянами две тысячи лет назад, и как создатель всей вселенной. Его видение изменялось по мере приобретения опыта и преодоления очередных жизненных препятствий, но он всегда где-то был, то в радости зяблика, то в запахе цветов, сиянии звезд или, наконец, в глазах прекрасных женщин. В присутствии матери, которой уже нет физически, но энергия которой постоянно ощущается и не исчезает в вездесущей энтропии. Её существование запрограммировало существование сына и стало основой его последующих действий, многочисленных жизненных успехов, а также горьких поражений. Невозможно пройти по жизни, не споткнувшись, но гораздо важнее  встать с колен и идти вперед, важна также способность видеть вехи, новые инициации и открывать иные перспективы. Мать дает ребенку убежище в своем теле, а затем ведет его вдаль, держа за руку, чтобы в определенный момент отпустить его и наблюдать за его дальнейшими начинаниями, давать советы и наблюдать за его развитием. Она также неизбежно движется к смерти и, таким образом, учит его тому, что каждый должен смириться со старением, утратой жизненных сил и распадом. Обычно родители первыми покидают этот мир, оставляя нам послание — «я загробный мир подтверждаю / я / его отрицаю» — которое напоминают их фотографии, памятные вещи и артефакты, которое звучит отголоском в надгробиях.

Как же трогательны в этих стихах размышления сына, который постоянно возвращается мысленно к тем мгновениям, когда он ощущал материнскую любовь и знал, что может рассчитывать на нее в любой ситуации. Это также драматическая лирика, подтверждающая неизбежность расставания, неумолимость времени, которое определяет очередные последние прощания — с матерью, с отцом, с самим собой. Всё течет, всё движется вперед, и нам никогда не войти в ту же самую реку, никогда нам не остановить поток событий. Остаются только воспоминания, наиболее яркие из которых появляются в поэтических размышлениях, которые придают им метафорическую и символическую глубину. Так «молодое остается молодым прекрасное / прекрасным пока / не будет уничтожена фотография» — так цветут и увядают мгновения, так рефлексия становится все более матовой, теряет краски и подробности прежнего мира. Поэт ищет в реальности точку опоры, привязку для воображения и существования, но все размывается в тумане, утрачивает контуры и былую выразительность. Молодость не знает жалости и пропускает то, что важно, не замечает красок и запахов, ей движет сила гормонов, она в беспамятстве мчится вперед и «только старушка в черном / с тростью / остановилась / у жасминового куста / согнутая к земле болезнью позвоночника / с трудом выпрямилась / и с восторгом понюхала / цветущую веточку». Эта остановка символична, поскольку она на мгновение задерживает движение жизни и генерирует изначальные образы, моменты, яркие как юношеская любовь, как чувственность «влажного счастья». Наше существование начинается в акте любви двух людей, но его продолжение — это терпеливый рост в теле матери, использование ее заботливой помощи. Это рождение в ужасной боли, а затем чувство единства с ее теплом и нежностью, с ее ежесекундной мудрой бдительностью и необходимостью поддерживать хрупкое существо. Лесинский в своих стихах приводит также множество чувственных, полных эротизма мгновений, напоминающих юношеские сексуальные фантазии и смелые картины французской живописи. Это еще одно подтверждение того, что материнство начинается в пламенной любви, а в материнской любви так много от первозданной нежности, от магии прикосновения и тепла. И тогда возникает образ отца, без которого не было бы новой жизни — образ того, кто первый восхитился ею и даровал ей плод, которому будет суждено созревать после его трагической смерти среди сибирских снегов. В этом контексте становятся понятными и переводы отдельных стихотворений на русский язык, дающие им возможность обрести существование на нечеловеческой — когда-то — земле.

В этих стихах важна также космическая перспектива, которая отмечает падающую звезду, серебряный отблеск лунного света на плодах сливы и невообразимую глубину вселенной. Человек является ее частицей, как цветущие подснежники, как огромные леса, как цветущие поля рапса, зверобоя, пижмы, тысячелистника, как нежные взгляды матери и последняя мысль отца. Поэт видит красоту окружающего его мира, но и и документирует в стихах его разложение, непрерывную энтропию, берущую начало в первых секундах существования космоса. Он понимает, что появился в определенной космогонической ситуации и принимает эти правила, хотя и не перестает восхищаться мимолетным миром, в котором «белая акация пахнет / сладко / медом / пчёлы тяжелые / от пыльцы / играют вечную мелодию». Величайшим достижением лирики многих эпох является отражение болезненной трещины, возникающей в момент восхищения, модерируемого эсхатологическим знанием. И здесь мы имеем дело с такой ситуацией — феноменальные образы природы, обращение к великому искусству, сталкиваются с мрачным гулом истории, безжалостным для смертных существ и нивелирующим всё, что те пытаются зафиксировать. Великая глубина смысла материнской любви сталкивается здесь с несовершенством человеческого мира, и поэт беспомощно спрашивает в конце книги стихов: «что мне делать, мама?» Это та самая беспомощность, которая нуждалась в ее помощи, когда ребенок рос и взрослел, это тот же самый этос человечности, пробуждающейся к существованию и постоянно ищущей поддержки других существ. Но есть еще и другой вопрос, возникающий с самого начала мира, на многих просторах и во многих столетиях, вопрос о смысле жизни и реальности пережитого нами, и того, что является нашей судьбой. Вопрос о Создателе вселенной или о первопричине и первооснове всего сущего — вопрос о странной ситуации, называемой существованием, невозможной без циркуляции крови по жилам и без обогащающего ее кислородом дыхания, невероятной без поддержки родителей и других членов семьи — невозможной без помощи человеческого сообщества. Действительность — это игра нашего сознания, а ее постижение обусловлено индивидуальным опытом и жизненной динамикой, верой в себя и в реальность того, что мы постигаем. «Panta rhei» – говорит Гераклит Эфесский и рисует образ большой реки, постоянно меняющей свое течение — «что мне делать, мама?» — спрашивает поэт в начале нового столетия, стоящий на берегу этого символического водного пути, и хотя он знает, что это риторический вопрос, он надеется еще раз услышать ее голос…

Przeł. Vladimir Stockman

AFRYKAŃSKIE SZLAKI

Moje dzieciństwo związane było z osiedlem Błonie w Bydgoszczy, gdzie zamieszkałem z rodzicami i bratem w roku 1964. Kilka miesięcy później poszedłem do szkoły podstawowej i zacząłem się budzić intelektualnie, do czego przyczyniły się pierwsze biblioteki i wspaniali nauczyciele, potrafiący znakomicie moderować dzieci. W piątej klasie, za sprawą lektury książek podróżniczych Alfreda Szklarskiego, Arkadego Fiedlera i Kamila Giżyckiego, eksplodowały moje zainteresowania geograficzne. Rok po roku studiowałem mapy, przynosiłem do domu wiele tomów relacji z egzotycznych krain i wypraw do nich. Szybko zdobyłem ogromną wiedzę, zostałem uznany za najlepszego „geografa” w podstawówce i popisywałem się przed koleżankami i kolegami znajomością stolic świata, rzek, jezior, gór, pustyń i wielkich lodowców. Gdy wszyscy drżeli przed klasówką z geografii, dla mnie to było prawdziwe święto i z wielką radością opisywałem jeziora rynnowe Afryki, wielkie rzeki syberyjskie, archipelagi wysp Pacyfiku i Morza Śródziemnego, podawałem długość największych szlaków wodnych naszego globu i powierzchnię ogromnych jezior. Dość szybko też skupiłem się na geografii Czarnego Lądu, poznając poszczególne kraje, czytając wiele książek o nich, studiując historie odkryć Davida Livingstone’a i Henry’ego Stanleya, Mungo Parka i wielu katolickich lub protestanckich misjonarzy. Szybko też pojawiło się marzenie o wyprawie do dżungli lub na sawannę, podsycane wciąż przez artykuły z miesięczników „Poznaj Świat” i „Kontynenty”. Czytanie wielu książek spowodowało, że zacząłem barwnie pisać, najpierw pamiętnik, a potem teksty fabularne, najczęściej naśladujące ulubionych autorów. Zacząłem też szukać książek poważniejszych, takich jak Zielone piekło – opowieść francuskiego dziennikarza i podróżnika Raymonda Maufraisa, odtworzoną z odnalezionego dziennika. Autor zaginął bez wieści podczas samotnej wyprawy przez dżunglę z Gujany Francuskiej do Belém, w Brazylii i kilka ekspedycji poszukiwawczych nie odnalazło go żywego. Po pierwszej, grupowej wyprawie do Mato Grosso, która zakończyła się porażką, zapragnął z kolei samotnie przejść siedemset kilometrów jednej z najdzikszych dżungli świata i dotrzeć do dziwnego masywu górskiego Tumuc-Humac, gdzie miał zamiar odnaleźć plemiona indiańskie, które nigdy nie miały kontaktu z białymi ludźmi. Ta wyprawa rozpaliła jego wyobraźnię, ale jak się szybko okazało, Maufrais znalazł się w owym tytułowym zielonym piekle, niczym w pułapce bez wyjścia. Nieustanny czterdziestostopniowy upał, mnóstwo węży, wciąż atakujących kajmanów i innych dzikich zwierząt, mrowie najprzeróżniejszego robactwa, a do tego wilgoć w dzień i w nocy, szybko nadwątliły siły młodzieńca. Chyba zbyt zaufał on swoim umiejętnościom komandosa i pierwotna, drapieżna natura nie dała mu szans. Czytałem tę książkę z wypiekami na twarzy, ale też z ogromnym wysiłkiem, bo dopiero wchodziłem w świat prawdziwej literatury. Tak oto trafiłem na zapis, który natychmiast formatował mój umysł i odsłaniał przestrzenie, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Wytrwałem dzielnie do końca lektury, utożsamiając się z autorem, przeżywając jego perypetie, wielokrotnie też chcąc rzucić książką o ścianę. Choć ojciec autora organizował kolejne ekspedycje ratunkowe, znaleziono tylko kilka jego rzeczy osobistych i poplamiony, ledwo dający się odczytać dziennik. Dzisiaj, gdy patrzymy na współczesne fotografie skał Tumuc-Humac, wyrastających nagle z morza gęstej dżungli, zrozumieć możemy pasję i tęsknotę młodego zdobywcy, który oczyma wyobraźni widział się na ich szczytach.

Jeszcze trudniejszą lekturą okazał się dla mnie Smutek tropików (1955) Claude’a Lévi-Straussa, które to dzieło znalazłem w bibliotece osiedlowej i intuicyjnie uznałem, że w jakiś sposób komponuje się ono z Zielonym piekłem. Była to na poły autobiograficzna książka, z elementami eseistycznymi, w której słynny antropolog snuł rozważania o człowieku, postrzeganym w kontekście egzotycznych krain i cywilizacji. Ale jakoś nie mogłem zgodzić się, że Indianie ze szczepów Kadiweu, Bororo, Nambikwara, Tupi-Kawahib górowali nad naszym modelem kultury. Książka francuskiego uczonego udręczyła mnie wtedy straszliwie, ale punktem honoru było przecież przebrnięcie przez nią (to był w ogóle czas dziwnych lektur, takich jak biografia autokratycznego prezydenta Ghany Kwame Nkrumacha) i – co wcale nie było łatwe – zrozumienie najważniejszego przesłania. Zaletą tej lektury było moje otwarcie na inne kultury, przede wszystkim indyjską i amerykańską, bo przecież wcześniej interesowałem się głównie egzotyką afrykańską i południowoamerykańską. Teraz, kiedy myślę o tamtej lekturze, zastanawiam się jak do tego doszło, że zacząłem wybierać takie trudne książki. Zapewne wielka w tym była rola przypadku, ale też moja ambicja miała spore znaczenie i chciałem sobie narzucać „udręczenia” czytelnicze na wysokim poziomie. Potem po latach przeczytałem chyba wszystkie książki tego autora, wielokrotnie cytując je w moich pracach o wielkich romantykach polskich. Tutaj z kolei przydała się przenikliwość Lévi-Straussa w zakresie opisu mitów i motywów kulturowych w literaturze, a także eseistyczne zacięcie. Perspektywa porównawcza była dla mnie czymś nowym, ale wszystko rekompensowały elementy etnologiczne i próba integralnego spojrzenia na innych ludzi, żyjących w dalekich miejscach świata i będących na różnych poziomach rozwoju cywilizacyjnego. Nie pamiętam jak wyglądała motoryka tamtego czytania, ale zdaje się przerywałem je kilka razy, potem jednak na nowo otwierając książkę i podążając do przodu, tak na dobrą sprawę nie wiedząc, z jak ważnym dwudziestowiecznym uczonym mam do czynienia. Przeżył sto lat i zabrakło mu ledwie trzech miesięcy do sto pierwszych urodzin, a jego życie i monumentalne dzieło, to ogromny obszar badawczy, pełen fascynujących przestrzeni, pierwiastkowych studiów, wspomnień i dogłębnych analiz ludzkości, która odchodzi i świata, który zostaje. Mijały dni i lata, przechodziłem z klasy do klasy i z jednej z kolejnych wypraw do biblioteki przyniosłem powieść kubańskiego pisarza i muzykologa Alejo Carpentiera pt. Podróż do źródeł czasu (polski tytuł jest dość dziwny, bo hiszpański brzmi: Los Pasos Perdidos). Autor ten pozostawił po sobie tylko kilka książek, ale powszechnie uważany jest za prekursora realizmu magicznego i wielkiej eksplozji literatury iberoamerykańskiej. Jego matka była Rosjanką, profesorem lingwistyki, a ojciec francuskim architektem, co od razu dało mu wielokulturowe podłoże intelektualne dla rozwoju i rozległej edukacji. Studiował we Francji, gdzie wielki wpływ wywarli na niego najwięksi surrealiści, na czele z Louisem Aragonem, André Bretonem i Paulem Éluardem. Jego twórczość związana była z basenem Morza Karaibskiego, a szczególny wpływ na jego rozwój intelektualny miała podróż na Haiti, która zaowocowała powieścią pt. Królestwo z tego świata. W latach 1945–1959 przebywał w Wenezueli, a doświadczenia z tamtego okresu wykorzystał w swojej najsłynniejszej powieści – Podróż do źródeł czasu (1953). Potem jeszcze sukcesem okazały się powieści: Eksplozja w katedrze (1962), Szaleństwo i metoda (1974) oraz Harfa i cień (1979), ale to opowieść o wędrówce rzeką Orinoko wywarła ogromny wpływ na takich pisarzy jak Gabriel Garcia Marquez, Miguel Ángel Asturias, Jose Lezama Lima i wielu innych twórców. W roku 1977 Capentier otrzymał nagrodę Cervantesa, najważniejszy laur w świecie literatury tworzonej w języku hiszpańskim, w czym nie przeszkodziły jego poglądy i bliskie związki z reżimem Fidela Castro. Wykładał na kubańskich uczelniach, prowadził audycje radiowe, a także jako polityk reprezentował swój kraj za granicą, a przy tym rosła jego sława jako pisarza, choć nigdy nie udało mu się zdobyć Nagrody Nobla. Zmarł wiosną 1980 roku w Paryżu, a jego ciało przetransportowano na Kubę, gdzie znalazł miejsce wiecznego spoczynku na cmentarzu im. Krzysztofa Kolumba w Hawanie. Patrzę teraz na neobarokowy kształt jego nagrobka i rozmyślam jaką rolę odegrał w moim życiu, jak bardzo mnie otworzył na literaturę i kazał szukać utworów równie intrygujących jak jego powieść.

Jak wspomniałem wyżej, w okolicach piątej klasy szkoły podstawowej zacząłem czytać książki Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego i jego łowach na dzikiego zwierza. Przypadkiem w bibliotece była tylko powieść o podróży do Afryki i od niej wszystko się zaczęło, spowodowało lawinę wyobraźniową i prawdziwe wejście do świata książki. Szybko pochłaniałem kolejne tomy z tej serii i otwierałem się na przebogate informacje geograficzne i zoologiczne, które w nich się znajdują. Akurat w piwnicy jednego z pobliskich wieżowców otwarto nową osiedlową bibliotekę, która potem przeniosła się do wspaniałego, nowego lokalu, więc szybko zapisałem się i przynosiłem do domu coraz więcej różnorakich książek. Czytałem przede wszystkim narracje przygodowe i szybko wyodrębniłem serie, w których je publikowano, ale też zacząłem sięgać po poważniejsze tytuły, rzucając się na wybory wierszy, powieści i opracowania popularnonaukowe. Pamiętam jak przyniosłem duże, pięknie ilustrowane wydanie Boskiej komedii Dantego i niewiele z niej rozumiejąc, czytałem mechanicznie, większą uwagę skupiając na niezwykłych obrazach. Z większym samozaparciem brnąłem przez Don Juana Byrona i wiersze Juliusza Słowackiego, choć i tutaj miałem problemy z przyswojeniem sobie treści, gubiłem wątki i miewałem momenty zniechęceń albo wręcz buntu. Patrząc na te zmagania z perspektywy minionego czasu, widzę ze zdumieniem, że prowadziły mnie one ku głównym nurtom moich zainteresowań literackich i późniejszych samodzielnych prób pisarskich. Wraz z ożywieniem czytelniczym, wejściem w okres licealny, a potem studencki, rosły moje domowe biblioteki, choć zawsze ograniczone one były warunkami lokalowymi rodziców. Na szczęście w tamtych czasach można było łatwo sprzedać książki w antykwariatach, więc wymieniałem je często, a za uzyskane pieniądze kupowałem stale sporo nowych tomów. To był już czas pierwszego pisania wierszy i szczególnego zainteresowania światową poezją – na półkach pojawiły się tomy z serii celofanowej, wiśniowe i beżowe, skóropodobne okładki serii klasyki polskiej i obcej, a także pierwsze zestawy dzieł zebranych różnych pisarzy, np. Słowackiego, Conrada i Gałczyńskiego. To był jeszcze groch z kapustą, ale powoli serie wydawnicze kształtowały profil mojej późniejszej biblioteki, którą rozwinąłem po pierwszym ślubie i zamieszkaniu we własnym lokalu. Warto w tym miejscu powiedzieć o tym, że wtedy książki łowiło się jak cenne okazy, bo był na nie wielki popyt, a niskie ceny sprzyjały zakupom. Akurat mój kolega z liceum, podjął pracę jako szef księgarni przy ulicy Koronowskiej i zostawiał mi tam wiele tytułów, które regularnie wykupywałem i znosiłem w wielkich ilościach do domu.

Sam nie wiem kiedy wpadła mi ręce książka niezwykła, która odegrała ogromną rolę w zakresie kształtowania się moich zainteresowań podróżniczych, a także nauki języka angielskiego. Będąc raz w Antykwariacie Naukowym, na Starym Rynku w Bydgoszczy, znalazłem na półce gruby tom, oprawiony w płótno i skórę pt. The Game Animals of Africa. Dzieło zostało wydane w 1926 roku w Londynie, a jego autorem był Richard Lydekker (1849–1915), wielki angielski naturalista i geolog, autor wielu wspaniałych, bogato ilustrowanych prac. Nie wiem skąd miałem wtedy tak duże pieniądze, ale za sporą sumę zakupiłem ten tom i zacząłem go regularnie studiować. Na początku miałem spore trudności, ale licealne lekcje języka angielskiego i intensywne uczenie się słówek, spowodowały, że kolejne rozdziały odsłaniały się przede mną z coraz większą wyrazistością. Już we wstępie autor wskazał złożoność spraw, które opracował, a choć nie przepadałem za łowiectwem, czerpałem z tej różnorodności ujęć i uczyłem się zoologii i geografii: Two points in connection with the African continent demand brief mention: firstly, its enormous area, about four times that of India; and, secondly, the marked distinction of the fauna of Africa north of the Sahara, or north of the tropic of Cancer, from the of all the vast region to the southward of the same. Northern Africa is, in fact, so far as its animals are concerned, a part of Europe. We have, for instance, in this area such groups as deer, sheep, goats, and bears, which are conspicuous by their absence from the rest of the continent, exept so far as sheep and goats have penetrated some distance into the highlands of the north-eastern corner. On the other hand, what may be called the characteristic African animals are to a great extend wanting from the tract north of the Sahara. Rzeczywiście fauna na północ od zwrotnika Raka różni się znacznie od tej na południe od Sahary, nazywanej niegdyś Etiopią. Powyższe porównanie do Indii nie jest dowolne, bo Lydekker odbył wielką podróż na ten azjatycki subkontynent, a także zgromadził tam wielkie zbiory fauny, skamielin i minerałów, które przekazał Muzeum Historii Naturalnej w Cambridge. Owocem wyprawy było też dzieło z 1900 roku pt. The Wild Animals of India, Burma, Malaya, and Tibet, a także współpraca z encyklopedią Britannica. Książka wielkiego Anglika odtąd stała się cenną częścią mojej biblioteki i wielokrotnie ją pokazywałem zaprzyjaźnionym osobom, a także kolejnym moim dziewczynom, które najczęściej nie wykazywały w tym względzie zbyt wielkiego zainteresowania i nie podzielały mojego entuzjazmu. Jedna z nich powiedział wprost: Co ty mi tu kozy będziesz pokazywał…? Mamy chatę wolną, to skaczemy do łóżka… Co było robić, na chwilę odłożyłem pracę Lydekkera i zacząłem studiować anatomię innego rodzaju…        

Książka angielskiego zoologa szczególnie przydała mi się, gdy wielokrotnie czytałem o łowieckich przygodach Tomka Wilmowskiego w Afryce. Akcja oparta została tam na poszukiwaniach i odkryciu legendarnego zwierzęcia, żyjącego w dżunglach Kongo (Ituri), dobrze znanego Pigmejom, ale do roku 1901 będącego wielką zagadką dla cywilizowanej ludzkości. Odkrył ją Sir Henry „Harry” Johnston (1858–1927), organizator ekspedycji, która dostarczyła pierwszy okaz do Europy i wywołała tym wielkie poruszenie. Już na pierwszy rzut oka widać, że jest to zwierzę powstałe w wyniku naturalnej krzyżówki – zaliczono je do żyrafowatych, ale kształt ciała i ubarwienie pasiaste na kończynach wskazywać może, że gatunek ten powstał z połączenia żyrafy i zebry, choć jeszcze zagadką pozostaje uzębienie, tak charakterystyczne dla rogatych przedstawicieli afrykańskiej fauny. Bardzo płochliwe zwierzę żyje na terenach bagnistych i na porośniętych dżunglą wzgórzach, czasem po kilka rozdzielonych osobników w jednym rejonie. Żywi się głównie roślinnością i grzybami, a swoje terytorium znakuje moczem i specjalnie wydzielanymi hormonami. Znane było dość dobrze starożytnym Egipcjanom dwunastej dynastii jako afrykański jednorożec, a Pigmeje od dawien dawna używali jego skóry do wykonywania ozdobnych okryć ciała. Tak jak żyrafa, okapi ma długi fioletowy język, który służy mu do zrywania wyżej położonych liści i gałązek, a także jest na tyle giętki, że może obmyć powieki i wyczyścić dość duże uszy. Zwierzę jest bardzo płochliwe, a stale zagrożone przez polujące na nie lamparty, dobrze się maskuje, w czym bardzo pomaga jego rdzawe ubarwienie i pasiaste desenie na szyi i nogach. Z racji tego, że podejrzewa się iż wizerunek egipskiego boga Seta ma w sobie elementy fizjonomii okapi, formułuje się tezę, że zwierzę to występowało niegdyś w rozlewiskach doliny Nilu Błękitnego, szczególnie w okolicach wodospadów Tissisat. U Szklarskiego, w powieści dla młodzieży, znalazłem tylko podstawowe informacje o tym ssaku, ale u Lydekkera było ich prawdziwe bogactwo i tłumaczyłem poszczególne strony z ogromną frajdą. Jakież to musiało być interesujące także dla czytelników w Europie, na początku dwudziestego wieku, tym bardziej, że zdobycie tych wiadomości okupione zostało wielu trudami, a kolejne wyprawy dotrzeć musiały do samego centrum Afryki, przedzierając się przez gęstą, bagnistą dżunglę. Liczni myśliwi udawali się wtedy na Czarny Ląd by upolować najciekawsze okazy, powszechnie mordowano słonie i nosorożce, żyrafy i zebry, antylopy i dzikie koty, ale prawdziwym łupem tego rodzaju rozbójników było okapi. Na szczęście od 1932 roku zwierzę to jest pod całkowitą ochroną, a liczne okazy zobaczyć można w ogrodach zoologicznych, które znacznie przyczyniły się do zachowania gatunku.

Moje życie tak się kształtowało, że dopiero w wieku sześćdziesięciu lat spełniać się zaczęły marzenia o podróżowaniu po Afryce. Najpierw odwiedziłem Kenię, a potem, pokonując wielkim Boeingiem 777 cały Czarny Ląd, pojawiłem się w Republice Południowej Afryki. Lądując najpierw w Nairobi, sporo wiedziałem o tym mieście i o kraju, którego jest stolicą, a jednak czułem ogromne podniecenie i czekałem niecierpliwie na to, co się wydarzy. Zaproszono mnie tam na Międzynarodowy Festiwal Literacki Kistrech, który rozgrywał się w Nairobi, Kissi, na sawannach Masai Mara i na obrzeżach Parku Narodowego Serengeti. Od chwili, gdy opublikowałem zbiór wierszy amerykańskich pt. Bulwar Singera zacząłem pisać wiele lirycznych tekstów, w których skraplały się moje doznania i przemyślenia podróżnicze. Po wydaniu drugiej książki – Sprzedawca skowronków – myślałem, że na tym zamknie się ten etap pisania, ale mój wieloletni przyjaciel – Jerzy Szatkowski – zasiał we mnie ziarno niepokoju, mówiąc, że nie spocznę, póki na półkach nie pojawi się dziesięć książek tego typu. Roześmiałem się wtedy, bo wskazany zakres był kolosalny, ale przy każdej publikacji nowego tomu, przypominała mi się ta przepowiednia, a kolejne podróże motywowały mnie do pisania wielu nowych wierszy. Może kiedyś napiszę też książki wspomnieniowe lub eseistyczne, ale na razie cieszę się z kolejnych zbiorów, zawierających wiersze z krajów arabskich, liryki ormiańskie, belgijskie, tureckie i gruzińskie, a ostatnio słowiańskie. Wyprawy do Afryki w październiku 2018 roku i marcu 2019 były tak ekscytujące, że pióro właściwie nie wypadało mi z ręki, a moją ambicją stało się liryczne odzwierciedlenie nowych przestrzeni kulturowych. Wszystko tutaj mnie zaskakiwało – wyprawa nad Jezioro Wiktorii, safari na równinie Masai Mara, poznawanie zakamarków Nairobi i Kissi, a nade wszystko spotykani ludzie, ich obyczaje, obrzędy, tańce i śpiewy. Podróżowaliśmy starym autokarem uniwersyteckim i wciąż otwierały się przed nami egzotyczne widoki, wielkie perspektywy i nagle mogłem dotknąć tego, co było istotą moich dziecinnych i młodzieńczych fascynacji. Zobaczyłem tysiące zwierząt podążających do odwiecznych miejsc narodzin potomstwa: zebr, antylop gnu, żyraf, nosorożców, wielu antylop i gazel, słoni i bawołów, za którymi nieodmiennie podążały drapieżniki: lwy, pantery, gepardy, hieny, likaony i szakale. Odwiedziłem wioskę Masajów, zobaczyłem jak żyją i jak dostosowują się do współczesności, oferując turystom swoje wyroby rękodzielnicze z drewna, metalu i plastiku. Każdy dzień był niezwykły i każdy przynosił nowe wiersze, powstające w trasie lub w zaciszu hotelowym. Wypracowałem sobie metodę odręcznego, szkicowego pisania, które staje się podstawą do ostatecznych opracowań domowych i wielu jeszcze poprawek, dostosowań i ulepszeń. Kenia właściwie wiele nie różniła się od moich młodzieńczych wyobrażeń o tym kraju, a jej gruntowe drogi były zapewne takie same, jak w czasach pierwszych eksploracji podróżniczych. Jak zwykle towarzyszył mi aparat fotograficzny i wiele zrobionych tam zdjęć znalazło się w tym tomie. Odwiedziliśmy autentyczną wioskę murzyńską i zaproszono mnie do chaty bardzo ubogiej kobiety, samotnie wychowującej dzieci po śmierci męża. Malaria zabrała tam wiele istnień, ale śmierć jest u tych ludzi tak częstym gościem, że stała się nieomal rodzajem tła dla codziennych zmagań z losem. Uświadomiłem to sobie, gdy zobaczyłem warsztat ulicznego wytwórcy trumien, uśmiechającego się promiennie i zapraszającego mnie do kupna jednej z nich. Z kolei wizyta w szkole podstawowej w Kissi ukazała mi ogromne bogactwo generacyjne tego kraju, a przed moimi oczyma pojawiły się dzieci tak różnorodne, jak kwiaty i owoce w dżungli, jak kolorowe ptaki, buszujące w gałęziach wielkich drzew. Oczarowała mnie ich radość i zaciekawienie, uważne przyglądanie się dziwnym przybyszom, studiowanie ubiorów, ruchów i gestów, w czym było coś z moich młodzieńczych fascynacji afrykańską egzotyką.

Druga podróż – u końca marca i na początku kwietnia 2019 roku, na kolejny festiwal literacki – ukazała mi inną Afrykę, bliższą cywilizacji europejskiej i amerykańskiej i rozwijającą się z wielkim impetem. Lot z Frankfurtu na południe ogromnego kontynentu wydawał mi się karkołomnym przedsięwzięciem, ale jak wszystkie moje eskapady tego rodzaju, przebiegał bez problemów i po kilkunastu godzinach znalazłem się w Johannesburgu, aż na Południowej Półkuli. Natychmiast zaskoczyło mnie ucywilizowanie tego kraju, jakże różniącego się od Kenii, co zapewne jest dziedzictwem afrykanerskim, ale przecież nowe społeczeństwo, ukształtowane przez walkę i myśl społeczną Nelsona Mandeli, także przyczyniło się do nieustającego rozwoju. Jadąc zatem wygodną limuzyną z lotniska do hotelu, zauważyłem wiele nowoczesnych wieżowców ze szkła i betonu, sporo ogromnych, zadbanych budynków użyteczności publicznej, a do tego wygodne szerokie drogi, estakady i zjazdy z nich. Kolejne dni przyniosły nowe obserwacje – w miasteczkach pod Johannesburgiem, w Pretorii, Nelspruit, a nawet w osławionym Soweto, które teraz pełne jest schludnych domków z cegieł i pustaków i jakże dalekie od największych afrykańskich slumsów w Nairobi. Podróżowanie po RPA było bardzo przyjemne i dostarczało wielu wrażeń widokowych, bo teren jest tam różnorodnie ukształtowany, rozległe równiny zmieniają się w wyżyny, a te łagodnie pną się ku zjawiskowym górom i samotnym skałom. Wszędzie też widać dzikie zwierzęta, których najwięcej zobaczyłem w Parku Krugera, na kolejnym safari, wszakże znacznie różniącym się od tego, jakie odbyłem w Kenii. Tutaj, wraz z innymi uczestnikami festiwalu literackiego,  podążałem asfaltowymi drogami wygodnym jeepem, a zwierzęta pojawiały się pomiędzy drzewami i krzewami, na brzegu rzeki lub pośród traw niewielkich bagnisk. Safari było zatem wygodniejsze, pozbawione brązowego kurzu, ale nie mogło równać się z tym, co zobaczyłem na płaskowyżu Masai Mara. Znacznie mniej było tutaj zwierząt, choć ich wtopienie w roślinność i większa płochliwość powodowały, że bezkrwawe łowy stawały się równie ekscytujące. I w tym kraju spotkałem wielu ciekawych ludzi, zarówno czarnych, jak i białych, z radością ściskających moją dłoń i patrzących mi w oczy z poczuciem wielkiej ludzkiej jedności. Może właśnie to spowodowało, że napisałem wiersz o czarnej skórze, która niczym nie różni się od białej, czerwonej i żółtej, a czasy apartheidu oceniłem w nim tak, jak na to zasłużyły. Nie obyło się też bez tonów smutnych, kiedy odwiedziłem dom Mandeli i słuchałem opowieści o Hectorze Petersonie, trzynastoletnim chłopcu, zastrzelonym w roku 1976, podczas powstania w Soweto. Ale zdecydowanie więcej było w tej wyprawie elementów pozytywnych, barwnych rozmów z czarnymi taksówkarzami, poetami i poetkami, osobami sprawującymi władzę i zajmującymi się biznesem. Niewątpliwie RPA jest afrykańskim lwem, który po okresie wyczekiwania, wyprężył się i skoczył do przodu z ogromną siłą. Moja druga afrykańska podróż zaowocowała nowymi wierszami, ale potrzebny był jeszcze łącznik czasowy i literacki, którym okazał się poemat filatelistyczny, będący powrotem do młodzieńczych pasji zbierackich i odpominaniem licznych serii i pojedynczych znaczków z krajów afrykańskich. Zbiór pt. Rzeźba z hebanu jest moim kolejnym zaskoczeniem autorskim i ogromną radością, bo spina w jednym tomie dzieciństwo, młodość i czas wchodzenia w lata ostatnie. To już ósma książka w ciągu poetyckich relacji podróżniczych, ale – tak jak pozostałe – zawierająca też sporo wierszy, które mogłyby się znaleźć w innych książkach i egzystować poza uporządkowaniem tematycznym. Choć to nieprawdopodobne, zbliżam się powoli do tego, co przepowiedział mi Jurek Szatkowski…

 

MAHONIA POSPOLITA

Kwiecień to czas kwitnienia mahonii pospolitej (Mahonia aquifolium), nazywanej też mahonią ostrolistną, ościałem pospolitym, więc w moim ogrodzie też eksplodowały żółte pąki, które jesienią zamienią się w smakowite fioletowe kuleczki. Często widzę nad nimi pszczoły i trzmiele, rzadziej osy i szerszenie, sporo siada też na nie much i innych połyskliwych owadów. To prawdziwa platforma startowa dla nich i do tego ogród obfitości smakowitych pyłków. Owocami zajmą się potem ptaki, ale na razie żółte kwiaty są ozdobą klombu, przy zejściu z tarasu i jednako cieszą oko przy jaskrawym słońcu i deszczu.

 

 

 

Wikipedia

 

 

%d blogerów lubi to: