
Otrzymałem pokój hotelowy najwyższej klasy, z dużą kabiną prysznicową w łazience, panoramicznym oknem, wygodnym biurkiem, specjalnym fotelem do czytania i podziwiania widoków, a także z telewizorem plazmowym, który włącza się i wyłącza, naciskając przycisk w ścianie, nad łóżkiem. Codziennie dostarczane są świeże owoce, wody mineralne, różne rodzaje herbat, a gdybym tylko chciał, miałbym też do dyspozycji dziesięć rodzajów piw, całe ogromne menu dań i dziesiątki alkoholi z całego świata. W związku z klasą hotelu, ceny też są markowe, więc pozostaję przy tym, co określa się jako free. Biorę na przemian gorący i lodowaty prysznic, przebieram się w czyste rzeczy i elegancką, szybkobieżną windą zjeżdżam na dół. Wszędzie uśmiechnięte twarze osób z obsługi, pań w recepcji, otwieraczy drzwi i młodzieńców zajmujących się bagażem, boyów hotelowych i koordynatorów, którzy z krótkofalówkami wydają rozkazy, tak by przyjeżdżające i oddalające się samochody zostały szybko obsłużone. Do pracy podchodzi się tutaj z godnością i robi się wszystko szybko, energicznie, jakimś rodzajem niezwykłego zaangażowania. Jestem już przed hotelem i szeroką ulicą kieruje się ku widocznemu wyraźnie wielkiemu parkowi. Położony jest na niższym poziomie miejskim, nad rzeką Huang Shui (dopływ Huang He, za moich czasów szkolnych nazywanej też Huang Ho, 黄河 – Żółtej Rzeki), która także ma kolor żółtawy, z powody mułłów lessowych, niesionych wraz ze swoim biegiem. Zdaje mi się, że uczestniczę w jakimś święcie, bo w parku są dziesiątki osób, które spacerują lub bawią się z dziećmi. Jakieś dziewczynki łowią małe rybki w strumieniu i wkładają je do słoików z wodą, chłopcy przeskakują z kamienia na kamień. Wiele starszych osób siedzi na ławkach, coś sobie opowiada z żywą gestykulacją lub po prostu śpi w najlepsze. Jestem na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów nad poziomem morza i moje szybkie zbiegnięcie po schodach natychmiast spowodowało gwałtowne bicie serca i trudności z oddychaniem. Przystaję na chwile i czekam aż ta nagła burza w moim ciele się uspokoi, przypominam też sobie, co powiedziała młoda przewodniczka w autobusie, wiozącym nas z lotniska. Apelowała by nie biegać, by chodzić wolno i nie forsować się specjalnie, ona także, po przyjeździe z Pekinu na studia, miała spore kłopoty i długo się aklimatyzowała. Park z jednej strony ogranicza rzeka, a z drugiej szeroka ulica, nad nim biegną jednak też bardzo wysoko dwupasmowe estakady. W każdym miejscu widać ogromną dbałość o czystość i dopracowanie szczegółów. W strumieniu są progi wyłożone mozaiką z kolorowych kamieni, brzegi są zabezpieczone, wygodne betonowe chodniki biegną w różne strony, a drzewa zostały tak posadzone, że tworzą aleje i zacieniają cały park. Ludzi tutaj jest mnóstwo, bo przecież Xining liczy blisko sześćset tysięcy mieszkańców, a i przyjezdnych jest wielu, bo to punkt przystankowy w drodze do Lhasy, do klasztorów taoistycznych i do mistycznego jeziora Qinghai (czyt. Czinhai). Zapewne dla wielu z nich, zabieganych i z trudem utrzymujących rodziny na powierzchni życia, wyjście do parku jest jedną z ulubionych rozrywek. Przysiadam na ławce i przyglądam się ludziom, tej przesuwającej się przede mną przeplatance twarzy i gestów, urody i starości, uśmiechu i zapatrzenia w jakieś tajemne dale. Jestem też obiektem żywego i życzliwego zainteresowania, bo moja europejska twarz natychmiast jest wyodrębniana i rodzi zastanowienie. Myślę o tysiącach życiorysów, o narodzinach na Wyżynie Tybetańskiej, o latach spędzonych w cieniu dalekich szczytów, ośnieżonych i majestatycznych, już od września do maja, a czasem nawet dłużej. Wiem o tym od przewodniczki, która w autobusie, podczas godzinnej podróży, przekazała nam wiele cennych informacji. Ci ludzie mają swoje historie, a starsi byli świadkami wielkich przemian, rządów przewodniczącego Mao, Wielkiego Skoku, rewolucji kulturalnej i czego tam jeszcze, ale widzę, że zachowali pogodę, noszą ze sobą w siatkach małe składane taboreciki (moja babcia mówiła na to ryczka), przysiadają w różnych miejscach, obserwują świat i odsłaniają zęby w uśmiechu.

Widzę w dali większe zgromadzenie i słyszę dźwięki dobiegającej muzyki, więc kieruję się tam powoli i fotografuje po drodze ludzi i kwiaty, jakieś ciekawe rzeźby, buddyjskie dzwony i aleje drzew. Przystaję przy jednej większej topoli, robię zbliżenie i zachowuję w pamięci aparatu ciekawą draperię kory. Natychmiast gromadzi się wokół mnie kilka osób i patrzy, gestykuluje, coś po chińsku komentuje. Pod wielkimi estakadami jest coś w rodzaju okrągłego placu, wokół którego widzę wielorzędowy wianek ludzi. Podchodzę bliżej i dostrzegam chińską orkiestrę, złożoną ze starych mężczyzn i grającą przede wszystkim na èrhú (二胡), dwustrunowym instrumencie o skali trzech oktaw. To jakby mały bębenek z gryfem, na którym naciągnięte są struny, wydający przenikliwy, orientalnie brzmiący dźwięk. Podczas mojej wizyty będę niebawem czytał wiersze w starożytnym miasteczku, a przygrywać mi będzie orkiestra złożona z kilku osób. Po lekturze przyjrzę się chińskim instrumentom, które stworzyły mi tak wspaniały nastrój – wyodrębnię guzgeng (古箏), czyli cytrę, najpopularniejszy instrument w Państwie Środka, ale też quqin (古琴), starodawny chordofon o siedmiu strunach, liczne bębny, kotły, flety bambusowe, czasem połączone w duży zintegrowany zestaw oraz pipę (琵琶), instrument strunowy z pudłem w kształcie gruszki, pomalowany na czerwony kolor i ozdobiony smokiem lub feniksem. Z tyłu tego lutniczego dzieła sztuki dostrzegłem też namalowane kolorowe kwiaty. Takie same ozdoby miały trzy efektowne yueqiny (月琴), tradycyjne chińskie instrumenty strunowe, z pudłem w kształcie połowy kuli. Tutaj – w parku – królują èrhú i proste instrumenty perkusyjne, na których grają starsi mężczyźni, a z tyłu stoi duża grupa widzów. Rozlegają się orientalne dźwięki, a na placyku tańczą kobiety w podeszłym wieku, przyozdobione jaskrawo różowymi i zielonymi szarfami z jedwabiu, powiewające prostymi wachlarzami z tego materiału, naciągniętego na drewniany szkielet. Widać, że zarówno występujący, jak i widzowie mają wielką satysfakcję i czują się kimś ważnym, kimś kto uczestniczy w wielkim wydarzeniu. Myślałem, że to jednorazowy występ i samoistna manifestacja talentów artystycznych, ale poszedłem dalej i na wielkim placu spostrzegłem ogromny dach płócienny, pod którym odbywała się podobna prezentacja, a zbiegowisko było jeszcze większe. Ilekroć jestem w takich odległych kulturowo miejscach, czuję w sobie jakąś wielką tęsknotę, chęć zostawienia życia w Polsce i poświęcenia reszty moich dni podróżowaniu, poznawaniu obcych krajów i ludów, a nade wszystko pisania o tym. Patrzę na pełne natchnienia twarze kobiet, które z jakimś chińskim majestatem i powagą celebrują kolejne kroki, gesty, ruchy ramion i całego ciała. Zapewne piękniej by to wszystko wyglądałoby, gdyby ci ludzie mieli na sobie tradycyjne stroje chińskie, ale kogo dzisiaj na to stać – widziałem w sklepach wolnocłowych, na lotnisku pekińskim, jakie są ceny takich ubiorów. Tutaj odświętny charakter mają podkreślać intensywnie barwione jedwabie i oprawa muzyczna, układ taneczny i owo wystudiowane ruszanie się do przodu i do tyłu, w bok i z powrotem. Robię wiele zdjęć i jestem znowu obiektem uważnych obserwacji, czasem nawet ktoś z drugiej strony koła podbiega do mnie i przygląda mi się jakbym był jakimś dziwacznym zjawiskiem nie z tej ziemi. Ruszam dalej i znajduję mniejsze grupki, gdzie także ktoś śpiewa lub tańczy, są też siedzący przy kamiennych stolikach gracze pochyleni nad chińskimi grami, a z boku parku dostrzegam równy szereg żołnierzy maszerujących z dostojeństwem i patrolujących ulicę. Jako ornitolog amator szukam ptaków, ale nie widzę ich, zapewne z powodu sporego ruchu w parku, co jakiś czas jednak dostrzegam jakiegoś barwnego mieszkańca przestworzy, przelatującego na przeciwległą stronę rzeki, gdzie jest jakby druga część przestrzeni parkowej. Przystaję przy Huang Shui, która ma specjalne metalowe progi i w niektórych miejscach jest pozarastana trawami. Zapewne przy wyższym poziomie wody, zostają one przykryte mętną, żółtawą wodą, a potem wyrwane przez nurt, spływają dalej. Na kamieniu przysiadła pliszka, przypominająca naszą siwą odmianę i żwawo porusza ogonkiem, przeskakuje z głazu na głaz. Patrzę na dalekie wzgórza, gdzie zapewne też krzewi się życie, owce i jaki pasą się na zboczach, przemykają górskie kozły i antylopy, a nad szczytami kołują sępy i orły. Jestem w miejscu, które od dawien dawna uważano za kolebkę cywilizacji chińskiej, tak niedaleko gór, z których wypływają trzy wielkie rzeki.

Zataczam ogromny krąg i przyglądam się Xining, w którym kolorowe wieżowce ze szkła i stali w centrum, sąsiadują z domami z glinianej cegły w dalszych dzielnicach. Na jednym ze wzgórz umieszczono ogromną, szpiczastą konstrukcję z kulą, którą nazywają tutaj wieżą Szanghaju, bo przypomina barwne oświetlenie tego miasta i jest darem od jego władz. Na ulicach jest dosyć duży ruch i samochody, autobusy, motocykle i ciężarówki jeżdżą bardzo szybko. Czasem trudno jest mi przebiec ulicę pomiędzy pojazdami, zauważam też kobietę w charakterystycznej chińskiej czapce, takiej samej jak nosili przywódcy za czasów Mao, która ma w ręku czerwoną chorągiewkę i pilnuje by nikt nie zakłócał ruchu ulicznego. Coś do mnie mówi i powiewa swoim rekwizytem, ale nie przywiązuje do mojego wykroczenia za wielkiej wagi, przygląda się bacznie drugiej stronie ulicy i głośno krzyczy, gdy ktoś próbuje przeskoczyć jezdnię. Wszędzie interesujące twarze i gesty, podążanie do jakiegoś celu, nieustający bieg, pomalowane na niebiesko i biało autobusy, a przy nich niewielkie czerwone taksówki na trzech kołach, wykonane z motocykli i mogące zabrać ledwie dwie osoby. Przed jednym z wieżowców ogromna układanka z różnobarwnych kwiatów, urządzone ze smakiem klomby, wiele barwnych roślin, ułożonych w pomysłowe ciągi, wstęgi i szachownice. Na domach i budynkach użyteczności miejskiej wiele chińskich napisów, które stają się w nocy jaskrawymi neonami, a przy nich nieco obwieszczeń w języku angielskim. Przede wszystkim banki reklamują swoje usługi w dwóch językach, ale też na największych sklepach widzę takie informacje. Schodzę na niżej położony, rozległy plac, na którym także wiele jest kwiatów i krzewów, a z jego środka doskonale widać jak położone jest to miasto. Zniknęły właśnie obłoki na niebie i słońce zaczęło operować bardzo mocno, co spowodowało, że podniosły się mgły i zauważyłem nad pobliskimi górami, bardzo daleko położone i okryte śniegiem wyższe szczyty. Usiadłem na ławce i patrzyłem długo na krystalicznie czyste widoki, czy mogłem przypuszczać, że moje życie zaprowadzi mnie kiedyś do tego miejsca i przeżyję ogromne wzruszenie, a zarazem jakby przypływ pradawnej energii, która odtąd już będzie mnie zawsze prowadzić. Takie doświadczenia bardzo wzbogacają wnętrze człowieka i powodują, że nabiera dystansu do własnych kolei losów i kłopotów, małomiasteczkowej zawiści i prób zniszczenia tego, co się zrobiło. Cokolwiek by się nie działo w przyszłości, nikt już mi nie zabierze tych chwil i tego zapatrzenia się w swoje wnętrze w środku Azji. Powoli wstaję z ławki i ruszam w drogę powrotną, przez cały czas wzbudzając zaciekawienie mijających mnie ludzi. Niektórzy z nich widząc aparat fotograficzny w moim ręku, sami oferują swoją pomoc i chętnie fotografują mnie, inni – gdy ja o to proszę – kiwają przecząco głową i uciekają w popłochu. Wspinam się teraz ku górze i czuję znowu na jakiej wysokości jestem, serce przyspiesza i oddech robi się szybszy, ale ogólnie dobrze się czuję. Mijam kolejne domy i robię jakieś drobne zakupy w sklepie z tradycyjną chińska biżuterią, wybieram bransoletki z zielonych i żółtych kamieni, trochę targuję się uzyskuję niską cenę. Kupuję też dla spróbowania ze trzy rodzaje chińskich piw, jakieś wody mineralne i sok z orzecha kokosowego – nie byłem jeszcze na kolacji i nie wiem jak nas będą karmić, ale moje obawy wkrótce okażą się niezwykle wręcz zabawne. Jestem już w pokoju hotelowym, gdzie w międzyczasie podrzucono mi elegancko zapakowane małe, słodkie banany i sporo malutkich czerwonych i żółtych pomidorków. Pojawiły się dwie butelki wody mineralnej z zawieszaną etykietka free oraz saszetki zielonej i czarnej herbaty. Staję przy oknie i patrzę na Więżę Szanghaju, powoli zachodzi słońce nad górami, z lewej i z prawej strony zaczynają unosić się niebieskie mgły i pierwsze światła zapalają się w domach. Widzę z wysokości dziewiętnastego piętra niewielkie postaci ludzkie w różnych mieszkaniach, czasem tonących w półmroku lub nieco jaśniej oświetlonych. Mój, jakże interesujący i ekscytujący dzień, który zaczął się w Pekinie, a potem miał swoją kontynuację w samolocie Air China, nad górami i dolinami tego kraju, dalej już w mieście Xining, gdzie spacerowałem dość długo i chłonąłem aurę tego miejsca, kończy się także dla wielu ludzi tutaj mieszkających i żyjących. Ustawiam fotel z podnóżkiem przed oknem, rozsiadam się wygodnie i patrzę na ten świat, dany mi w darze przez życie i organizatorów międzynarodowego festiwalu poezji. Ostatnie promienie słońca gasną za zboczem górskim, wieża cała okrywa się kolorowym, stale zmieniającym się światłem. Zaczynam czuć zmęczenie, ale nie kładę się jeszcze spać, bo żal mi zamykać taki niezwykły dzień…

Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…