Dzisiaj ostatni dzień odchodzącego roku. Był niezwykły i sporo się wydarzyło – tak wiele było w nim chwil świetlistych i mrocznych, dających poczucie spełnienia i odbierających wiarę w człowieka. Rok wspaniałej podróży do Iraku i Belgii, podziwiania starożytnego Babilonu i Ołtarza Gandawskiego, ale też rok intryg, warszawskich kłamstw, oszustw i moich przygotowań do walki. Przez takich ludzi jak ci, którzy niszczą mój dorobek naukowy, polska humanistyka znalazła się w ślepym zaułku – młodzi pracownicy uniwersytetów nie wykazują należnej im odwagi, nie ścierają się ze starymi, nie ma dyskusji w powstających książkach naukowych, a jedynie poprawność, która i tak bywa przedmiotem ataków. Wszystko załatwia się poprzez zastraszenie habilitacyjne, wszystko musi przejść przez sito zatwierdzeń. Nie ma szans na uczciwą ocenę, bo liczy się tylko układ, znajomości, wychwalanie tych, którzy mogą zaszkodzić lub tych, którzy zostali umieszczeni w określonych gremiach, by reprezentować jakieś interesy i mieć wpływ na promocje i dekapitacje. Ponure to wszystko, bo przecież i jedni i drudzy staną szybko w obliczu ostateczności, wydadzą ostatnie tchnienie, rozpadną się w pył jak stare tkaniny w grobowcach faraonów i budowniczych piramid. Prawdziwa solidarność międzyludzka pojawia się tylko w chwilach zagrożenia, a na co dzień o wiele silniejsza jest tendencja niszczycielska, poczucie nienaruszalności, złudnej władzy i siły. Kojarzy mi się to z pewnym rodzajem małych, futerkowych zwierzątek, które ryją jamę w ziemi, osłaniają się z każdej strony, wychylają się na chwilę dumne, ale wystarczy by pojawiła się wartka woda, silny wiatr, albo by wielki drapieżnik nadleciał z chmur i już stają się martwym mięsem, energią, która szybko i bezpowrotnie zanika. W takich momentach widzę, w niedalekiej przyszłości, na wyciągnięcie ręki, groby napuszonych „władców”, trumny albo urny wystawione na widok publiczny, podczas mniej lub bardziej nadętych pogrzebów. O ileż wspanialszy jest pochówek prostego człowieka, który spokojnie przeżył swoje lata, nikomu nie zrobił nic złego i pozostawił po sobie wspomnienia dzieci, przyjaciół, towarzyszy pracy i przypadkowo spotkanych wędrowców. Ten ostatni dzień roku zaczął się od przebudzenia, podniesienia rolet w oknie i widoku niezwykłej, czerwonej moreli słońca. To poranne mgły i mróz sprawiły, że wyglądało ono tak pięknie i majestatycznie i było tak wyraziste pośród sinych oparów, wstęg szarości i bieli, amarantowych pyłów i rozblasków złota, srebra i żółcieni. Wyszedłem szybko z domu i zobaczyłem, że mróz oszronił pięknie rośliny, przyozdobił szklistym woalem gałązki i resztki zeschłych liści. Cofnąłem się zatem po aparat fotograficzny i robiłem zdjęcie za zdjęciem, starałem się odwzorować delikatność lodowych koronek, nabudowujących się finezyjnie kryształów. Zauważyłem też, że topnieją z każda chwilą i śpieszyłem się by powstało jak najwięcej dobrych zdjęć, dokumentujących ten dzień i tę chwilę mojego życia. W mrozie jest coś dostojnego, coś przeczystego, bliskiego krystalicznej wodzie w strumieniu, gejzerze lub wodospadzie, coś bliskiego pierwotnym formom materii, która przecież w przeważającej części kosmosu jest lodowata. W ziemskich krajobrazach zima jest jak wykwintny rzeźbiarz, tworzy nowe formy i przydaje wielkości prostym kształtom, nieskomplikowanym strukturom. Najlepiej to widać w górach, ale taki poranek, jak ten, też daje wyobrażenie o stwórczej mocy ziemskiej atmosfery i zimnej pory roku, która jak dotąd nie okazała jeszcze swojej mocy. Może dlatego tak wyraziste były oszronione i oblodzone rośliny, gałązki i konary drzew – może dlatego ostatni dzień 2013 roku zapamiętam jako jeden z bardziej zjawiskowych.
MAŁE PTAKI
2013/12/24 @ 10:39 (Ptaki, Świat)
Poszedłem wolnym krokiem do Starego Fordonu, rozkoszując się chłodnym powietrzem i światłem słonecznym, które dzisiaj rozjaśniło przestrzeń. Przy domach i w ogrodach, na bezlistnych drzewach i krzewach widzę mnóstwo małych ptaków, przede wszystkim sikorek, mazurków, wróbli. Na jednym z dużych cyprysików Lawsona zauważam ruchliwe stadko dzwońców, popiskujących metalicznie i przeskakujących z gałązki na gałązkę. Podchodzę bliżej, ale ptaki przelatują szybko na bliski świerk srebrny (Glauca) i buszują z drugiej strony, więc ledwo je widzę. Co jakiś czas wychylają się zza gałązek i sondują, czy już się oddaliłem, a potem znowu wracają do swoich harców. Idę uliczkami, które mają za patronów młodopolskich pisarzy i artystów: Przesmyckiego, Przybyszewskiego, Chełmońskiego i podążam myślą do moich prac, do książek literaturoznawczych, w których też zamieściłem studia na temat twórców tej epoki. Przy cmentarzu przystaję przy płocie, gdzie w jednym z drzew widywałem sikorkę bogatkę, wskakującą do wąskiej dziupli i potem regularnie wychylającą się z niej. Tym razem nie widać żadnego ruchu, nic się nie dzieje przez dłuższą chwilę, więc odchodzę powoli, przyglądając się innym skrzydlatym stworom. Ciepła zima, czarne gałęzie drzew, dalekie błękity w tle, sprzyjają obserwacjom i zauważam wiele gawronów, kawek, srok, sójek, paszkotów, synogarlic, gdzieś tam nad domami krąży ogromna, biała mewa, a nieco dalej zatacza koła spore stado gołębi. Dziwna zima tego dziwnego roku, powoli zbliżającego się do końca i stającego się nieodwołalnie przeszłością. Zawsze fascynowała mnie nieodwracalność czasu, który się wypełnił, chwil straconych i zaprzepaszczonych, albo dających zadowolenie, radość, euforię. Ludzie nie chcą zauważać biegu godzin, dni i lat, odsuwają gdzieś na skraj świadomości strukturę naszego trwania, które staje się coraz mniejsze, coraz bardziej znikome, zamykające kolejne rozdziały. Dobrze jeśli rzut oka wstecz pozwala dostrzec owoce naszych działań i możemy spojrzeć na swoje odbicie w lustrze z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Nadchodzi rok wielkich zmian i licznych działań, ale na razie przystaje pod drzewami i przyglądam się zwinnym sikorkom, szczygłom przysiadającym na zeschłych wrotyczach i nawłociach, kontempluję piękno sino-brązowych sójek, subtelną zieleń dzwońców i metaliczne poblaski na piórach gawronów.
WIECZOREM
2013/12/15 @ 18:40 (Świat)
Wyszedłem na wieczorny spacer po chodnikach osiedla… Mgliście i ciepło, mżawka, deszczowo, żółte światła latarni ulicznych i wiszące w powietrzu opary anormalnego grudnia. Kończy się powoli trzynasty rok dwudziestego pierwszego wieku, który miał być czasem niezwykłego skoku cywilizacyjnego, ale na razie porusza się… na wolnym biegu. Pamiętam z czasów szkolnych, jak nauczycielka plastyki prosiła całą klasę, by narysować świat w następnym stuleciu. Pomysły były niezwykłe, a ja rysowałem za każdym razem jakieś ogromne, szklane wieżowce, latające samochody i kosmoloty. Teraz patrzę na ten nowy wiek i może tylko jaskrawo, na niebiesko, oświetlone autobusy mają w sobie coś z tamtej futurologii. No i ludzie, rozmawiający na ulicy przez telefony komórkowe, żywo o czymś opowiadający lub odpowiadający na pytania. Patrząc na wiek dwudziesty jesteśmy mniej więcej w takim samym punkcie w jakim była wtedy ludzkość w 1913 roku – dopiero co raczkowało lotnictwo, pojawiały się wielkie statki pasażerskie i handlowe, ale daleko jeszcze było do ery komputerów, Boeingów, promów kosmicznych czy teleskopu Hubble’a i mapy całego wszechświata. Trudno przewidzieć jak będzie wyglądało życie na planecie w roku dajmy na to 2094 lub 2097, ale ktoś, kto przeczyta moje zapiski za sto lat na pewno uzna, że żyliśmy w prymitywnym świecie. Może za kilka dziesięcioleci pojawią się latające samochody, przecież powstały już prototypy – może wreszcie ktoś wymyśli jakieś tanie paliwo (wodór, tlen), uzyskiwane wprost z powietrza lub wody? Idąc i patrząc na oświetlone mieszkania widzę w nich wiele dużych, płaskich telewizorów, ale daleko jeszcze zwykłym obywatelom do całkowicie zaprogramowanych mieszkań, z zamkami reagującymi na głos lub wzór rogówki oka – daleko jest do interaktywnych pokoi, z holograficzną telewizją i robotami, gotowymi wykonać wszelkie nasze polecenia. Właśnie prasa doniosła, że niebawem pojawią się na niebie drony, które dostarczać będą towary wprost do domów, a choć to dzisiaj zdaje się odległe, może stać się rzeczywistością już za kilkanaście lat. Swoją drogą fajnie byłoby popatrzeć na świat za sto, dwieście lat, ale biologia ma swoje prawa i tylko nasi potomkowie doświadczą czegoś nowego, posługiwać się będą wymyślnymi urządzeniami. Dopiero perspektywa kilku stuleci lub tysiąclecia może być obietnicą zmian, o których nam się nie śniło…
BANACH, ZLEP I STRZAŁA
2013/12/13 @ 17:38 (Ludzie, Patologie)
W Urzędzie Miasta w Bydgoszczy wziąłem udział w spotkaniu w sprawie Jury nagrody Strzała Łuczniczki 2013. Przybył Stefan Pastuszewski, jako przedstawiciel twórców niezrzeszonych i Wojciech Banach – prezes lokalnego oddziału SPP. Byłem przygotowany, że werdykt z roku poprzedniego nie spodoba się i pojawią się ataki, no i rzeczywiście… Banach zaczął od napaści na Pastuszewskiego, kwestionując jego rolę jako reprezentanta pisarzy pozostających poza związkami, a potem skupił się na moich kolegach i koleżankach. Używał obraźliwego określenia „zlep” i marudził coś o burzliwym zebraniu jego organizacji, na którym mówiono, że werdykt z poprzedniego roku był „niesprawiedliwy”. Żądał zmiany jurorów i wprowadzenia corocznej ich rotacji, na co nie zgodziłem się ani ja, ani Pastuszewski. Powtarzał też tę swoją kardynalną bzdurę, że wcześniej nagrody nie otrzymywali tylko członkowie jego organizacji lub osoby z kręgu towarzyskiego: przeciwwagą miała tutaj być Strzała dana Krzysztofowi Grzechowiakowi, który dostał to wyróżnienie wbrew regulaminowi (autor spoza Bydgoszczy). Choć jestem członkiem organizacji, którą prezes Banach publicznie w tak ohydny sposób określa, przypominam mu, że żaden członek Związku Literatów Polskich, jak dotąd, nie otrzymał Strzały Łuczniczki, a wcześniej dostawali ją pisarze z SPP lub twórcy sympatyzujący z tym związkiem: Krzysztof Derdowski (2003), Zdzisław Pruss (2004), Krzysztof Grzechowiak (2005), Jolanta Baziak (2006), Jarosław Jakubowski (2007), Wojciech Banach (2008), Jarosław Jakubowski (2009), Grzegorz Kalinowski (2010), Krzysztof Derdowski (2011) i po zmianie formuły – w dwóch kategoriach poezji i prozy, gdy Związek Literatów Polskich miał swego reprezentanta w Jury: pisarze niezrzeszeni – Stefan Pastuszewski, Jerzy Szatkowski (2012). Nie ugniemy się przed atakami SPP, jakby nie było malutkiego, lokalnego oddziału, który chciałby mieć monopol na otrzymywanie nagród. Bardzo złą praktyką było nagradzanie książek słabych, a czasami wręcz mizernych, byle autor należał do określonego grona. Do tej pory nie mogę zrozumieć dlaczego nagrodzono Strzałą po raz drugi słabiutką książkę Jarosława Jakubowskiego, a tuż przed śmiercią, nie uhonorowano tą nagrodą wspaniałej poezji Andrzeja Baszkowskiego, podkreślając w ten sposób jak wielka była jego rola w Bydgoszczy i jak piękną lirykę tworzył? Mówiłem podczas spotkania, że warto byłoby zastanowić się nad umiarem w wysuwaniu stale tych samych osób przez SPP, jakby płodziły one wyłącznie arcydzieła. Rozumiem, ze suma pieniędzy, którą otrzymuje laureat jest dość duża, ale nie możemy Strzały traktować jak bankomatu, z którego wypłaca się kasę. Przecież żaden z autorów, tak hojnie nagradzanych, nie zaistniał w Polsce jako znaczący poeta lub prozaik, co najwyżej w jakiejś wąskiej grupie towarzyskiej. Nie wspomnę już o jakichkolwiek wydaniach zagranicznych – wszystko we własnym sosie, z ogromnym zadęciem i przekonaniem, że jest się lepszym od innych. Powiedziałem Banachowi – jak by nie było średniawemu poecie bydgoskiemu, nie rozwijającemu się od wielu lat, szermującemu określeniami z poprzedniej epoki (zlep) – że krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje… Nie mamy też zamiaru uginać się pod naciskiem tego rodzaju zachowań – do głowy by mi nie przyszło, żeby obrażać SPP w obecności władz Biura Kultury Bydgoskiej, choć podobno jesteśmy tym gorszym ugrupowaniem. A tutaj miałem do czynienia z dezynwolturą i pogardą, co w przypadku ludzi zajmujących się pisaniem, jest – delikatnie mówiąc – komiczne… I jeszcze jedno – do ZLP wprowadzał mnie nie kto inny tylko Wojciech Banach, ówczesny członek koła młodych tej organizacji. No ale on teraz twierdzi, że należał do zlepu…, choć dobrze wie jak trudno było kiedyś zostać zawodowym pisarzem.
POEZJA KOMÓRKOWA
2013/12/08 @ 8:38 (Poezja)
Poezja nie może powstawać w oderwaniu od rzeczywistości i postępu technicznego, nie może nie wykorzystywać nowinek i innowacji, nowoczesnych narzędzi służących do komunikowania się i zdobywania wiedzy o wydarzeniach i zjawiskach naszej teraźniejszości. Nieustannie obserwujemy pojawianie się nowych – jak to się teraz chętnie mówi – gadżetów, wciąż jesteśmy zaskakiwani możliwościami komputerów stacjonarnych, laptopów, tabletów, ale chyba największy rozwój zanotowała telefonia komórkowa. Trudno się zatem dziwić, że powstają wiersze wykorzystujące możliwości tych urządzeń, a smsy czy mmsy stają się nośnikami treści lirycznych. Śremski poeta Adam Lewandowski, legitymujący się już sporym dorobkiem literackim, stworzył zbiór wierszy, które powstawały zapisane w notatniku telefonu komórkowego, być może były przesyłane do wybranych adresatów, a potem przepisane na papier (zapewne przegrane z systemu do systemu), stały się podstawą do opracowania ostatecznej wersji książki. Literaci odmiennie motywują swoje działania, stosują różnorakie techniki by wydobyć z niebytu nowy utwór, a nie jest to sprawa łatwa i historia sztuki słowa zna wiele przypadków, gdy twórcy nie radzili sobie z własną kreacją. Tutaj zastosowano zabieg tyleż sprytny, co innowacyjny, wpisujący się w codzienny, lawinowy bieg zdarzeń, w nieustanny przepływ danych, obwieszczanych sygnałem dźwiękowym, pojawiających się na ekranie komputerów, płynących w eter na falach radiowych lub telewizyjnych. Słusznie wskazuje Ignacy S. Fiut, że autor należy do pionierów nowego typu literatury egzystencjalnej, rozwijającej się w sieci, tworzącej obecnie ogromne przestrzenie literatury nazywanej blogosferą, a w jego przypadku pojawiającą się na ekranie komórki telefonicznej. To jest próba wprzęgnięcia do humanistycznych treści narzędzi nadchodzącego czasu, którego nie można już sobie wyobrazić bez urządzeń, które zaczęły władać światem w ostatnich dziesięcioleciach poprzedniego wieku.
Wskazane wyżej uwarunkowania i sposoby pisania wierszy są ważne jako przesłanka, ale przecież nie mogą one zdominować potężnego przekazu poetyckiego, który orbitując wokół komunikacji ma swoje głębie i wariacje, znajduje drogę do czytelnika w warstwie filozoficznej i językowej. Na samym początku tomu autor wskazuje, iż Relacje ludzkie są nieprzewidywalne/ w znaczeniu rzeczywistym./ Twórcze myślenie pozostawia ślad/ dla ludzkich oczu/ by przeobrazić się/ w tajemnice o głębokich rysach/ w duszy człowieka./ To one determinują/ dalsze działanie uczucia/ pozostawiając/ nieodwracalne motywacje – i jest to kluczowe dopowiedzenie dla jego metody twórczej, a zarazem potwierdzenie, że kanały komunikacyjne zostały zakłócone, a nawet przerwane. Człowiek szuka drugiego człowieka i najczęściej zawodzi się, zostaje odrzucony, okłamany lub zdradzony, ale nie przestaje walczyć o to co jest w życiu najistotniejsze: Bycie blisko i bliskość/ to odpychające się magnesy./ Czasami przypadkowe/ obskurne/ po przejściach i bez magnetycznego/ doładowania./ Innym razem podwójne i czyste/ przepychające się przez niegodziwości dnia./ Bycie blisko i bliskość/ to najtrudniejsze przezwyciężenia. Ludzkość od dawien dawna szukała bezpiecznych enklaw, zamykała się w grodach i zamkach, oddzielonych fosą od nieprzyjaciół, tak samo czyni człowiek współczesności, budując swoje schrony w obrębie rodziny, przyjaciół, kręgu życzliwych osób. Ale nie zapomina o wrogach kultury i polityki, sztuki i mediów, którzy czyhają nieopodal i gotowi są wyrządzić krzywdę w najmniej spodziewanym momencie. Tylko wiara w twórcze myślenie i umiejętność znalezienia kontrapunktu stać się mogą podstawą dla nowych konstrukcji myślowych, tylko umiejętność odnajdywania złotego środka, dać może ulgę w codziennym wyścigu donikąd.
Lewandowski jest poetą głębi słów, która odsłania się powoli, jakby pasmami, zakresami pojęć i dopełnień metaforycznych. W tej poezji: Wszystko dzieje się z przyczyny/ prostej lecz nieodgadnionej, wszystko ma swoje odniesienia w czasie i w przestrzeniach interpersonalnych, wszystko ku czemuś zmierza i w czymś jest zakorzenione. To jakby pradawna dążność liryczna, by odkrywać komunikacyjną tkankę świata, a nade wszystko, by ją sensownie tworzyć, za sprawą nowych tekstów, nowych połączeń semantycznych, nowych ustaleń i maksym. Wyraźnie widać, że poezja towarzyszy Lewandowskiemu w każdej nieomal chwili, a kiedy się wydarza, zostaje zapisana na nowoczesnym nośniku informacji, wchodzi w obręb sieci interkontynentalnej, w każdej chwili gotowa do wyekspediowania. To jest takie samo poetyckie czuwanie jak w przypadku Edwarda Stachury, Ryszarda Milczewskiego-Bruna, to jest uważne przyglądanie się światu jak u Różewicza, Zagajewskiego, jak w wielu wierszach współczesnych, tworzonych na styku kultury wysokiej i szaleństwa, najczystszego piękna i okrucieństwa, a wreszcie filozofii i trywialności. Może w takiej sytuacji najlepszym rozwiązaniem jest wsłuchiwanie się w siebie i tworzenie dookreśleń, mających wagę esencjonalnej mądrości: Skrajnością dnia jest świt/ odbierany intensywnie/ dzięki skojarzeniom poetyckim/ mistycyzmowi myślenia/ Dzień który wstaje/ to jestem ja/(…) Serwerem dnia jest noc/ z magią sennych wyobrażeń/ bezpieczną rozmową/ lekkością przemyśleń. Nikt nie rodzi się z zapewnieniem, że jego drogi będą łatwe, a barbarzyńcy nie pojawią się nagle jak fatum, nikt nie może też być pewien tego, że jego dni staną się ciągiem szczęśliwych chwil. Tonacja życia jest gorzko-słodka, słona, ale przecież wszystko jest w rękach tego, który powołany został by kształtować, by tworzyć nowe przestrzenie bytowania. Przesłanie poezji tego twórcy jest wyraziste, skupione na komunikacji ze światem i ze sobą, na odkrywaniu prawd najważniejszych dla chwili i dla całej egzystencji, a wreszcie na zapisywaniu tego, co mogło umknąć bezpowrotnie. Na papierze, albo w urządzeniu takim jak telefon komórkowy, ale zawsze na czas, zawsze dla pewności, że słowa stworzą wykładnię istnienia i dopowiedzą sens głębinny, filozoficzny, pełny i prawdziwy. Warto czytać wiersze Adama Lewandowskiego, bo jest w nich wiara w człowieka twórczego i niezwykła kombinatoryczność literacka, powiązana ściśle z talentem i siłą słownego przekazu – warto podążać ku światu z takim poetyckim przewodnikiem.
____________
Adam Lewandowski, Granice myślenia o… czyli wiersze pisane komórką, Libra, Związek Literatów Polskich, Poznań 2012, s. 64.
WIATR
2013/12/07 @ 8:41 (Droga, Literatura, Świat)
Byłem w hotelu, w małym mieście, tuż przy lesie. Leżałem w łóżku, po solidnym, rozgrzewającym prysznicu z poczuciem błogości, bezpieczeństwa i patrzyłem jak sosny za oknem ruszają się rytmicznie. Zaczął wiać potężny wiatr o sile huraganu i drzewa pochylały się to w jedną, to w drugą stronę. Przypomniały mi się końcowe sceny z Makbeta, gdy żołnierze przystroili swoje zbroje gałęziami, ruszyli wolno w stronę Dunsinane i spełniła się straszna przepowiednia, że główny bohater zginie, gdy las Birnam drgnie z miejsca. Makbet przekonany o tym, że jest to niemożliwe, mnoży wokół siebie krwawe ceremoniały, morduje bez litości, by w końcu wypowiedzieć słynny monolog: Zgaśnij wątłe światło!/ Życie jest tylko przechodnim półcieniem,/ Nędznym aktorem, który swoją rolę/ Przez parę godzin wygrawszy na scenie/ W nicość przepada – powieścią idioty,/ Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą. (tłum. J. Paszkowski) Patrzyłem za okno, a słysząc pohukiwania silnego wiatru, pomyślałem, że tak to mogłoby wyglądać, gdyby rzeczywiście las ruszył z miejsca i stanął przy zamku Makbeta. I druga refleksja, każdy z nas ma taki Las Birnam i każdy – choć nie dopuszcza takiej myśli – może się doczekać, że ruszy on z miejsca. Szczególnie ci, którym się wydaje, że życie jest niezmienne, raz na zawsze utwierdzone, a chwilowe zwycięstwa i zbrodnie, wzmocnią je i uczynią niezniszczalnym jak skały. Huragany, ulewne deszcze, lód i śnieg, a nade wszystko ruchome drzewa, korzenie wnikające w szczeliny, kruszą nawet bazalty i granity.
METEORYT
2013/12/03 @ 8:54 (Kosmos, Świat)
Dzisiejszy wieczór upłynął pod znakiem astronomii i kosmosu wnikającego do ziemskiego świata. A to przede wszystkim za sprawą pięknie wyeksponowanej Wenus, która mijała dość nisko horyzont i jaśniała w mroku z ogromną mocą. W pierwszej chwili myślałem, że to światło samolotu obniżającego się ku lotnisku, ale już po chwili wiedziałem, że to planeta miłości. Godzinę później zauważyłem spadający meteoryt, co nie zdarzało się w moim życiu zbyt często i mógłbym wyłowić z pamięci zaledwie kilka takich chwil. To musiały być monocerotydy, które pojawiają się od 27 listopada do połowy grudnia i są pozostałością po komecie Mellisha. Myślę, że to był jakiś znak dla mnie i czas podjąć ostateczne decyzje, czym będę zajmował się w najbliższym czasie, jakimi drogami pójdę. Późnym wieczorem kontemplowałem jeszcze gwiazdozbiory, wyraziste na czystym niebie, a szczególnie moją uwagę przykuły Plejady. Pomyślałem o stu milionach lat, które minęły od chwili powstania tej efektownej gromady, o czterystu czterdziestu latach świetlnych oddalenia od Ziemi i kosmicznej pustce, którą trzeba by pokonać by do nich dotrzeć. Gdzieś tam jest kilkaset gwiazd, spośród których najjaśniejsze to Sterope i Asterope, ale przecież i Alkione i Pleyone i Merope nie należą do ułomków pośród błękitnych widmowych olbrzymów. Opuszczając głowę i przenosząc wzrok z nieba na ziemskie przestrzenie myślałem o milionach ludzi, którzy w różnych czasach, w obrębie wielu kultur, narodów i plemion wpatrywali się w to astralne grono i przydawali mu jakiś symboliczny lub mitologiczny kontekst.
RYSZARD DANECKI (1931–2013)
2013/12/01 @ 19:26 (Ludzie, Poezja, Proza, Śmierć)
Wczoraj w Poznaniu zmarł Rysiek Danecki, z którym przyjaźniłem się przez prawie trzydzieści lat. W mojej pamięci pozostało wiele wspomnień, z Poznania, z autokarów podążających do wielu miast Wielkopolski i z imprez, w których razem uczestniczyliśmy. Trzymał się dobrze i jeszcze rok temu żartował ze mną ze swego wieku i tego, że śmierć chodzi z dala od jego ścieżek. Tym razem jednak wlepiła w niego swoje czarne, bezduszne ślepia… Zamieszczam tutaj mój krótki szkic o poezji i prozie mojego przyjaciela, zapewne zasługuje na lepszy, ale na razie dysponuję tylko tekstem z 1990 roku, który nieco tylko wystylizowałem.
Ryszard Danecki urodził się w Poznaniu 23 sierpnia 1931 roku a zmarł w stolicy Wielkopolski 30 listopada 2013 roku. Jako czternastoletni chłopak brał udział w walkach o wyzwolenie Poznania, a potem – w roku 1950 – podjął studia w Moskiewskim Instytucie Literackim im. Gorkiego i należał do elitarnej grupy kilku zaledwie poetów polskich, którzy legitymowali się dyplomem akademii kształtującej mistrzów słowa. Od momentu ukończenia studiów, pracował w poznańskiej prasie, gdzie był znanym publicystą kulturalnym. Jego debiut literacki miał miejsce w 1952 roku, kiedy to opublikował poemat pt. Wyzwolenie Poznania, a pierwszy zbiór wierszy – Witryna – ujrzał światło dzienne w roku 1958. W tym samym też roku czytelnicy otrzymali kolejny tomik – Czarny sześcian ciszy, a potem ukazało się kilkadziesiąt książek, spośród których warto wymienić zbiory wierszy: Twarzy odwracanie (1961), Afrasiabe (1964), Na opalenie skrzydeł (1969), Dedykacje (1972), Patrol poetycki (1977), Poemat piastowski (1978), Tobie Poznaniu, ten srebrny liść (1980), Mężczyźni półwieczni (199), Gontyna (2004), Witaj jasności (2008); powieść quasi-biograficzną pt. Kropla oceanu, powieść dla młodzieży pt. Szaraneria i powieść teatralną – Listy do Lili Brik. Był Danecki laureatem licznych konkursów, nagród i wyróżnień, z których wymienić koniecznie trzeba „Czerwoną Różę” i Grand Prix Księżnej Ago Khan we Francji, Złoty Hiopolit, Gloria Artis. Zajmował się też poznański twórca działalnością przekładową z języka niemieckiego, angielskiego i rosyjskiego, był redaktorem licznych publikacji zbiorowych, mecenasem młodych poetów i pisarzy, a jego utwory przetłumaczone już zostały na ponad trzydzieści języków obcych.
Początki działalności literackiej Daneckiego nierozerwalnie związane były z poczynaniami młodoliterackiej grupy „Wierzbak”, która po raz pierwszy określiła się publicznie w połowie 1956 roku. Oprócz Daneckiego należeli do niej Gerard Górnicki, Józef Ratajczak, Marian Grześczak, Maciej Marian Kozłowski, Konrad Sutarski, Eugeniusz Wachowiak. Znacznie później dołączył jeszcze Bohdan Adamczak. W swoistym manifeście grupy, opublikowanym w książce pt. Rzecz poetycka – młodzi (Łódź 1958) tak określał Danecki ramy tej formacji: Powstał jednolity zespół młodych twórców, których prócz węzłów osobistej przyjaźni połączyło nowatorskie spojrzenie na sztukę i zdecydowanie materialistyczny światopogląd. (…) Grupa „Wierzbak „ w swoich założeniach zdąża do sztuki współczesnej, tj. wyrażającej wszystkie węzłowe konflikty społeczne i moralne naszego czasu za pomocą środków artystycznych, zrozumiałych dla współczesnego odbiorcy – poprzez odwołanie się do doświadczeń jego codziennego życia i unikanie zastygłych schematów tradycyjnej sztuki. Obraz poetycki to najkrótszy i najdoskonalszy środek przekazywania myśli i uczuć – musi pomagać, a nie utrudniać zrozumienie zamierzeń autorskich… (…). Twórczość Daneckiego, jak klamra, spinają dwie książki, które ukazały się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Wybór wierszy Zawsze jest czas teraźniejszy (1985) i wybór opowiadań pt. 112 godzin szczęścia (1988). W książkach tych najwyraźniej dały o sobie znać centralne problemy i właściwości tej literatury. Te tomy to jakby katalog miejsc szczególnego uwrażliwienia, a zarazem mapa z zaznaczeniem drogowskazów i kamieni milowych egzystencji, jej wzniesień i depresji. Działalność literacka Daneckiego spotykała się z żywym odbiorem czytelników i krytyków, którzy obdarzali go różnorakimi etykietkami – posądzali o konstruktywizm (w złym tego pojęcia znaczeniu), surrealizm i staromodny liryzm. Niewiele tylko odezwało się głosów, aż przykro o tym mówić z perspektywy wieloletniego życia poetyckiego autora, które w sposób mądry i konstruktywny starałyby się określić wyznaczniki tej niełatwej w odbiorze liryki. Ale znalazło się kilku prawdziwych smakoszy słowa, którzy dostrzegli w Daneckim i w jego poezji niezbywalne wartości. Mieczysław Jastrun pisał, iż najciekawsza w tej poezji jest właśnie wrażliwość zmysłowa, odczucie barw, zapachów, zamiłowanie do egzotycznych obrazów i dźwięków, a Julian Przyboś dodawał, iż podobało mu się w poezji Daneckiego to, że utwory te są sprawdzalne, osadzone w konkretnej sytuacji. Nie ulega wątpliwości, że obaj wielcy twórcy mieli rację, była bowiem poezja autora Czarnego sześcianu ciszy niezwykle ekscytującym przykładem umiejętnego poetyckiego przetworzenia wszystkich życiowych przeżyć i zmysłowych doznań, porażek i zauroczeń. Dlatego częstokroć dochodziło w tych utworach do oryginalnych zestawień wyrazowych, gdzie ornamentyka arabska sąsiadowała z lądującym odrzutowcem, a dymy i druty poznańskiej ulicy z bazarem Czikirsarai. Danecki znakomicie opanował poetyckie rzemiosło – pisał wierszem białym, ale też potrafił posługiwać się klasycznymi formami wersyfikacyjnymi, by nagle zniżyć się do ulotności i zwiewności błahej piosenki czy zastosować ciekawe słowne stylizacje i archaizacje. Właśnie słowo było podstawą swoistej filozofii poetyckiej Daneckiego: Żeby/ świat od nowa powstał – / konieczna jest mowa –/ ta podległa czasom, przypadkom i trybom,/ a nie ta podobna wrzaskowi i piskom… Słowo to przecież istota i miąższ rzeczywistości, rozumiejący to poeta starał się tak dobierać słowa, aby tworzyć swoiste „koronki metaforyczne”, próbujące chociaż w części zrekonstruować złożoność i zawiłość, urok i piękno świata. Są wiersze Daneckiego niezwykłymi dowodami na to, jak chłonna i niezwykła potrafi być ludzka wrażliwość zmysłowa. Nie darmo pojawiają się w poszczególnych utworach przywołania Rubensa czy Hume’a – Danecki zdaje się pisać wszystkimi zmysłami; jest wrażliwy na ciepło i chłód, na delikatność i szorstkość, na barwę i ciemność, wreszcie na zapach i dźwięk: Żywiczny czas w sosnowym sęku/ wybucha nagle ognistym bożkiem –/ kląskają suche płomienie sekund,/ iskrami tryska igliwie gorzkie. Do tego wszystkiego dodać trzeba tak podobającą się Jastrunowi egzotykę; obok pędów figowych i brązowych Uzbeków, w warstwach metaforycznych i znaczeniowych znajdziemy kindżały, kilimy, Koran i gliniane ossarium, tygrysie skóry i bydło zebu. Wszystkie elementy zestrzelone w obszar wiersza tworzą niebywały poetycki fotoplastykon. W każdym utworze mamy do czynienia z inną konfiguracją znaczeniową, bo Danecki nigdy się nie powtarzał, co najwyżej transponował ten sam motyw w coraz to inne warianty. Częstokroć możemy doszukać się w utworach poznańskiego twórcy obrazów niezwykle ekscytujących oraz wskazań niebywałych możliwości kontaminacyjnych ludzkiej wrażliwości. Ale przecież – jak pisał Danecki w manifeście „Wierzbaka” – W y o b r a ź n i a nie decyduje jeszcze o wszystkim, liczy się o tyle, o ile stwarzane przez nią wizje wzbogacają doświadczenie odbiorców sztuki. Jeżeli jest to wyobraźnia nie wykraczająca poza granice doświadczeń dziecka – może stwarzać miłe obrazki, ale ich wartość poznawcza może mieć znaczenie najwyżej w odniesieniu do czytelnika lub widza dziecięcego. Każdy najbardziej zaskakujący obraz jest mniej lub więcej nieoczekiwanym zestawieniem elementów już znanych. Zatem najbogatsza nawet wyobraźnia nie jest w stanie stworzyć obrazu, którego każdy poszczególny element nie dałby się sprowadzić do faktów znanych z doświadczenia. Takie obrazy i metafory jak choćby tlenione krwi gorejące znicze czy posąg drewniany z zachwytu zdają się tę zasadę potwierdzać. O wyobraźni Daneckiego pisał ciekawie w Posłowiu do wierszy wybranych Piotr Kuncewicz: Danecki ma osobliwie konkretną wyobraźnię przestrzenną, może i nie bałbym się określenia „geometryzującą”. Bardzo często jest tak, że jakiś element obrazu ma się do innych przestrzennie właśnie. Coś jest w środku, coś jest okrążone, coś otacza coś jest w kierunku „tam”, coś innego „z powrotem”, coś pomiędzy, wysoko etc. I faktem jest, że obraz Daneckiego wyobrażamy sobie przestrzennie…. Zwróćmy też uwagę na swoistą walkę żywiołów, toczącą się nieustannie w tej liryce. To walka pomiędzy światłem i mrokiem, między barwami jaskrawymi i tonacjami barw złamanych, pomiędzy ogniem i lodem, krwią, ciałem i śmiercią. I choć w jednym z wierszy mówi autor, iż śmierci nie ma – (…) tylko formy giną, to jednak w aforyzmie tym odnajdziemy pogłosy pesymizmu. Danecki nasącza też swoją poezję sokami miłości – te wiersze, pisane najczęściej z dystansem, zbliżają się do łagodnej powiewności ludowej piosenki, są czasem prześmiewcze i samokrytyczne. Poeta przecież niesie w sobie widoki Buchary i Leningradu, drążą jego wyobraźnię „przestrzenne iluzje”, wracają spotkane niegdyś egzotyczne postaci – nie tak łatwo daje się więc zaskoczyć przez kobietę. Danecki w perspektywie swoich wierszy jest poetą niesłychanej zachłanności wizualno-semantycznej, twórcą wrażliwym, często nadwrażliwym… Jest też konstruktorem, tym który zawsze budował z rozbitych elementów kształty wyobraźni. Przy czym owo budowanie wcale nie ograniczało jego możliwości percepcyjnych i artystycznych – jak powiedział on na łamach „Nurtu”, w rozmowie z Markiem Obarskim: Konstruktywizm nie ogranicza wizji poetyckiej – narzuca tylko logiczny rygor w b u d o w a n i u wiersza, zrodzonego z tej wizji, z inicjującego go przeżycia emocjonalnego, czy intelektualnego. Słowo musi być po prostu znaczeniowo sprawdzalne. Inaczej wiersz staje się niewiarygodny, niezrozumiały.
Tak jak poezja jest u Daneckiego przede wszystkim domeną iluzji – tak nowelistyka pozostaje w orbicie przestrzeni. Opowiadania autora Kropli oceanu to jakby rozległy katalog ludzkich postaw, w obrębie różnorakich przestrzeni wewnętrznych i zewnętrznych. Autor przez cały czas śledził osobowe interakcje, ukazywał swoich bohaterów w sytuacji wyboru, w momencie zawahania, w najtrudniejszej godzinie życia. Dwa obsesyjne tematy tych krótkich utworów prozatorskich – miłość i śmierć – splatały się nierozerwalnie w ciąg tragedii i chwilowych wzlotów. Miłość z tych opowiadań zdeterminowana została przez instynkt śmierci. Ku niej prowadzi, przed nią ucieka i jej nieustannie się boi; autor w tych utworach – odwrotnie jak to miało miejsce w poezji – opisuje związki pomiędzy kobietą i mężczyzną, przywołując tonacje barw rozmytych walorowo. Mężczyźni pojawiający się w opowiadaniach Daneckiego są pęknięci wewnętrznie, zwykle uwikłani w różnorakie damsko-męskie perypetie (rodzina, młodsza kochanka), nie potrafią zaangażować się bez reszty w proponowane im związki. Zwykle uciekają od kobiet, bądź pozostawiają je swojemu losowi. Konsekwencje tego są często opłakane i przywodzą nawet opuszczone kobiety do samobójczych śmierci (kolejny ważki motyw tej nowelistyki). Autor ze szczególną wrażliwością odnotowuje te momenty w życiu, które są śmierci przedsionkiem. Często główny bohater może jeszcze w ostatniej chwili odwrócić koło fortuny, ale przygląda się rzeczywistości jakby pozostawał nad nią w zawieszeniu, jakby świadomość śmierci oddalała go od bólu i krwi, od poczucia winy i wyrządzonej krzywdy. Przy czym stan taki daleki jest od cynizmu, przywodzi raczej na myśl poczucie totalnego osamotnienia i rezygnacji, poczucie bezsensu i absurdu ludzkiej egzystencji. Owa absurdalna strona człowieczego żywota silnie oddziałuje na wyobraźnię autora, ukazuje wszak on sytuacje, które – gdyby nie wieńcząca je śmierć – wydać by się mogły śmieszne, zabawne. Człowiek podążający kanałami do rzeźni, by zabrać schowany kawał świńskiego mięsa zostaje zjedzony przez szczury; jeden z powstańców narażając własne życie czołga się w ogródku by zerwać dla kobiety dojrzałego pomidora; szanowany obywatel małego miasteczka, w zastępstwie pijanego kata, prosi sędziego o pozwolenie wykonania wyroku śmierci na złoczyńcy, a młody chłopak zgarnięty z ulicy przez Niemców i wykorzystany do kopania dołów dla rozstrzelanych – zostaje następnego dnia wezwany do Stadtverwaltung, gdzie wypłaca mu się czterdzieści siedem fenygów za prace ziemne. Ironia Daneckiego tylko pozornie jest efektowna i zdaje się być wytworem literatury, literackiej kultury; w gruncie rzeczy jest ona jednak mocno przywiązana do realnych zdarzeń i dramatów konkretnych ludzi. Jak powiedział Danecki we wspomnianej już rozmowie z Obarskim: Opowiadania te, bez względu na to, gdzie osadzona jest akcja, w kraju czy poza Polską, łączyło jedno: autentyzm. Starałem się jak najwierniej, bez stylistycznych efektów, opowiedzieć o wydarzeniach, w których uczestniczyłem, lub z którymi zetknąłem się i – które mną wstrząsnęły! Mając nadzieję, że podobny wstrząs przeżyją czytelnicy… I rzeczywiście bywali oni zaskoczeni, zaszokowani, szczególnie, gdy leniwa ale konkretna narracja Daneckiego przybierała formę reportażu, sprawiała, że czytało się opowiadania, czując się bezpiecznym, oddalonym. Realia zdarzeń i sprawność warsztatowa urzeczywistniały opisy i prezentacje, ale zwykle na końcu opowiadania czekała na czytelnika jakaś niespodzianka – silny okazuje się słabym, słaby przelewa krew i przemienia się w zwierzę. Danecki nie szuka wymyślonych fabuł, nie uwodzi czytelnika, raczej stara się rzetelnie relacjonować. I choć jego opowiadania rozgrywają się od Poznania i okolic, poprzez Warszawę, aż do Moskwy i krain polarnych, łączy je ten sam obraz ludzi – ukazywanych między miłością i śmiercią, między wahaniem, a podjętą decyzją. Człowiek tego prozaika jest dobry i pragnie także innym wyświadczać dobro. Nie z własnej winy, a raczej z racji uczuciowej bezradności został wtłoczony w sytuacje, z których nie ma ucieczki, bez sprawienia komuś przykrości, bez zranienia czyjejś duszy. Dlatego cierpi, miota się wewnętrznie, szuka bezskutecznie dróg wyjścia – wreszcie bezradny, zgnębiony, ucieka i dopiero po latach dowiaduje się jakie były jego decyzji konsekwencje. Forma tych opowiadań jest wynikiem wystudiowanej metody twórczej – oto ich niewielkie rozmiary wymuszają maksymalne skupienie uwagi na opisywanych zdarzeniach. Autor jakby kondensuje na kilku stronicach fakty, gesty i wypowiadane kwestie, które mogłyby stać się fabułą obszernej powieści. Decyduje się jednak na skrótowość i paraboliczność opisu; wybiera raczej to, co ogólne i uniwersalne, co odnieść można do każdej sytuacji ludzkiej i do każdego człowieka. Tak powstaje – składający się z małych punkcików, ledwie impulsów – wyrazisty, holograficzny obraz człowieka. Gdyby się chciało pokusić o jego szczególny opis, należałoby powiedzieć, że jest on dobry, a nawet szlachetny, ale życie uwikłało go w cudze i własne dramaty. Nie chce jednak wyrządzić nikomu krzywdy i podejmuje desperackie próby rozwiązania różnorakich problemów. Jego bezkompromisowość i głęboka wewnętrzna uczciwość powodują, iż brnie on bez końca i ucieczka staje się dla niego jedyną alternatywą, jedynym wyjściem z sytuacji bez wyjścia. Twórczość Ryszarda Daneckiego ma głębokie walory humanistyczne – zarówno wiersze, jak i opowiadania tworzą obraz człowieka nieustannie pętanego przez los. Tym kimś bywa sam autor, bywa przyjaciel poety, ukochana kobieta, przypadkowy bohater nieopacznie zauważonego dramatu. Poznański twórca zawsze pragnął wypełniać swoją pisarską powinność, niosąc czytelnikowi obok piękna i wyczucia materii pisarskiej, także wartości ponadczasowe – pragnął wskazywać graniczne punkty ludzkiej wrażliwości. Doświadczenie było dla niego najważniejszym narzędziem warsztatu pisarskiego. W cytowanej wyżej rozmowie określał jego rolę w swojej sztuce: Chciałem być dyrygentem. Śpiewałem w chórach Kurczewskiego i Stuligrosza, prowadziłem, i to z sukcesami, chór harcerski na Śródce, założyłem w Poznaniu chór Związku Walki Młodych. Kiedy rozpoczynałem naukę w Konserwatorium, zaczęło mi to przeszkadzać w odczuwaniu piękna muzyki: słuchając symfonii zauważyłem tylko nawroty poszczególnych tematów, ich transformację, instrumentację. Później dopiero osiągnąłem trzeci – ten najwyższy stopień: ś w i a d o m e g o przeżywania piękna. Podobnie jest z doświadczeniem w pisaniu wierszy. Ale nie tylko wierszy – te prawa ważne też są utworach prozatorskich Daneckiego, a jego wirtuozeria narracyjna bierze się z dobrej szkoły reportażu, żywej relacji, z którymi autor miał do czynienia przez dziesięciolecia w pracy dziennikarskiej. Skrótowość i esencjonalność dały w tej twórczości zaskakujące efekty – oto otrzymał czytelnik jakby obraz rzeczywistości z kilkoma głębiami; pierwsza z nich, to wiarygodna realistyczna narracja – opis świata z uwzględnieniem wszystkich zakamarków, wszystkich skrywanych przestrzeni. Druga, to przepaść ludzkich charakterów, osobowości – ludzkich przestrzeni wewnętrznych; trzecia – odnosi się do symboliki zdarzeń, wyposaża opisywanie postaci i sytuacje w kontekst kulturowy, naddaje informację wpisaną w ciąg ucieczek i powrotów ludzkości; z kolei głębia czwarta to rzeczywistość metaforyczna – objawiająca się ze szczególną siłą w poezji i prozie: człowiek zjadany przez szczury i szanowany obywatel, który przemienia się w zwierzę; te zdarzenia mają swoją moc, oddziałują poprzez treść, ale też i poprzez warstwę szerszą, rozciągającą się od każdej człowieczej tragedii jednostkowej, od pojedynczej śmierci, do śmierci niejako wpisanej w ludzkie życie extremis malis ex trema remedia. Głębia piąta – to naturalistyczne zwrócenie uwagi czytelnika na zwierzęce i podświadomościowe źródła ludzkich zachowań. Ta głębia najpełniej koresponduje z głębią psychologiczną opisywanych postaci. Wszystkie te zakresy czy przestrzenie nakładają się na siebie wzajemnie, przenikają się i wspierają – a wszystkie razem mówią najpełniej o przepaściach ludzkiego bytu. Nie ulega wątpliwości, że Ryszard Danecki był jednym z najciekawszych w naszej literaturze egzystencjalistów, a jego widzenie człowieka i losu zbliżało go do Alberta Camusa, miało pewne rysy filozofii Martina Heideggera, a przy tym było (i jest) oryginalną próbą stworzenia własnej literacko-filozoficznej aksjologii, własnego świata, w którym pisarz może bytować, z którego musi uciekać i do którego w zawsze wraca.