PROFESOR UNIWERSYTETU

Nobliwy profesor uniwersytecki powinien być człowiekiem wielkim, bez skazy, a jego przeszłość winny określać przede wszystkim udziały w ważnych konferencjach naukowych, długie ciągi publikacji, książki i artykuły w periodykach. Szczególnie odnosi się to do humanistów, którzy zwykle stanowili awangardę nauki, osiągali pozycję mentorów, arbitrów, wychowawców młodzieży i nowych pokoleń naukowców. Jeśli przywołuję takie postawy, to mam tu na myśli uniwersytety w dwudziestoleciu międzywojennym i takich uczonych jak Juliusz Kleiner, Konrad Górski, Stanisław Pigoń, Władysław Tatarkiewicz czy Tadeusz Kotarbiński. W PRL-u zostało to zniekształcone i wypaczone, pojawiło się wielu profesorów, którzy osiągnęli swoje tytuły przy pomocy układów środowiskowych, a potem wielokrotnie dawali się wmanewrować w jakieś wątpliwe recenzje, niszczenie oponentów, promocje kolegów lub członków jakichś organizacji. Tacy ludzie nigdy nie stworzyli wokół siebie kręgu naukowego, który rozrastałby się w szkołę, jakiegoś kierunku w nauce czy krytyce. Może dlatego w polskiej humanistyce (mam tu na myśli przede wszystkim polonistykę) nie odnotowaliśmy po wojnie żadnego wyrazistego zespołu badaczy, którzy wnieśliby do nauki nowy powiew, jakieś ożywcze tchnienie, na miarę Szkoły Genewskiej, dekonstrukcjonizmu amerykańskiego czy krytyki genetycznej. Owszem możemy wskazać wielu bardzo pracowitych naukowców, autorów znaczących książek i opracowań, ale często i oni uwikłani byli w jakieś wątpliwe „interesy”. Szczególnie patologiczna jest sytuacja, gdy w miarę młody pracownik uczelni otrzymuje tytuł profesora i zamiast wokół siebie budować coraz to szersze kręgi filologów, fascynatów humanistyki, niezależnych twórców, zaczyna niszczyć zdolnych ludzi. Chciałby rządzić, być władcą i feudałem tego poletka, mnoży zatem afery, wykorzystuje jakąś gazetę do przekazywania coraz to bardziej wynaturzonych informacji. Zwykle jest frustratem, bo utracił funkcje, często pakował się w intrygi środowiskowe i boi się, że wszystko mogłoby się wydać. Atakuje zatem i myśli, że wszyscy się go wystraszą. Tworzy intrygi wokół habilitacji zdolnych pracowników, nawet utrąca je, przekazuje niestworzone historie, pisze patologiczne listy na kolegów i koleżanki do władz uczelni. I choć robi to wszystko w przekonaniu, że powybija konkurentów, stanie się Królem wydziału, mnoży tylko w postępie geometrycznym zło, skłóca się z coraz to innymi pracownikami, którzy szybko przestają mu się kłaniać. Podskórnie wyczuwa, że powstaje wielka grupa opozycyjna, która prędzej czy później ostro wystąpi przeciwko niemu i zaczyna się bać. Płodzi dziwaczne teksty, udziela kuriozalnych wywiadów, publikuje książki, które stają się powodem kpin i jeszcze bardziej wypaczają jego prestiż. Mógł być wielkim humanistą i stworzyć szkołę badawczą, wychować uczonych, zdobyć poparcie ludzi, piastować stanowiska, a tymczasem stał się karykaturą samego siebie i coraz szybciej zmierza ku ludzkiej katastrofie. Jakże przy tym oddala się od profesury, rozumianej jako wielka humanistyczna misja…

* * *

Seledynowo-złote mgły ciągnęły się od horyzontu nad morzem, po kres czarnych gór. Czasami połyskiwały pośród nich iskry złota, na chwilę pojawiały się długie, ciemne smugi lub lekki rozmaz czerwieni, firny zieleni, okruchy fioletu. Słychać było śpiew samotnego anioła, lekko bujającego się na pięciolinii zmierzchu. Ktoś długo płakał i ocierał łzy z oczu, ktoś smucił się jakby stracił coś, co bardzo kochał. W dali tętniły już głuche szwadrony nocy i rzymski denar księżyca wyłonił się zza najwyższego szczytu. Stałem na wielkim głazie i patrzyłem w dal, tam, gdzie światło załamywało się w pryzmacie chwili. Tęskniłem za nią i pragnąłem znowu opleść palcami jej dłoń, poczuć smak ust, usłyszeć bicie serca. Pierwszy nietoperz pojawił się nad drzewami i woda zaczęła się uspokajać. Anioł odleciał do niebieskiego gołębnika i wszędzie wokół opadło lekko, bezszelestnie amarantowe sukno mroku…

ROBERT M. GIANNETTI

Robert M. Giannetti (ur. 1942) jest amerykańskim poetą, absolwentem Uniwersytetu Niagara z 1963 roku. To także były oficer US Army, który też obronił doktorat z renesansowej literatury angielskiej na Duquesne University (Pittsburgh, Pensywania). Potrobertgiannett-smallem pracował w różnych fundacjach i był doradcą finansowym. Powrócił do edukacji, gdy skupił swe zainteresowania na pisarstwie i kolekcjonowaniu książek. Obecnie jest adiunktem w Uniwersytecie Niagara, gdzie uczy kreatywnego pisania. Jest także właścicielem antykwariatu Bob’s Olde Books w bukolicznym miasteczku Lewiston, leżącym u brzegów rzeki Niagara, w stanie Nowy Jork – autor zbioru wierszy Drawn by the Creek (2003), a także licznych publikacji w periodykach. Jego poezja jest wzruszającą próbą dotarcia do istoty rzeczy i dania odpowiedzi na podstawowe pytania naszej egzystencji. Szczególnie w Ameryce, gdzie ludzie żyją w pewnym oddaleniu od siebie, w osiedlach domów jednorodzinnych lub w wolno stojących budynkach, potrzeba intymności i rozmowy ze samym sobą jest przeogromna. Poeta zatem wsłuchuje się w siebie i umieszcza w kolejnych wierszach elementarne wyznaczniki swojego świata. Czuje się Amerykaninem, ale też obywatelem planety, która wiruje w kosmosie i ma swoją historię, swoich tyranów i wielkich ludzi, miejsca centralne dla dziejów i zapomniane, znane tylko odkrywcom prawdy i filozoficznej esencji. Nie bez znaczenia jest tutaj miejsce, które wybrał autor do życia – zjawiskowe przestrzenie wokół Wielkich Jezior, niedaleko miejsca, gdzie rzeka Niagara tworzy wielki wodospad i stanowi granicę z Kanadą. Latają nad nią wielkie orły (Bald Eagle) i rybołowy (osprey), a pośród zarośli przemykają jelenie i sarny, szopy (rakoon) i amerykańskie oposy. Jeśli do tego dorzucimy częste pobyty autora w chacie, pośród gór Georgii, to zauważymy, że natura pełni ważną rolę w jego życiu, a kontakt z nią jest rodzajem twórczej unii, jakby – po latach i po trudach – odnalezionej jedni.

W takim rozumieniu poezja Giannettiego sumuje doświadczenia życia i sublimuje wiedzę o istnieniu, a w tym bliska jest głębokiej zadumie myśliciela i badacza ludzkich zachowań, ceremoniałów i postaw. W powszechnym biegu cywilizacyjnym, w natłoku wrażeń i informacji, zatrzymuje się nad szczegółem i nad konstrukcją zdarzeń. A wszystko po to, by móc stwierdzić, że szczęście jest w rzeczach naturalnych i najprostszych zarazem: Ale teraz/ odgłos strumienia/ spowalnia/ działanie/ mego umysłu/ i wszystkiego/ w przestrzeni/ znaczeń./ Wymieniam/ oddech/ z powiewem/ i żyję/ nie chcę/ być/ gdzieś indziej/ albo robić/ coś innego. Takie świadome, interaktywne uczestniczenie w rzeczywistości staje się kluczem do poznania, a jednocześnie uspokaja żywioły, umieszcza trwanie na poziomie egzystencji potoku i całej natury. Wszystko w niej ma swoje miejsce i podąża od wzrostu do rozpadu, od inicjacji do dopełnienia ostatniego cyklu. A w świecie ludzkim najważniejsze jest osiągnięcie stanu samoświadomości, dojścia do takiego punktu, który pozwala dostrzec kształt pojedynczego losu i wielu losów zarazem, który daje szansę na stworzenie wizji czystego człowieczeństwa. Poeta sonduje rzeczywistość wierszem, a przy tym oddaje w nim głębię i wielowymiarowość przestrzeni – dociera do jej zakamarków i tajemnych przejść. Często są one widoczne i zarazem niedostrzegalne dla wielu, oczywiste i doskonale nieobecne dla nielicznych, kryjące się pod powłoką zdarzeń i obrazów lub ujawniające się na chwilę, w błysku świadomości, w refleksji poety. Dopiero wiersz odkrywa ich naturalne piękno i dalsze ciągi, połączenia, odnogi i strugi (creeks). Poeta otwiera się na rzeczywistość i chłonie ją jak czyste, górskie powietrze, jak powiew od oceanu. Życie doprowadziło go do punktu zwrotnego, odkąd idzie się już z poczuciem misji, nieustannego czuwania i bolesnej wrażliwości. To otwarcie zmysłów i zarazem zamknięcie się w myśli, w słowie, dało w tym przypadku zdumiewające efekty, zrodziło poezję metafizyczną i naturalistyczną, a nade wszystko sztukę słowa, w której jest prawda o ludzkim dochodzeniu do rozumienia i kojarzenia „tekstów rzeczywistości”.

Giannetti dostrzega w świecie rozpad i rozmywanie się kształtów, ale też deklaruje chęć wyodrębnienia ciepła, odnowienia kształtu i funkcji. Choć widok walącego się domostwa może budzić przerażenie, to zarazem jest on obietnicą odbudowy, jakiegoś nowego początku: Trwożny jest dom/ pośród zimna, utrzymujący ciepło/ ale ogrodzony odkrytą/ starą ogryzioną kością/ walący się, spozierający/ przez zamglone okna/ z nadzieją że starczy opału/ dach się utrzyma i będzie/ mógł stanąć w słońcu raz jeszcze. To jest świat realny i tyleż nadrealny, mający w sobie coś z nastroju snu i fantasmagorii – to jest obraz rodem z siedemnastowiecznego malarstwa flamandzkiego, a przy tym jakiś rodzaj surrealistycznej wizji, jakby malowanej ręką Daliego, jakby odbijającej się w przeciwstawnie ustawionych lustrach Klimta i Braque’a. Refleksja graniczy tutaj z dekonstrukcją, a próba wyodrębnienia szczegółu, z włączeniem go w obręb wszechwładnej całości. Tylko lęk jest autentyczny i przypomina o chwilowym trwaniu, o okresowym wyłączeniu i zamknięciu za drzwiami, ograniczeniu płotem, zastygnięciu w jakiejś symbolicznej pozie. Ileż takich domów powstało od początku świata, ile istnień ludzkich wzdychało do takiej inwestycji, ile też nigdy nie udało się wznieść choćby jednej ściany. Poeta dostrzega funkcję ochronną domu, owo utrzymywanie ciepła, a jednak wskazuje zagrożenia, powszechny rozpad, narażenie na działanie wiatru i wody, kruchość kształtu i wymiaru. Wszystko zatrzymuje się ledwie na chwilę, wszystko podąża ku rozprzężeniu, a to co udaje się człowiekowi dookreślić myślą, co utwierdza on przy pomocy cementu i żelaza, tak samo ma swoja historię i wprzęgnięte jest w ciąg przypadkowych zdarzeń, których finał zawsze jest jednaki: Nieograniczona jest przestrzeń/ i wymiar życiowego przypadku/ ciskającego martwe ciała/ do jakiejś wydrążonej ziemi. To, co wykwita, co unosi się nad gruntem – dom i człowiek – taki sam miewają kres, a ziemia wszystko pochłania, zaciera ślady po bytowaniu, przygładza „fałdy życia”, łagodzi tragizm przemijania i odwiecznej entropii. Charakterystyczną cechą tej poezji jest pojawianie się w wierszach dramatycznej pustki i jakby potwierdzanie, że nicość jest przeznaczeniem bytów, a martwy bezwład i cisza wieńczą ludzki szlak. To jest ta nieuchronna łączność z odwieczną eschatologią, ponurym kresem – to zmieszanie prochów w urnie Ziemi: Będę popiołem w twoim oku/ dziedzicem powietrza/ odnalezionym pośród/ wiatrów świata/ wylatującym z kominów/ opadającym jak pyłek/ dostrzegalny pośród/ przesiewającego wszystko/ czasu i znikający w pustce/ szepczącej ze zdziwieniem/ ostatecznej ciszy. Nikt od tego nie ucieknie i nikt nie zdoła przeskoczyć cyklu powstawania i popadania w proch, bo to są elementarne prawa, które wpisane zostały w strukturę wszechświata. Człowiek winien cieszyć się życiem, korzystać z dobrodziejstw natury, bytowania pośród otwartych i zamkniętych przestrzeni, powinien dostrzegać swoją chwilowość, arytmetykę dni przeżytych i tych, które jeszcze pozostały. Giannetti jest poetą wielkich głębi ontologicznych, które wydobywa z prostych przedmiotów i zwykłych zdarzeń – jest filozofem codzienności i nieustannego pogodzenia z naturą rzeczy. Woli kontemplować rzeczywistość, rysowaną poprzez bieg strumienia (Drawn by the Creek), woli zamknąć się w samotnej chacie, niż burzyć chwilowość, buntować się przeciwko ładowi i kierunkowi istnienia. Już polski romantyczny poeta Cyprian Norwid, który zresztą kiedyś odwiedził Amerykę, wskazywał, że ludzkość nie zdoła przeskoczyć wieczności, nie ucieknie z drogi prowadzącej do grobu. Jego amerykański kolega przyjmuje świat takim, jakim jest i stara się wydobyć z niego autentycznie przeżytą chwilą – szuka takich momentów, które pozwolą mu uwierzyć, że naprawdę istnieje.

Poeci budują sobie w wierszach jedwabne lub tytanowe kokony, stale mówią o sobie, a jednocześnie próbują, jak najlepiej, ukryć się w słowie, stworzyć symboliczny ludzki fantom, esencję słowa i liryczną chimerę. Tutaj – w tej majestatycznej a zarazem prostolinijnej liryce – mamy do czynienia z otwarciem się twórcy na świat i jego polifoniczność, na głębię i na bliskość. Z kolejnych utworów wyłania się subtelne wnętrze autora, które więcej mówi o świecie od wielu szczegółowych opisów i realistycznych przybliżeń. To jest jaźń, która stara się naśladować ład świata, a jednocześnie nie uronić niczego z jego piękna, tajemnicy, nieustannego przepływu impulsów jasnych i ciemnych, ciągłego zyskiwania i tracenia: W dziwnej alchemii/ księżyca znikające/ światło napotyka/ wschodzące słońce./ Promieniejące srebro/ ustępuje wyraźniej/ lśniącemu złotu/ i wszystko staje się widzialne/ pośród porannej ziemi,/ tajemnie utraconej. Świat jest alchemiczną retortą, w której stale, periodycznie dochodzi do rafinacji światła i ciemności, srebra i złota, Księżyca i Słońca. Ale to naczynie, to zarazem dynamiczna świadomość poety, w której także wszystko się przelewa i wrze, zmienia swoją konsystencję – przechodzi znamienne metamorfozy mentalne. To dzieje się w konkretnej przestrzeni personalistycznej, a także w „wielkim umyśle ludzkości”, to ma charakter indywidualny i uniwersalny. Tak było, jest i będzie, bo metamorfoza jest nieśmiertelna i eternalna: Tak może być tylko do końca/ długiego, tęsknego dnia/ albo do końca pokolenia/ do zmierzchu i nastania/ ciemności – do czasu/ gdy mdłe światło/ wschodzącego księżyca/ opowie żywiołową/ historię znaczenia/ w ciemności. Światło i ciemność, wyrazistość i mroczny bezkształt, wszystko razem wpisane zostało w ziemskie bytowanie i stanowi rodzaj ostatecznego ograniczenia. To są ramy, w obrębie których porusza się byt, ale też zwieńczenia, które on pragnie stale przekraczać. Jak na obrazie Rembrandta, przedstawiającego młodą dziewczynę, opierającą się o ramy obrazu i jakby wysuwającą się ku widzowi, bohaterowie liryczni Giannettiego i on sam, wychylają się ku wieczności, ogarniają myślą i refleksją liryczną wielkie, pokoleniowe połacie ludzkiego doświadczenia. To jest dążność do zrozumienia samego siebie i zarazem chęć dopowiedzenia, własnym losem, jakiejś istotnej treści do przeżyć ludzi różnych stuleci i odmiennych przestrzeni egzystencji. Niezwykle ważnym doświadczeniem dla tego poety stały się pobyty w samotni, w górach Georgii, ale ta osobność jest też głęboko w nim, gdzieś w samym środku myśli i lirycznej refleksji. Nieomal daje się wyodrębnić, zatrzymać w kadrze, można ją dostrzec w lustrze wiersza: Łagodnie srebrne plamy/ pojawiły się na niebie/ jak czarne oblicze/ wybuchającej burzy/ przychodzącej skądś/ i atakującej jak bestia,/ opłakującej i rozdzielającej/ błyskami kość i serce/ natury od myśli umiaru./ Płaczący deszcz/ zostawia/ wodne potoki…/ które stoją jakiś czas/ a w nich ziemia/ moknie, tonie i znika./ Bezładne przerażenie/ pojawiło się/ i odeszło. Nasze życie nie jest pozbawione egzystencjalnego lęku, który pojawia się nagle, znienacka i potrafi przeszkodzić w realizacji planów. Szczególnie w górach, w samotności, we obliczu monumentalnej przyrody, człowiek zauważa swoją znikomość, chwilowy charakter jakichkolwiek utwierdzeń, prób obłaskawienia żywiołów. Bycie w górach przypomina człowiecze bytowanie – pomiędzy napłynięciem kolejnego mroku, między mgłami i poświatami, jest czas rozkoszowania się pięknem, czystością krajobrazu i powietrza, niczym nie hamowanego podążania do przodu. Ale to są tylko chwile, jak wszystko, co nas otacza, jak myśli i wspomnienia, jak refleksja poetycka, którą chociaż można zapisać na papierze i zachować w pamięci jakichś generacji. Piękno przeciwstawia się rozpadowi i tworzy w nas iluzję trwałości i ciągłości, tylko skalne zwałowiska, połamane przez wiatr drzewa i rozszarpane ciała zwierząt, przypominają o nieuchronności, o początku i końcu każdego okresu w dziejach, o narodzinach i podążaniu ku śmierci, o chwilowej unii i zawsze zbliżającym się rozłączeniu. Nie bez powodu poeta potwierdza słuszność obserwacji malarza ostateczności: Vermeer miał rację/ Światło kąpie się/ i ożywa jedynie/ w spojrzeniu./ Mgłę postrzegamy/ poprzez doświadczenie lat/ – lęki czekają na zniknięcie/ a promenada barw/ może roztoczyć się/ w czystości wieku –/ to taniec w odkryciu/ wnętrza nagłej wizji/ która może pojawić się/ w punkcie równowagi/ między ślepą sprawiedliwością/ ważącą początek i koniec/ i pozwalającą oślepłej kropli/ na chwilę namysłu/ nad cudowną barwą/ jakiegoś Teraz./ Niech będzie światło. To afirmatywne zawołanie na końcu wiersza potwierdza wiarę poety w zwycięstwo jasności i blasku, a przy tym jest komentarzem do zawartej w utworze teorii równowagi, pojawiającej się w świadomości twórcy i dziecka, istoty nadwrażliwej i rozumiejącej prawa przyrody – docierającej w swoich przemyśleniach do głębi i do struktury wszelkiej widzialności. Idąc przez świat i patrząc na jego fenomeny, autor dochodzi do przekonania, że istnieje łączność pomiędzy spojrzeniem wielkiego malarza, a jego zapatrzeniem na kroplę, zawisającą na brzegu chwili. Wtedy i dzisiaj piękno i owo zawiśnięcie w czasie, odbijały się w oczach kogoś, kto czuje więcej, lepiej i inaczej.

Giannetti wraz ze studentami analizuje wiersze i uczy ich poetyckiego spojrzenia na świat, ale też jego pasją jest zbieranie książek, kompletowanie zbiorów i zajmowanie się niewielkim antykwariatem w Lewiston. To zapewne dlatego w poezji tej różnorakie tomy pojawiają się jako ważki motyw i pretekst do szerszej refleksji nad człowiekiem i jego światem: Zbieram książki/ jak pszczoła miód./ Dbam o nie./ Nigdy mnie nie użądliły./ Zakładam maskę i rękawice/ ochronne gdy ich dotykam./ Dobywam plastra miodu,/ wyciągając go z ula/ Pochłaniam co nieco/ Ale reszta wędruje z powrotem/ słodząc napoje,/ słodycze i popędy./ Przynoszę je w słojach do sklepu/ gdzie mogą leżeć długo na półce/ albo znaleźć drogę do łyżki/ umysłu. Rozlewając się nad/ szaleństwem i smutkiem/ oblepiają usta,/ wykrzywiając kąciki/ uśmiechu z cichym zadowoleniem. Czytanie i pochłanianie kolejnych książek kojarzy się poecie ze zbieraniem miodu przez pszczoły i z oblepieniem ust kwietnym cukrem. Wielu jest takich ludzi na świecie, którzy w swoich domach ustawiają rzędy woluminów, tworzą z nich całe ściany, zapełniają półki i kompletują tematyczne biblioteki. W takiej przestrzeni wypełnionej wiedzą, licznymi fabułami, treściami eseistycznymi i filozoficznymi, czują się bezpieczni i jakby wzbogaceni wszechmocnym słowem. Starczy sięgnąć ręką, a już otwiera się jakiś rozdział, już rozlewa się szerokim strumieniem myśl, ktoś coś opowiada, ktoś o czymś naucza, a wreszcie ktoś dokumentuje powolne umieranie i niemożność zatrzymania przy sobie czegokolwiek, na dłużej. Ale książki mają też swoje losy, osobne życia i poeta zapoznaje się z nimi lub próbuje je odtworzyć. Dlatego pojawia się na, tak popularnych w Stanach Zjednoczonych, okazjonalnych wyprzedażach (real estates). Ludzie wszędzie coś budują, łączą się w pary, zakładają rodziny, wznoszą budowle, gromadzą dobra, a potem – jak mówi polski poeta Jan Twardowski – szybko odchodzą… Jeśli mają jakichś bliskich, ci zajmują się dobytkiem, biorą co im potrzebne, a resztę wystawiają na sprzedaż po znacznie zaniżonej cenie. Często też nikt nie może się zając takim dobytkiem, bo odległości są ogromne, koszty dojazdu zbyt duże, zleca się zatem odpowiednim służbom organizację wyprzedaży. Sprzęty, meble i książki wyposaża się w ceny, a przy wyjściu z domu siedzi jakaś osoba i kasuje pieniądze za wybrane rzeczy. Poeta bierze udział w takich finalnych sytuacjach ludzkich, bo jest antykwariuszem i kocha książki, szuka też odpowiedzi na nurtujące go pytania egzystencji – w tym przypadku już skończonej, na zawsze zamkniętej, pełnej rozprzestrzeniającej się śmierci. Relacjonuje i zarazem tworzy liryczny kontekst dla tych wydarzeń: Biorę wiele książek z domów umarłych ludzi./ Podczas wyprzedaży./ Ludzkie umysły leżą nagie po zgonie./ Wszędzie książki, więcej na podłogach i w kątach/ niż na półkach./ I w szafach, na ścinaczach do cygar,/ na pudełkach z kluczami, na pudłach z szachami -/ nadmiar składników powtórzony w książkach./ Nie jeden, a pięć dużych, pięknych albumów/ sztuki Rembrandta, kilka takich samych Daliego/ Dürera, Vermeera, Moneta, Maneta, Ernsta, Klimta./ Większość nie otwarta./ Leżą tam jak cierpienia,/ wyrażające ich stan./ Przechowywane w sklepach przez zimę,/ nienasycone spoglądają w przyszłość, która nie nadejdzie./ Niezniszczalne w tym obłędnym składzie skarbów. W takim momencie książki i albumy, niepotrzebne i porzucone, przypominają ludzi, którzy stale coś tracą i wciąż odchodzą, gubią z każdym dniem część swojej biografii, zbliżają się do „ostatecznej wyprzedaży”. Smutek i wiedza o świecie promieniują z tych wierszy, które stają się też małymi traktatami filozoficznymi. Pozbywanie się rzeczy, należących do umarłych, jest tak stare jak sama ludzkość i wiele można by tutaj powiedzieć o ceremoniałach związanych z takimi sytuacjami. Giannettiego interesuje jednak symbolika eschatologiczna, wpisana w zakurzone tomy i owa niezwykła możliwość adopcyjna – starczy podjąć decyzję, zapłacić niewielką cenę i już to, co bezdomne zyska nowe miejsce w świecie, to co osierocone, znajdzie kogoś, kto zetrze kurz i ustawi w jakimś ciągu, znajdzie przestrzeń na półce. Poetę boli sytuacja opuszczenia książek i ciągłego odchodzenia ludzi ze świata – patrzy zatem na sterty woluminów i rodzą one w nim refleksje na temat przetrwania: Niezłomne książki, ocalające ludzkiego/ ducha między okładkami./ Niedostępne, po prostu zgromadzone/ przy życiu i zniweczone zasoby zbieracza./ Zmarł bez sięgnięcia po nie/ bez znalezienia ich lub przypomnienia sobie że je miał, że kupił je dwukrotnie/ albo trzykrotnie, będąc pewnym/ że zajmie się kiedyś nimi./ Jego dom stał się/ tajemnym symbolem/ wszelkiego posiadania./ Nadmiaru, zniszczenia,/ Rozdzielenia i rozproszenia./ Nabywając je,/ próbował kupić przyszłość. / Ale waga zbioru/ przywróciła tchnienie teraźniejszości./ Stosy śmieci mogły wreszcie/ poddać się utylizacji./ Nietknięte dobra w szafach i kątach/ obrosły kurzem rozpaczy i śmierci. Zawsze po śmierci przychodzi ktoś, kto podsumowuje dokonania życia, ocenia to, co zostało zrobione i czego nie udało się dokonać. Po zamknięciu stulecia zawsze pojawia się krytyk, który ustala właściwe proporcje, odrzuca układy interpersonalne, przyjacielskie poklepywanie się po plecach i zachwalanie towaru bez wartości. Tak samo po zamknięciu ostatniej karty ludzkiego żywota, przychodzą ludzie zajmujący się pogrzebem i utylizacją, wyceną dóbr i sprzętów. Poeta wskazuje, że śmierć jest właściwie sprawą żywych, to oni muszą o wszystko zadbać, muszą ustalić kierunek pochodu pogrzebowego i jego trasę, a nade wszystko zobligowani są do zakończenia spraw osoby, która nie zdążyła tego zrobić. Ludzie zawsze odkładają wiele czynności na… za jakiś czas, miewają plany, liczne pomysły, które zawsze brutalnie nihilizuje śmierć. Cokolwiek by nie robili i nie mówili, ostatnie zamknięcie księgi staje się cezurą nie do podważenia i zmienia perspektywę, przydaje innych kontekstów znaczeniowych.

Poezja Roberta M. Giannettiego jest próbą opisu świata w jego chwilowych przemianach i cyklicznych utrwaleniach, ale też jest rodzajem komentarza do własnej drogi i do szlaku całej ludzkości. Nikt nie wydostał się i nie wyjdzie poza sytuację ludzką, a świadomość ściśle przypisana jest do narodzin, wzrostu i rozpadu chorowitego, kruchego i cierpiącego ciała. Akceptując cielesność, człowiek akceptuje też prawa obowiązujące w świecie, chroni je przed mrozem i deszczem, zamyka się w chatach i w domach, dostarcza tlenu, pokarmów i płynów – a wszystko po to by mógł zamyślić się nad sobą i nad przeznaczonym mu czasem. By dane mu było spojrzeć na czyjeś losy od początku do końca i wziąć udział w jakiejś finalnej wyprzedaży. Łącząc w swojej liryce zachwyt nad pięknem natury, z pradawnym przesłaniem eschatologicznym, osiąga autor efekt niezwykły. Staje w rzędzie z Edgarem Lee Mastersem i Carlem Sandburgiem, wiele też jest w jego wierszach coś z ulotności strof Billy’ego Collinsa. Ostatni z wymienionych poetów twierdzi, że liryka powinna być ważną częścią każdego dnia, a wiersze winny inspirować do myślenia nad naszą kondycją i przynależnością do rodzaju ludzkiego. Jeśli spędzilibyśmy tylko kilka chwil dziennie na czytaniu wierszy, nasz świat odrodziłby się i zyskał nową głębię. W przypadku Giannettiego warto też wskazać, że poezja staje się epifanią i objawia niezwykłość i urodę rzeczywistości, a przy tym nie zapomina o naszych uwikłaniach i zależnościach. To śmierć i ostateczność najpełniej opisują życie, to pustka najwięcej mówi o tym, co wypełniało dni i noce, miesiące i lata – to odejście jakiejś osoby uświadamia jej brak i nieuchronność ludzkich losów. I tak jak wskazać można elementy konstrukcyjne różnych istnień, tak ryty strumienia mogą nam objawić prawdziwą, wewnętrzną strukturę świata, tak zamknięcie książki staje się kropką na końcu oryginalnego zdania. Umysł poety unosi się nad światem, zawisa gdzieś w niebycie i syntetyzuje, wyodrębnia integralny byt – tworzy wizję łączności i nieustannego rozłączenia, a przy tym nie przestaje marzyć, nie gubi piękna i nie umiera. Choć traci cząstkę siebie w każdej chwili… nie umiera… trwa w objawionym słowie.

A oto angielska wersja tego wpisu:

Robert M. Giannetti (born in 1942) is an American poet. A 1963 graduate of Niagara University, he is also a former US Army officer who did his Ph.D. in English Renaissance literature at Duquesne University in Pittsburgh, Pennsylvania. Later on he worked as a foundation executive and was a management consultant. He went back to education and concentrated on writing and collecting antiquarian books. An adjunct professor at Niagara University, where he has taught creative writing, he is also the owner of Bob’s Olde Books, an antiquarian bookshop in the bucolic village of Lewiston on the Niagara River in New York State. The author of Drawn by the Creek, a 2003 volume of poetry, and numerous magazine publications, he digs deeply into the essence, the core of things, as he tries to come to terms with the basic questions of our existence. Especially in America where people are isolated, living widely apart in detached houses, there is a strong need for dialogue with one`s inner self. Giannetti listens intently to his inner self and explores his own inner world. He is an American, but he is primarily a citizen of a planet orbiting in a larger universe, a planet with its own history, its tyrants and its heroes, its well-known and its forgotten habitations, known only by explorers seeking the essence of things and philosophical truth. Thus, the poet’s choice of a place to live seems to be intentional. He lives in the Great Lakes area on the American-Canadian border, near the majestic Niagara Falls, a historic landscape once forested and teeming with eagles, osprey, deer, raccoons and American opossums. This area today retains some of its bucolic character in the midst of tourism, industrial and farming activity, but it is the poet’s frequent sojourns in the mountains of Georgia, where he stays in a cabin, that define the substantial role nature plays in his life. There his close contact with nature supplies him with creative inspiration and gives him the hard-won sense of unity he has sought throughout his life.

In a real sense, Giannetti`s poetry sums up his own life’s experience and his approach to the nature of existence, and in doing so, he exhibits the deep contemplation of a philosophical observer of human attitudes, rituals, ceremonies and behavior. In the midst of a fast-moving, civilized world, in the barrage of information and sensations, he dwells over a detail and the structure of events. And all this is to enable him to realize that happiness is in the natural world, in the plain and in the simple: “ But now/ the sound/ of the/ stream/ slows/ the action/ of my mind/ and everything/ in the space/ of my senses./ I exchange/ my breath/ with the breeze/ and am living,/ not wishing/ to be/ anywhere else,/ or to do/ anything else.” Such a conscious and interactive participation in the rhythms of reality becomes the key to knowledge and aligns the elements, placing being at the level of a stream and connecting it to the whole of nature. Nature has it all aligned, proceeding from growth to decline, from initiation to the final denouement of the cycle. In human life it is crucial to reach such a stage of awareness, a state of mind that reveals in the contour of a single life`s fate the fate of many different lives, a sensibility that reveals a vision of essential humanity. Giannetti explores his surroundings through his poems, reaching deeply into many dimensions, entering secret places and mysterious passageways. Such places are visible but remain unnoticed by many people, hidden under a cloak of sense impressions, revealing themselves, just for a moment, in the gleam of Giannetti’s gaze. In everyday scenes, Giannetti’s poems convey natural beauty in all its aspects and dimensions. He opens himself to the beauty of the world and absorbs it like the clear mountain air and the flow of a creek. The course of his life experience brought him to a unique sense of mission, one born of a keen sense of observation and a poignant sensitivity.  His sense observations and depth of thoughtfulness produce amazing effects, creating a naturalistic and metaphysical poetry, a verbal art that reveals in every word the truth of the human condition, recognizing and comprehending  “the texts of surrounding reality.”

Giannetti perceives decline and oblivion in the fate of the world, but he also advances a refined sense of the possibility of revitalization. Thus, however frightening the observed condition of a solitary house in winter might seem, the poet sees hope for renewal, for a brand new beginning: “Anxiety is a house/ in the cold, holding warmth but/ surrounded by the old bite seeking bone,/ huddled, peering out/ through fogged windows,/ hoping the fuel lasts,/ the roof holds and that/ it will be possible/ to stand in the sun once more.” This is an image of both a real and a surreal world, suggesting a dreamlike atmosphere through a haunting phantasm. It is uniquely both an image drawn from 17th Century Flemish painting and an evocation of Dali’s surreal visions, giving the impression of a view through two opposing mirrors, one of Braque and one of Klimt. One view is of impending disintegration; the other suggests an attempt to marshal the details into a composition of supreme wholeness. The anxiety is authentic, coming upon the reader all of a sudden, temporarily closing the door and throwing the lock, distancing itself and freezing into a symbolic pose. How many such houses have been built since the beginning of time; how many human beings have such an emotional investment in them; how many people ever succeeded in building even a single wall? The poet emphasizes the vital sheltering function of a house, with all its warmth and safety, but he also points to dangers — pervasive decay and the fragility of its structural elements.

Everything lasts for just a while. Everything is tending toward disintegration, and what man manages to determine with his mind, and what he holds fast with iron and cement, is also subject to a host of accidental events with an obvious ending. “Not confined to the space and status/ that life’s fortune/ assigns to the bound bodies/ in some hallowed ground.”  What grows up high and blossoms, a house or a human being, has the same destiny, and the earth engulfs everything, leveling it all, wiping out any trace of anything ever having been there, everything subject to the pain of the passing away of time in eternal entropy. A distinctive characteristic of Giannetti’s outlook is a sense of emptiness and a certain conviction that nothingness is innate in each being, a fact of each creature’s destiny, with inertia and a dead silence waiting at the end of the trail of human life. His poetry is inexorably eschatological in its blending of ashes in the urn of earth: “I’ll be a cinder in your eye/ heir to the air/ found in the winds of the world/ sweeping from smokestacks/ raining like pollen/ sighing into sifting time/ and vanishing into the void/ whispering the wonder of ultimate silence.” Nobody is capable of escaping his fate, the cycle of living and falling to ashes, as these are the elemental laws inculcated in the structure of the universe.  Giannetti feels a human being should be able to enjoy his life, taking advantage of all the blessings of nature, but should perceive his fleeting and transitory nature, understanding the arithmetic of the years passed and the years to come. Giannetti is a poet of astonishing ontological depth, focusing on simple things and ordinary events. He is a philosopher of the quotidian, constantly seeking reconciliation with nature. He prefers to contemplate his surroundings and the flow of a stream (Drawn by the Creek), to shut himself off in a cabin rather than challenge the evanescence of things and rebel against the order and direction of existence. Back in history, a Polish poet, Cyprian Norwid, having also been in America, pointed out that humanity is not in the position to conquer eternity and evade the path leading to the grave. His American friend also accepts the world as it is, trying to unflinchingly evoke the most authentic moments — those that make him feel he is truly alive.

In Giannetti’s majestic and straightforward lyricism you can recognize the poet`s immersion in the world and its polyphony, its depth and its immediacy. Several poems disclose the subtle workings of Giannetti’s mind, telling much more about the world than any other descriptions or explanations could. This is the self which tries to imitate the world`s harmony and order, not overlooking the slightest glint of its beauty, mystery, its perennial flow of dark and bright impulses, the constant give-and-take: “In strange alchemy/ sinking moonlight meets/ the rising sun./ Radiant silver yields/ to bold, brightening gold/ and all becomes visible/ on the morning earth,/ the magic lost.” For Giannetti, the very world itself is an alchemical process, and there is a constant, cyclic refinement of lightness and darkness, silver and gold, the Moon and the Sun. However, the cauldron of all the processes is the dynamic consciousness of the poet, where everything boils, changes its consistency and undergoes vital mental metamorphoses. This happens on a personal basis as well as within “the amazingly great mind of mankind.” It is both individual and universal, immortal and eternal: “It may be only till the end/ of a long, lingering day,/ or maybe a generation or more,/ till the sunset and darkness,/ and the fainter light/ of the rising moon again/ tell the elemental story/ of meaning in the darkness.” Light and dark, vivid form and formlessness, all this has been ordained for earthly being and becomes a sense of final restraint. This is the framework and range of being`s vibrations and the peaks it wants to scale. As in Rembrandt`s painting of a girl leaning over the picture`s frame and reaching out towards us, Giannetti`s poetic vision, and he himself, are reaching out to eternity, contemplating and touching the enormous breadth of human experience with lyrical intensity. You can see the will to understand oneself; to try to add to the history of the earth’s  peoples over the centuries a scrap of one’s own fortune as an integral and substantial part. For Giannetti it was extremely important to cut himself off from the world in a remote place in mountainous Georgia, but this confinement lies deeply inside him as well, somewhere underneath the surface, at the center of his profound lyrical awareness.  This isolation can be singled out, stopped as in a film frame and clearly seen in the mirror of this poem: “Soft silver smudges/ leave the sky/ as the black visage/ of a bursting storm/ comes up behind/ and attacks like/ a beast, tearing and/ separating flesh from/ the bone of nature/ and heart from the/ mind of sanity./ The weeping rain/ remains/ and water flows…/ then stands still, soaks/ the earth, sinks and disappears./ Random horror has come and gone.” Our earthly life is not free from existential anxiety, which appears all of a sudden, turning our careful plans to ruins.

Especially in the breathtaking mountains, in solitude, set against the monumentality of nature, we perceive our insignificance and the transitory nature of once-thought certainties and attempts to tame the natural elements. Being in the mountains, experiencing the mist and glow of daily twilight, Giannetti takes the opportunity to .contemplate the beauty and purity of his surroundings.  But these are only passing moments. The thoughts and memories, his poetic reflection, must be written down, transmitted and retained in the minds of other generations. Beauty challenges decay and gives an illusory sense of stability and permanence; but the fallen branches of trees buffeted by the wind  keep reminding him of what is imminent – the inescapability of the beginning and ending of all things over time, of birth and death, of temporary union and looming separation. Thus, there is good reason for the poet to confirm the observations of a painter of the finalities: “Vermeer was right./ The light bathes and warms/ all in its gaze./ The haze we peer through/ is the inexperience of years—/ fears waiting to fade/ so the promenade of color/ can dance in the clarity of age—/ dance with the penetrating insight/ of sudden vision that can turn from/ the balance point of/ blind justice/ weighing fore and aft,/ and let the blindfold drop/ with instant attention to the wonderful color/ of the numinous Now./ Let there be light.” This affirmative statement at the end is a compelling demonstration of the notion of balance at the heart of the poem, the kind of balance that appears in the consciousness of an artistic creator and that of a child. Passing through the world and contemplating all its phenomena, Giannetti realizes his connection to the great painter`s presentation of a kind of suspended gaze balanced at the edge of understanding. Back at that time and now, beauty and the sense of stopping time are reflected in the eyes of the poet and the artist who feel and see more than what others see.

As a teacher, Giannetti analyses and interprets poems with his students, teaching them how to look at the world in a poetic way, but he has also developed a passion for collecting antiquarian books, as evident in his bookshop in Lewiston. That is why in his poetry there are important references to different volumes, all resulting in a broader reflection upon man and the world: ”I am a book keeper./ Like a bee keeper/ I care for them./ They have never stung me./ I wear the mask and gloves/ of cultivation/ when I touch them,/ seeking the honeycomb,/ taking it from the hive./ I consume some of it,/ but most goes to others,/ sweetening their drinks/ and confections and dispositions./ Brought to a store in jars,/ it can sit on the shelf for a long time,/ but eventually finds/ its way to the spoon/ of the mind.  Poured over/ madness or sadness,/ it sticks to the mouth,/ turning the corners/ of a smile with silent satisfaction.” There are many in this world who relentlessly collect books, putting them on shelves and arranging them according to theme and subject matter. Ensconced in the space filled with this knowledge, they feel secure, enriched by the omnipotent power of words. They reach out with their hands to open a chapter, dip into a splashing stream of thoughts, find somebody telling them a story, teaching them something, only to find somebody else telling them about a slow passing away of time and of dying, and the inability to make things last forever.  But the books also have their own history and fortune, which Giannetti tries to research and re-create. That is why he goes to estate sales, which are very popular in the U.S.  People are constantly building things, starting and raising families, constructing houses, piling up property, and then — what a Polish poet, Jan Twardowski says– they leave, all too quickly. If they have any relatives, they take over their possessions, taking what might come in handy, and selling the rest of the goods at reduced prices. It very often happens that there is nobody to deal with these possessions because of long distances and expensive transport costs, and in this situation the goods all go to estate sales. The poet takes part in such estate sales. He is a book lover, an antiquarian, looking for elusive answers to questions about human existence.  He reports on such events and their ambience in a lyrical context: “ I took many books from a dead man’s house./ An estate sale./ The man’s mind laid bare in his demise./ Books everywhere, more on the floors and in corners/ than on shelves. And in the closets, weed cutters,/ wrench sets, chess sets—/ a profusion principle repeated in the books./ Not one but five big beautiful Rembrandt/ art books, several of the same Dalis, Durers,/ Vermeers, Monets, Manets, Ernsts, Klimts./ Most unopened./ Lying there, like the wrenches,/ reiterating their statement./ Putting in stores for the winter, voraciously looking/ to a future that never came./ Unconsumed, this manic store of treasure.” At such moments the abandoned books suggest that human beings, who are continually acquiring things, will leave day-by-day a piece of their biographies behind, coming closer and closer to their “estate sales.”  There is sadness and a deep knowledge of the ways of the world radiating from Giannetti’s poems which, in a sense, become small philosophical treatises. Disposing of the things belonging to the dead is as old a ceremony as the whole of human history, and you can describe the rituals in many different ways. What Giannetti is interested in is the eschatological symbolism contained in the dusty volumes and, on the other hand, their eligibility for adoption.  If one can make a decision and pay the price, what was previously abandoned and orphaned, now has somebody else as its owner, wiping the dust off, putting it in the right place on the shelf and giving it continuity. The poet is as suffused with pain when he thinks of books being left behind as he is when he thinks about people themselves passing away. He keeps gazing at the stacks of volumes and that evokes reflections about survival: “Uncracked/ books, holding the spirit of man within their covers./ Never accessed, the accumulation/ merely closing upon the life/ and consuming the resources of the accumulator./ He died without getting to them,/ unable to find or remember/ what he had, buying duplicates / and triplicates to make sure/ he would have them/ whenever it was he intended/ to get to them./ His house was an eerie emblem of all possession./ Profusion, waste,/ redistribution, disintegration./ In buying, he attempted to purchase the future./ But the weight of accumulation/ squeezed the breath from the present./ Garbage heaps at least express/ some joy of utilization./ Untouched goods in closets and in corners/ gather the dust of desperation and death.”

Giannetti`s poetry is a struggle to describe and render the world in its momentary transformations and in its cyclical stabilities, but it is also a commentary on his own way of life and the life of mankind. Nobody has ever gone beyond the human condition and ever will, and our consciousness will always be deeply rooted in birth, growth and the ultimate wasting away of a feeble, emaciated and suffering human body. Accepting his corporeal condition, man must live in harmony with the laws of the whole of nature.  He protects himself from cold, frost, and rain,  shelters  himself  in a house or a small cottage, provides himself with food and drink – all this only to be able to reflect for a while upon himself and the time allotted for him, and to reflect upon the fortune of others in their beginnings and endings,  and take part in some final sale. Giannetti achieves amazing effects by combining in his lyricism the delight and admiration of natural beauty with primeval eschatological realizations.  Here he is akin to authors such as Edgar Lee Masters and Carl Sandburg, and there is also something in common with Billy Collins`s touch of lightness and sense of transitoriness.  Collins claims that poetry should be an important and integral part of our everyday life, and that poems should inspire people to think about the human condition and their belonging to the human race, renewing the world with new dimensions of perception. In Giannetti`s case, we need to mention  the prominence of epiphany, which reveals to us the beauty and charm of everyday surroundings, but at the same time does not overlook human entanglements and dependencies. Death and finality describe life to the fullest; emptiness and nothingness best sum up what is the content of our days. The passing of a person points to the inevitability and imminence of human destiny. So Giannetti looks to the lessons of his and other lives, and to the etchings of a stream running in front of his cabin to reveal the true innate structure of the world, and the symbolic closing of a book becomes a real dot at the end of the original sentence. His mind soars high above the world, and he is suspended somewhere in non-being and endlessness trying to synthesize and integrate all into one. Giannetti creates a vision of endless unity and endless separation, and all the time he keeps on dreaming, never losing beauty and never dying. Although he gives up a part of himself every moment….he does not pass away…. he lives on in the revelation of his words.

PSALM XII

młody wilk stanął na skraju urwiska i spojrzał
na mroczną dolinę – w dole leniwie płynęła
rzeka i wiatr poruszał gałęzie sosen a jodeł
przez bród przechodziły mnogie stada bizonów
chwiał się lazur wieczorny nad lasami
krzyczała głośno szkarłatna tanagra
i w dali niedźwiedź łowił
w bystrzynie łososie

młody wilk wciągnął w nozdrza powietrze
i poczuł zapach cielaka wyszukał go między
samicami i ruszył powoli zboczem przepaści
ścieżka prowadziła w dół zakosami ku skale
skąd skoczył na malca

lodowaty przestwór przeszyło żałosne beczenie
i krew trysnęła z karku cielaka bizony spłoszone
przyspieszyły kroku – tylko samica przystanęła
spojrzała na zabójcę i wierzgnęła z rozmachem
tylnymi kopytami

czaszka młodego wilka pękła jak cienki lód
i mózg trysnął na wszystkie strony – stado
ruszyło naprzód umilkły drozdy a tanagry
na brzegu rzeki zostały dwa szybko stygnące
strzępy mięsa

SEN VIII

Dzisiaj w nocy miałem dziwny, symboliczny sen, który spowodował, że przebudziłem się nad ranem. Oto uciekałem przez jakieś wielkie pagóry, wzgórza, przełęcze. Za mną przez cały czas podążały stada wilków. Gdy przystawałem na jakimś wzniesieniu, widziałem ich ziejące parą pyski i inteligentne, żółte ślepia. Podnosiły głowę do góry, wciągały w nozdrza powietrze, nawoływały się krótkimi szczeknięciami i wyjąc przeraźliwie, ruszały szybko do przodu. W pewnym momencie nie miałem już sił, byłem zrezygnowany, chciałem się zatrzymać, ale jeszcze ostatkiem sił wgramoliłem się na kolejną przełęcz. Spojrzałem przed siebie i zamarłem z przerażenia – oto z drugiej strony pędził na mnie z dużą szybkością, rozprzestrzeniający się na boki i strzelający gwałtownie ku górze, wielki pożar. Zaczynałem czuć żar palonych drzew i krzewów, a czarny dym zaczął wdzierać się do moich płuc. Kaszląc i potykając się o kamienie, zacząłem biec na dół, wprost na stada wilków. Te zatrzymały się i nerwowo węszyły, uderzając ogonami o boki. Wyczuły ogień i nie zważając już na głód i na mnie, także zaczęły szybko uciekać. Teraz biegłem razem ze stadem, czasem przeskakiwałem jakieś wyrwy, rowy, kamienie, czasem oglądałem się za siebie. Wydawałem z siebie wilczy krzyk… Nagle wszystkie psy skręciły w lewo i zniknęły za szerokim strumieniem – ja pobiegłem w prawo i stojąc na szczycie wielkiego głazu, zobaczyłem, że ogień poszedł ich śladem. Może mi się zdawało, a może aura tego snu to spowodowała, ale wielkie płomienie, na przedzie pożaru, miały kształty monstrualnych wilczych pysków.

REMBRANDT

rembrandt_harmensz_van_rijn_159

Ten obraz Rembrandta Harmenszoona van Rijna, który podziwiałem w Zamku Królewskim w Warszawie, pozostał głęboko w mojej pamięci. Nosi on tytuł Dziewczyna w ramie obrazu (1641) i jest darem Karoliny Lanckorońskiej z 1994 roku. Obok wisi drugie wielkie dzieło holenderskiego mistrza, zatytułowane Uczony przy pulpicie (1641). Pierwszy obraz znany też jest jako Żydowska narzeczona, a drugi, jako Ojciec żydowskiej narzeczonej. Autentyczność obu dzieł potwierdził ostatecznie prof. Ernst van de Wetering – największy znawca twórczości Rembrandta. Choć bardzo mi się spodobały złote zapinki przy futrze dawnego naukowca i gra świateł na nich, to moją szczególną uwagę przykuł portret dziewczyny. Artysta umieścił ją w półcieniu i wyraziście oświetlił tylko prawą stronę twarzy i lewą rękę, opartą na oprawie obrazu. Także prawa dłoń ułożona została w taki sam sposób, a nieznacznie uniesiony palec wskazujący i wyprostowany kciuk, przydają tu jeszcze lekkości. Chodziło o eksperyment z przestrzenią, bo czarna rama została namalowana z wielkim realizmem i nawet cienie, błyski na niej, w pierwszej chwili wyglądają jak rzeczywiste efekty bocznych i górnych zwieńczeń. Może dlatego warto byłoby wystawić ten obraz bez dodatkowej, drewnianej ramy, która wprowadza nieco chaosu do zamysłu artysty. Chodziło mu wszakże o to, by widz miał wrażenie, że postać lekko wysuwa się z obrazu, a przestrzeń jest dynamiczna, wypełniona mrocznym powietrzem. Jej dłonie zostały tak ułożone, że mamy wrażenie iż zatrzymała się ledwie na chwilę, przystanęła przy pięknej ramie, poproszona właśnie przez malarza – to jakby jej wstępna przymiarka do pozowania, to chwila, gdy poczuła, że jest obiektem bystrej obserwacji i zastygła w swobodnej pozie. Ma na sobie atłasową lub jedwabną suknię w kolorze burgunda, na której rysują się jaśniejsze smugi fałd i wgnieceń. Opadają na nią swobodnie kasztanowe włosy, a szczyt jej głowy wieńczy ogromny, czarny kapelusz czy czapka – może raczej rodzaj beretu z czarnego aksamitu, z elementami koronki na dole. Światło wydobywa z półcieni lśniący kolczyk oraz kolejne linie złotych łańcuszków. Z kolei na brzuchu, dziewczyna nosiła grubszą ozdobę, zapinaną kunsztownie klamrą z drogocennego kruszcu. Jakże wspaniale Rembrandt odwzorował wewnętrzny trójkąt świetlny, pomiędzy dłońmi na ramie, a twarzą dziewczyny i jakże ta konstrukcja jest oczywista, jedyna z możliwych. Cień na prawej ręce wzmacnia jasność ręki lewej, a blask na twarzy dziewczyny staje się czytelnym znakiem jej świadomości i przekonania o własnej urodzie. Ale jest też w jej postaci jakaś erotyczna subtelność, jakaś wiedza o cielesnej miłości, zdawać by się mogło, dopiero mającej pojawić się w jej życiu. Pamiętajmy jednak o tym, że w poprzednich epokach kobiety dojrzewały wcześniej i szybciej stawały się żonami, kochankami i rodziły dzieci. Co prawda ukochana i często portretowana żona artysty – Saskia van Uylenburgh – miała dwadzieścia dwa lata, gdy wychodziła za niego za mąż, ale do śmierci, w wieku trzydziestu lat, zdążyła urodzić czworo dzieci, spośród których troje zmarło. Tutaj, prezentowana postać jest swobodna i czuje się od niej tchnienie młodości, jakąś delikatność i miękkość, która wyraźna też jest w nieco pulchnych dłoniach. Jej usta są małe i delikatne, nos niewielki i kształtny, ale najwyrazistsze są czarne oczy, które pięknie kontrastują z barwą nakrycia głowy i głębią za postacią. To, co się za nią rozgrywa, to jakby moment napływania ciemności, coraz szerszego kumulowania się mroku. Obraz rozświetla tylko subtelne źródło blasku, umieszczone z lewej strony. Szkoda, że coraz bardziej zanika dawna sztuka portretowania i malarze wolą tworzyć dzieła powstające szybciej, nie wymagające tak wielkiego nakładu pracy. A przecież portrety, takie jak wskazywane tutaj dzieło Rembrandta, były komentarzem malarskim do człowieka i do epoki, wnosiły dodatkową wiedzę o świecie, który bywa dla istot najwrażliwszych wielką tajemnicą. Taką tajemniczą, zagadkową jak Mona Liza, postacią jest owa holenderska dziewczyna, opierająca ręce na czarnych ramach obrazu. Patrząc na to dzieło, myślałem – ciekawe kim była i co robiła? Co uczyniła bezpośrednio po sesji u wielkiego Mistrza, w tym odległym 1641 roku? Może poszła do składu materiałów, wybrać sukno na nową kreację. A może czekał już na nią powóz, którym piękny kochanek zabrał ją do swojego domu. A może po prostu poszła wąskimi ulicami Amsterdamu do domu, zdjęła paradną suknię, poodpinała złote ozdoby, nałożyła domowy fartuch i zaczęła przygotowywać fasolową zupę. Może rzeczywiście była żydowską narzeczoną i po wyjściu ze studia udała się na ceremonię ślubną…? A może… jeszcze jedna interpretacja… Jest w tym przedstawieniu coś z ostateczności śmierci… Może artysta uwiecznił na płótnie kogoś, kto już nie żył, kto właśnie przekroczył granicę istnienia. Oczy dziewczyny wpatrują się w malarza, ale też są doskonale nieobecne, przenikające wieki, wpatrzone w jakieś niewyobrażalne dale… Jakby już za życia umarła, jakby wyprzedziła czas, wychyliła się z czarnych ram i przybrała śmiertelną pozę dla wieków przyszłych…

ŚWIATOWY DZIEŃ POEZJI – 2009

Byłem w Warszawie i brałem udział w kolejnym Światowym Dniu Poezji. Lubię takie spotkania z kolegami i koleżankami po piórze, a także z wieloma czytelnikami, ale tym razem szczególnie chodziło mi o konferencję naukową, zorganizowaną w Domu Literatury w związku z dwusetną rocznicą urodzin Juliusza Słowackiego. To początek mojego scjentystycznego maratonu, bo w tym roku wezmę udział w kilku takich spotkaniach poświęconych autorowi Króla Ducha. Dwa dni w stolicy minęły szybko, ale w mojej pamięci pozostanie kolejna wyprawa na Powązki i zwiedzanie sal Zamku Królewskiego, gdzie wreszcie udało mi się zobaczyć dwa obrazy Rembrandta. Były też i inne zdarzenia, spośród których człowiek piszący ma w pamięci to i owo, a szczególnie wizyty w księgarniach i galeriach. Przywiozłem sporo estetycznie wydanych książek Herberta i kilka związanych z jego osobą. Jak zwykle obdarowali mnie też poeci i z tych darów największe wrażenie zrobił na mnie wielowątkowy, symultaniczny tom Głosy Bohdana Urbankowskiego. To człowiek wielkiego umysłu i ogromnej wiedzy, a tym razem zajął się zbrodniami hitlerowskimi w obozach zagłady, czym uczcił ofiarę ojca w tych nazistowskich kombinatach śmierci. Z przyjemnością słuchałem też jego głosu podczas konferencji, gdy udanie poruszał się po różnych przestrzeniach, związanych ze Słowackim i jego odbiorem. Niezwykle interesujący był też referat Eligiusza Szymanisa, który najwięcej uwagi poświęcił Kordianowi oraz Stasia Szewczenki z Kijowa, z którym przyjaźnię się już od wielu lat. Słowem pobyt ze wszech miar udany i obfitujący w wydarzenia poetyckie, naukowe i interpersonalne. Długo stałem przy obrazie Rembrandta i patrzyłem na przedstawioną kobietę, a kątem oka zerkałem na panią w średnim wieku, która stanęła obok i też podziwiała to dzieło. Była trochę podobna do namalowanej damy, choć może oczy miała inne, jasne, pełne ciepłego światła…

PLANETA ZIEMIA

earthrise

Znalazłem w Internecie zdjęcie zachodzącej Ziemi, zrobione 24 grudnia 1968 roku przez załogę statku kosmicznego Apollo 8. Astronauci: Frank Borman, Jim Lovell i William A. Anders jako pierwsi opuścili niską orbitę okołoziemską i znaleźli się w pobliżu innego ciała niebieskiego. Ów drugi wymieniony wyżej pilot był potem członkiem załogi feralnego Apolla 13, który miał poważny defekt w drodze na Księżyc i musiał szybko wracać na Ziemię. Podróż Apolla 8 odbywała się w module dowodzenia i niosła ze sobą liczne niebezpieczeństwa. Patrzę na to słynne zdjęcie i myślę o sobie w tamtym czasie. Miałem wtedy dziesięć lat i leżałem w szpitalu, w związku z operacją lewej ręki. Złamałem ją fatalnie podczas zabawy na podwórku, a potem kości źle się zrosły i lekarze zadecydowali o dodatkowym działaniu inwazyjnym. Wsadzono mi specjalne druty do lewego przedramienia, które po wszystkim miałem przez jakiś czas w domu, a potem gdzieś je zgubiłem. Wycierpiałem wtedy sporo, dostałem dziesiątki zastrzyków niezwykle bolesnej penicyliny krystalicznej, poznałem życie w szpitalnej sali i zapoznałem się z wieloma przypadkami złamań, przeszczepów kości, rekonstrukcji i innych skomplikowanych operacji. Do dzisiaj na moim lewym przedramieniu widnieją dwie długie blizny i dwie niewielkie, które pozostały po zabiegu usunięcia drutów. Amerykańscy astronauci okrążali księżyc, a ja patrzyłem na naszego satelitę przez okno szpitalne i byłem jednym z przedstawicieli ludzkości żyjącej w danej chwili na planecie Ziemia. Wielu uważa, że nasza matka żywicielka jest najpiękniejszym ciałem niebieskim w Układzie Słonecznym i tak zapewne jest. Dzisiaj widzę przede wszystkim niezwykłą moc, jaka utrzymuje naszą planetę na orbicie wokół Słońca i przepastną głębię wszechświata. Dostrzegam też jakieś zakodowane przesłanie – jakby Ziemia była emblematem wielkiej szansy i zapraszała ludzkość do podjęcia trudu rozwoju. Ten postęp się dokonuje, ale za jaką cenę, wszakże obok mnie żyli wtedy na tym pięknym niebieskim globie przyszli mordercy i polityczni przywódcy, którzy poprowadzili tłumy na wojny. Stale ktoś kogoś mordował, ktoś coś kradł, wciąż ktoś intrygował i niszczył innych ludzi. Ale też trwały prace w laboratoriach, uczeni tworzyli nowe techniki przesyłania informacji, konstruowano coraz wymyślniejsze urządzenia. To był rok demonstracji studenckich w Polsce i na świecie, wojny w Wietnamie, rok śmierci Gagarina, inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, końca rewolucji kulturalnej w Chinach i wielkiej epidemii grypy Hong Kong, na którą zachorował też mój ojciec. Urodzili się wtedy znani później bokserzy: Gołota, Saleta i Michalczewski, córka Presleya – Marie Luisa, Céline Dion, Kylie Minogue, aktorzy Will Smith, James Caviezel, kierowca Formuły jeden Mika Häkkinen, a mój brat miał dopiero cztery latka i chodził ze mną za rączkę. Równie wiele było znaczących zejść z naszego świata, choć Ziemia jest przecież urną i przechowuje prochy wszystkich postaci historycznych – oprawców i tyranów, wielkich filozofów i artystów, bezimiennych i na zawsze zapomnianych przedstawicieli naszego gatunku. Obok wspomnianego wyżej pierwszego kosmonauty, odeszli zatem w niebyt: polski fizyk Leopold Infeld, malarz prymitywista Nikifor Krynicki, pisarze John Steibeck i Arnold Zweig, poeta Salvatore Quasimodo, literaturoznawca Stanisław Pigoń, zamordowano Martina Lithera Kinga i Roberta F. Kennedy’ego. Polski pisarz Witold Gombrowicz przegrał Nagrodę Nobla z Japończykiem Kawabatą Yasunarim i była to, ze wszech miar, słuszna decyzja szwedzkich akademików. Gdy to wszystko się działo, gdy pojawiały się kolejne wersy zapisu historycznego tamtego czasu, a astronauci amerykańscy okrążali Księżyc w statku Apollo 8, siedziałem na szpitalnym łóżku i patrzyłem przez okno na lampę stuleci. Na słynnym zdjęciu, które umieściłem nad tym wpisem do mojego dziennika, jest też to moje zapatrzenie, dziecinne cierpienie i smutek małego, dziesięcioletniego przedstawiciela ówczesnej ludzkości. I jakby druga strona rzeczywistości, utrwalonej na kliszy fotograficznej…

DRAPIEWSKI NA SZWEDEROWIE

Leon Drapiewski skomponował swoje malowidła w kościele szwederowskim w niezwykle harmonijną całość. Tworzą ją cztery ogromne przedstawienia na środku sufitu, a także osiem medalionów ukazujących czterech świętych mężów i cztery święte niewiasty. Znaczenie ma też kremowa oprawa malowideł, złocenia i sztukaterie. Wszystko to nadaje wnętrzu kościoła określony nastrój niezwykłej powagi i miejsca uświęconego. Patrząc od strony ołtarza widzimy najpierw scenę narodzin Jezusa, potem Jego ukrzyżowania, następnie zmartwychwstania i malowidło ostatnie, które jest apoteozą Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i wydarzenia w Zielone Świątki, kiedy to Duch Święty natchnął apostołów i zesłał na nich dar języków. Leon, Władysław i Kazimierz Drapiewscy, to bracia niezwykle dla Kościoła zasłużeni. Ich malowidła zdobią między innymi katedry w Pelplinie i Płocku, kościół pod wezwaniem św. Trójcy i pod wezwaniem św. Piotra i Pawła w Bydgoszczy.

narodziny1

Narodziny. Jakże pamiętne są wydarzenia z historii Palestyny, gdy cesarz August wydał edykt by sporządzono spis powszechny ludności. Wtedy to wszyscy podążyli do miast swoich narodzin, by tam zapisać swe imię po wsze czasy. Jak podaje św. Łukasz: Wybrał się wtedy także Józef z miasteczka Nazaret w Galilei do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, aby się dać wpisać z Maryją, zaślubioną mu małżonką, która była brzemienna. A gdy tam przebywali, nadszedł dla niej czas rozwiązania. I urodziła Syna swego pierworodnego, i owinęła go w pieluszki, i złożyła w żłobie, bo nie było dla nich miejsca w gospodzie. (Łk 2, 4-7) To wydarzenie stało się kanwą pierwszego z malowideł Leona Drapiewskiego w kościele na Szwederowie. W centrum tego przedstawienia znalazła się Maryja, Józef i Dzieciątko Jezus. Nad nimi unoszą się w obłokach cherubinki i anioły wyrażając swoją radość i obwieszczając niebiosom narodziny Syna Bożego. W dali widać gwiazdę betlejemską, której promienie oświetlają Dzieciątko. Po stronie prawej przykucnęli trzej królowie z ewangelicznymi darami: złotem, kadzidłem i mirrą, a po stronie lewej Boskiej Rodziny pochylają się pasterze. Jeden z nich przechodzi dla kontrapunktu na stronę prawą i w ten sposób ”ratuje”, zachwiane proporcje. Barwy są tutaj pastelowe, rozmyte walorowo i jakby przepełnione mlecznym światłem. Na plan pierwszy wysuwa się postać św. Józefa, który złożył ręce jak do modlitwy i spogląda na pasterzy. Niezwykle uduchowiona jest też Maryja, która zgodnie z tradycją przedstawień okryta jest błękitną szatą i przygląda się z macierzyńską czułością Jezusowi. Stajenka betlejemska zdaje jest być ledwie zaznaczona w tle czterema belkami i majestatycznymi blokami kamiennymi. Ma to sugerować jakby wiecznie rozgrywające się misterium narodzin Syna Bożego i jakby wieczne otwarcie tej stajenki na człowieka. Tonacje barw i rozmycia kreują nastrój grozy i ostateczności rozgrywających się zdarzeń, a zarazem jakby narodzin światła pośród mroku. Owo zatrzymanie w kadrze ma być – w zamyśle twórcy – przybliżeniem prawd Boskich i nieustającym przypomnieniem chwały Narodzin.

ukrzyzowanie11

Ukrzyżowanie. Malarz pokazał w tym przedstawieniu moment po ustawieniu trzech krzyży na Golgocie. Wszystko tutaj zostało podporządkowane naczelnej myśli, ewangelicznemu mottu obrazu: A gdy przybyli na miejsce zwane Trupią Głową, ukrzyżowali jego i łotrów, jednego po prawicy, drugiego po lewicy. A Jezus tak się modlił: Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią! (Łk 23, 33-34) Charakter temu przedstawieniu nadaje przyćmione światło słońca, które barwi postaci i wszystko dookoła nich tonacjami szarości, brudnych błękitów, złamanych brązów. Osią jest tutaj krzyż Chrystusa, który odcina się swoim charakterem od krzyży łotrów. Ich są z byle jakich bali, a tylko Jezusowy wykonany został z okorowanych belek. Postacie łotrów są dynamiczne, pełne ekspresji i histerycznego cierpienia. Jezus natomiast jakby zastygł w swoim bólu i promieniuje na zewnątrz subtelnym światłem. To światło w sposób symboliczny spowija całą przedstawioną grupę. Pod krzyżem stoi Maryja i wznosi dłonie w kierunku Syna. Podtrzymuje ją Jan Ewangelista. Są też i inne znane z Ewangelii osoby. Wszyscy w milczeniu przeżywają torturę Syna Bożego, łkają bezgłośnie, albo gestami wyrażają swój ból. Tylko żołnierze rzymscy są niewzruszeni. Malarz uchwycił ich trafnie w momencie wykonywania „zwykłych” czynności egzekucyjnych. Cierpienie Chrystusa nie robi na nich większego wrażenia, pragną tylko wykonać powierzone im zadanie. To dla nich codzienność – jeszcze jedno ukrzyżowanie pośród setek, tysięcy takich samych egzekucji. Rzymianie maja na głowach charakterystyczne hełmy z przyłbicami i grzebieniami na szczycie, okrywają ich powiewne, plastycznie namalowane płaszcze. Drapiewski wprowadził do tego przedstawienia postać na koniu, co ma podkreślać ulotność tej chwili, fakt, że żołnierze zaraz odjadą pozostawiając skazańców na krzyżach. Charakterystyczna dla tego malowidła jest szeroka smuga światła spływająca z nieba na krzyż Chrystusa, Maryję i apostołów. Jest to światło Ducha Świętego, a zarazem oświetlająca moc Boga. Drapiewskiemu udało się skomponować grupę postaci żywych i niezwykle plastycznych. Dzięki temu obrazowi łatwo możemy sobie wyobrazić jakie były realia właściwego ukrzyżowania. Malarz pokazuje tutaj na co go stać – wydobywa z szat postaci i nagich ciał światłocienie i głębie walorowe, których mógłby mu pozazdrościć niejeden hiszpański czy niemiecki mistrz pędzla.

zmartwychwstanie11

Zmartwychwstanie. Trzecie przedstawienie z sufitu kościoła na Szwederowie jest chyba najbardziej symboliczne w swojej wymowie. Oto Chrystus opuszcza grób trzeciego dnia po swojej śmierci na krzyżu: Powstawszy z martwych wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, ukazał się najpierw Marii Magdalenie, z której wypędził był siedmiu czartów. Ona poszła i oznajmiła to towarzyszom jego, pogrążonym w smutku i we łach. (Mk 16, 9-11) Drapiewski pokusił się o ukazanie samego momentu zmartwychwstania, którego próżno by szukać w czterech Ewangeliach. Chrystus tu właśnie wychodzi z grobu, który znamy z opisów biblijnych, ale też jakby wychodzi z symbolicznej bramy śmierci i schodzi po czterech schodach na ziemię. Malarz ukazał zmartwychwstanie jako wybuch energii – ten wybuch nagiął gałęzie krzaków i poprzewracał pilnujących grobu żołnierzy rzymskich. Nawet anioł został delikatnie odrzucony na bok. Chrystus jest promieniującym światłem i wychodzi z mroku śmierci ku świetlistości dnia. Dokoła jego postaci połyskują promienie. Podnosi dłoń do góry w geście powitania i pojednania i wyraźnie wtedy widzimy ranę na prawej dłoni. Lewa oparta jest o krzyż z chorągwią, powiewającą luźno i przeistaczającą się w szatę Jezusa. Pośród twardych, zwalistych bloków skalnych Jezus jest lekki i zdaje się delikatnie unosić w powietrzu. Jego światłość rozlewa się po całym przedstawieniu i przenika ledwie dostrzegalnie wszystkie barwy w nim zastosowane. Dominująca jest tutaj sepia, ale łagodnie przechodzi ona w tonacje granatów, ugrów i ultramaryn. Wszystko jakby przepuszczone przez filtr mlecznego światła, wszystko jakby okryte ledwie wyczuwalną błoną czerwieni i złota. Jest w tym przedstawieniu jakaś trudna do zdefiniowania dostojność, jest tajemnica, jak samą tajemnicą jest zmartwychwstanie.

zeslanie11

Zesłanie Ducha Świętego. To malowidło jest apoteozą mocy Matki Chrystusa, która zasiadła na Jego tronie po Wniebowstąpieniu. Widzimy tutaj moment zesłania Ducha Świętego w postaci gołębicy, rozlewającego łaski na zgromadzone osoby. To ten moment o którym mówi św. Łukasz: Tymczasem nadszedł dzień Zielonych Świątek i wszyscy byli zebrani w jednym miejscu. Nagle dał się słyszeć wysoko z nieba szum jakby silnego wichru i napełnił cały dom, w którym przebywali. Równocześnie ukazały się im języki, jakby z ognia, które rozdzieliły się i na każdym z nich z osobna osiadł jeden. Wszyscy napełnieni zostali Duchem Świętym i poczęli mówić w obcych językach tak, jak im Duch Święty kładł w usta. (Dz 2, 1-4) Duch Święty otoczony jest aureolą światła i wysyła promienie na wszystkie strony. Odchodzą od niego wyraźne, promieniste kręgi barw – od złota, poprzez żółcień i sepię, do tężejących brązów, przechodzących przez oktawy szarości ku granatowi. Połyskliwa aureola przyozdobiła także głowę Najświętszej Maryi Panny. Dar języków otrzymały także dwie stojące za Maryją niewiasty. Całe przedstawienie utrzymane jest podobnie jak trzy poprzednie w tonacjach rozmytych granatów, przytłumionych brązów i szarości. Dzięki temu uzyskał artysta efekt niezwykłego dostojeństwa postaci i spowijających je szat. Wszystkie one utrzymane są w tonacjach przypominających barwy Botticellego, Zurbarana i Velazqueza. I tutaj malarz jakby zatrzymał w kadrze całe zdarzenie. Postaci niezwykle plastyczne i dynamiczne podkreślają swoją chwilową statyką majestat Maryi. To ów czas, gdy na moment rozstąpiły się chmury i Matka Odkupiciela ukazała całą swoją moc – w świetle Ducha Świętego, w perspektywie męki Syna i nieskończonej tajemnicy Boga. I tutaj znakomicie operuje Drapiewski światłocieniem, potrafi tak rozmyć barwy, że oglądający malowidło ma wrażenie, że jeszcze chwila a postaci spłyną z sufitu, albo wtopią się wszechogarniającą mgłę. W przedstawieniu tym zastosował malarz motyw schodów prowadzących do tronu, znany z obrazów, fresków i malowideł malarzy renesansowych i twórców epok późniejszych. Te schody okrywa dywan z charakterystycznymi dla Drapiewskiego ornamentami, a nade wszystko z ornamentami w kształcie krzyża. Owa apoteoza Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w momencie zesłania Ducha Świętego jest jakby zwieńczeniem trzech poprzednich chwalebnych zdarzeń, to jakby dopełnienie odwiecznego misterium narodzin, śmierci i zmartwychwstania. I tak jak zostali apostołowie napełnieni Duchem Świętym, tak – w zamyśle malarza – Matka Boska Nieustającej Pomocy ma stale być obecna w duszach tych, którzy w kościele szwederowskim szukają u Niej ratunku. Przedstawienia Leona Drapiewskiego są niezwykłe w swej trafności i wymowie. Znakomicie współgrają z architekturą kościoła i nadają mu niepowtarzalny charakter. Są też jakby wykładnią wiary ostatecznej, nie wahającej się nigdy w drodze ku prawdzie i stale odkrywającej na nowo misterium Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy – misterium życia w zawierzeniu do końca.

NATIONAL GEOGRAPHIC

nationalW szkole podstawowej miewałem różne młodzieńcze fascynacje i jedną z nich była geografia. Pisałem już o moim gromadzeniu polskich periodyków podróżniczych – „Poznaj Świata” i „Kontynentów”, ale dość szybko zacząłem też gromadzić anglojęzyczne wersje pięknego magazynu „National Geographic”. Pismo to szokowało z powodu niezwykłej szaty graficznej, wyrazistych fotografii i znakomitego kredowego papieru. W tym czasie, na takiej „kredzie”, drukowano w Polsce tylko dzieła Lenina, ewentualnie można było kupić albumy wydawnictw enerdowskich, jugosłowiańskich lub sowieckich. Jedynym miejscem w moim mieście, gdzie można było nabyć „National Geographic” był antykwariat naukowy na Starym Rynku. Choć egzemplarze były drogie, kupowałem po jednym, po dwa, przeglądałem, poczytywałem po angielsku, ucząc się w ten sposób po trochu obcego języka. Ileż godzin spędziłem nad fotografiami z Afryki, Ameryki Południowej i Australii, ileż miejsc poznałem dzięki odważnym reporterom i autorom – bywałem razem z nimi pośród wysp Oceanii i Oceanu Indyjskiego, odwiedzałem Atakamę, Danakil, Angkor, Nową Zelandię, lodowe pustkowia Antarktyki i ruiny starożytnego Egiptu. A ile było chwil zadumy nad kosmosem, pięknie prezentowanymi dalekimi planetami, konstelacjami gwiezdnymi lub głębinami morskimi. Dzięki temu periodykowi znałem wiele rzadkich zwierząt i bezkręgowców, zapoznawałem się z roślinami różnych kręgów klimatycznych, a nade wszystko przypatrywałem się ludziom o różnych kolorach skóry i sylwetkach, różnie się ubierających i zajmujących się uprawą roli, hodowlą zwierząt lub po prostu mieszkających i pracujących w dalekich miastach i miasteczkach. Pociągała mnie ta odmienność życia i potrafiłem prawdziwie zatopić się w dalekich rzeczywistościach. W „National Geographic” pojawiły się szybko reklamy nowych urządzeń, takich jak nowoczesne telewizory, magnetofony czy odtwarzacze video, a także estetycznych sprzętów biurowych. Z racji mojego specjalnego poukładania życiowego, patrzyłem z zachwytem na specjalne, żółte oprawy do roczników pisma „Narodowo Geograficznego”, a także na odpowiednie regały do ich przechowywania. Marzyłem, że jak będę starszy, to w swoim domu będę miał wiele takich półek z rocznikami ulubionego periodyku. Oczywiście życie zweryfikowało moje plany, bo we współczesnych mieszkaniach nie ma wolnej przestrzeni na takie zbiory, tym bardziej, że moje miejsce do życia dosłownie zawalone jest książkami. Coraz częściej pojawia się jednak u mnie myśl, że jak będę na emeryturze, poustawiam na pólkach te magazyny i będę się rozkoszował ich przeglądaniem i lekturą… Siedząc w swoim małym pokoiku na bydgoskim osiedlu i wpatrując się w fotografie, studiując załączane mapy, nie wierzyłem, że kiedyś zobaczę te miejsca. A jednak życie bywa zmienne i nieobliczalne. Myślałem o tym, gdy po raz pierwszy lądowałem na amerykańskiej ziemi, gdy potem wracałem do Nowego Jorku i dotarłem na Florydę, gdy odwiedzałem wiele krajów i kontynentów, a nade wszystko gdy spotykałem ludzi przypominających tych, z dawnych barwnych fotografii w „National Geographic”. Teraz, choć regularnie kupuję periodyk w charakterystycznej, żółtej ramce, nie zawsze mam czas na natychmiastową lekturę i dosłowne – jak niegdyś – pochłanianie kolejnych tekstów. Wracam jednak wiele razy w miesiącu do lektury nowego numeru i w ten sposób łączę się z tym młodym chłopakiem, który ślęczał nad atlasami, mapami i zatrzymanymi na zawsze fotograficznymi ujęciami jakiegoś dalekiego świata.

« Older entries

%d blogerów lubi to: