ŚWIAT STAROŻYTNY (VI)

Noc_w_Pompei

Dzisiaj, w moim cyklu przybliżeń kultury, myśli i literatury starożytnej, nawiązanie do polskiego dramatu romantycznego, którego akcja rozgrywa się czasach upadku imperium rzymskiego. Ilustracją są historyczne obrazy wybitnego polskiego realisty Henryka Siemiradzkiego.

Irydion Zygmunta Krasińskiego rozgrywa się u końca świata starożytnego, kiedy to wali się imperium rzymskie, a bogi i ludzie szaleją. Zachowanie śmiertelnych można łatwo zrelatywizować i odnieść do znanych powszechnie objawów pomieszania, natomiast bogowie rzymscy, jak przystało na postaci ponadnaturalne, miotają ogromne energie. Przypisani niebu, nie schodzą na ziemię, tylko z góry starają się uczestniczyć w ziemskich wydarzeniach. Jednakże i tam coś niezwykłego się dzieje, są silne zawirowania, dochodzi do gwałtownych przemian i Fatum patrzy z wysoka na wiry ziemi i nieba. Poeta, siłą wyobraźni, przenosi się do świata antycznego i wzywa ducha zniszczenia by wspomógł go w dobywaniu kolejnych strof, tak by jego natchnienie było jak piorun, strącający byty do otchłani. Mamy tutaj do czynienia z daleko idącą stylizacją i historycznym upozowaniem, ale poszczególne elementy, zastosowane porównania i określenia, przywodzą na myśl pierwotne kształtowanie się materii w momencie kosmogonicznym. Piorun i otchłań to emblematy stworzenia i niezwykle gwałtownie przebiegającej akcji, nieustannego generowania nowych światów i sytuacji, a nade wszystko dobywania z nicości wyrazistego kształtu. Tak ścierają się przedwieczne ogromy, pośród których, jak bogowie i ich dzieci, pojawiają się Rzymianie, kolosalni  w perspektywie przeszłych dziejów. Poeta szuka ich pośród przepadłych dni i lat i rozpacza nad upadkiem: Gdzie mowce twoi, panowie dusz tysiąców, stojący ponad falami ludu, gwarem podszeptów obwiani i burzą poklasków? Gdzie żołnierze legionów, bezsenni, ogromni, z twarzą spiekłą od słońca, ochładzaną znojem, rozjaśnianą połyskami mieczów? Wszyscy zniknęli jedni po drugich – przeszłość ich zagarnęła i jak matka tuli do łona. Nikt ich nie wydrze przeszłości! Krasiński posiadał ogromną wiedzę o starożytności, a jego krytyczna i rewolucyjna myśl wiele wzięła z historiografii oświecenia, a szczególnie z dzieł Monteskiusza, Woltera i Gibbona. Widział dawnych Rzymian w perspektywie ogromu zła, ale też wielkości i zasług jakie wnieśli w rozwój ludzkości, fascynował się nimi i studiował liczne źródła, tak by niczego nie uronić z atmosfery imperium. W Przypiskach Autora umieścił odpowiednie uściślenia: „Niniejsza powieść pomyślaną jest w trzecim wieku po Chrystusie. Stan państwa rzymskiego w tych latach był stanem konania – rozwiązywania się – dezorganizacji. Wszystko co niegdyś było życiem jego, co sprawiało ruch jego postępowy i byt, teraz wracało w nicość, słowem: umierało – przetwarzało się. Trzy systemata stały obok siebie: pogaństwo już bez życia, ale uzupełnione w Rzymie wszystkimi religiami przybyłymi ze Wschodu, jakby ciało we wszystkich częściach swoich, pysznie ubrane, leżące na marach – chrześcijaństwo dotąd bez ciała prawie, bez kształtu, prześladowane, rosnące między ludem, wyzywające wszystkie wiary symboliczne przeszłości do walki, z filozoficznymi zaś to ucierające się, to godzące na przemian, podobne do ducha potężnego w pracy wcielania się swego – i barbarzyństwo rozmaite, dzikie, ruchome jak morze wśród burzy, mające także swoje mity, ale po większej części niepamiętne ich na łonie Rzymu, żyjące od dnia do dnia w legiach rzymskich, buntujące się przeciwko Rzymianom w północnych prowincjach, gwałtem jednak zewsząd cisnące się ku Włochom, czy zbrojną ręką, czy jako zaciężne żołnierstwo, pełne jakichś niespokojności na wzór atomów, kiedy się zrosnąć i skupić mają, ale bez poczucia się, bez wiedzy żadnej, bez conscientia sui, ślepe, straszne jak siły natury. Była to materia już wrząca, już gotowa stać się kształtem, przylgnąć jako ciało do ducha przechadzającego się w katakumbach – do chrześcijaństwa! Milczenie, które poprzedziło tę wielką burzę, w której Rzym zniknął i przetworzył się na Europę chrześcijańską, były to ostatnie biesiady cezarów – była to nędza nieopisana ludu i niewolników we wszystkich częściach państwa. W rzeczy samej zbytki materialne i nędze materialne są zawsze wielkim milczeniem ducha czy indywiduów, czy narodów – jest to życie zwierzęce na najwyższym lub najniższym szczeblu swoim – a życie moralne zda się odpoczywać tymczasem, by powstać i zagrzmieć. Zresztą świat starożytny był raczej światem liczb i kształtów, niż wolnych ruchów ducha – dlatego musiał, konając konwulsyjnie, ogromnie się tarzać w materii swojej – nasz zbytkuje duchownie raczej.”

U_zrodla

Jednocześnie nie stronił Krasiński od gigantyzmu i ukazywania postaci w wymiarach większych, niż w normalnym świecie, wywyższonych i zwielokrotnionych, mających profil boski. Tutaj, najpierw legioniści mają cechy tytanów, którzy nie śpią, są ogromni, a ich twarze zdają się być świetliste i połyskliwe, ogorzałe od słońca i chłodu. Ta uwznioślająca wizja ma być kontrapunktem dla bytów, które zastąpiły dawnych doskonałych olbrzymów ducha i ciała – ci są już ułomni, jak ludzie i podobnie jak oni komiczni: Miasto nich podnoszą się nie znane dotąd kształty, ni piękne jak półbogi, ni silne jak olbrzymy tytańskich czasów, ale dziwaczne, migające zlotem, z wiankami na czole, z pucharami w dłoni, a wśród kwiecia sztylety, a wśród biesiad trucizny, a w ich tańcach konwulsyjne podrzuty – niby to życie bez granic wśród pieśni i jęków, ryku hien i nawoływań gladiatorów. Śmiech z takiego życia! Ono przejściem tylko, ono nic nie utworzy, nic nie zostawi po sobie prócz krzyków kilku i sławy marnego skonania! Motłoch i cezar – oto jest Rzym cały. Wizje wskazanych wyżej myślicieli zapewne miały wpływ na kreację Krasińskiego, ale mieści się ona też w obrębie, powszechnych w jego czasach, nie zawsze poprawnych historycznie, opinii o schyłku cesarstwa. Kontrapunkt jednak jest wyrazisty i jeszcze raz pojawia się wskazanie, że postaci żyjące w latach rozkwitu imperium, były monumentalne – to olbrzymy tytańskich czasów. Mamy tu do czynienia z podwójnym podkreśleniem wielkiego formatu tych osób. Nie dość, że są one olbrzymie, to jeszcze należą do tytańskich czasów, czyli reprezentują wydzieloną społeczność nadludzi. Wszakże wtedy wszystko było zhierarchizowane i na poszczególnych poziomach lokowały się mniejsze lub większe egzystencje, świat bogów zdecydowanie oddzielony był od rzeczywistości ludzkiej. W czasach upadku, wszystko się pomieszało, nadeszli barbarzyńcy, a wraz z nimi ich tajemniczy bogowie. Na Forum Romanum pojawiła się Izyda, ku Rzymowi ciągnie Mitra, do wyprawy na Mons Capitolinus szykuje się germański Odyn, drogi się poplątały, ludzie są oszołomieni i błądzą wraz ze swoimi bóstwami – to jeden z przejawów tych groźnych, szaleńczych czasów. Poeta widzi zamęt i sprawiedliwie ocenia wyodrębniane momenty dziejowe, ale pragnie z nich jeszcze jedną myśl „wycisnąć”: Naprzód w szał, naprzód w tan, bogi i ludzie, wokoło myśli mojej – bądźcie muzyką, co przyśpiewuje jej marzeniom – burzą, pośród której ona się przeziera jak błyskawica – bo imię jej nadam, postać nadam i choć poczęta w Rzymie, dzień, w którym Rzym zginie, nie będzie jej ostatnim. Ona trwa, dopóki ziemia i ziemskie narody – ale za to w niebie dla niej miejsca nie masz! Wielkość człowieka mierzy się innymi miarami niż ogrom bóstwa, ale czasem śmiertelnym udaje się zyskać wymiary ponadnaturalne, a to za sprawą rozrastającego się ducha, walki wewnętrznej, która przydaje chwały i prowadzi byty spirytualne ku szeregom starożytnych herosów.

Dirce1

Taki mocarz zemsty jest z dawien dawna wyczekiwany, taki prorok ma nadejść i odmienić bieg dziejów. Na razie jednak nie widać go i poeta lamentuje: Gdzież jesteś synu zemsty, synu pieśni mojej? Już czas zmartwychwstać, by deptać po zwłokach olbrzyma… pamiętasz? – przysięgałeś. Wyrzekłeś się nadziei, wiary, miłości, by raz tylko, raz jeden spojrzeć, a potem zanurzyć się tam, gdzie miliony… Ów kolos duchowy musi nadejść i zdeptać ruiny imperium – tego straszliwego olbrzyma na glinianych nogach, który właśnie upada bezpowrotnie, rozsypuje się w pył. Na razie nowy bohater, jak marmurowa rzeźba wyobrażająca kolosa, śpi jeszcze i czeka na drgnięcie historii: W tej jaskini, leżącej wśród mroków przepaści, on na marmurowym łożu rozciągnięty, bez oddechu, bez sennych poruszeń, bez żadnego marzenia, czeka na przebudzenie – obiecane – straszne, i na dzień sądu, bliższy dla niego niż dla reszty świata! Jest coś niezwykłego w tej wizji marmurowej postaci, która ma ożyć i stać się dziedzicem wielkości starożytnego Rzymu – coś z dawien dawna oczekiwanego i wykraczającego daleko poza polskie kreacje romantyczne. To jakby próba wejścia do kręgu kultury światowej i sięgnięcia po dziedzictwo Greków i Rzymian, to nawiązanie do najszczytniejszych dokonań ludzkości. Marmur jest twardym kamieniem, w którym rzeźbią tylko mistrzowie najwięksi, w którym powstają dzieła najdoskonalsze, opierające się stuleciom i tysiącleciom, przenoszące do nowych czasów przesłanie o czasie i zdarzeniach, o bogach i ich wyznawcach. Gigant Krasińskiego ma wszelkie znamiona najwspanialszych rzeźb antycznych: Kształty jego ciała podobne do kształtów greckiego posągu i takich już dzisiaj nie ma na tej ziemi – nogi białe jak marmur paryjski, w czarnych koturnach, złożone na czarnej pościeli. Stąd i zowąd, pod nimi, nad nimi, mchy i bluszcze się wiją. Tunika biała na piersiach spoczywa – odłamek lampy w dłoni i miecz, rdzą stoczony, u boku spoczywa – a druga ręka opuszczona, martwa i palce jej skurczone, jak gdyby zasnął w rozpaczy. On cały zawieszony leży między snem a śmiercią – między ostatnią myślą, którą pomyślał przed wiekami, a tą, która niedługo w nim się obudzi, między potępieniem życia całego a potępieniem wieczności. To zawieszenie bohatera między snem a śmiercią jest rodzajem letargu, z którego wyrwą go nadchodzące zdarzenia. Ale jego wymiary są też „kulturowe”; jest symbolem nowych czasów i w takim kontekście lokować go należy między ulotnością życia a niewyobrażalnymi wielkościami aeternum. To mocarz przedwieczny, który za długo spał, zbyt wiele stuleci trwał w oszołomieniu, nie ruszał się z miejsca, był przytłoczony gigantyzmem imperiów, unieruchomiony przez tyranów i dopiero teraz nadchodzi jego czas. Słychać już odgłosy pobudki, już Rzym upada i może pojawić się nowa formacja, która zawsze związana jest z nowymi ludźmi, z innymi tytanami ducha, którzy pchają dzieje na nowe tory. Krasiński tworzy swojego ponadnaturalnego bohatera sondując wieki i zbierając cząstki z różnych postaci, lepiąc go jak rzeźbę z „kulturowych i historycznych kawałków”. To jest postać imaginowana, a zarazem nawiązanie do bohaterów dramatu, kolos mityczny ale też i sam poeta, z jego wizją Polski, z rozterkami i porażkami, tytan ducha, ale też postać miotana różnymi konwulsjami, popełniająca błędy, jak rzymscy bogowie i jak sami Rzymianie – od tych znajdujących się najniżej w hierarchii społecznej, po senatorów i cezarów.

Sprzedawca_wazonow

Przeglądając karty dziejów zatrzymuje się poeta w czasach triumfów plemion germańskich i córkę Sygurda, Grimhildę czyni pośredniczką swoich trosk. On toczy walkę, rozumianą jako starcie tytanów, w której jest bez szans – taki sam bój toczy jego naród, wraz ze stu innymi krajami, a wszystko zmieni się dopiero, gdy nastanie nowy ład i pojawi się nowy człowiek dziejowy, heros przedwieczny, który przezwycięży letarg i w kształtach marmurowych stanie do konfrontacji ze złem. Grimhilda ma znieść jego skargę przed oblicze Odyna, który też jest niewyobrażalnie wielkim kolosem. Poeta uznał za stosowne przybliżyć także jego postać i pojawienie się pośród plemion germańskich, w Przypiskach: „Ze względu religii rozróżnić można plemiona germańskie na dwa wielkie oddziały. Germania, o której Tacyt mówi, a w której Górują Suewy (Hermiones), ma religię natury, czci żywioły, drzewa, krynice. Bogini Hertha (Erde, Ziemia) każdego roku na wozie przesłoniętym powstaje z gajów dalekich od wysp Północnego Morza. Rozmaite zapewne były u rozmaitych hord miejscowości, obrzęda, ale ogólnie biorąc, ich wiary jeszcze były bardzo pomieszane, niepewne. Na tym tle bladawym mocne wycisnęły się barwy dopiero przez napad hord dalej ku północy mieszkających, Rzymianom nie znanych. W tych hordach wszczął się już był ruch postępowy, bohaterski, objawienie jakieś religijne. Temu objawieniu na imię było Odyn. Odyn od Islandii, gdzie później jego religia najdzielniej i ja obficiej się rozwinęła, do brzegów Renu opanował umysły ludów. Goty, Saksony, Gepidy, Lombardy, Burgundy były to odyńskie pokolenia wierzące w wcielenie się Odyna, w pewne opisane obrzęda, w nieśmiertelność za grobem, w nagrody w pałacu Odyna w Walhalii, w jakieś miasto Asgard, święte na ziemi, skąd wyszli ich ojcowie, a do którego wrócić mieli wcześniej czy później – z tego kształtu nadanego ich wiarom, z tych mitów, już opisanych, wyszła ich siła popędowa. Oni to poruszyli plemię germańskie leżące martwo w niższej Germanii. Oni to ze Skandynawii zeszli ponad brzegi Bałtyku, spuścili się ku Dunajowi i przebiegli całe Niemcy, ocierając się wszędzie o granice cesarstwa. Z ich runięcia od północy wszczął się chaos w Germanii, który później cały na Włochy się zwalił. U Gotów później Odyn przybrał imię Wodana. Saksony jeszcze przez czas jakiś nieporuszonymi zostali na brzegach Morza Niemieckiego.” Potężny Odyn, oprócz zakorzenienia w mitologii germańskiej, egzystuje także pośród pierwotnych bogów kosmogonicznych, mitycznych tytanów zaklętych w góry i skały: Olbrzymy przykute podnieśli się ze śniegów, na których leżeć mają aż do końca świata, podnieśli się na pół i bijąc łańcuchami o szczyty z lodu, w nozdrza chwytają zapach krwi z oddali. Czy słyszycie jak młot Thora w pył druzgoce hełmy i puklerze, czaszki i piersi ludzkie? Grimhilda zanosi błagania, ale też jest ofiarą gniewu i towarzyszką podróży i chwilową żoną Hermesa, który ukazuje jej całe okrucieństwo i zło Rzymu i potwierdza jego upadek. To wymieszanie bóstw, ta gigantomachia i sięganie do różnych czasów, mieści się w obrębie wskazanego na początku szaleństwa bogów i ludzi, a zarazem ma umotywowanie w poetyce germańskich mitów, gdzie funkcjonuje wiele postaci modelowych i monumentalnych. Krasiński wskazuje w dalszej części swego przybliżenia kulturowego, iż jeśli chodzi o barbarzyńskich mocarzy, to: „Przede wszystkim był olbrzym Imer. Tego zabił Odyn wraz z braćmi swymi, Wile i We – z czaszki zabitego powstały niebiosa, z jego ciała ziemia, morze z krwi jego. Inny olbrzym, Norw, był ojcem Nocy. Noc porodziła Dzień. Oboje nieustannie na niebie na dwóch wozach kołują. Hrim-fax (Zmarzła Grzywa) koniem Nocy. Skin-fax (Grzywa Światlana) koniem Dnia. Most wielki wiedzie od ziemi do nieba – z trzech barw złożony, a na imię mu tęcza – przerwie się on kiedyś, kiedy złe duchy, po zwycięstwie nad bogami, przechodzić nim będą. Świat ma skończyć pożarem. W ostatniej walce świata złe duchy zwyciężą.”    Odpowiedzią na owe zawirowania będą czasy jednego Boga, który na samym początku poskromił chaos: Wszystkie bogi ziemi objawiły się w mieście przekleństwa. Jedne piękne, podobne nieśmiertelnym, bo greckiego dłuta – inne potworne, wzrosłe na piaskach pustyni, po szczytach gór dalekich – ale on wie, że jest tylko bóg jeden, który przed wiekami położył dłonie na wirach chaosu i zwyciężył go na wieki. To zapowiedź nadejścia innej religii i zarazem wykład teogonii, w której dawni bogowie należą do czasów mrocznych, a prawdziwy Stwórca, oczekujący na upadek fetyszy i demonów, nadchodzi wraz z nowymi czasami i zwycięża bezład. Jego imię to: Przeznaczenie, bo od dawien dawna miał nadejść i od samego początku miał przejąć władanie nad światem. Grimhilda staje się medium nowej rzeczywistości, swobodnie porusza się pośród dziejów, by wrócić do czasów rzymskich: Nagle myśl jej porzuci przytomnych i wraca w inne strony i czasy. Tam ojciec duma stary – tam ją królowie morza przeklinają. Wyciągnęła rękę – umierając prorokować będzie: „Bracia moi, do boju – na siedmiu wzgórzach namioty wasze – na szczycie Kapitolu biesiada wasza – a tam nisko, w dole, zgrzyta i płacze w łańcuchy spętana, zdeptana Roma, Roma, Roma”. Ta pradawna kapłanka uczestniczy w zawirowaniach boskich, a jednocześnie jest proroczką nowego czasu, przebudzenia się bohatera dziejowego i nadchodzącego wielkiego bóstwa. Ale żeby ono zaistniało, że pojawiła się nowa religia przyszłości, żeby „przeznaczenie” się dokonało, ona, wraz z innymi bogami i bożkami przeszłości, wchodzącymi w chwilowe hierogramie, musi odejść, musi zginąć w mrokach zdegradowanego na zawsze czasu.  Kim będzie ten nowy człowiek, jakie będzie nosił imię i czy zapamięta lekcję Grimhildy, lekcję imperium, które legło w gruzach? Poeta wskazuje na końcu Wstępu do dramatu, że będzie to ktoś o profilu Irydiona, ktoś, kto będąc słabym i śmiertelnym, niosąc w sobie porażkę Grimhildy i jej poświęcenie oraz marzenia o wielkości, zdoła pchnąć dzieje na nowe tory: Taki ród twój, taka przeszłość twoja, potomku Filopomena, wnuku króla mężów, senny Irydionie! A teraz ojciec twój porzucił dom przodków na Chiarze i z urną Grimhildy płynie ku Rzymowi. On stracił tę, którą kochał – osiądzie więc pośród wrogów i przynajmniej pełnym sercem nienawidzić będzie, a dzień przepowiedziany, dzień zniszczenia nadciągnie tymczasem! Tak eschatologia triumfuje i staje się rodzajem gorzkiej historiozofii – Krasiński miał ogromną wiedzę o starożytności, ale też potrafił ją we wspaniały sposób spożytkować w swoim dramacie.

Meczenstwo

CHINY

moje Chiny były jak sen o dali i bliskości
zagubione pośród miliona gór
odkrywane w zakolach
Żółtej Rzeki

w złotej poświacie słonych wód
jeziora Qinghai

patrzyłem jak mgły unoszą się nad
przełęczami i jak odsłania się
przestwór kryształu

powietrze drżało metalicznie
i rybołów przecinał jasne
wstęgi chłodu

turkus i lazur błękit i biel
przenikały głębie

samotna kobieta w słomianym
kapeluszu szła ścieżką
przez góry

mnich cicho odmawiał
buddyjską mantrę

ojciec matka córka i syn
pracowali zgięci
na tarasie
ryżowym

Środkowe Chiny 2009

CHINY (VII)

1

Wracając znad jeziora Qinghai, docieramy do starochińskiego miasteczka Huangyuan (chiń. Dan ger), które nazywają też Odonkor, co w transliteracji mongolskiej znaczy Biała muszla. Zostało zbudowane w czasach dynastii Ming, czyli około 600 lat temu i szybko stało się ważnym ośrodkiem handlowym i kulturalnym zachodnich Chin. Składają się na nie świątynie i budynki mieszkalne z zamkniętymi podwórkami, przestronne ulice z wieloma ozdobnymi bramami. Tutaj dopiero mam do czynienia z Chinami, na które czekałem i z wielkim zainteresowaniem chodzę od miejsca do miejsca, odwiedzam sklepiki z pamiątkami, przystaję przed budynkami sakralnymi, wchodzę w boczne odgałęzienia ulic. Wszędzie piękne malowidła, zdobienia i złocenia, a do tego jeszcze spore tłumy Chińczyków, którzy z zaciekawieniem patrzą na naszą grupę i komentują to, co widzą. Robię mnóstwo zdjęć, bo gdzie nie spojrzeć, pojawia się coś ciekawego, niezwykłego, jakże odmiennego od naszej kultury. Przeważają barwy niebieskie, ale połączono je z taką paletą innych kolorów, że wszystko razem tworzy niezwykłą dalekowschodnią harmonię. W tym miejscu zbiegały się trakty handlowe, wojskowe, kulturowe, wszakże Huangyuan było ważną fortecą Jedwabnego Szlaku.  Choć od momentu zaistnienia dynastii Ming, zaczął się powolny upadek, to samo wystąpienie przeciwko mongolskim rodom Yuan, spowodowało rozwój trwający do połowy XV wieku. Prowadzone były wielkie prace nawadniające, zalesienia, rozwinięto uprawy, produkcję tkanin jedwabnych i bawełnianych, szkła, porcelany, rydwanów i statków morskich. Nastąpiło też w tym okresie wielkie odrodzenie rodzimej kultury chińskiej oraz buddyzmu i taoizmu. Do tego miasta podążały karawany ze wschodu i z południa, tutaj zatrzymywano się, kupowano nowe konie i wielbłądy, wydawano sporo pieniędzy, które niezwykle ożywiały lokalny rozwój. Widać to jeszcze dzisiaj, gdy spaceruje się od domu do domu, przechodzi z podwórka na podwórko, odwiedza się wystawy i teatr przedstawiający dziej Chin od czasów najdawniejszych do dzisiaj. Z czasem Dan Ger stał się największym ośrodkiem handlowym w północno-zachodniej części wielkiego państwa i zaczęto go nazywać Małym Pekinem.

3

Staję przy wielkiej kamiennej bramie i podziwiam umiejętności rzeźbiarskie dawnych chińskich artystów. Kontempluję sceny z życia Konfucjusza, a wokół nich wiele ornamentyki roślinnej i zoologicznej, jakieś magiczne znaki, złożone sinologiczne symbole. A wszystko wydobyte z twardego kamienia, z taką lekkością i z taką finezją, że aż trudno uwierzyć, że ręka ludzka tego dokonała. Przecież wystarczyłoby fałszywe uderzenie narzędzia, a cały trud poszedłby na marne, starczyłoby osunięcie się dłoni, a rysa zniekształciłaby przedstawienie. Ile godzin, ile chwil trzeba było poświęcić, by osiągnąć taki efekt, a nade wszystko jak trzeba było być utalentowanym, jaką posiadać wyobraźnię i jak wprawnie odrzucać zbędne cząstki materii. Ludzie Zachodu zachwycają się rzeźbami Michała Anioła, Berniniego, Donatella, a częstokroć nie zdają sobie sprawy z tego, że mniej więcej w tym samym czasie w odległej Azji żyli i tworzyli równie zdolni artyści. Ich nazwiska i imiona najczęściej przepadły w mrokach przeszłości, ale dzieła pozostały i przetrwały próbę czasu. Stoję jak zaczarowany i nie mogę oderwać oczy od tych płaskorzeźb, podchodzę i dotykam ich delikatnie, wyczuwam gładkość kwiatów i sylwetek ludzkich, smukłość ornamentów florystycznych i dendrologicznych. I znowu myślę o tych, którzy przez tę bramę przez wieki przechodzili lub zatrzymywali się przy niej i podziwiali kunszt chińskich snycerzy. Ach jakimż wspaniałym przedsięwzięciem byłoby napisanie powieści o takim chińskim rzeźbiarzu sprzed setek lat, a przy okazji ukazanie zaistnienia, rozkwitu i upadku dynastii Ming. Ta brama musiała być świadkiem wielu ważnych wydarzeń, walk, egzekucji i ceremonii z udziałem władców, a nade wszystko trwała w tym miejscu, gdy pojawiali się i znikali prości ludzie. Czytam w wyobraźni pierwsze strony takiej nieistniejącej powieści, zaczynającej się od opisu płaskorzeźb i kamiennej bramy, a potem meandrycznie, jak wielkie chińskie rzeki, podążającej od miejsca do miejsca, od wątku do wątku i od zdarzenia do zdarzenia. Ludzie siedzą tutaj całymi grupami i ani im w głowie podziwianie płaskorzeźb, o ileż ciekawsi są dla nich ci dziwaczni przybysze z Europy.

2

Chodzę po Dan ger i przyglądam się orientalnej rzeczywistości, w której wszystko ma swoją wartość i stanowi ogromny przekaz na temat przeszłości i wielkości Państwa Środka. To było dogodne miejsce do obrony, a także ośrodek, z którego kierowano pracami nad wznoszeniem Wielkiego Muru, skąd kierowano oddziały do walki ze stale pojawiającymi się Mongołami, a wreszcie punkt, gdzie zbiegały się drogi artystów i pisarzy, muzyków i wojskowych. Także religia rozwijała się tutaj żywiołowo i szybko miejsce to stało się ważne dla buddyzmu tybetańskiego, ale też, pojawiły się liczne świątynie konfucjańskie, taoistyczne, a nawet islamskie. Staję przed monumentalnym pomnikiem Konfucjusza i jest to chyba najpiękniejsze przedstawienie tego człowieka, jakie kiedykolwiek widziałem. Trochę jestem zaskoczony mnogością religii i hołdów składanych tutaj różnym figurkom i wyobrażeniom i widzę, że ludzie ci traktują bardzo poważnie zapalanie kadzideł, składanie ofiar pieniężnych, modlenie się, obracanie młynków i powolne wypowiadanie mantr. Tak było od wieków i tak jest teraz, chociaż może zmieniło się trochę nastawienie Chińczyków do dawnych bóstw. Dopuszczają oni teraz swobodną wymianę, przechodzenie z jednej świątyni do innej, z jednego kręgu religijnego do drugiego. W cieniu licznych pagód stale powstawały warsztaty rzemieślnicze i szybko Huangyuan zasłynęło z produkcji lamp, fajerwerków, regionalnych haftów, tybetańskich wysokich butów, miniaturowych drzewek, biżuterii i różnorakich ozdób. W jednym z teatrów jestem świadkiem specjalnego przedstawienia dla turystów – kilku aktorów odtwarza stosunki panujące na dworze cesarza i moment wydania wyroku na jakiegoś nieuczciwego urzędnika. Wyobrażam sobie ile istnień ludzkich przewinęło się tutaj, ilu Chińczyków i Chinek urodziło się pośród tych przestrzeni, dorastało, a potem popadało w starość i w końcu umierało. Zaświadczają o tym nagrobki na pobliskich górach – to charakterystyczny sposób pochówku w tej części ogromnego kraju. Idę wraz z moją grupą do stylowo urządzonej restauracji, gdzie czeka na nas posiłek, tym razem mający wiele elementów dobrze mi znanych, a więc ziemniaków, fasoli, licznych warzyw, są też dziwnie wyglądające mięsa, jak zwykle wiele pierożków, przyrządzanych na parze, jakieś lokalne wina, sporo wódki ryżowej i soków owocowych.

4

Po sutym objedzie, na jednym z większych podwórek, otoczonym ze wszystkich stron malowniczymi budynkami, ze szpiczastymi dachami i tysiącami ozdób, zaczyna się wieczorne czytanie poezji. Z boku rozlokowała się niewielka orkiestra, grająca na tradycyjnych instrumentach chińskich, jest też młodzieńcza para, prowadząca spotkanie i wielka rzesza publiczności. Wywołany na scenę, wychodzę i czytam kilka wierszy po angielsku. Muzycy wyczuwają rytm moich prezentacji i pobrzękują na pippach i èrhú, uderzają leciutko w membrany bębenków. Po prezentacji staję na boku i myślę o moim pobycie w tym miejscu. Czy kiedykolwiek mogłem o tym marzyć, czy miałem zapisane w mojej księdze życia, że kiedyś stanę pośrodku starożytnego miasta Dan Ger i będę czytał tam moje wiersze. Nie wiadomo dlaczego przypomniał mi się w tym momencie mój ulubiony fragment z Dialogów Konfucjusza:  Szaty człowieka szlachetnego nie są przyozdobione purpurą i czerwienią, podobnie jak szaty codzienne. W czasie upałów nosi on lnianą szatę bez podszewki, zakładając inną szatę, gdy wychodzi z domu. Pod czarną szatę zakłada czarną skórę jagnięcą, pod nie barwioną szatę – skórę młodego jelenia, pod żółtą szatę skórę lisią. Czyżby chiński myśliciel, którego duch stale żyje w tym miejscu, chciał mi coś przekazać, na coś zwrócić uwagę? Rzeczywiście, myślę o wielu moich drogach i o różnych moich skórach, o jakże odmiennych obliczach i wreszcie o punktach dojścia, o tym miejscu i o ludziach, których tutaj spotkałem. Moje wiersze o kamieniach z Central Parku, o Matce Teresie z Kalkuty i o zmienności, przemijalności kultur, wywarły duże wrażenie na wielu poetach i po chwili podchodzili by coś skomentować, zadać jakieś pytanie. Oczywiście było też kilka innych prezentacji autorskich i z przyjemnością słuchałem wierszy poety z Belgii, z Meksyku, z Dahomeju i Kanady. Gdy zapadł wieczór Chińczycy i goście wymieszali się, pojawiło się też sporo dzieci, które podchodziły małymi grupkami i przyglądały się ludziom z daleka. Każdy z tych ludzi ma swoją historię, każdy gdzieś się urodził, miał jakichś rodziców i dorastał pośród odmiennych przestrzeni – każdy wreszcie przejdzie szlak swojej egzystencji i odejdzie na zawsze. Patrzę na to mrowie twarzy, przyglądam się najbliższym osobom i uczę się życia, by zrozumieć przemijanie i śmierć. Konfucjusz mówi: Nie wiedząc nic o życiu, jak można wiedzieć coś o śmierci? Takie myśli nachodzą mnie nie bez powodu, właśnie poeta z Maroka przeczytał niezwykły wiersz o umieraniu i zaległa grobowa cisza. A potem pojawiły się gromkie oklaski… Prawie go nie dostrzegałem w tłumie poetów, nie zamieniłem z nim ani jednego słowa i nagle – wiersz na miarę największej poezji światowej. Znowu brzmią we mnie słowa chińskiego świętego: Ten człowiek rzadko się odzywa, ale zawsze mówi słusznie. Tak, muszę nawiązać bliższy kontakt z tym człowiekiem, wszak myśliciel też powiedział: Działaj wedle tego, co usłyszysz.

* * *

Dzień zaczął się mgliście, ale teraz słońce przenika przez mleczną zupę i pojawiły się niezwykłe efekty świetlne. Zapowiada się słoneczny ranek i popołudnie – mam dzisiaj w planie kilka spraw, a o 14.00 z wypiekami na twarzy zasiądę do oglądania wyścigu Formuły 1 w Singapurze. Teraz jednak wychodzę na balkon i cieszę się rześkością tej chwili, kontempluję wielkie rozświetlenie, to jakby nagłe rozsunięcie kotar nieba. Mógłbym pojechać gdzieś za miasto, fotografować i podglądać przyrodę, ale coś trzyma mnie przy komputerze i każe kończyć zaczęte prace literackie i naukowe. Rodzina jedzie na drugi koniec miasta, więc będę miał też czas na spokojną lekturę, a czytam właśnie Miasto ślepców José Saramago. To prezent od wyjątkowego człowieka, który ma w sobie tyle dobra, ciepła i subtelności, a przy tym jest fajnym kumplem. Jeśli ten dzień zakończy się kilkoma wydrukami ukończonych tekstów, to będę bardzo szczęśliwy. No i Kubicy żeby się udał wyścig… Let’s roll…

BON VIVANT

Dzisiaj jest piękny, słoneczny dzień i z przyjemnością wyszedłem z domu do sklepu. Celowo wybrałem długą trasę okrężną, tak by zrobić kilka kilometrów po chodnikach osiedlowych. To słońce przypomniało mi wakacje w Turcji – właśnie we wrześniu 2003 roku, byliśmy tam z rodziną, cieszyliśmy się słońcem, widokami i możliwością wylegiwania się na brzegu i kąpieli w ciepłym Morzu Śródziemnym. Choć promienie rozświetlają wszystko, czuje się już chłód ciągnący od ziemi i radykalnie zmieniły się draperie chmur. Mniej jest przestrzeni błękitu, a więcej cumulusów i innego rodzaju chmur, sporo granatu i rozmytych odcieni szarości. Szedłem i rozmyślałem o moim dzienniku internetowym, a to za sprawą jednego warszawskiego kapusia, o którym było ostatnio głośno w środowisku literackim. Manewrując faktami – jak w jego dawnych chwalebnych czasach – wyciągnął z mojej relacji o wędrówce do Koronowa napomknienie, że wszedłem do przydrożnego baru i uczynił z tego zasadę, którą się kieruję. Napisał tak: Czytam z perwersyjnym uwielbieniem pewien blog, którego autor jest w nim tak uduchowiony, subtelny, dobry, mądry, światowy, oczytany, że gdybym go nie znał, to też bym nie wierzył, że taki jest naprawdę. Ach, jaki on esteta, ach, jaki on wrażliwiec, ach, jaki bon vivant. On nawet nie wchodzi do restauracji, żeby zjeść obiad, tylko wkracza do przydrożnej oberży, by zaspokoić głód czymś prostym i lekkim. No, ładne? Znam doskonale te jego gadki, w których od wielu lat pojawiają się te same określenia, a szczególnie ulubione to: bon vivant. Cóż powiedzieć człowiekowi, który wybrał najgłupszą z możliwych drogę po ujawnieniu jego haniebnej przeszłości i po teatralnym (Jam był Jackiem Soplicą…) przyznaniu się do win. Zamiast się wyciszyć, odsunąć na bok, spróbować zrelatywizować to, co nawyrabiał, dalej korzysta z kolesiowego wylansowania, jeździ na jakieś imprezki, chce się jawić jako literacki… bon vivant. Po jednym z takich wyjazdów, gdy nasłuchał się o mnie kolejnych fanaberii, postanowił leciutko kopnąć mnie w zadek. Tak znienacka, ale też ostrożnie, no bo wiadomo jaki to ze mnie człowiek i wiadomo jaki jestem nieobliczalny. On mnie zna dobrze, co podkreśla i nie pasuje mu mój dziennik do mitu, który też w pewnym momencie żwawo współkreował. Czy jestem uduchowiony?  No, chyba nie specjalnie, raczej te sfery są u mnie w normie, choć bywało, że pisywałem różne teksty religijne, bywałem w orbicie działań Kościoła. W tej mierze wiele się zmieniło i nie mam zamiaru udowadniać komukolwiek, że jest inaczej. Czy jestem subtelny? W miarę tak, choć potrafię też być bardzo zdecydowany, walący prawdę prosto z mostu, występujący do sądów w przypadku pomówień i oszustw, bijący w dziób bandytę itd. Czy jestem dobry? Staram się być, bo to najpiękniejsze, co się może człowiekowi przydarzyć, ale przecież bywało różnie i mam w swojej przeszłości parę takich zdarzeń, o których wolałbym zapomnieć. Jak każdy chyba, na szczęście na nikogo nigdy nie donosiłem, nie bawiłem się w pisanie oszczerczych listów, jawnych lub pod pseudonimem, no i jeszcze paru rzeczy nie robiłem. Czy jestem światowy – na pewno bardziej od naszego kpiarza, bo wiele moich książek ukazało się za granicą, bywałem tu i tam, a chyba nie ma nic złego w relacjonowaniu kolejnych podróży. To w czasach PRL-u były one zarezerwowane dla kapusiów, którzy wysyłani byli na różne targi, zjazdy, zloty i w ten sposób zyskiwali otrzaskanie, obycie w świecie, a nawet mogli zaprzyjaźnić się z autorem ruskiego hymnu. Ja podróżuję dzięki twórczości literackiej i pracy naukowej i nie przestanę o tym pisać, bo jest to jeden z rodzajów utrwalenia tego, co się przeżyło. Czy jestem oczytany – o tutaj nasz bon vivant ma rację, pochłaniam lektury, czytam każdego dnia, a ostatnio to oczytanie wzmaga jeszcze znacznie Internet. Rozumiem, że naszą peerelowską instancję krytyczną drażni skala moich zainteresowań, wszak z upodobaniem, przez wiele lat lansował tezę, że byłem tym i owym. Czy jestem estetą? Tak, lubię porządek i mam go zarówno w moich papierach, jak i w życiu, choć różnie z tym bywało, zapewne osiągnąłem teraz w wielu aspektach życia stan „estetyczny”. Czy jestem wrażliwy? Tak, bywam i bywałem, ale czy jestem „wrażliwcem”, no chyba nie, raczej człowiekiem starającym się interaktywnie wchodzić  w naszą rzeczywistość. No i ostatnia sprawa, osławiony bon vivant, to prymitywne, mające sugerować znajomość francuszczyzny, określenie z repertuaru naszego napastnika, którego używa zawsze jak wytrycha w chwilach, gdy nie ma o czym gadać. Według słownika języka polskiego Edwarda Polańskiego, to człowiek beztrosko używający życia, umiejący i lubiący się bawić – tutaj częściowo tylko mogę się zgodzić, bo przecież ktoś, kto wierzy w beztroskie życie jest idiotą… Każdy z nas ma jakieś problemy egzystencjalne, każdy do czegoś dąży i najczęściej tego nie osiąga. Tak, umiem się bawić, przede wszystkim w przyjacielskim gronie, nasz kolega czasem uczestniczył w tych zabawach i nie przeszkadzało mu, że lądowaliśmy w przydrożnej oberży. Teraz mu przeszkadza, że w moim dzienniku piszę o tym, że podczas długiej, pieszej wędrówki zachodzę, tak jak kierowcy TIR-ów zajeżdżają, do pierwszego z brzegu punktu gastronomicznego. Pal sześć ten bełkot bon vivanta, jeśli podjąłem ten temat, to tylko dlatego, że jestem pełen podziwu dla jego „lewicowych” przekonań i podlizywania się kolejnym mediom, gdzie może dadzą mu pracę. Tym tłumaczy ogromny, haniebny okres w życiu, gdy biegał na różne spotkania, gdy wsadzany był do wielu środowisk, a potem płodził swoje „opinie”. I kasował… i kasował… bon vivant

BARDOTKA

27695227

To niewiarygodne, ale za dwa dni Brigitte Bardot skończy siedemdziesiąt pięć lat. W czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości była niezaprzeczalną gwiazdą. Wielu moich kolegów fascynowało się nią, a i ja uważałem ją za najpiękniejszą istotę na ziemi. W tamtych czasach modne było umieszczanie wizerunków artystów na niewielkich lusterkach, które nosiło się w kieszeni, wraz z grzebieniem, scyzorykiem i jakimiś drobnymi pieniędzmi. Też miałem takie zwierciadełko i spośród wielu możliwości, wybrałem oczywiście przedstawienie częściowo obnażonej Bardotki. Potem moja pierwsza dziewczyna była o nią zazdrosna i niby przypadkowo, zbiła to szkiełko. Pamiętam też niektóre filmy, w których grała i jej piosenki, ale najbardziej utkwiły w mojej świadomości jej fotografie z różnych kolorowych i czarno-białych gazet. Niektóre z nich wycinałem i umieszczałem w moim prywatnym strap-booku, obok słynnych sportowców, innych aktorów i wielkich postaci kultury masowej. Czasem uwodzicielska Francuska pojawiała się w snach, często w erotycznych marzeniach, innym razem w relacjach kolegów lub koleżanek. Pamiętam, jak siadaliśmy na ławce, przed blokiem i pojawiał się temat: najpiękniejsze kobiety. Nie wszyscy chcieliby stworzyć parę z Brigitte, byli wszakże wielbiciele Sofii Loren, Jane Fondy (ach ta Barbarella), Elizabeth Taylor, Claudii Cardinale. Dziewczyny fascynowały się z kolei Rogerem Moore’m, Marlonem Brando, Michaelem Londonem, Seanem Connery’m. Podczas takich spotkań pojawiały się zawsze zachwyty znad śliczną Bardotką – podkreślano jakie ma zgrabne nogi i tyłeczek, jak pięknie układają się jej długie włosy, a najwięcej kontrowersji budziły jej piersi, o których jedni mówili, że są za małe, a inni twierdzili, że są w sam raz… Dzisiaj, gdy przeglądam jej fotografie w Internecie, zauważam, że rzeczywiście jej uroda była zjawiskowa, choć może źle eksponowana. Zbyt tandetne było to też jej lekkie uchylanie ust i prezentowanie zębów, ale przecież chodziło o wylansowanie wampa, który działać miał na wyobraźnię mężczyzn. To oni przede wszystkim wypełniali widownie kin i szukali w swoim otoczeniu kobiet podobnych do niej, słodkiej dziewczyny z sąsiedztwa, a zarazem lubieżnej kochanki. Zresztą dziewczyny z tamtych lat też wzorowały się na Francuzce, nosiły tak samo stylizowane, długie włosy, bananowe suknie, często też podobnie upinały włosy w fantazyjne koki. Niestety, nieszczęściem takich urodziwych kobiet jest starzenie się i stopniowa deformacja tego, co uważano za ideał. O ile Marylin Monroe na zawsze pozostanie młoda, o tyle Bardotka dożyła starości i zmieniła się jak wszyscy ludzie, przekraczający stopniowo kolejne bariery wiekowe. Nigdy nie będziemy wiedzieli jak wyglądałaby Marylin, gdyby dożyła siedemdziesięciu pięciu lat, trudno też powiedzieć jak traktowano by Bardot, gdyby nagle odeszła w czasach młodości i największego rozkwitu jej urody. Będą zapewne też i tacy, którzy powiedzą, że i dzisiaj jest to piękna kobieta, a jej twarz jest dla nich bardziej interesująca teraz, niż dawniej, gdy za długo stylizowano ją na cukierkową nastolatkę. Trudno rozstrzygać tego rodzaju kwestie, gdy można porównać fotografie, gdy mamy zapisy filmowe i widzimy, co starość zrobiła z dziewczęciem z filmu I bóg stworzył kobietę (1956) i jak potraktowała niegdysiejszy symbol piękna, seksu i młodości. Dla mnie wszakże osoba ta pozostanie na zawsze jasnym światłem lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych, a potem jakże zdeterminowaną obrończynią praw zwierząt. Wszyscy podlegamy prawom starzenia i degradacji i nawet najpiękniejsze istoty zmieniają się wraz z wiekiem, tracą dawny powag i czar. Szkoda, że młodość jest tak nierozsądna i nie wie, że z każdą chwilą coś traci, z każdym dniem z czymś się żegna bezpowrotnie. Moja młodość nie była mniej nieświadoma od młodości najpiękniejszej kobiety świata…

WIELKOŚCI KOSMICZNE

 

SPACE-HUBBLE IMAGE

Kupiłem kolejny tom Biblioteki Filozofów – tym razem jest to dzieło Sekstusa Empiryka, greckiego myśliciela, który pozostawił ogromny dorobek, ale niestety nie spisał swojego życiorysu. Dlatego możemy tylko umownie przyjąć, że żył on w jakimś okresie pomiędzy setnym rokiem naszej ery, a trzecim stuleciem tejże ery. Jego znane powszechnie dzieło pt. Przeciw uczonym zawiera obszerny rozdział Przeciw astrologom, który szczególnie mnie zainteresował, a jego lektura zbiegła się z opublikowaniem przez NASA nowych zdjęć z naprawionego i od nowa ustawionego teleskopu kosmicznego. Empiryk badał poglądy Chaldejczyków na temat astronomii i rozprawiał się z nimi bezceremonialnie. Nie zgadzał się, że gwiazdy są pomyślne lub złowrogie. Dobry miał być Jowisz i Wenus (traktowane przez nich  jak gwiazdy), a złe Saturn, Mars i Merkury. Wiele tutaj analiz znaków zodiaku i wpływu układu gwiazd na ludzkie życie, a sporo zarazem ostrej krytyki zbyt łatwego przypisywania ludzkim losom przemian zachodzących na niebie. Dzisiaj, gdy patrzymy na zjawiskowe fotografie mgławic gwiezdnych i skupisk galaktycznych, czytamy teksty starożytnych myślicieli jak fantastykę naukową. Wiele udało się przewidzieć, wiele ówcześni uczeni przeczuli, ale też nie mogli zdawać sobie sprawy, z jakimi ogromami, ma ludzkość do czynienia. Przy rzeszach szalejących w Internecie sprzedawców fotografii i autorów, domagających się zapłaty za jakieś udane zdjęcie, jakże chwalebne jest bezpłatne publikowanie  przez NASA tych niezwykłych widoków – w końcu jest to własność całej ludzkości, tak jak starożytna sztuka, jak odkrywane w piachu świątynie i rzeźby, wreszcie jak pradawne skarby, których miejsce jest w muzeum. Widoki gwiazd, galaktyk, planet i mgławic powinny mieć swoje miejsce w naszej świadomości i poszerzać ją o wielkości kosmiczne.

APTOPIX Hubble Photos

GRZYBEK

Ten przepis poznałem dzięki mojemu ojcu, który z kolei przejął go od kolegi Cygana, z którym kiedyś  jeździł autokarem na zmiany. Długie podróże po Polsce i konieczność pozostawania na noc w obcym mieście, powodowały, że trzeba było coś przyrządzić do jedzenia. W latach pięćdziesiątych sieć restauracji, stołówek i barów nie była tak rozwinięta, więc koledzy sami coś sobie przygotowywali. Wtedy ów sympatyczny Cygan nauczył go robić grzybka. Potrzebne do tego jest pięć jaj, ćwierć kilograma boczku wędzonego, mąka, woda, mleko, sól i pieprz. Pięć jaj rozbijamy i zawartość wlewamy do naczynia miksującego. Dodajemy szklankę wody, pół szklanki mleka, pół szklanki mąki wrocławskiej, pół łyżeczki soli, szczyptę pieprzu. Można też dodać dwa ząbki czosnku i dwa plasterki żółtego sera. Wszystko razem miksujemy kilka minut, tak by elementy zmieszały się i rozdrobniły – w efekcie powinien powstać gęsty płyn, przypominający ów naleśnikowy. Następnie przypiekamy na patelni dziesięć cienkich pasków boczku wędzonego, tak by ich nie przypalić – najlepiej robić to na małym ogniu, z odrobiną oleju rzepakowego, często przewracając poszczególne skwarki.  Gdy wytopi się tłuszcz, wlewamy zawartość naczynia miksera i rozmieszczamy w tym płynie równomiernie skwarki, które mogły porozsuwać się na boki. Smażymy na pełnym gazie, ruszając patelnią rytmicznie i jeśli wszystko zostało zrobione dobrze, boki placka powinny się lekko podwijać, a całość zyskiwać kształt kapelusza kani. Sprawnym ruchem podrzucamy danie do góry i zmieniamy stronę opiekania – po kilku minutach ta cygańska pizza będzie gotowa do podania. To jest ogromna bomba kaloryczna, ale też danie które zaspokoi każdy głód. Serwując grzybka, można na wierzchu posypać go tartym serem i zmieloną szynką, odrobiną oregano lub pokryć cienka warstwą keczupu. Ktoś mówił o odchudzaniu…?

NAD WISŁĄ

Vistula-1

Wczoraj, podążając ku wałom przeciwpowodziowym na Wiśle, podglądałem pierwsze oznaki jesieni. To jakby druga przestrzeń naturalna, z którą najczęściej mam do czynienia, po bezpowrotnym opuszczeniu zachodniej części miasta. Wcześniej dobrze spenetrowałem lasy i dzielnice wokół osiedla Błonie, a teraz – mieszkając już blisko dwadzieścia lat w Fordonie – sporo wiem o obszarach przylegających do Wisły i o okolicznych miejscowościach. Częste wycieczki rowerowe i piesze spowodowały, że mapa tych terenów, różne dojazdy, skróty, przeskoki, znalazły się w mojej głowie i poruszam się tutaj z taka samą łatwością, jak wcześniej w moich młodzieńczych rewirach. Ruszyłem zatem przez osiedle i szybko znalazłem się przy dużej kępie krzewów i drzew, pośród których pozostały jeszcze szczątki poniemieckiego, ewangelickiego cmentarzyka. Ludzie Ci mieszkali tutaj pod koniec dziewiętnastego wieku i na zawsze połączyli się z tą ziemią – wierzyli zapewne w nieśmiertelną Rzeszę, która raz zdobywa nowe tereny i nigdy ich nie oddaje. Przemiany historyczne i zawirowania wojenne spowodowały jednak, że odeszli w innym landzie i w innym kraju teraz niszczeją ich nagrobki. Mijam to miejsce i kieruję się ku, widocznym w dali, wałom wiślanym. Po drodze przyglądam się chmurom, które pięknie rozbudowują się nad horyzontem. Wiele pośród nich zmian walorowych i kolorystycznych niespodzianek – granatowe płaszczyzny i podświetlone przez słońce białe czapy cumulusów, łagodne przejścia od bieli do błękitu paryskiego i niezwykłe oka tropikalnej niebieskości. Przypomina mi się wiersz Norwida pt. W Weronie: Nad Kapulettich i Montekich domem,/ Spłakane deszczem, poruszone gromem,/ Łagodne oko błękitu – – Słyszę w sobie, jak tekst ten śpiewa Wanda Warska, a jednocześnie myślę o malarstwie abstrakcyjnym, które w wielu przypadkach wzięło się z fascynacji fakturami ziemskimi. Tyle ich wokół nas, tyle pikseli, tyle szczegółów, tyle niezwykłych konfiguracji: chmury i operacje świetlne na niebie, grudy ziemi i kamienie, chropowatość kory drzew i odrapanych murów, a do tego wielkie przestrzeni morskie, pustynne, górskie, gładzie lodowe i śnieżne pustkowia. Nauczyłem się dostrzegać piękno także pośród naszych, swojskich krajobrazów i czasem zatrzymuję się dłużej w miejscu, które wielu minęłoby szybko i bezpowrotnie.

Vistula-2

Właśnie doszedłem do rzędu płaczących wierzb, ograniczających część wielkiego, zaoranego pola. Fotografuję korę i różne dziuple, złamane gałęzie, szczątki zmurszałych konarów –wiele tu pozostałości po jakichś większych wiatrach, ulewach i lokalnych huraganach. Ten świat i tę rzeczywistość dendrologiczną znają dobrze wrony i gawrony, kawki i sójki, zatrzymujące się na tych drzewach błotniaki, myszołowy, a nawet i bieliki, które czasami zobaczyć można nad Wisłą. Dochodząc do wierzb spłoszyłem spore stado szpaków, które wzniosło się w górę, załopotało w powietrzu jak wielka czarna flaga i poleciało na drugi skraj pola, tym razem ku wyniosłym topolom i brzozom. W miejscu, gdzie przystanąłem, jest też sporo krzaków czarnego bzu i trochę wysokich chwastów, ale najciekawsze są te powyginane, zdeformowane i często dziwaczne drzewa. Robię wiele zdjęć, zbliżeń kory i niebieskawych, a czasem brązowych lub szarych porostów, pośród których zauważam różne, przemykające szybko lub zatrzymujące się, owady. Słońce raz wychodzi i oświetla grube pnie, a innym razem chowa się za chmurami, co powoduje, że wszystko wokół matowieje, zmienia się w przestrzeń ponurą, smutną, pełną wieloznaczności. Myślę o ostatnich wydarzeniach w moim życiu, o tej niezwykłej sytuacji, gdy przekroczyłem pięćdziesiąty rok życia i stałem się sam dla siebie zagadką. Przecież dopiero co pisano o mnie jako o młodym poecie, dopiero co kończyłem szkoły i studia, ożeniłem się, jakby ledwie wczoraj urodziły się moje dzieci, jakby przed chwilą byłem ratownikiem wodnym, stałem na brzegu Bałtyku i patrzyłem na czerwoną kulę słoneczną, spływającą powoli za horyzont. A tu te pięćdziesiąt jeden lat, nie wiadomo skąd i dlaczego, ciąg zdarzeń i twarzy, wiele zła i dobra, chwile bólu i radości, momenty chwalebne i mroczne – wszystko razem jak film o mnie i o kimś innym. Patrzyłem na korę wierzb, fotografowałem co ciekawsze miejsca i w myślach stawałem twarzą w twarz z moimi przyjaciółmi i wrogami – tych ostatnich nigdy nie szukałem, nie wychodziłem im naprzeciw. Niestety spotkałem kiedyś na swojej drodze człowieka, który uruchomił wielką machinę plotek i pomówień i stworzył w kilku środowiskach mój wypaczony portret. Będę sukcesywnie spłacał teraz moje długi, choć stale biję się z myślami i pytam, czy warto? Stracę sporo czasu, ale trzeba jednak mówić o patologiach, chorobach, o ludziach, którzy stają na naszym szlaku i próbują sprowadzić nas na manowce. W świecie ludzkim trudno cokolwiek osiągnąć, a gdy zgromadzi się jakiś dorobek, gdy nazwisko zacznie się upowszechniać, pojawiają się natychmiast cienie różnych zawistników, kłamców i konfabulantów, komentatorów i arbitrów, a wreszcie i biednych, żałosnych głupców, dewiantów, duchowych karłów. Tak jak w tym ciągu wierzb płaczących, jedne są kształtne, zachwycające i przywodzące na myśl muzykę Chopina, a inne połamane, wynaturzone, przygniecione starością i nieustannymi atakami natury.

Vistula-3

Idę dalej, ku niewielkiemu stawowi, porośniętemu trzciną, z brązowymi baziami, wyraźnie rysującymi się pośród ciemnej zieleni. Podchodzę wolno, bo kilka razy widywałem w tym miejscu czaple siwe – teraz jednak nie ma tych ptaków, a jedynie wiatr hula coraz silniej pośród krzewów czarnego bzu i dzikiego chmielu. Jakiś piwowar, eksperymentujący z napojami własnej roboty, zebrałby tutaj wiele szyszek i zrobiłby z nich smakowite piwo. Słońce znowu daje o sobie znać i oświetla splątaną roślinność, kładzie refleksy na czarnej wodzie i na gałązkach niewielkich drzew. Można by tutaj ukryć się w jakimś szałasie i czekać z teleobiektywem na przylatujące ptaki, ale skąd wziąć na to czas. Tyle razy obiecywałem sobie, że pojadę na jakieś rozlewiska, choćby na pobliskie stawy w podbydgoskim Ślesinie, gdzie zatrzymuje się wiele gatunków przelotnych. Niestety, jak dotąd, nie udało mi się zrealizować tych zamierzeń, korzystam zatem z tego, że jestem teraz skryty w zaroślach i prawie mnie nie widać. Nic się jednak nie dzieje, żadne ciekawe skrzydlate stworzenia nie nadlatują, a tylko wysoko na niebie widzę kawki i gawrony, zmagające się z porywami wiatru. Wystawiam twarz do słońca i przez chwilę czuję jego ożywcze ciepło, dolatuje też do mnie intensywny zapach chmielu. Jego szyszki bujają się lekko i rozsiewają delikatny aromat, tyle tutaj elementów barwnych, tyle nagłych złamań barw, delikatnych i gwałtownych przejść od zieleni do żółcienia, od brązu do czerwieni i od szarości do czerni. Przypomina mi się wiele zdarzeń, a przez moje myśli przemykają zapamiętane obrazy, twarze ludzi i miejsca, gdzie bywałem. Sporo już wiem o upływie czasu, a patrząc na mądre umieranie natury, myślę o tym, że zaakceptuje i moje odchodzenie z tego świata. Śmierć jest wszechobecna i nic nie zdoła jej powstrzymać – stoję w ukryciu i widzę wiele jej przejawów w naturze, sporo szczątków roślin, chitynowe pancerze chrząszczy, martwą żabę i muchy, komary, jętki, w sieci pająków. Jakich ekwilibrystycznych sztuczek dokonuje natura, by przez chwilę utrzymać świadomość zwierzęcia i człowieka, ileż musiała wykształcić narządów i umiejętności, iloma ścieżkami podążać przez miliony lat, przez zawsze trudne i rodzące opór dzieje. Ileż organów potrzebujemy, by w naszych głowach zrodziła się myśl, ile musimy jeść pokarmów, jakże łakniemy nieustającego dopływu tlenu do krwi i ile płynów musimy w siebie wlewać. Dopiero wtedy można wyjść poza miasto, stanąć nad stawem i cieszyć się otaczającą naturą, być jednym z organizmów, podążających do rozpadu, a czasem tylko kontemplujących nieustającą metamorfozę.

Vistula-4

Dochodzę do wału przeciwpowodziowego i minąwszy go, schodzę do tafli Wisły. Płynie leniwie i tylko przy korektorach kamiennych, wchodzących w toń, tworzą się niewielkie zawirowania. Staję na jednym z nich i widzę, że woda jest bardzo brudna i zanieczyszcza czernią i rdzą brzegi. Wiele lat jeszcze będzie trzeba czekać by największa polska rzeka oczyściła się i przestała wsączać do Bałtyku tyle brudu. Powoli aglomeracje miejskie zaczynają budować wielkie oczyszczalnie i bagrować rzeki, czyli wydobywać z nich setki ton osadów i śmieci. Tak będzie z bydgoską Brdą, w której w górnych partiach woda jest krystalicznie czysta, a dopiero miasto ją okropnie zanieczyszcza. Pamiętam wiele wypraw nad tę rzekę, kąpiele w lodowatej, przejrzystej toni i… nieroztropne skakanie do niej „na główkę”, z wysokich drzew, z desek przybitych bardzo wysoko. Na szczęście rzeka bywała w takich miejscach bardzo głęboka, a i wiedza na temat zachowania się po wejściu ciała do wody, też była duża i nakazywała szybko zgiąć ręce i spowodować błyskawiczne wypłynięcie. Widywałem wtedy w tej czystej Brdzie ogromne klenie i pstrągi, a ulubioną zabawą w wodzie było puszczanie się delfinem z rwącym prądem i szybkie pokonywanie wielkich odległości. Teraz – stojąc nad Wisłą – widzę jednego wędkarza, który siedzi na brzegu, jakieś sto metrów ode mnie i próbuje coś złowić w tym ścieku. Ileż wielkich miast minęła wielka rzeka, zanim dotarła poza Bydgoszcz i ile te aglomeracje wlały w nią nieczystości. Normy unijne są surowe, Unia nie żałuje też pieniędzy na oczyszczanie środowiska, więc możemy się spodziewać, że po latach także ta wstęga wodna będzie jak kryształ. Na razie przejmujący smutek bije z szarych brzegów i dopiero jak liście pożółkną, a inne zbrązowieją lub przybiorą barwę czerwoną, płaskie nabrzeża ożywią się trochę. Na razie jest przede mną czarna toń, w której odbijają się ciemne zarysy drzew, krzewów i postrzępione kłęby chmur. Panta rei… Wszystko zmierza ku jakiemuś celowi, wszystko ma swój kres i wszystko odchodzi bezpowrotnie, jak ten namokły, przepływający właśnie konar, który tylko na chwilę pojawia się w mojej świadomości, a zaraz oddala się, ledwie majaczy w dali i szybko znika. I tutaj także widać wiele symptomów jesieni, sporo roślinności uschło, powoli zmienia się barwa liści, na których pojawia coraz więcej plam i nalotów. Nocą temperatura spada już prawie do zera i byty najdelikatniejsze natychmiast to odczuły, niewiele jest much, rzadko widzi się bąka lub pszczołę, na pozostałych jeszcze kwiatach. Podnoszę głowę ku górze i widzę duże klucze dzikich gęsi, przesuwających się po niebie i szybko znikających w dali. Niewyraźne odbicie lecących ptaków majaczy w czarnej toni… Panta rei

JESIEŃ

Jesien-1

Nadeszła nieubłaganie, choć od wielu dni można się jej było spodziewać – pani Jesień przejęła znowu panowanie nad światem. Poszedłem za miasto popatrzeć, jakie są jej symptomy i zaraz zostałem „przewiany” przez silny wiatr. Niskie, rozbudowane chmury pojawiły się nad horyzontem, napłynęły nocne chłody i liście szybko zaczęły zmieniać barwy. Czarny bez ma już dojrzałe owoce, a obok jego czarnych kuleczek bujają się lekko, zielone i brązowiejące, szyszki chmielu. Na korze drzew pojawiły się nowe ornamenty nalotów i porostów, odłamane gałązki i większe konary leżą na ziemi. Dzikie wino, na płotach ogrodów i działek, przybrało czerwoną barwę, a pomiędzy pięciolistnymi wykwitami, wyraźnie rysują się fioletowe jagody. Zimą będzie w nich baraszkować wiele ptaków, a szczególnie jemiołuszki upodobają sobie te smakowite kąski. Na razie widzę kilka barwnych szczygłów, przeskakujących z gałązki na gałązkę, dość już sporego, ogrodowego modrzewia. Ich czerwone łebki są ruchliwe jak plamki światła karabinu z celownikiem laserowym. Tylko kto tutaj strzela, kto próbuje uchwycić je w kadrze – ano ja, gdy staję przy płocie i ustawiam mój aparat. Szczygły są bardzo zwinne i szybko zmieniają miejsce pobytu, nie udaje mi się ich sfotografować, ruszam zatem dalej. Co jakiś czas słońce przebija się przez chmury i wtedy liście brzóz i topól wyglądają jakby przeszedł przez nie rześki monsun. Pochylając się i drgając na wietrze, ożywają dzięki promieniom i lśnią pięknie. Nad nimi, w przestrzeniach błękitu, grantu i szarości lecą już ku cieplejszym miejscom, klucze dzikich gęsi i innych wielkich ptaków migrujących. Widzę je co chwilę, jak pojawiają się i szybko znikają w dali…

Jesien-2

Dzikie wino

« Older entries

%d blogerów lubi to: