NOBEL DLA ADONISA?

Adonis - Foto © Dariusz Tomasz Lebioda

Zbliża się początek października, więc ożywia się giełda kolejnej Literackiej Nagrody Nobla. Zostanie ona przyznana prawdopodobnie w przyszły czwartek, kiedy to sekretarz Akademii Szwedzkiej wyjdzie przed znane wszystkim, białe drzwi, po ostatecznym ustaleniu, i ogłosi tegorocznego laureata. Na liście bookmacherów jest 29 kandydatów, a największe szanse ma ponoć prozaik z Japonii – Haruki Murakami. Wymienia się też pisarzy amerykańskich Philipa Rotha i Joyce Carol Oates, poetów Ko Una z Korei i Tomasa Transtroemera ze Szwecji. Na czele listy pojawia się jednak Adonis (Ali Ahmad Sa’id Isbir, po arabsku أدونيس), wielokrotnie nominowany do najważniejszej literackiej nagrody świata, poeta arabski, pochodzący z Syrii, piszący utwory filozofujące i mający ogromny dorobek twórczy. Laur może jednak przypaść też w udziale Amosowi Ozowi z Izraela, Billemu Collinsowi z USA, na odległych miejscach wymienia się też naszego  – Adama Zagajewskiego. Ja najbardziej cieszyłbym się z nagrody dla Adonisa, którego poznałem w zeszłym roku w Chinach i z którym przegadałem wiele godzin. Pamiętam jego odpowiedź na moje pytanie o ulubionych poetów, gdy odrzekł: Nie wskazuję żadnych autorów, szukam pięknych wierszy… Potem była rozmowa o Nagrodzie Nobla i powiedział mi, że czeka spokojnie, bo choć ma już prawie osiemdziesiąt lat, to jego matka zmarła po dziewięćdziesiątce i w jego rodzinie wszyscy dożywali wieku matuzalemowego. Urodził się w 1930 roku w Syrii, a potem przez wiele lat mieszkał w Libanie, by w końcu osiąść w Paryżu, z którego podróżuje po całym świecie, zapraszany na wielkie imprezy literackie i honorowany ważnymi nagrodami. Jedną z nich odbierał w listopadzie 2009 roku w Pekinie i czytał wtedy też swoje wiersze, opowiadał o swojej wizji literatury. Ten niewielki wzrostem mężczyzna, o wyraźnej jeszcze urodzie (stąd ów pseudonim), był bardzo towarzyski i bezpośredni, a jego wypowiedzi wskazywały, że jest kimś wyjątkowym, posiadającym ogromną wiedzę o świecie i ludziach. Mówił, że napisał w pekińskim hotelu kilka nowych wierszy i gdy milkł, znać było, że żyje intensywnie swoim wnętrzem i odbiega gdzieś daleko myślami. Gdy siedziałem obok niego przy stole, gdy rozmawialiśmy i jeździliśmy razem samochodami, albo gdy spotykaliśmy się w hotelu, były to dla mnie święte chwile. Czy w podzielonym i targanym konfliktami świecie, pełnym nacisków i grup interesu, wielki arabski poeta może dostać Nagrodę Nobla? Przekonamy się niebawem i jest we mnie jakieś dziwna tęsknota za tą chwilą…

JERZY FRYCKOWSKI

Jerzy Fryckowski - Ten z lewej - 🙂

Poezja Jerzego Fryckowskiego jest zapisem niezwykłej wrażliwości, która zrodziła się wraz przekonaniem, że twórca czuwa na posterunku, poświęca się dla najbliższych, dla samego siebie i dla całej ludzkości. Jego wiara w ożywczą i ocalającą moc słowa jest ogromna, bo jest odpowiedzią na wezwanie, płynące gdzieś z głębi świata, z jakichś przepastnych dali, łkających w nim jak dziecko i stale domagających się zadośćuczynienia. To jest przekleństwo i dar bogatego wnętrza, które otwiera się w poecie jak magiczna przestrzeń, a zarazem zamyka się w nim w sposób gwałtowny i nieoczekiwany. On patrzy na rzeczywistość przez filtr doświadczeń dzieciństwa i młodości, by wydobyć z nich esencję istnienia. Chciałby w swoich przeżyciach znaleźć jakąś ogólną zasadę, którą dałoby się zastosować do każdej sytuacji i do każdego bytu. Często jednak jest bezradny i staje oszołomiony w obliczu zaborczych i bezlitosnych mechanizmów przetrwania, próbuje znaleźć ścieżkę, prowadzącą do celu, albo będącą szlakiem ku wyrazistym rozgałęzieniom, dającym nadzieję, że nagle nie skończy się wszystko. To jest poezja eschatologiczna, w najgłębszej swej tajni, a zarazem – o paradoksie liryki – jest to pochwała egzystencji czystej, nieskażonej śmiercią i nieustannie stawiającej sobie zadania ponad siły. Nikt nie rodzi się z gotowym planem na życie i nikt nie ma pewności, kiedy ono dobiegnie kresu, jakimi zdarzeniami będzie wypełnione i co ostatecznie je określi. Poeta może wszakże pokusić się o syntezę, która ogarnia przeszłość, jest utwierdzona w teraźniejszości i wybiega daleko w przyszłość. Jego widzenie wymiarów świata jest odsłanianiem kolejnych warstw rzeczywistości, pełnym świetlistych odkryć i doświadczeń, ale też i bolesnych porażek, poczucia przegrania i końca wszystkiego. Człowiek dociera najgłębiej do istoty kosmicznego bytowania, choć nie opuszcza go poczucie ułudy, zagubienia pośród ogromów i nieustannej utraty tego, co zostało utwierdzone w rozognionej świadomości. Tak istniejąc pomiędzy przeciwstawnymi biegunami, tak rozdwajając się i zwielokrotniając się w sobie, tak tracąc siebie każdego dnia, buduje od nowa świątynię wiersza i próbuje uchwycić ulotne kształty danych mu chwil.

Istotną sprawą w tych utworach jest też pasja polemiczna i publicystyczna dociekliwość, która każe zatrzymać się nad małymi i wielkimi zdarzeniami. Wtedy liryka rozciąga się od spraw osobistych do walki o ojczyznę, wtedy żona pojawia się obok prezydenta kraju, a oprawca obok anioła – wtedy szyderstwa rzeczywistości stają się kontrapunktem dla intymności i subtelnych prób zrozumienia przeciwieństw. W takim ujęciu pojawia się bolesna wizja świata, który nie toleruje ludzi wrażliwych i szukających prawdy o nim – tak rodzi się wizja jak z obrazów Hieronima Boscha, pulsujących groźną energią rozkładu i niosących w sobie zapowiedź końca czasu. Świat staje się monstrualnym szpitalem, którym rządzą zjawy, fantomy, a tylko wrażliwość dziecka jest rzeczywista i odrywa się od tych miejsc, lecąc za marzeniami, szukając potwierdzenia, że istnieje gdzieś inny wymiar. Właśnie przecięcie płaszczyzn świadomości, skrzyżowanie doświadczeń delikatnych i okrutnych jest charakterystyczne dla tej poezji, która nie stawia sobie żadnych ograniczeń, pochyla się nad „babcią klozetową” i zamordowanym księdzem, nad gruźlikiem i bohaterem, nad katem i nad aniołem z połamanymi skrzydłami, a wreszcie nad hipotetycznym człowiekiem i jego odbiciem w sieci krzywych luster. Fryckowski potrafi wspaniale ironizować, ale podłoże tych jego operacji jest gorzkie, smutne, ukazujące ukryty wymiar świata, jako wielkiego szpitala wariatów, monstrualnej komicznej armii i więzienia, w którym rządzą dziwne twory. Jak ma postępować człowiek, który odkrył w sobie ranę poezji, dokąd uciekać ma ten, który stoi na warcie wrażliwości i szuka odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencji? Może tylko wiersz jest takim obszarem bezpieczeństwa i tajemnicy, może jedynie wieloznaczne i konkretne słowo zawiera w sobie moc ocalającą i przenoszącą byt ku nowym przestrzeniom i zapowiadanym dniom. Ale dochodzi się do nich okrężną drogą, przez doświadczenie bólu i przegrania, upadku i załamania, nagłego zamilknięcia i braku oddechu. Euforia nowego poetyckiego stworzenia otwiera jednak inną perspektywę, przydaje treści temu, co wydawało się beznadziejne, zapowiada powstanie z prochu i lot ku gwiazdom.

Poeta istnieje w świecie i „migocze” w swoich wierszach, żyje i umiera jednocześnie, tworzy nowe przestrzenie i zamyka je w semantyce wersów i metafor. Jego doświadczenia mają wartość dla konkretnej biografii, ale wpisane w wymiar liryki, stają się cząstką uniwersum, zapełniają luki w czasie i są obietnicą spełnienia. Z jednej strony jest cierpienie po stracie matki, a na przeciwległym krańcu bytowania, lokuje się radość z narodzin dzieci i miłość do kobiety. Bliskość i ciepło może redukować chłód wszechświata, ale też jest pułapką dla eksperymentującej świadomości, zawłaszcza cząstkę świętego czasu i w ostatecznym rozrachunku prowadzi ku zatracie. Ten dylemat wyraźny jest w wierszach Fryckowskiego, który próbuje odzwierciedlać złożoność tego, co w „zwykłej” egzystencji wydaje się proste, jednoznaczne, ostatecznie ukształtowane. Poeta szuka takich znaków i takiej symboliki, które odzwierciedliłyby jego przeczucie metamorfozy, nieustającego pędu, zmienności struktur i przestrzeni. Narodziny to moment początkowy i zarazem chwila ostatnia bezpiecznego schronu w ciele matki, to śmierć rozciągnięta w czasie i nieustannie przypominająca o sobie, wdzierająca się do utrwalanej na chwilę harmonii. Ale rozpad jest nieuchronny, bo entropia jest zasadą obowiązującą we wszechświecie i nic nie zdoła się jej przeciwstawić. Można wszakże anihilować ją w obrębie budowanych struktur, można odsuwać ją w dal i na chwilę o niej zapominać, choć i tak najmniejszy ból będzie jej przypomnieniem. Poeta, posiadający tak wielką wiedzę o pierwotnej naturze rozpadu, staje się sam dla siebie zagadką, ale musi być przewodnikiem i profetą, musi wskazywać kierunek, a często wręcz mknąć jak strzała w kierunku niewidocznego celu. To poezja przydaje mu impetu, to siła wiersza popycha go do przodu, a jednostkowe doświadczenia wyposażają go w wiedzę o potencjalnych niebezpieczeństwach. Na szczęście zbroja słów jest twarda, poczucie misji ogromne, a chęć manifestowania integralności autentyczna i wiążąca się z jednostkowymi doświadczeniami, wpisującymi się w powszechny obieg ludzkich przeżyć. Tylko skąd ta tęsknota…? Skąd przeświadczenie, że w jednym słowie znaleźć można cel i wartość nie do oszacowania, skąd tak ekstremalny wybór drogi? Poeta odpowiada na te pytania w kolejnych wierszach, a zarazem pozostawia ogromny margines dla wrażliwego czytelnika. W takim rozumieniu liryka ta jest otwarta i zamknięta zarazem, dopełniona i stale szukająca nowego interpretatora, mającego w sobie podobną ranę i chcącego zrozumieć ulotny fenomen istnienia.

TOMASZ GOLLOB MISTRZEM ŚWIATA

Wczoraj wieczorem, na torze we Włoszech, Tomasz Gollob został indywidualnym mistrzem świata na żużlu. Trzydzieści siedem lat temu, po raz pierwszy dla Polski, tytuł ten, zdobył Jerzy Szczakiel i doskonale pamiętam jakie wtedy były emocje. Ach, ten dodatkowy wyścig z Ivanem Maugerem i wygrana po upadku Nowozelandczyka… Moje wspomnienia podążają jednak najpierw ku czasom wczesnego dzieciństwa, gdy mój ojciec po raz pierwszy zabrał mnie na żużel i prawdziwie oszołomił mnie wtedy bydgoszczanin Stanisław Kasa. Jeździł z czerwoną apaszka pod brodą i przeprowadzał na torze brawurowe akcje, które zapierały dech w piersiach. Potem, gdy trochę podrosłem, sam wybierałem się na stadion Polonii i przyglądałem się wyczynom Henryka Glücklicha i jego kolegów. Byłem na wielu meczach ligowych, na zawodach międzynarodowych, na mistrzostwach kraju i na turniejach o Złoty Kask. Sporo moich kolegów fascynowało się wtedy żużlem i naśladując najlepszych kierowców, urządzaliśmy wyścigi na rowerach wokół szkolnego boiska lub na asfaltowych dróżkach, służących do nauki zasad ruchu drogowego. Ile razy miałem wtedy pościerane łokcie i kolana, w ilu uczestniczyłem karambolach, czasem wyglądających tak samo groźnie, jak te na stadionie żużlowym. Był taki czas, że chciałem zapisać się do szkółki żużlowej i nawet poszedłem na pierwsze spotkanie, ale ostatecznie górę wzięły moje talenty bramkarskie i grałem w drużynach Zawiszy i Polonii. Jak groźny jest czarny sport przekonałem się, gdy podczas meczów ligowych ze Spartą Wrocław i Śląskiem Świętochłowice zginęli na torze młodzi nasi zawodnicy: Jerzy Bildziukiewicz (†1971) i Zbigniew Malinowski (†1974). Stałem bardzo blisko ogrodzenia, gdzie zginął ten pierwszy sportowiec i wywarło to na mnie wielkie wrażenie, może nawet odwiodło mnie od uprawiania tego sportu i skłoniło do ostrożniejszej jazdy na motorowerach i motocyklach. Wyprawy na żużel to było prawdziwe święto, z tłumami kibiców, obstawą milicyjno-ormowską i wypełnianiem w skupieniu specjalnych programów, które kupowało się w kasie. Na torze niepodzielnie panował Glücklich, a wspomagał go znakomicie Kasa, Marian Zaranek, Andrzej Koselski, Marek Ziarnik i inni, którzy wygrywali z tak znanymi zawodnikami jak np. Andrzej Wyglenda, Stanisław Tkocz, Andrzej Pogorzelski i Edward Jancarz. Z czasem, gdy zacząłem trenować boks i sporty walki, odszedłem od żużla, choć zawsze obserwowałem w prasie i w telewizji, co działo się w tym sporcie. W roku 1984, gdy byłem na ostatnim roku polonistyki trafiłem, jako nauczyciel języka polskiego, do szkoły nr 39 w Bydgoszczy. Miałem tam klasę czwartą i siódmą i pośród tych starszych dzieci był Jacek Gollob, bystry chłopak, który wtedy fascynował się muzyką punkowską, chodził w czarnej, skórzanej kurtce i prezentował na lekcjach bardzo ciekawe poglądy. Na przerwach rozmawiał często z wyższym nieco chłopcem, którego z czasem przedstawił mi jako swojego młodszego brata – Tomka. Tak poznałem przyszłego Mistrza Świata. Gdy Jacek mówił mi, że chce zostać zawodnikiem w motocrossie lub żużlowcem, kiwałem z dezaprobatą głową, bo chłopak był skromnej postury. Dopiero po latach zobaczyłem, że sił starczyło mu by zdobyć dwa razy tytuł Mistrza Polski i udanie przez wiele lat startować w zawodach żużlowych. Jego brat, w czasach szkolnych, był ładnym chłopcem, z bujną czarną czupryną, bardzo grzecznym, a na pewno o wiele grzeczniejszym od Jacka, który potrafił nieźle namieszać. Cieszę się, że Jacek przejął ode mnie upodobanie dobrej literatury i chwalił się w wywiadach jakie to poważne książki czytał, wprawiając tym w podziw i osłupienie różnych tzw. dziennikarzy sportowych. Szczególnie przypadł mu wtedy do gustu Władca pierścienia Tolkiena, a przecież daleko jeszcze wtedy było do ekranizacji tej słynnej powieści i krążyła ona tylko pośród fascynatów literatury SF i fantasy. Jak dzisiaj, widzę obu braci, stojących na hallu szkolnym, rozmawiających i zawsze do siebie podbiegających na przerwach, wspierających się w chłopięcych potyczkach. Wtedy bardzo różnili się wizualnie, a teraz, gdy Tomek wyłysiał, bardziej upodobnił się do Jacka. Od dawna należał mu się tytuł Mistrza Świata i cieszę się, że wreszcie go zdobył. To jeden z największych sportowców polskich, mający oryginalne poglądy na życie i kierujący się wielką pasją, która go ukształtowała i niezwykle wzbogaciła jego osobowość. Teraz staje w szeregu takich tuzów czarnego sportu jak Ivan Mauger, Barry Briggs, Hans Nielsen, Ole Olsen, Tony Ricardsson, Jason Crump i wspomniany wcześniej Jerzy Szczakiel. Tomek wyszedł z Bydgoszczy i pozostanie na zawsze kimś, kto przez swoją pracę i siłę charakteru, wiele w nim osiągnął. A wyjechawszy z niego, wracając często i stale w nim mieszkając, stał się postacią daleko wykraczającą poza regionalne opłotki i przetasowania – wydźwignął się ku wielkościom światowym, doszedł do wytyczonego celu, pokazał jaki charakter mają silni bydgoszczanie. Prawdziwy Mistrz…

KRASIŃSKI I WRZEŚNIOWE CHMURY

Pisałem już o mojej szczególnej wrażliwości na kształty, barwy, symbolikę i zmienność chmur. Już jako mały chłopiec leżałem często na piasku lub trawie i patrzyłem jak płyną one po niebie. Są częścią naszego życia i draperią przestrzeni, z którą obcujemy od samych narodzin. Często są ostatnim widzianym obrazem dla ludzi, odchodzących z tego świata, po raz ostatni zamykających oczy. Chodzę teraz, jak to mówią czasem ironicznie o poetach lub lekkoduchach, z głową w chmurach. Niestety ta ogromna, inspirująca materia w dziełach literackich jest praktycznie nie zbadana, próżno szukać książek o obrazach i przywołaniach chmur w pismach Mickiewicza, Słowackiego, Kraszewskiego czy Miłosza. Zamieszczając kolejne obrazy fenomenów atmosfery – tym razem wrześniowych – odnotowuję, co powiedział o nich i jak się w nie wpatrywał, mniej więcej w tym samym momencie roku, hrabia Zygmunt Krasiński. Pisał do swojej największej miłości i powierniczki duchowej, Delfiny Potockiej: Wczoraj ku wieczorowi usiadłem wśród błot i krzaków na kępie, słońce szło ku zachodowi, olszyna niedaleko, z obu stron trzęsawisk wzgóreczki żółte po zżętym zbożu, nad głową kopuła wielka, polska, jakby na morzu widnokrąg, zasian już jesiennymi chmury, co w rozmaitych warstwach niższych, wyższych suną, a promienie słońca ukośnie przedzierają się na wskroś tych piątr. – Wielka cichość, niezmierny obszar – i tak siedząc znów zacząłem myśleć o tym, co zowiesz dzieciństwa płaczami, błędami młodości i zgrzybiałości gderaniem, a skąd i gdzie wśród tych pisków, zgrzytów, bełkotań dosłychać się muzyki głosu Bożego! A gdym tak myślał, podniósłszy oczy obaczyłem kawał błękitnego nieba nad głową! Czemuż nie błękitnym mi powietrze obok mnie, to bliskie, które wieje we mnie, to, którym oddycham, tylko ono, co nade mną? A jednak i tamto tym samym powietrzem. Otóż ta między nami różnica, że dolne powietrze otacza mnie cząstkami swymi, a górne wisi mi nad głową w całości swojej, w ogromie swoim – strumyki powietrza płyną koło mnie, ale ocean powietrza nade mną się kołysze. Pierwsze niewidzialnymi są, drugi z lazuru, a tym tylko z lazuru, że widzian przeze mnie w całości swojej, niż już jako cząstka, ale jako wszystkość widnokrężna. [Z. K r a s i ń s k i, List do Delfiny Potockiej z 24 [– 25] września 1843 roku [w:] tegoż, Listy do Delfiny Potockiej, t. II, oprac. i wstępem poprzedził Z. Sudolski, Warszawa 1975, s. 58.] Często widzę te promienie ukośnie, wydobywające się spomiędzy warstw chmur, i te błękity, i te lazury…i oddycham tym samym, polskim powietrzem…

CHINY XIV

Widok z okna wieżowca na Pekin i dalekie wzgórza

Mam kłopoty ze snem, bo biologicznie, stale jestem w polskiej strefie czasowej i muszę przystosować się do rzeczywistości chińskiej. Różnica sześciu godzin daje mi się we znaki, tak samo, jak podczas pobytów w Stanach Zjednoczonych. Budzę się wiele razy w nocy, wstaję z ogromnego łoża, podchodzę do okna, czasem siadam do biurka i piszę nowe wiersze, rzucam na papier jakiej notatki, pierwsze zarysy tekstów. Zdumiewają mnie te eksplozje liryczne, których dawno u mnie nie było i nawet zdawało mi się, że całkowicie i nieodwracalnie zamilkłem. Tymczasem, już podczas pierwszego pobytu, na Wyżynie Tybetańskiej, napisałem wiele nowych tekstów, a w pekińskim hotelu, za sprawą nowych zapisów, moja nowa książka poetycka staje się powoli faktem. Będzie prawdopodobnie nosiła tytuł Sprzedawca skowronków i doszlifuję ją, może jeszcze czymś wzbogacę, już w Polsce. Kładę się z powrotem do łóżka, śpię godzinę, dwie i znowu wstaję, przyglądam się panoramie Pekinu, rozpościerającej się szeroko za oknem. Nadchodzi pora porannego prysznicu, golenia, ubierania się i zjazdu windą na śniadanie. Znowu jem ogromne ilości owoców, biorę też kawałek pieczonej szynki, sadzone jajko i kawę. Wracam do pokoju, jeszcze siedzę chwilę przy biurku, wypijam kieliszek whisky na dobre trawienie i mogę ponownie zjeżdżać na dół. Moi chińscy przyjaciele już czekają na mnie, jest też Topol, dojechał László Krasznahorkai, kilku pisarzy z różnych rejonów Chin. Witamy się, wymieniamy stosowne grzeczności i już wędrujemy do przestronnego samochodu, którym pojedziemy do Pamirskiej Akademii Sztuk i Kultur. Po drodze przyglądam się ruchowi ulicznemu i ludziom jeżdżących na rowerach, przemykających po chodnikach, czasem mój wzrok zatrzymuje się na jakimś niezwykłym obiekcie architektonicznym, innym razem wędruje daleko i ponad domami, wyodrębnia pasmo gór. Zajeżdżamy przed znany mi już wielki wieżowiec i ponownie jedziemy windą na siedemnaste piętro, gdzie czekają poznane już, młode, zawsze uśmiechnięte, panie z obsługi. Biorę kubek z wrzątkiem i wrzucam do niego saszetkę z zieloną herbatą, a potem pijąc zerkam, to na uczestników spotkania, to na panoramę Pekinu za oknami. Wszystko zostało profesjonalnie przygotowane, jest rzutnik multimedialny, na którym wyświetla się plakat z nazwą konferencji i fotografiami uczestników, każdy otrzymał też zestaw materiałów i książek, są już tłumacze i inni goście. Trochę bawi mnie Chińczyk mówiący po czesku i przekładający to, co artykułuje Topol. Jest też starsza, urodziwa pani, która tłumaczy wypowiedzi Węgra, a ja mam tłumacza z języka angielskiego, którym muszę się posługiwać, bo Chińczycy, mówiący po polsku, wcześniej zostali przypisani do innych imprez. Wiedząc o tym, przygotowałem w Polsce sporo materiałów, zabrałem też angielskie tłumaczenie referatu o współczesnej poezji światowej.

Od lewej: Topol, jego tłumacz i Luo Ying

Przyglądam się uczestnikom i moje zainteresowanie budzą przede wszystkim pisarze chińscy, którzy słabo mówią po angielsku, ale co jakiś czas pomaga im mój tłumacz i dobrze się dogadujemy. Jest już też Zhao Si, moja przyjaciółka z pobytu w Xining, czekamy tylko na Luo Yinga, poetę i miliardera, właściciela budynku, w którym jesteśmy, a także jeszcze wielu innych wieżowców w Pekinie. Myślę, że wejdzie w połyskującym garniturze od Diora, ze złotą Omegą na ręku, a tymczasem, po chwili, pojawia się dwumetrowy mężczyzna w skromnej marynarce, w znoszonych dżinsach i z nieodłącznym uśmiechem na twarzy. Urodził się w Lanzhou w 1956 roku, a dorastał w Yinchuan, nieopodal Żółtej rzeki, gdzie przeniósł się wraz z rodzicami pięć lat później. Zaczął pisać i publikować wiersze w bardzo młodym wieku, a jednocześnie podjął studia inżynierskie i rozwinął różne biznesy. Szybko osiągnął sukces w branży turystycznej i zaczął też inwestować w inne dziedziny. Tak stał się jednym z najbogatszych ludzi w Chinach, a przy tym, prawie się nie zmienił i nie porzucił swoich literackich zainteresowań. W przerwie obrad zaprosi nas do swojego mieszkania, dwa pietra wyżej, gdzie ma ogromne akwarium z pięknymi, dużymi rybami, papugi hiacyntowe, trochę książek i wygodne biurko, z którego zarządza wszystkim. Moje zainteresowanie wzbudził profesjonalny sprzęt wspinaczkowy, rozłożony na ziemi w jednym z pokoi. Okazało się, że Luo Ying jest także alpinistą, z ogromnym dorobkiem w tym względzie – dowiedziałem się, że zdobył wiele ośmiotysięczników w Himalajach, a także innych trudnych szczytów na całym świecie. Powiedział mi, że wiersze pisze w przerwach pomiędzy wyprawami i podarował mi luksusowo wydany tom pt. Puste szkła i puste stoły. Bardzo mi się spodobał ten człowiek, dysponujący miliardami euro (ta waluta wchodzi do powszechnego użytku w Chinach), ubierający się skromnie, mający swoje pasje i piszący piękne wiersze. Przetłumaczę ich nieco i opublikuję w „Temacie”, bo ujmują tematyką i delikatnością i zasługują na szeroką promocję poza Chinami. Podczas całej konferencji będę wielokrotnie rozmawiał z tym wysokim mężczyzną, który jakoś szczególnie zainteresował się tym, co prezentowałem, wydaniami zagranicznymi moich książek i moją biografią.

Tang Xiaodu i hostesy z Pamirskiej Akademii Sztuk i Kultur

Obok Luo Yinga, najważniejszą chińską postacią podczas spotkania jest Tang Xiaodu, jeden z najwybitniejszych współczesnych krytyków w tym kraju. To on prowadzi obrady, prezentuje uczestników i zagaja kolejne wątki dyskusji. Jego wizja współczesnej poezji jest mi bardzo bliska, bo zakłada, że poeta jest wyrazicielem największej ludzkiej wrażliwości i odbiciem świata w jego najistotniejszych przejawach. Każdy wiersz ma swoją dramaturgię, ale też nasączony został indywidualną osnową, na którą składają się jednostkowe doświadczenia, fakty nieznane szerszemu ogółowi, mające wpływ na ostateczny kształt wiersza. Jadąc do Chin, myślałem, że będzie tam obowiązywała restrykcyjna cenzura, a tymczasem rozmowy i wykłady są otwarte i nie pomija się trudnych tematów. Pan Tang delikatnie moderuje dyskusje i głodny jest wszystkiego, co może wzbogacić jego wizję poezji, przepytuje szczegółowo Topola i mnie, udziela często głosu Krasznoharkaiowi i pisarzom chińskim, a potem zbiera wątki dyskusji, mądrze je podsumowuje. Widzę, że nieobce są mu nauki Konfucjusza, Lao Tse i Sun Tzu, ale stale przekuwa starożytne ujęcia na współczesne formuły, przydaje rozmowom i wypowiedziom głębi filozoficznej. Potem, po kolejnych panelach, jest wspaniałym gospodarzem obiadów i kolacji w chińskich restauracjach. Na okrągłych stołach pojawiają się nowe potrawy, a więc sporo ryb, zupa z żab, pierożki nadziewane jakimś „tajemniczym” mięsem, a nade wszystko wiele warzyw, owoców, fasolek i orzechów. Nie eksperymentuję z jedzeniem i nakładam pałeczkami to, co wygląda swojsko i nie zapowiada żadnych niespodzianek. Rozkoszuję się smakiem karczochów, szparagów, pochłaniam ogromne ilości owoców, fasoli i ryb.  Zastanawia mnie tamtejszy sposób konsumpcji alkoholu, którego widzę na stołach niewiele i jest to najczęściej doskonałe wino, trochę sake, czasem jakieś pojedyncze piwo. Umysły przez cały czas pozostają jasne i dyskusje są bardzo interesujące. Sympatyczna żona pana Tanga dopytuje pisarzy z Europy o stosunek do Mao Tse Tunga, a gdy słyszy, że był on mordercą, jest jakby trochę zawiedziona. Niby w Chinach mówi się o tym, ale stale wyczuwalny jest kult wielkiej jednostki, przywódcy, który pociągnął za sobą miliony. Rozmawiamy też o wydarzeniach z czasów rewolty studenckiej, o współczesnym świecie, ale stale też wracają motywy literackie i dyskusja o teoretycznym podejściu do zawodu pisarskiego. Tanga wyraźnie fascynują pisarze, którzy osiągnęli szerszy sukces, dopytuje się o strategie literackie, pragnie dowiedzieć się w jaki sposób opublikowaliśmy swoje książki za granicą, jakie mamy plany i co chcielibyśmy usprawnić w naszej pracy. Daleko mi do tylu wydań zagranicznych, jakie stały się udziałem Krasznohorkaia czy Topola, ale mam też jakieś swoje doświadczenia w tym względzie. Zarówno w Chinach, jak i w USA, czy w Europie, potrzebne są duże pieniądze i sprawnie prowadzona akcja promocyjna, w której ważną rolę odgrywają mecenasi i sponsorzy. Myślałem, że dla moich chińskich przyjaciół takim „parasolem” jest Luo Ying, ale okazuje się, że nawet on nie daje pieniędzy w ciemno, za każdym razem pragnąc osiągnąć też jakiś indywidualny cel. Kraj Środka to wielki rynek literacki i osiągnięcie w nim sukcesu, zaistnienie na rynku, oznacza milionowe wydania i prawdziwy deszcz pieniędzy dla autorów. Dlatego, naprawdę dobrzy pisarze, są tam bardzo cenieni i chodzą w glorii osób, które wykuły kształt swego życia pracowitością i talentem i potrafiły tak je poprowadzić, by znaleźć się w pewnym momencie na szczycie ludzkich dokonań.

Wejście do jednej z pekińskich restauracji

Topol niecierpliwi się z powodu przeciągających się dyskusji, ale organizatorzy zapowiadają, że po konferencji zobaczymy w Pekinie i w okolicach wszystko, z czym będziemy chcieli się zapoznać. Dla mnie już samo przebywanie w tych miejscach jest wielkim doświadczeniem i obserwuję ludzi, budowle, pojazdy w drodze na obiad lub kolację, a nade wszystko popatruję na świat za oknem sali, w której debatujemy. Co kilkanaście minut przejeżdżają wagoniki metra, które w tym miejscu pojawiają się na powierzchni i płyną dalej, ku odległym dzielnicom miasta. Na ulicach toczy się wciąż sporo wielkich ciężarówek, wyładowanych żołnierzami, jakichś wozów dostawczych, mknących do sklepów i na targowiska, a nade wszystko małych skuterów, z dobudowanymi budkami, załadowanych po szczyt zielonymi porami, włoską kapustą lub jakimiś kolorowymi pudełkami. Tysiące ludzi porusza się na rowerach, na szybkich skuterach i na japońskich motocyklach, wielu przemyka piechotą, przystając na przystankach autobusowych, przechodząc ruchliwe jezdnie. Mój wzrok wędruje często ku dalekim wzgórzom za miastem i ku wysokim wieżowcom, rozsianym w różnych punktach Pekinu, świadczących o żywiołowym rozwoju tej części świata. W przerwie między obradami, podchodzi do mnie Zhao Si o objaśnia mi co mieści się w najpiękniejszych budowlach, spośród których większość należy do Luo Yinga i do jeszcze kilku najbogatszych ludzi w Chinach. Bierzemy do rąk kubeczki z zieloną herbatą i patrząc za okno, wspominamy wcześniejszy pobyt w Xining, gdzie się poznaliśmy i przegadaliśmy wiele godzin. Ta delikatna kobieta jest tłumaczką i poetką, ale przede wszystkim jest wrażliwą istotą, która chciałaby jak najlepiej przeżyć dane jej dni. Marzą się jej dalekie podróże i spotkania z wieloma ludźmi, ale chciałaby też coś po sobie zostawić, nawet jeśli miałby to być jeden porządny zbiór wierszy. Zauważam u niej, rzadko pojawiające się u europejskich kobiet, filozoficzne nastawienie do życia, jakby snujący się stale, w jej świadomości, szlachetny smutek, refleksję nad sobą i światem. Nawet gdy się śmieje widzę w jej oczach głębie i jakby nieustające przeczucie śmierci, a przy tym jakieś dalekie przestrzenie, w których często bytują jej myśli. Pokazuje mi jeden z traktów, którymi podąża w dal wiele samochodów i mówi, że to najbardziej reprezentacyjna ulica Pekinu, którą pojedziemy jeszcze kilka razy. Obiecuje wiele niespodzianek po konferencji i cieszę się, że spędzę w jej towarzystwie, i w gronie zaproszonych pisarzy, jeszcze sporo czasu. Wracamy do stołów konferencyjnych i słuchamy wypowiedzi chińskich pisarzy, którzy mają zadziwiające doświadczenia z czasów rewolucji kulturalnej i kształtowania się współczesnej chińskiej rzeczywistości. Mówią otwarcie o swoich rozczarowaniach, ale też rozpiera ich duma, że ich kraj pięknieje, pojawia się tyle nowych inwestycji, rośnie zamożność klasy średniej, do której najczęściej należą. Zerkam za okno i widzę, że znowu przejeżdża długi pociąg, a mgły wzniosły się już wysoko nad dalekie wzgórza, które przybrały intensywnie błękitny odcień.

Uliczny patrol

CHIŃCZYCY

W tym kraju  żyją pokorni ludzie zapatrzeni
w swoje  myśli

dalecy jak wzgórza niknące we
mgle

i bliscy jak śpiew ptaka w bambusowych
zaroślach

jaki poeta znajdzie słowa by wyrazić
głębie milionów dusz

jaki poeta wsłucha się w szepty i zaklęcia
ust północy wschodu południa

i zachodu


jaki poeta wyrazi w słowach

cząstkę i całość państwa
środka

jadą do pracy na rowerach siadają w parkach
przystają i gimnastykują się patrząc

na wschodzące
słońce

kobiety wiotkie jak łodygi
czerwonych kwiatów

mężczyźni twardzi jak
skały Tybetu

chińczycy

ludzie nie ustający
w poszukiwaniu

tajemnego wejścia
do królestwa

ducha

do krain nigdy
nie gasnącego

pragnienia

Huangyan 2009

CHINESE  PEOPLE

Humble people with their eyes fixed on mind
live in this country

As remote as hills fading away
in the mist

And as close a bird’s song
in bamboo bushes

It needs poet to show the deepness of
souls of the millions

It needs a poet to listen closely
to whispers and incantations

of all lips of the north, the south,
the east and the west

It needs a poet to express
a particle and wholeness

of the mid-way country

Looking at the rising sun
the Chinese go to work by bike
sit in the parks and do exercise

Woman as fragile as stems
of red flowers

Men as hard as rocks
of Tibet

Chinese people

Telentlessly searching for the secret
gate to realm of soul

A kingdom of never-ending
insatiable longing

Huangyuan 2009

SEN XXII

Poruszyłem się niespokojnie w powietrznym zagłębieniu i z ogromnym zaciekawieniem słuchałem dobiegających skądś słów. Patrzyłem na obrazy, zmieniające się na ekranie. …oliyony  zaliczane są do gromady bezskrzydłych, nigdy nie miały skrzydeł, u niektórych zaś gatunków, zaliczanych do grupy uskrzydlonych, występuje wtórne zjawisko utraty lub uwstecznienia skrzydeł. Przyczyną tego były warunki archaicznego bytowania oliyonów, np. pasożytnictwo (wąchacze, skakacze, szarpacze) lub nieruchomy tryb życia, na przykład samic produkujących olbrzymie ilości jaj (np. timretów i szeptaczy, krótkoskrzydłych i himalaków). Górna strona skrzydeł prymitywniejszych oliyonów, jest tylko niekiedy pokryta pojedynczymi włoskami. Często bywa różnorodnie ubarwiona, a szczególnie piękne są  Himalai, które mają na niej naprzemiennie przecinające się czerwone i zielone parabole. Żywe, lśniące  ubarwienie ich  skrzydeł uwarunkowane jest załamywaniem się fal świetlnych na pokry­wającej te skrzydła warstwie łusek. Odwłok stanowi przednią część ciała oliyonów. Pier­wotnie, w zamierzchłych  czasach  dynastii Pre-oliyon składał się z dwunastu segmentów, lecz u form współczesnych na skutek redukcji, liczba ich zmniejszyła się do dziesięciu albo nawet sześciu. Odwłok zwykle jest pozbawiony nóg… oliyony oddychają za pomocą układu tchawek – rurkowatych przewodów, wypełnio­nych powietrzem i rozgałęzionych po całym ciele. Uchodzą one na zewnątrz powierz­chni w postaci otworów zwanych wibrolukami. Oliyony wyposażone są w specjalne urządzenia, tzw. sakwy powietrzne, które zarówno zmniejszają ciężar ciała, jak i polep­szają jego zdolność aerostatyczną. Sakwy te występują w układzie tchawkowym, bywają najróżniejszego kształtu. Wypełnione powietrzem, są szczególnie przydatne tym oliyonom, które stosują lot ślizgowy lub szybują, wykorzystując prądy powietrza, albo latając na dużych wysokościach. Układ krążenia ogranicza się do rurkowatego, pulsującego serca, umieszczonego na grzbietowej stronie ciała. Do serca dostaje się krew wprost z jamy brzusznej ciała, przez boczne  dysze, a jego skurcze powodują  przepływ życiodajnego płynu od tylnego końca do przodu, gdzie  wylewa się ona do jamy ciała… Marayony, to jedyny żyjący obecnie rodzaj miękkopławów z gromady jednotarczowców. Do niedawna uważano, że gromada ta wymarła pod koniec panowania dynastii Pre-oliyon. Dopiero w Roku Gwiazdy Pulsującej statek badaczy „Olithea” wydobył żywe marayony z głębokości 3570 essów na Oceanie Popiołów, niedaleko brzegów Oliniki. Dwa lata później opisano drugi gatunek. Są to marayony denne – złowione w Wielkim Rowie Popielatym, na głębokości 5720 essów, przez statek „Olipartha”. Marayony przypominają ślizgacza z czapeczkowatą pokrywą o długości około trzech mili­essów. Mają głowę opatrzoną parą płatków skórnych, tzw. żagielków i parą czułków oraz szeroką nogę o prawie kolistej podeszwie. W wyglądzie zewnętrznym uderza obecność pięciu lub sześciu  par skrzel. W budowie wewnętrznej stwierdza się metametryczne ułożenie sześciu par nerek, ośmiu par mięśni wciągaczy i dziesięciu par spoideł nerwowych. Ponadto niepewna jest obecność (hipotezy badaczy nie zostały należycie udokumentowane) dwu par gonad, a w sercu pary komór i dwóch par przedsionków. To zresztą cechy dla miękkopławów nietypowe. Pokrywa marayonów  ma  strukturę  chara­kte­rystyczną  dla  czepiaków… Włączyłem kolejny klawisz i na ekranie pojawiły się dobrze mu znane układy gwiezdne, wykresy i przybliżenia poszczególnych gwiazd. Bez trudu rozpoznawałem układy planetarne i konstelacje gwiezdne. Głos relacjonował teraz fakty i zdarzenia, z którymi miałem do czynienia na co dzień, jedynie jednostki  i układy odnie­sienia były inne od tych, które znałem: We wnętrzu zwykłych gwiazd, gdzie gęstość, chociaż duża, jednak jest wyraźnie mniej­sza o 10 e/ess˛, gaz nie jest zdegenerowany. Tym uzasadnia się zastosowanie zwykłych praw stanu gazowego. W białych karłach średnie, a tym bardziej  centralne gęstości są wyraźnie większe niż 10 e/ess˛. Dlatego zwykłe prawa stanu gazowego nie stosują się do nich. Dla zrozumienia natury białych karłów należy znać własności gazu zdegene­rowanego. Moc promieniowania tych obiektów określana jest przez ich temperaturę (np. tempo reakcji jądrowych zależy od ich temperatury) to możemy wyciągnąć wniosek, że budowa białych karłów nie zależy też od ich mocy promieniowania. W zasadzie biały karzeł może istnieć (czyli  znajdować się w zrównoważonej konfiguracji) tylko w tempe­raturze bliskiej zera absolutnego. Dla białych karłów, w odróżnieniu od zwykłych gwiazd, nie istnieje zależność masa – jasność. Jednak dla tych niezwykłych obiektów istnieje zależność masa – promień… Dużo wiedzą o wszechświecie – pomyślałem, jeśli we śnie można myśleć – mają dobre rozeznanie… Ale dlaczego tak wysoko rozwinięta cywilizacja ucieka się do tego rodzaju metod…? Spojrzałem raz jeszcze na ekran i wsłuchałem się w dobiegający głos: Zjawisko zmienności szczegółów jest unikatową własnością mgławicy Krab. Ani w mgła­wicach planetarnych, ani w rozproszonych niczego podobnego się nie obserwuje. Znając odległość mgławicy od Układu Oliyion i kątowe przemieszczenie detali w ciągu ośmiu lat gwiazdowych, można było wnioskować, że poszczególne części mgławicy poruszają się z prędkością jednej  cząstki ogólnej prędkości światła, czyli z fantastycznie wielką. Ze względu na – jak  się  zdawało – całkowitą absurdalność tego faktu oliyońscy astronomowie nie zajmowali się nim. Natura tych zmian została wyjaśniona gdy wreszcie zrozumiano mechanizm powstawania optycznego promieniowania mgławicy Korab. Jak się okazało znacznie wolniej zmienia się pozycja gazowych włókien mgławicy. Ob­ser­wacje wykonane w odstępie trzydziestu lat gwiazdowych pozwoliły stwierdzić, że cały system włókien rozszerza się i jakby rozpływa się po niebie z dużą prędkością… Niesamowite, skąd oni to wiedzą – pomyślałem – przecież dowiedzie­liśmy się o tym stosunkowo niedawno…? I co ja robię na tej planecie…? W jaki sposób znalazłem się w tym śnie…?

GOŁĘBIE

Gołębie były pierwszymi ptakami, z którymi w dzieciństwie miałem bliższy kontakt i które zachwyciły mnie wtedy swoją urodą. Mój ojciec Zawsze je hodował, najpierw na tzw. starym mieszkaniu”, gdzie miał dość pokaźny gołębnik, a potem na kolejnych działkach. Często zabierał mnie do nich i pokazywał najpiękniejsze ptaki, ich wyraziste oczy, kształt sylwetki, dzioby, a wreszcie to, jak prezentują się w locie. Początkowo bałem się ich, ale potem zacząłem je głaskać delikatnie po główkach, rzucałem im zboże, zmieniałem wodę w specjalnych naczyniach. Z tamtych czasów wywodzi się pewnie moje szczególne zainteresowanie ptakami, nieustające obserwacje i bliższe zapoznanie się z wieloma gatunkami. Gołębie pocztowe mojego ojca miały subtelną urodę, ale nie wywarły na mnie takiego wrażenia, jak w następnych latach inni kolorowi mieszkańcy przestworzy. Zwracałem potem na nie uwagę, już w tym pospolitszym wydaniu, na różnych placach Europy, przede wszystkim we Włoszech, bo sporo ich było w Rzymie, w Padwie, a przede wszystkim w Wenecji, gdzie z gracją lądowały na Placu św. Marka lub nagle zrywały się do lotu i szybowały nad kanałami. W Ameryce widywałem przede wszystkim spokrewnione z nimi synogarlice i turkawki, a stosunkowo niewiele było gołębi właściwych. W krajach azjatyckich, gdzie ich mięso bywa przysmakiem, też nie widuje się takich stad jak na naszym kontynencie. Kiedyś bardzo zafascynowały mnie gołębie grzywacze, czyli ptaki dzikie, żyjące w lasach i na obrzeżach miast, czasami ukrywające się w śródmiejskich parkach, na cmentarzach i w ogrodach. To znacznie większe osobniki od „pocztowców” i od ptaków z rynków i ulic, latające charakterystycznym, ociężałym lotem. Przyglądałem się im przede wszystkim w lasach, ale ostatnio pojawiła się para w zaroślach, nieopodal miejsca, gdzie mieszkam. Na cmentarzach, przy osiedlu Błonie, wiele było płowych synogarlic, które zalatywały na balkony, siadały na dachach domów i pohukiwały od rana. Często budziłem się nad ranem, słysząc ich głosy, a potem towarzyszyły mi też one podczas wypraw na pobliskie nekropolie. Ostatnio jednak  zauważyłem coś bardzo ciekawego, co wprawiło mnie w prawdziwe zdumienie. Oto w samym centrum miasta, na Placu Wolności, gdzie rośnie trochę niewysokich jarzębin, spostrzegłem na nich kilka gołębi. Utrzymywały się z trudem na wiotkich gałązkach i z wielkim apetytem pochłaniały dojrzałe owoce. Myślałem, że żywią się nimi przede wszystkim mniejsze ptaki, że są w menu drozdów, kosów, szpaków, może kawek i gawronów, ale żeby gołębie żywiły się jarzębiną… A jednak, stałem jak urzeczony i prze dłuższą chwilę przyglądałem się temu spektaklowi. Zrobiłem też nieco zdjęć, dokumentujących go, bo było to równie zaskakujące jak dziecinne obserwacje wróbli, które rzucały się hurmem na brudnice mniszki, którym plaga nawiedziła Błonie na początku lat siedemdziesiątych. Teraz też, żyjące w mieście gołębie, pałaszowały dostępne w obfitości, owocowe pożywienie i niewiele sobie robiły z przechodzących blisko ludzi.

STARE POLSKIE BANKNOTY

Banknoty mają swoje dzieje, tak jak miasta i rzeki, jak góry i doliny, a wreszcie jak zwierzęta, ptaki, owady i ludzie. Przez jakiś czas towarzyszą określonym pokoleniom, stają się emblematami tęsknoty i zamożności, ale też cierpień, biedy, bólu i poniżenia. Gdy dzisiaj patrzy się na stare polskie walory płatnicze, które dawno wypadły z obiegu, ma się wrażenie, że należą one do jakiejś surrealistycznej rzeczywistości. A przecież to dla nich zabijano, burzono czyjeś kariery, przeprowadzano intrygi, a nade wszystko ciężko pracowano i stawały się one elementem marzeń o tropikalnym raju, o dalekich podróżach, zakupach i inwestycjach. Dzisiaj przynależą do komunistycznej rzeczywistości, w której obowiązywał kult siły fizycznej, robotniczego trudu i budowania socjalistycznej ojczyzny. Choć są brzydkie, schematyczne i sztampowe, to mają w sobie jakiś urok przeszłości, która nigdy nie wróci, jakiś powab definitywnie zamkniętego czasu. Kult dymiących kominów, węgla wydobywanego i ładowanego na statki, pracy na roli i obfitych żniw, a nade wszystko tandetne monumentalizacje prostych ludzi, wyznaczały ramy tych prezentacji. Wszystko oczywiście oparte było na kłamstwie, zbrodni, donosicielstwie, a prawdę zamykano w więzieniach, zabijano pośród śmietników i ustronnych miejsc. Dobrze pamiętam te banknoty, ich gładki papier i zapach druku, gdy były nowe, a także ich „szmatowatość”, gdy przez wiele lat były w obiegu. Zaczynały wtedy śmierdzieć, były otłuszczone i strasznie pogniecione, często też ponadzierane i noszące ślady jakichś operacji, napisów, znaczeń. Tłumy ustawiały się przy kolekturach Toto-lotka by spełnił się sen o nagłej zamożności i deszcz banknotów spłynął jak manna z nieba, bez względu na to, co na nich przedstawiano i jak brzydkie były. Szczególnie duże nominały walorów peerelowskich odstręczały z powodu swojej brzydoty i wymyślnych zabezpieczeń linearnych, które i tak łatwo były „łamane” przez fałszerzy. Ilu ludzi zmarło, nie doczekawszy się nagłej fortuny i równych plików „Koperników” w domowym sejfie i ilu zapłaciło za swoje marzenie cenę najwyższą. Teraz wyrzucone na śmietnik historii, lądują w albumach kolekcjonerów lub stają się ilustracjami książek o Polsce po drugiej wojnie światowej. Teraz są emblematem głupoty i próżności, odejścia epoki stali i zboża, propagandowych haseł i opromienionych sławą przywódców.

STO WIERSZY POLSKICH (VIII)

William Blake - Bóg stwarzający świat

Juliusz Słowacki. Monolog na szczycie Mont Blanc. Perspektywa kosmogoniczna jest rodzajem spojrzenia panoramicznego, z góry – z wysokości z jakiej – w rozumieniu romantyków i wielu religii, wielu mitów – patrzy Bóg, patrzą atmosferyczni bogowie. Przy takiej perspektywie, przy oglądzie z wysokości, pojawia się teratomorficzny porządek rzeczy i kształtów, niewidzialny z ziemi – pojawia się ów – wskazany wyżej – szyfr istnienia, który widywali ludzie wspinający się na szczyty, albo wzlatujący balonem w chmury. Im bardziej rozwijała się nauka, tym szersza stawała się perspektywa ludzkości w tym względzie, ale dopiero w dwudziestym wieku pierwszy człowiek mógł spojrzeć z kosmosu na całą planetę, zawieszoną pośród innych ciał astronomicznych. Zanim do tego doszło znano tylko obraz świata widziany ze szczytów gór i ze wskazanego wyżej, prymitywnego statku powietrznego. Dlatego tak wielką rolę odgrywała wyobraźnia w wiekach przed wybuchem rewolucji przemysłowej. Poeci romantyczni korzystali z niej w stopniu najszerszym i nie bali się tworzyć panoram najrozleglejszych z możliwych. Ustawiali wtedy swojego bohatera w sytuacji kosmogonicznej wędrówki albo twórczego odkrywania tajemnic z wysokości natchnienia, ze szczytu niedostępnej góry. Tak się dzieje w przypadku Kordiana, którego umiejscowienie na szczycie Mont Blanc jest spełnieniem odwiecznych marzeń ludzkości by znaleźć się na dachu świata, a zarazem – w materii kontekstowej – nawiązuje do głośnej wspinaczki na ten szczyt Antoniego Malczewskiego z 1818 roku. Kordian staje na iglicy (właściwie jest to dość obszerny i płaski szczyt) najwyższej góry w Europie i wygłasza na niej swój kosmogoniczny monolog, który jest też sumą wiedzy o świecie, a także poszerzeniem horyzontów o to rozświetlające wszystko spojrzenie, o panoramę, która rozciąga się od krańców horyzontu, po kresy jego krajobrazów wewnętrznych. Patrzy na dale i komentuje to, co widzi.

To wydźwignięcie ducha na lodową iglicę ma utwierdzać jego  byt   i istnienie całego świata, ale – za sprawą romantycznej wrażliwości i wyobraźni – odsłania również głębie boskiego stworzenia. Świat jest ciemną przepaścią, która ma swoje miejsce w systemie rzeczywistości pulsującej, podlegającej nieustannym procesom deformacji i kształtowania na nowo. Twardość szczytu górskiego przestaje być w takiej sytuacji gwarancją zaczepienia, tym bardziej, że rozpościerające się poniżej wierzchołka obłoki, powodują wrażenie zawieszenia pod niebem górnym i nad niebem dolnym, pod warstwami chmur wyższych i tych nisko płynących nad ziemią. To wystarcza by byt poczuł się wytrącony z romantycznego jestestwa, a poeta odczuł z wielką mocą swoje kosmiczne zawieszenie. Jest to zarazem rodzaj lirycznego szamanizmu, odbicie procesów imaginacyjnych, jakie obserwujemy w ekstatycznym przeżyciu światłości, w transie narkotycznym, uwalniającym ducha szamana i inicjującego wędrówkę w poszukiwaniu duchów stworzenia. Wszakże – jak pisze Mircea Eliade – Szaman jest uzdrowicielem i przewodnikiem dusz dlatego, że zna techniki ekstazy, to znaczy dlatego, że jego dusza może bezpiecznie opuszczać swoje ciało i wędrować na bardzo duże odległości, docierać do Piekieł i wchodzić do Nieba. Z własnego doświadczenia zna intineraria regionów pozaziemskich. […] Ryzyko zabłąkania się w tych zakazanych regionach zawsze pozostaje duże, lecz uświęcony przez inicjację i zaopatrzony w duchy–strażników szaman jest jedyną istotą ludzką, która może stawić czoła temu ryzyku, zapuszczając się w mistyczną geografię. (Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, Warszawa 1994, s. 188) Ale też sytuacja zawieszenia Kordiana między światami, między piekłem ziemskim a wymarzonym niebem, tworzy w jego świadomości wrażenie zamknięcia, wyodrębnia dla niego niszę, kulę kryształową w której mógłby się unieść w przestworza, porywając przy tym ze sobą wierzchołek Mont Blanc. To byłby lot nie dający wrażeń z nim związanych, bo byłoby to też szybowanie w głąb siebie, głęboko w świadomość i w imaginację. A jednak owo uniesienie byłoby namiastką tego co odczuwa ptak bujający ponad górami – byłoby czymś na kształt re–ornitologii, powrotu myśli do kształtu i ciała ptaka, zniżenia się w łańcuchu bytów do poziomu ożywionych tworów z czarnymi skrzydłami. Nie powinno to dziwić – bo w wyrazistej kosmogonicznej kreacji szamanistycznej ptak odgrywa znaczącą rolę.

Pojawienie się bohatera na szczycie, a potem inicjacja w nim i na zewnątrz niego procesu kosmogonicznego, rodzą zgiełk w obrębie stwórczej wyobraźni, dlatego Kordian na chwilę jeszcze uspokaja żywioły, niczym kapłan wielkiego obrzędu istnienia, przygotowując się do niego, wsłuchuje się w siebie i świat i odnajduje frazy wszech–modlitwy, jaką ludzkość kieruje od zarania dziejów do, różnie wyobrażanego, Boga. Szczyty wielkich gór często w historii wierzeń miały charakter sakralny, stawały się cząstką obowiązującej na danym terenie kosmogonii. Słowacki wypowiada ustami, prawie zabija sam siebie transcendentnym tchnieniem, ale spojrzenie ku dołowi, ku przepaści świata przywraca go życiu, daje też rodzaj wiedzy eschatologicznej. Spojrzenie na Europę odsłania ów porządek, w którym śmierć i grób mają swoje naczelne miejsce, swoją dziwną logikę… bez logiki. Całe narody umierają i zapadają się w monstrualny grób świata, w przepaść świata ciemną, w głębię bez dna. Chmury stojące poniżej szczytu zdają się oddalać ten obraz, a zarazem pobudzać wyobraźnię. Starczy jednak, żeby odsłoniły na chwilę widok pod nimi, a już pojawi się złowieszcza panorama, obraz świata zminimalizowany, zmniejszony przez „szczytową perspektywę”. Ogromny las przypomina wtedy ledwie kępkę mchu, a morze jest białą, bladą plamką. Kim jest z tego miejsca widziany pojedynczy człowiek? W ogóle nie można go zobaczyć, nie istnieje. Poeta musi silniej napiąć wzrok, ale wtedy odsłoni się przed nim inna rzeczywistość, nie ta ziemska, gdzie nieustannie krążą, biegają, wirują żywe ciała, odsłoni się przed nim perspektywa ogólnoludzka. Z jednej strony będą, jakby dostrzegane mimochodem, wywołujące smutek, rodzące żal widoki alpejskich szczytów i krążących wokół nich orłów, a ze strony drugiej ujawni się perspektywa kosmogoniczna nowego stwórcy stającego u początku stworzenia. Poeta widzi górskie szczeliny, które ciągną się od szczytu i znikają w przepaściach, a jednocześnie – opisując je – tworzy wspaniałą metaforę własnej boskości, własnego aktu kosmogonicznego, który zaczyna się głęboko w nim, a potem przeniesiony na świat realny, staje się obrazem bolesnego istnienia. Poeta ukazuje w ten sposób jak działa mechanizm odwiecznego powstawania i ginięcia bytów, a jednocześnie wpisuje swoje istnienie w model rzeczywistości mitycznej, gdzie rządzi człowiek kosmiczny, makroanthropos, który swoim bytem oplata cały przestwór ziemski, a wykraczając poza atmosferę przebiega cały wszechświat. Kordian czuje w tej chwili swoją wielkość, posągowość, czuje, że na szczycie Mont Blanc dokonała się w nim jakaś korpuskularna przemiana, rodzaj przebóstwienia. Ma wiele podziwu dla siebie i swojej wyjątkowości gdy mówi: Jam jest posąg człowieka na posągu świata. Niby przeddziejowy snycerz tworzy w tym momencie posąg człowiek idealnego, figurę samego siebie, rozpiętego pośród całego świata. Nie bez znaczenia są tutaj kropki w tekście monologu, to cisza stworzenia i po stworzeniu, to zaznaczenie, że upływa jakiś czas, a dzieło rozgrywa się tyleż w realnym świecie przyrody alpejskiej, co w czasoprzestrzennej świadomości poetyckiej Słowackiego i w jego psycho–plastycznej wyobraźni generującej –  stwarzającej  stale, na wszystkich poziomach swojej działalności. Tak właśnie Słowacki kreuje własny mit kosmogoniczny, najpełniejsze autostworzenie, a poprzez nie, wydźwignięcie świata z otchłani. Tutaj poeta tworzy siebie w kształcie posągowym, a potem wciela weń cały świat – dalej cały wszechświat. Takie uniwersalistyczne podejście do kreacji rodzi pragnienie by zdobywać jeszcze wyższe szczyty, by wcielać jeszcze rozleglejsze przestrzenie: Kordian chciałby osiągnąć stan wiedzy absolutnej, chciałby wejść na Mons Philosophorum, by stamtąd spojrzeć na świat i podjąć walkę z ciemnotą, z przesądami. Perspektywa krajobrazu alpejskiego i szczytu Mont Blanc zmienia się tutaj w przestrzenie dokonań intelektualnych ludzkości i ich szczyt, owa umysłów góra, symbolizuje wiedzę pokoleń i wiedzę na temat wszechrzeczy. To jest najwyższy wyraz marzenia kosmogonicznego u Słowackiego, który w kreacji Kordiana wypowiada pragnienie by być najwyższą myślą wcieloną. W jego herosie rodzi się jednak frustracja, bo choć jego umysł sięga wyżyn, choć bytuje w idealnej krainie wiedzy ostatecznej, to jednak nie wkracza do niej realnie, jedynie antycypuje tę rzeczywistość siłą wyobraźni. Jest tam i tam go nie ma, nieomal dotyka wierzchołka Mons Philosophorum, a jednocześnie czuje, że jest jedynie na szczycie Mont Blanc. Ta jakże ludzka sytuacja, pozostawanie w konkretnym ciele, nie pozwala mu uruchomić łańcucha potencjalnych wcieleń, których końca upatrywać należy w doskonałości boskiej. Jakież to dla niego wstydliwe, jakież haniebne, że widzi przyszłość człowieka–posągu wykraczającego poza ludzki wymiar, a jednocześnie zdaje sobie sprawę z jego odwiecznego pozostawania w tym samym miejscu, w tej samej przestrzeni. Ta niemoc jest najrealniejszym doświadczeniem piekła, jakby odwiecznym znamieniem, jakie ludzkość ma na czole. Nie może zatem, przebić nim zasłony ciemności, nie może wkroczyć do przestrzeni idealnej, gdzie obok malowniczych krajobrazów zewnętrznych są obszary jakby błyskawicznie przetransponowane z wnętrza, z kreacji wyobraźniowych. Kordian – niczym Mickiewiczowski Konrad stający do konfrontacji z Bogiem – miotany jest sprzecznymi uczuciami – z jednej strony widzi swoją marność na tle wielkości boskiej kreacji, a ze strony drugiej chce podjąć wyzwanie, chce być Stwórcą. Jego moc, to siła uczucia płynącego z głębi serca, a zarazem pragnienie by to uczucie rozlało się po całym świecie i sercach wszystkich ludzi. To jest droga do samorozwoju, do wzrostu samoświadomości ludzi i droga do obalenia tyranów świata. Jeśli człowiek tylko chce, jeśli czuje w sobie moc boskiej kosmogonii, może wpływać na bieg dziejów, może podjąć dzieło nowej kreacji. Będzie wtedy w stanie poruszać lawiny, osuwać śniegi, będzie mógł tak jak Bóg w dzień stworzenia rzucać gwiazdy w przepaście i tak kierować ich ruchem by nie uderzyły w ziemię i nie strzaskały jej.

Delikatność niewyobrażalnie wielkiego procesu kreacji jest jak zwykle u Słowackiego zdumiewająca – uruchamia on ogromy kosmiczne, a nie narusza świata gliny, pobudza tłumy do działania, a nie krzywdzi najmniejszego bytu. Jego Kordian czuje w sobie przez chwilę moc przedwieczną, chce tworzyć i jest przekonany, że poruszy wszystkich i wszystko. Chce iść, wołać, budzić… ale… wystarczy tylko jedna chwila wahania by misterny, budowany w wyobraźni, gmach stworzenia legł w gruzach. Jako byt nadwrażliwy, podlega Kordian nieustannie działaniu swojej rozhukanej, romantycznej natury. Czuje potrzebę budowania czegoś wielkiego, czuje chęć tworzenia nowych światów, podejmowania wyzwań boskich, a jednocześnie odczuwa z natężoną mocą swoją śmiertelność i zakorzenienie w niedoskonałym bycie ludzkim. Chce, ale nie może, pragnie, ale waha się, miota z siebie energie, ale one nikną pośród ogromów, w końcu, zdruzgotany i zniechęcony pyta sam siebie: Może lepiej się rzucić w lodowe szczeliny?… Tak nad ideą stworzenia zawisa na chwilę widmo destrukcji, tak nad żywiołowością pojawia się cień śmierci – samobójstwa, mającego jednak w romantyzmie także określoną wartość „pozytywną”. Może dlatego, po jakimś czasie bohater podejmuje dalej monolog, po tej erupcji lirycznej i wyobraźniowej zaczyna sumować, patrzeć z perspektywy Mont Blanc na swoje dzieje. Jego spojrzenie trafnie syntetyzuje i umieszcza zdarzenia w odpowiednim porządku kosmogonicznym. Najpierw zatem są przeżycia ludzkie, elementy biografii człowieka dochodzącego do romantycznej wrażliwości. Mowa tu o gubieniu uczuć, rozczarowaniach miłosnych, porażce poniesionej na dworze papieskim i utracie dziecinnej wiary. Potem jest pustka, Nic – nic – nic i dopiero przeżycie bliskości przyrody. Dopiero wejście na szczyt góry i spojrzenie na błękity w dali obudziło Kordiana i zainicjowało w nim chęć tworzenia podwalin rzeczywistości od nowa,wniknięcia raz jeszcze w życie. Dopiero wtedy zaczęła się kosmogonia wewnętrzna, tak rozlegle promieniująca na świat widzialny. Musiała ona zacząć się od refleksji o posągowości bohatera, ale też i od poczucia jego małości we wszechświecie, przebywania w ciemności, braku lampy i światła przewodniego – owa kosmogonia musiała zacząć się od zburzenia ciała, od powrotu do retorty alchemicznej, do początkowej fazy materii, bliskiej żarowi słońca i pierwotnego błysku. Taka kreacja stworzy człowieka mitycznego, herosa, który będzie miał profil poety, postać Kordiana, cechy tego, który pojawi się w wyobraźni i w świecie realnym po akcie kosmogonicznym – Winkielrieda narodów. Tego, ku któremu podążał Kordian, najpierw widząc go w sobie, potem w postaci posągowej siebie i świata, dalej w kreacji makroanthroposa, a na końcu – w rozświetlającej jego imaginację postaci rycerza wyzwoliciela. Wtedy też nagle rzeczywistość alpejska zmienia się w świat podań, baśni i mitów, gdzie obowiązują inne prawa, gdzie chmura przemówi do Kordiana i zabierze go do ojczyzny. Bohater wygłaszający monolog stanie się uosobieniem samego wszechświata, jakby jego wysłannikiem, który ma na czole tysiąc gwiazd i w oczach tysiąc, a przy tym jest nieustającym kosmogonicznym snycerzem.

« Older entries

%d blogerów lubi to: