15 maja tego niezwykłego roku poleciałem wraz z żoną do Stanów Zjednoczonych i wyjazd ten – wraz z zeszłorocznym skokiem do Chin – był rodzajem podróży poślubnej. Przelecieliśmy z bydgoskiego lotniska do Frankfurtu nad Menem, a stamtąd największym samolotem świata, Airbusem A 380 pomknęliśmy za ocean. Loty z Bydgoszczy są niezbyt dobrze skorelowane z przesiadkami w wielkich portach lotniczych, więc musieliśmy szybko przebiec ogromną przestrzeń długich korytarzy lotniskowych i przy wyznaczonej bramce byliśmy dosłownie w ostatniej chwili. Wszystko zrekompensował wygodny, siedmiogodzinny lot z Hesji do Nowego Jorku, tradycyjną trasą nad Wielką Brytanią, Islandią, a potem nad kanadyjską Wyspą Księcia Edwarda, Nową Szkocją i wschodnim wybrzeżem USA. Z radością patrzyłem jak wielki samolot zaczął się zbliżać do zachodniego końca Long Island, minął charakterystyczne bagna Jamaica Bay i majestatycznie wylądował na głównym pasie lotniska Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Ilekroć w przeszłości zbliżałem się do Nowego Jorku, czekałem na pojawienie się tych rozlewisk i patrząc przez okienko, z radością wyławiałem z zieleni ptaki, krążące nad nimi, przede wszystkim wyraziste, białe czaple. To był znak, że Ameryka znowu otwiera swoje wrota, choć przed nami była jeszcze drobiazgowa kontrola celna, weryfikacja wiz i długie oczekiwanie na przejście granicy. Na szczęście wszystko przebiegło bez komplikacji i już byliśmy w głównej hali terminalu przylotowego, skąd powędrowaliśmy na postój żółtych taksówek. Zarządzający nimi Afroamerykanin szybko przydzielił nam obszernego Forda i już ruszaliśmy na Manhattan przez Queens i północny Brooklyn, po drodze rozmawiając z pakistańskim kierowcą, który zachwalał nam słodkie życie w Ameryce. Jechaliśmy do Hotelu Roosevelt, ulokowanego przy 45 East Street, pomiędzy Madison Avenue i Vanderbilt Avenue, niedaleko dworca Grand Central. Taksówkarz powiedział z dumą, że ten, otwarty w 1924 roku hotel, jest teraz w posiadaniu Pakistan International Airlines i jakieś udziały w tym biznesie mają też bogaci Saudyjczycy. Przemknęliśmy szybko na miejsce, wnieśliśmy bagaże do głównego hallu, a potem oddaliśmy je na przechowanie, bo naszym pobytem zarządzała przyjaciółka z Los Angeles – Sona Van, która miała przylecieć dopiero wieczorem.
Mieliśmy sporo czasu, więc postanowiłem oszołomić Anię Nowym Jorkiem i najpierw wziąłem ją do pobliskiego dworca Grand Central. Przestronne hole i kaskady światła sprawiły, że przypomniały mi się wcześniejsze pobyty w tym miejscu, będącym jednym z symboli mknącej do przodu Ameryki. Charakterystyczny budynek umiejscowiony jest w pobliżu wieżowca Yale Club, w którym mieliśmy wystąpić następnego dnia. Teraz machnąłem ręką na żółtą taksówkę i kazałem kierowcy zawieść nas na Time Square, o którym mówi się, że to prawdziwy środek świata. Niestety zapomniałem o straszliwych korkach nowojorskich i droga tam zajęła nam dobre czterdzieści minut, co od razu odbiło się na liczniku. Kierowca w czerwonym turbanie, rodem z Indii, musiał objeżdżać kwadraty zabudowy, by w końcu dotrzeć na miejsce i odsłonić białe zęby w promiennym uśmiechu. Czułem jakie wrażenie to miejsce zrobi na mojej żonie i teraz widziałem jak szeroko otwartymi oczyma chłonie rozświetloną barwami rzeczywistość. Wszystko tutaj jest magiczne, a szczególnie wielkie kolorowe reklamy ze słynnym budynkiem NASDAQ MarketSite, w którego dolnej partii znajduje się siedmiopiętrowa cylindryczna wieża z supernowoczesnym elektronicznym wyświetlaczem, największym na świecie. Kosztował 37 milionów dolarów i teraz, oprócz funkcji użytkowej, zachwyca tłumy turystów, robiących sobie zdjęcia na jego tle. Doskonale pamiętam moją bytność na Time Square w roku 2002, gdy stałem na środkowej wysepce i słuchałem Peruwiańczyków grających na fletni Pana. Przeżyłem wtedy wielkie wzruszenie i wyczułem życiowe burze, które miały nadejść w następnych latach, za sprawą różnorakich nieludzkich kanalii – na szczęście już wtedy byłem dumny z mojego życia i tego, czego dokonałem, a przecież od tamtego czasu suma osiągnięć zwiększyła się kilkakrotnie. Teraz też czułem się wspaniale w Nowym Jorku, a zachwyt Ani był dodatkowym bonusem. Chodziliśmy między rzeszami turystów i robiliśmy zdjęcia, a kolorowe reklamy zmieniały się co chwilę i pojawili się przy nas mężczyźni przebrani za bohaterów rodem z Marvel Studios, oferujący swoje usługi jako modele. Wyjęliśmy nieco dolarów i sfotografowaliśmy się z Batmanem, Hulkiem, Supermanem i Spider-Manem. Byliśmy w symbolicznym centrum świata dwie godziny, a potem zjedliśmy po trójkącie pizzy w małej restauracyjce i ruszyliśmy z powrotem do hotelu, tym razem pieszo, rozkoszując się dalekimi perspektywami barwnie oświetlonych ulic.
Po przylocie Sony i naszej przyjaciółki Beaty Poźniak, znanej aktorki polskiej z Hollywoodu, przeszliśmy do pokoju, urządzonego w eklektycznym stylu. Trafił nam się niezbyt ciekawy widok z okna, na sąsiedni, szary drapacz chmur, ale wszystko rekompensowała bliskość znaczących miejsc w Nowym Jorku. W amerykańskich hotelach rzadko serwują darmowe śniadania, więc następnego dnia wyskoczyłem rano ku sąsiedniej Madison Avenue, gdzie na rogu znalazłem charakterystyczny mobilny punkt sprzedaży bajgli, zapiekanek, bułek i kawy. Kupiłem aromatyczne śniadanie, które uprzejmy Hindus zapakował w papierową torbę i ruszyłem z powrotem ku trzem wieżom hotelu, wybudowanego w charakterystycznym starym, nowojorskim stylu. Znajduje się w nim ponad tysiąc pokoi i pięćdziesiąt dwa apartamenty oraz dwie restauracje, a jego nazwa miała honorować dwudziestego szóstego prezydenta USA Theodore’a Roosevelta, sprawującego swoją funkcję w latach 1901–1909, laureata Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1906. Hotel wybudował biznesmen z Niagara Falls Frank A. Dudley i otwarzył go 23 września 1924 roku, a całkowity koszt inwestycji wyniósł dwanaście milionów ówczesnych dolarów, co w roku 2019 przeliczano na sumę aż 179 milionów. Znakomita lokalizacja, tuż przy Grand Central, powodowała, że miejsce to cieszyło się wzięciem u podróżnych, tym bardziej, że już w 1947 roku w każdym pokoju zamontowano telewizor. Stając na skrzyżowaniu 45 Ulicy Wschodniej i Madison Avenue mogłem objąć wzrokiem cały hotel, który ma piętnaście pięter, licząc od wysokiego lobby na parterze. Zawsze czuję się w tym mieście jakby urosły mi skrzydła u ramion, jakbym znalazł się w magicznej przestrzeni, więc i tym razem podniecenie nie opuszczało mnie ani na chwilę. Jeszcze rzuciłem okiem na sąsiednie wysokościowce i szybko wróciłem do pokoju, znajdującego się na jedenastym poziomie. Ach, jakże wspaniale smakowały aromatyczne bajgle i drożdżówki, popijane kawą z plastikowego kubka, tudzież tropikalne owoce i nieco nieodłącznej w Ameryce Coca-Coli. Szybko weszliśmy pod prysznic, a potem ubraliśmy się i ruszyliśmy ku pobliskiej Piątej Alei, gdzie chciałem żonie pokazać jeden z najdroższych w USA sklepów z odzieżą, pełen znanych marek i snobistycznych klientów, potrafiących zapłacić za płaszcz czy garsonkę ponad dwadzieścia tysięcy dolarów.
Po zwiedzeniu wielkiej świątyni próżności, przymierzeniu kilku wdzianek i zrobieniu wielu zdjęć, ruszyliśmy dalej słynnym traktem ku katedrze Św. Patryka. Każda piędź ziemi ma ogromną wartość w Nowym Jorku, więc i ten monumentalny kościół wybudowano w ciągu ulicznym, naprzeciw Rockefeller Center. Kamień węgielny wmurowano w roku 1858, równo dwieście lat przed moimi narodzinami, a wznoszenie i wykańczanie trwało dwadzieścia lat, aż do 25 maja 1879 roku, kiedy to udostępniono świątynię wiernym. W tej największej w Ameryce neogotyckiej katedrze byłem za każdym razem, gdy trafiałem na Manhattan, a teraz wprowadziłem do niej oszołomioną jej przepychem żonę. Ostateczny kształt kościoła ustalono dopiero w 1908 roku, po dobudowaniu dodatkowych budynków kościelnych, stumetrowych wież, zachodniej fasady i kaplicy Najświętszej Maryi Panny. Jednak dopiero 5 października 1911 roku arcybiskup John Murphy Farley dokonał poświęcenia świątyni, nie wiedząc, że już w roku 1918 spocznie na wieki w krypcie pod głównym ołtarzem. Do budowy użyto białego marmuru ze złóż amerykańskich, głównie z Massachusetts, czyniąc to miejsce jednym z najbardziej znanych w Nowym Jorku. We wnętrzu świątyni może się znaleźć jednocześnie kilka tysięcy wiernych, spośród których 2200 znajdzie miejsce siedzące. Można się było o tym przekonać podczas wizyt trzech ostatnich papieży – Jana Pawła II (1979), Benedykta XVI (2008) i Franciszka (2015). Spacerujemy po nawach bocznych, przechodzimy środkową aleję i bez trudu wyławiamy liczne polskie akcenty, wizerunki świętych, okolicznościowe tablice i udane popiersie Karola Wojtyły. Po wyjściu na zewnątrz widzimy, że na Piątej Alei formuje się uroczysty pochód nowojorskich strażaków, w szeregach których jest wielu potomków emigrantów z Irlandii, dla których św. Patryk, patron ich ojczyzny, jest najważniejszym świętym. Choć to dość długa droga, postanawiam przejść aż do Ulicy 59 Zachodniej, gdzie jest południowy skraj Central Parku. Idziemy powoli, co i rusz zatrzymując się przy jakichś charakterystycznych miejscach, takich jak księgarnia Barnes & Noble, sklep jubilerski Cartiera, witryny znanych marek odzieżowych, kościół episkopalny św. Tomasza, czy Trump Tower, w którym obok imiennika tego charakterystycznego wysokościowca, mieszkają tak znane osoby jak Bruce Willis i Cristiano Ronaldo. Droga mija nam szybko i już wchodzimy na obszerny plac z fontanną Pulitzera, złoconym monumentem po drugiej stronie i wielką bryłą hotelu Plaza po lewej.
Najpierw naszą uwagę przykuwa złocony pomnik przedstawiający generała Williama Tecumseha Shermana, bohatera amerykańskiej wojny domowej, zwanej też secesyjną (1861–1865). Monument zdumiewa z racji realnie odwzorowanej postaci męskiej na koniu i symbolicznie wiodącej generała do boju, greckiej bogini Nike. To bardzo charakterystyczne miejsce w Nowym Jorku, z licznymi dorożkami do wynajęcia i Ania zauważą, że wielokrotnie widziała je w amerykańskich filmach fabularnych. Robimy zdjęcia na tle hotelu Plaza i złotego pomnika, a potem mijamy wejście do Central Parku i schodzimy w dół, podziwiając wielkie skały, na które wspina się sporo turystów. Byłem już tutaj wielokrotnie i sporo czasu spędziłem na rozmyślaniach, obserwacjach drozdów, epoletników i kardynałów, a nade wszystko na kontemplowaniu tej magicznej przestrzeni. Sporo tutaj pomników znanych postaci z historii świata i wspaniale jest za każdym razem zatrzymywać się przy monumencie króla Władysława Jagiełły pogromcy krzyżaków spod Grunwaldu. Obok niego mijamy popiersia Schillera, Beethovena, Humboldta, Moore’a, a także pomniki całych postaci Kolumba, Bolivara, Andersena, Burnsa, Morse’a, Hamiltona, Webstera, Scotta i Szekspira. Są też rzeźby symboliczne sokolnika, aniołów, pielgrzyma, indiańskiego łowcy, liczne przedstawienia drapieżnych zwierząt, a także bohaterów literackich – Romea i Julii i Alicji z powieści Carrolla. Wędrujemy węższymi i szerszymi alejkami, fotografujemy się na moście miłości (Bow Bridge), rozdzielającym dwie części przestrzeni wodnej nazywanej The Ramble and Lake. Tutaj wspaniale wychodzą zdjęcia z wyniosłymi iglicami apartamentowca San Remo, ulokowanego na Ulicy 145 Zachodniej i widocznymi też dobrze wieżami innego słynnego budynku mieszkalnego – Beresford – mieszczącego się przy tej samej jezdni, ale z numerem 211. Podziwiamy właśnie rozkwitającą roślinność i ptaki pojawiające się na dróżkach, gałęziach drzew i krzewów. Na trawniku przy jeziorku przechadzają się bernikle kanadyjskie, prawdziwe utrapienie amerykańskich posiadaczy basenów i stawów przydomowych. Pamiętam jak w 2002 roku zaprzyjaźniony lekarz z okolic Buffalo i właściciel dużej posiadłości opowiadał mi o tragicznych przylotach wielkich stad tych ptaków, zanieczyszczających ogromnymi odchodami trawniki i akweny. Jak zwykle sporo jest w Central Parku rudawych, amerykańskich drozdów (American Robin), kosów, wilgowronów (common grackle), tyranów północnych (easter kingbird) i modrosójek błękitnych (blue jay). Niestety nie udaje mi się dostrzec ani jednego kardynała, tanagry czy pomarańczowej wilgi. Nie mamy zbyt wiele czasu i nogi też dają o sobie znać, więc prowadzę jeszcze Anię do słynnego zakątka Strawberry Fields, dedykowanego Johnowi Lennonowi, zabitemu przez szaleńca przy pobliskim budynku Dakota House.
Opuszczamy park i kierujemy się ku bramie tejże kamienicy, przy której David Chapman czekał na muzyka i zamordował go z zimną krwią. Szybko docieramy do Columbus Circle, którego nazwa wzięła się od kolejnego pomnika Krzysztofa Kolumba, z jego postacią ustawioną na wyniosłej kolumnie. Miejsce to znajduje się na przecięciu ulic Eighth Avenue, Broadway, Central Park South (West 59th Street) i Central Park West i niektórzy uważają, że jest to symboliczny środek miasta. Podchodzimy do dużego, zadaszonego wózka z hamburgerami i hot dogami, którym zawiadują dwaj sympatyczni Kurdowie o niewielkich posturach. Zamawiam dwie bułki z parówkami, keczupem i musztardą, podejmując wesołą rozmowę ze sprzedawcami, którzy informują mnie, ze pochodzą z Erbilu. Natychmiast mówię im, że byłem tam w 2011 roku, zwiedziłem też inne miasta tej części Iraku, widziałem niewysokie góry, z daleka kontemplowałem magiczne jezioro Dukan, a nade wszystko byłem w memoriale w Halabdży, upamiętniającym ofiary ataku gazowego wojsk Saddama Husajna. Pojadając hot doga tak się rozgadałem, że żegnając się odszedłem od wózka, nie pamiętając o portfelu wypełnionym dolarami. Zostawiłem go na metalowej ladzie, ale jeden z Kurdów dogonił mnie po paru krokach i oddał zgubę, przestrzegając bym lepiej dbał o swoje mienie, tym bardziej, że Nowy Jork roi się od różnorakich rabusiów i pomyleńców. Niestety na ulicach widzi się też sporo bezdomnych, pchających cały swój dobytek w drucianych wózkach z marketów. W 2000 roku obserwowałem taką kobietę i napisałem wiersz pt. Miss America, w którym zastanawiałem się jak pokrętne bywają ścieżki naszych losów. Wszyscy w dzieciństwie mamy równe szanse, ale potem przeznaczenie wiedzie jednych do luksusowych apartamentowców, a innym każe spać na ulicach i błąkać się w brudnych, cuchnących łachach po zakamarkach wielkich miast. Jesteśmy już solidnie zmęczeni, więc zatrzymujemy taksówkę i każemy się zawieść do hotelu, gdzie przebieramy się, bierzemy prysznic, nieco odpoczywamy na wielkim łóżku i gotujemy się do kolejnej tury zwiedzania, tym razem dolnej części Manhattanu. Najpierw kierujemy się do Nowojorskiej Biblioteki Publicznej, której główna siedziba znajduje się przy Piątej Alei, numer 476, w budynku Stephena A. Schwarzmana, amerykańskiego miliardera i filantropa żydowskiego pochodzenia, który zaczynał swoją drogę ku fortunie od koszenia trawników w wieku czternastu lat. Pragnę sprawdzić czy moje książki stale pozostają w zasobach tej instytucji, wszak byłem tu w 20o2 roku z Adamem Szyperem i zostawiliśmy polskiemu bibliotekarzowi nieco naszych tomów. Wchodzimy do wielkiego budynku i trafiamy akurat na wielką wystawę związaną z tolerancją w świecie. Na korytarzach i w salach wisi sporo zdjęć prezentujących homoseksualistów i lesbijki, często w wyzywających pozach, obejmujących się i całujących się w usta. Zawsze powtarzałem, że akceptuję każdy rodzaj ludzkiej ekspresji erotycznej, ale niestety bywałem też ofiarą intryg gejowskich, które odcisnęły solidne piętno na moim życiu. Co innego sex i bliskość, a co innego działalność różnorakich cyników i pomyleńców, bezlitośnie wykorzystujących te ścieżki by niszczyć przeciwników. Schodzimy z piętra na piętro, zaglądamy do poszczególnych gabinetów sekcyjnych, a potem wychodzimy z budynku i siadamy na ławce, w przylegającym do biblioteki niewielkim skrawku zieleni, ocienionym niskimi drzewami. Chwilę odpoczywamy, po czym ruszamy dalej Piątą Aleją ku rysującemu się już w dali budynkowi Empire State Building, przez wiele lat dzierżącemu palmę pierwszeństwa w zakresie wysokości budowli tego miasta.
Bieda