STO WIERSZY POLSKICH (XXV)

Foto Instytut Mikołowski

Piosenka bohaterów Istnienie Rafała Wojaczka przepełnione było nieustającą obecnością śmierci. Pojawiała się ona w wielu jego wierszach i w tekstach prozatorskich, w listach i w rozmowach, podczas spotkań z innymi twórcami. I nawet jeśli była grą, majestatyczną i zarazem komiczną pozą, to jednak kładła się cieniem na losie poety. Pisanie było dla niego próbą jej obłaskawiania, podpatrywania i demaskowania, ale też odzwierciedleniem bezradności. W chwili, gdy poeta zrozumiał, że podąża ku mrocznemu przeznaczeniu, nie przestawał tworzyć utworów, w których szyfr śmierci jawił się jako archaiczny język, znany od pokoleń i przez wszystkich odrzucany – tysiąclecie po tysiącleciu. Wojaczek traktował ją jak byt biologiczny, jak organizm, w którym ma miejsce wymiana płynów, zachodzą procesy chemiczne i trwa walka o utrzymanie integralności. Będąc antytezą życia heroicznego – nawet jeśli odnosiłaby się do „małych bohaterów” – stała się ona dla niego częścią tego samego   b y t u.  Podąża on stale, z ogromną szybkością, w stronę rozpadu, destrukcji i zniszczenia tkanek – a to co dzieje się w ciele, wdychanie powietrza i przełykanie śliny, kończy się w ziemi i staje się Ziemią, na której ona panuje wszechwładnie, od krańca do krańca. W takim rozumieniu ludzkość jest chwilowym zjawiskiem w łańcuchu wzrostu i rozpadu i nie może osiągnąć pełnej samoświadomości. Jej bezpańskość i bezdomność redukują egzystencję do form pierwotnych, bliskich najprostszym organizacjom genetycznym. Uświadomienie sobie tego zniewolenia i tej eschatologicznej dialektyki rodzi poczucie winy w człowieku i każe mu przyjąć pozę Prometeusza, każe mu walczyć o siebie i o świat, prowadzić codzienne boje z nadzieją, że zakończą się one zwycięstwem. Poezja pozwala złagodzić poczucie niemożności, owo zatopienie w umykającej mgle, ów brak utwierdzonego domu i bolesne poczucie winy, że nie ocaliło się ludzkości, że zgodziło się na rozpad ciała i – w ostatecznym rozrachunku – na triumf żywiołów ziemi.  Człowiek stale czeka na potwierdzenie, że jego egzystencja jest „żywa”. Podczas swojego bytowania na ziemi doświadczył tylu form nieistnienia, że jest podejrzliwy i szuka takich momentów, gdy bezsprzecznie dotknie  i s t n i e n i a.  Chce sam wypowiedzieć słowa deklaratywne, ale nieufny w ich moc, chce też znaleźć jakiś znak w mowie światła i ciemności. Noc kosmiczna wdziera się lodowatym chłodem i czernią w życie człowieka – wtedy unosi on głowę ku dalekim migającym światłom i chce w nich znaleźć jakiś sygnał, jakąś podpowiedź. Czasem coś nawet dostrzeże, czasem chwilowy błysk płonącej w atmosferze cząstki skalnej ożywi jego świadomość, każe mu budować mit, da kilka sekund ukojenia. Ale przecież natychmiast ciemność upomni się o swoje prawa i ukaże swój majestat, zreprodukuje wzór, uświadomi egzystencji właściwy wymiar znaczenia „Żywa”. Byt zawsze będzie szukał kontrapunktu, będzie oczekiwał, że pojawi się ciąg opozycji, takich jak kosmogoniczna prazasada: światło –ciemność. Takie poszukiwanie poświadczeń, takie nieustanne czekanie na znaczący błysk, jest rodzajem rytuału, w którym ludzkość odnajduje się od samego początku. Czy to będzie aborygeński czciciel duchów natury, czy animistyczny wojownik z afrykańskiej dżungli, czy kosmonauta w module przemierzającym wszechświat, czy poeta spalający się w żarze refleksji – wszyscy będą szukać potwierdzenia. Szukanie dowodów istnienia jest równie ulotne, jak ono samo, równie trudne do wyodrębnienia, do zachowania w formie jakiejś wypowiedzi. Poeta może jednak zbudować w sobie pewność, rozrastającą się i ginącą w jednej chwili. Może w kolejnych wierszach ukazywać wyniosłość śmierci i jej eternalną grozę, a jednocześnie może przeciwstawiać się jej zdecydowaną dykcją. Przynależy wszakże do grona bohaterów – komicznych co prawda, jak arlekin, jak klown na scenie pustego cyrku – ale jednak bohaterów. Rozumiejąc złożoną dialektykę ludzkiego heroizmu – śpiewa ledwie „piosenkę”. A może jednak w taki sposób maskuje swoje rozważania ontologiczne, udaje proch, by w nim zrodził się nowy płomień. Głos brzmi przez chwilę i już zapada w nicość, ale wraca echem, wiruje gdzieś w przestrzeni, niesie informację o chwilowym istnieniu i tak przeciwstawia się entropii. Jego moc jest równa mocy gwiazd – wszakże Na początku było słowo… – może zatem obudzić jakieś wielkie ognisko, jakiś niewyobrażalny żar. Gwiazda bywa fetyszem w poezji Wojaczka i jądrem najszerzej rozgałęziającej się symboliki. Jej narodziny zwiastują śmierć człowieka, bo owo zaistnienie w jego świadomości zostało wpisane w ciąg przemian, przebiegających z szybkością świetlną. Uroda tego wiersza polega na tym, że autor znakomicie zestroił w nim dysonanse – ukazał życie w opozycji do śmierci, światło przeciwstawił ciemności – rodząca się gwiazda stała się kołyską rozpadu, a biologia kontrapunktem dla mroźnej pustki. Nie zatracił przy tym umiejętności dozowania treści i – jak często w jego liryce – stopniowego odsłaniania prawdy, warstwa po warstwie. Nie zgubił dykcji słów i piękna źródłowych obrazów, pokazał istnienie w glorii i w przerażającym, martwym poblasku. Zapisał to, co zwykle pozostaje pod powierzchnią słów – odsłonił ukryte przestrzenie i zamknął przestrzeń w drżeniu echa.

SŁOŃCE

Foto NASA

W Internecie pojawiła się seria zachwycających fotografii Słońca, które satelita NASA wykonał pod koniec stycznia 2012 roku. Widać na nich monstrualne tornada rozżarzonej plazmy, strumienie, wiry i erupcje elementarnych cząstek. To zapewne początek nowych, uważnych obserwacji naszej gwiazdy przez coraz lepsze narzędzia, coraz bardziej wyspecjalizowane statki kosmiczne. To one pozwalają przyjrzeć się z bliska ciemnym plamom i rozbłyskom, po których uwalniane są ogromne ilości energii. Dzięki niej żyjemy i większość organizmów na ziemi może funkcjonować dzięki temu, co rozgrywa się w każdej chwili w tym astronomicznym gigancie. W skali wszechświata jest to średniej wielkości gwiazda, jakich wiele we wszystkich konstelacjach – to obiekt w połowie swojego istnienia, który z czasem przekształci się w czerwonego karła i pochłonie cały układ planetarny, od Merurego i Wenus, aż po dwa olbrzymy planetarne i Obłok Oorta, leżący na zewnątrz naszej struktury magnetycznej, w jednej czwartej odległości do Proxima Centauri. Rozbłyski wielkości kilku kul ziemskich, dziwne wstęgi i smugi widać na tych zdjęciach bardzo wyraźnie i żaden z teleskopów, łącznie z kosmicznym okiem Hubble’a, nigdy nie dostarczyły tego rodzaju obrazów. Daleko nam jeszcze od odkrycia prawdziwych mechanizmów powodujących, że tak masywny obiekt nie rusza w podróż, tylko stoi stale w tym samym miejscu. Oczywiście uczestniczy w powszechnym biegu galaktyk, ale w obrębie Drogi Mlecznej zajmuje przez miliony lat określone miejsce, dając swoją mocą magnetyczną stabilność pozostałym elementom układu. To jeden z cudów lodowatego wszechświata, wypełnionego ciemną energią i materią, których na razie nie udało nam się zaobserwować. To zjawisko daleko wykraczające poza ludzkie rozumienie pierwotnej kosmogonii, owego ożywczego błysku, który zapoczątkował wszystko, łącznie z kondensacją pyłów gwiezdnych i interakcjami magnetycznymi, powodującymi ekstremalne wybuchy nowych gwiazd. Ale nie byłoby Układu Słonecznego, gdyby nie wcześniejsza eksplozja gwiazdy supernowej sprzed czterech i pół miliarda lat, rozprzestrzeniającej w kosmosie pierwiastki ciężkie.  Wapń naszych kości i żelazo w hemoglobinie, a także inne cięższe od tlenu pierwiastki zostały wyrzucone w dal przez wybuch gwiazdy supernowej. To jakby kosmiczny siew życia, powodujący, że mogło pojawić się Słońce i złożona struktura planetarna, a potem na jednym z globów wykiełkowało pierwsze istnienie organiczne.

Foto NASA

Przez miliony lat Słońce było tylko ożywczym, najjaśniejszym obiektem na niebie, dającym poczucie bezpieczeństwa i uruchamiającym cykl corocznej wegetacji roślin, narodzin zwierząt i zdrowej egzystencji ludzi. Religie wszystkich regionów świata próbowały tłumaczyć jego fenomen w różnoraki sposób, aż do uczynienia Słońca bogiem – między innymi – przez Egipcjan, Greków, Persów, Azteków i Słowian. Kult solarny, czyli heliolatria umieszczał zawsze naszą gwiazdę w centrum kosmogonii i uznawał ją za praprzyczynę stwórczą wszechrzeczy. Utożsamiana z pierwiastkiem męskim, stawała się symbolem nieskończoności, siły, walki i zwycięstwa. Szczególnie w krajach chłodnych, ale też i w tropikalnych przestrzeniach pojawiały się personifikowane bóstwa solarne, żeby wymienić tylko egipskiego Ra, wielokulturowego Mitrę, skandynawskiego Sola czy słowiańskiego Swarożyca. Także chrześcijaństwo zapożyczało nimb świetlny i przedstawiało Chrystusa z krzyżem słonecznym za głową, określając go jako lux aeterna, czyli światłość wiekuistą. Ostatecznie, rozbudowane ponad miarę, rzymskie wierzenia związane ze Słońcem, nie zostały zaanektowane przez nową religię i zostały zepchnięte na margines rozległego imperium. Ludzkość obserwowała przez wieki, że pory roku i dnia związane są z fazami obiegu planety wokół słońca (wcześniej określano to tylko jako rodzaj pojawień się Słońca w określonych miejscach nieba) i obrotów naszego globu wokół własnej osi. Przyjmowano z wielką radością wydłużanie się dnia i dłuższą operację promieni słonecznych, a co za tym szło ożywanie roślin, rozrost pąków i liści na drzewach, przylot ptaków z dalekich krain i narodziny nowych istnień w wodzie i na ziemi. Dlatego też tworzono ceremoniały kulturowe, mające na celu podkreślenie wagi światła na wiosnę, palono wyobrażenia zimy i nocy, odnawiano chaty, orano pola, planowano wyprawy do niedostępnych miejsc. Słońce wydobywało głębię z barw, wzbogacało organizmy o witaminę D, a nade wszystko czyniło życie łatwiejszym i pięknym. Zanurzano zatem ciała w turkusowych wodach oceanu, a potem cieszono się z operacji promieni, które osuszały skórę i przydawały jej brązową barwę – szybko też zaczęto zdawać sobie sprawę z tego jak zabójcze może być bezkarne wystawianie się na działanie pierwotnej energii.

Foto NASA

Dzisiaj, gdy widzimy tak spektakularne zdjęcia, udostępnione ludzkości początku dwudziestego pierwszego wieku przez NASA, możemy czuć się oszołomieni skalą i intensywnością zjawisk na Słońcu. Ta nieustannie eksplodująca kula zachowuje swoją masywność i nie rozpada się na części, a jej gigantyczny magnetyzm utrzymuje jeszcze, w jakże niegościnnym kosmosie, wielką strukturę planetarną, z takimi monstrualnymi tworami jak Jowisz, Saturn czy Obłok Oorta. W konfrontacji z tymi obrazami mogą pojawić się też refleksje natury ogólnej, wszak owa elementarna energia, która pojawiła się w określonym miejscu Drogi Mlecznej była zapowiedzią tego, co miało się wydarzyć na trzeciej planecie od Słońca. Na tym najbardziej skalistym globie, piątym co do wielkości w naszej strukturze, na tej niebieskiej kuli, w siedemdziesięciu procentach wypełnionej wodą oceaniczną, miały się rozegrać tragedie zwierząt i wojny ludzkie, miały wybuchać wulkany, oceany miały zalewać lądy, trzęsienia ziemi miały dziesiątkować populacje. Szczególnie w początkowej fazie istnienia Ziemia była miejscem przypominającym piekło z wczesnochrześcijańskich wyobrażeń – wszędzie potoki lawy, skały osuwające się w głębie wód, raz po raz uderzające w powierzchnię komety, meteory i inne okruchy materii. Po prawdopodobnym zderzeniu z inna ogromną kulą, wyodrębnił się nasz satelita, który zaczął stabilizować procesy zachodzące na Ziemi. Potem zaczął się ciąg wydarzeń, które trudne są do pojęcia – pojawienie się coraz bardziej skomplikowanych organizmów, które w końcu przybrały formę wynaturzonych gadów, zabijających się bez litości, rwących wielkie połacie mięsa żywych ofiar i kolonizujących coraz szersze przestrzenie. Ale nagle w Ziemię uderza planetoida lub kometa o wielkości powyżej dziesięciu kilometrów średnicy – zresztą uważa się obecnie, że mogły to być trzy obiekty, bo wielkie kratery znaleziono na dnie Zatoki Meksykańskiej przy półwyspie Jukatan, na dnie Oceanu Indyjskiego i na Ukrainie. Tak wymarły przedwieczne smoki, pojawiające się potem w wielu mitologiach świata, tak skończyła się dominacja wielkich gadów, a na scenę weszły znacznie mniejsze ssaki, które powoli przekształcając się i modyfikując zmysły, stały się istotami ludzkimi. Ten moment także był zapisany w historii Słońca, którego energia docierała do planety w czasach cesarzy chińskich i faraonów, w dniach wielkich wojen, wywoływanych przez tyranów i psychopatów, w czasach pokoju i chwilowego zawieszenia broni. Gdy wybuchało Słońce było ono zapowiedzią harmonii utworów muzycznych Bacha i Haendla, wzniosłych tonów Beethovena i Mahlera, obrazów van Eycka i Memlinga, fresków Rafaella i Giotta, rzeźb Michała Anioła i Berniniego, ale też wielkich mordów historii, ścinania głów i wieszania ludzi na szubienicach, gilotyny pracującej nieprzerwanie podczas rewolucji francuskiej i ciał rozrywanych przez bomby i pociski Hitlera, Stalina, torturowanych przez hunwejbinów, Czerwonych Khmerów i Talibów. Na przedwieczne słońce patrzyły oczy morderców i wielkich filozofów, katów i malarzy sielskich widoków, lekarzy ratujących życie i bandytów, odbierających je nieustannie pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Zawsze stabilne, wyrzucające ogromy energii, trwające w swoim monumentalizmie i gigantyzmie, będące obietnicą dalszego ciągu rozwoju ludzkości i stanowiące kosmiczną zagadkę, mogące w jednej chwili zamknąć bieg historii. Nasze słońce… tak wspaniale, po raz pierwszy tak wyraziste, przybliżone przez obiektywy sondy kosmicznej, wystrzelonej dwa lata temu przez NASA.

PODRÓŻ W PRZESZŁOŚĆ

Ponowna lektura Wilka stepowego Hermanna Hessego… Dzień jaśniejszy, choć mróz nie odpuszcza, zakuł rzeki w lodowe pancerze, przydał powietrzu klarowności, oszronił gałęzie drzew i krzewów. Nad osiedlem pojawia się wiele mew pospolitych i czasem też zalatuje jakaś samotna mewa siodłata. Te ptaki są trudne do odróżnienia, szczególnie młode, gęsto plamkowane osobniki, które majestatycznie przelatują między blokami i prezentują się świetnie pośród znacznie mniejszych gawronów i kawek. Zawsze kilka książek konstruuje wyobraźnię pisarską, kilka niezwykłych sesji czytelniczych potrafi przebudować psychikę i pchnąć ku następnym lekturom i pisaniu. Wracam myślą do moich nastoletnich czasów w dzielnicy Błonie, kiedy to chodziłem często do osiedlowej biblioteki i wracałem z niej z wieloma tomami. Buszowałem po niej trochę po omacku, przy wyborach kierując się najczęściej seriami wydawniczymi i podpowiedziami pani bibliotekarki. To był czas fascynacji literaturą przygodową, opisami wielkich wypraw i żeglarskich wyczynów, ale też pojawiły się na moim biurku te książki, które mnie współtworzyły. To był właśnie Wilk stepowy, to była Podróż do źródeł czasu Carpentiera, Zielone piekło Raymonda Maufraisa, to były opisy wypraw Mungo Parka do Timbuktu i Davida Livingstone’a do źródeł Nilu, polarnych podróży Fridtjofa Nansena, ale też Zamek Kafki, Władca pierścieni Tolkiena, a potem Lot nad kukułczym gniazdem Kena Kesseya, Buszujący w zbożu Salingera, Tortilla Flat Steinbecka, Grek Zorba Kazantzakisa, a z poetów na pewno Słowacki, Staff, Baczyński, Herbert, ale też wiele tomów z tzw. celofanowej serii, od autorów amerykańskich, po słynnych Francuzów i Anglików, aż do Polaków, Rosjan i Niemców. Muszę wrócić do tamtych czasów, bo to są moje korzenie, czas mojej ludzkiej inicjacji i rodzenia się zainteresowań literacko-artystycznych. Tyle wspomnień, tyle wspaniałych i marnych chwil…

JOWISZ I WENUS

Mariusz Roszak - astronomia.pl

Wyszedłem na chwilę do sklepu i zobaczyłem niezwykłe rozmycie chmur na wieczornym, lutowym niebie. W miejscu gdzie znikło słońce, na obrzeżu ostro rysującego się granatu widać wyraziście Jowisza, a nieco dalej ukazuje się Wenus. Niestety niewidoczny gołym okiem jest Uran, którego należy lokować tuż przy planecie miłości. Po drugiej stronie nieba srebrny denar księżyca tonie w ciemnej ultramarynie i zaczynają się pojawiać pierwsze konstelacje gwiezdne. Jakże dziwne i wspaniałe jest istnienie w tej części wszechświata i jakże niezwykłe jest to, że możemy zastanawiać się nad tym. Jest ponuro, ale rozmycie na niebie przydaje wszystkiemu tragizmu – w takich dalekich planach mogłaby rozgrywać się akcja jakiegoś filmu z gatunku science fiction lub fantasy, w takich przestrzeniach brzmieć by mogły słowa ze starożytnej tragedii, albo mogłaby uderzyć w dramatyczne tony mowa pożegnalna nad grobem wielkiego wojownika. Mija pół godziny, wychodzę ze sklepu i widzę, że barwy przygasły, a między gwiazdy wdziera się gęsta czerń nocy. Teraz Jowisz jest jeszcze wyrazistszy, a Wenus pulsuje matowym, mlecznym światłem, tuż nad horyzontem. Ach to nasze kosmiczne istnienie – powoli wracam do domu sprawdzić maile i napisać o tym, co poczułem patrząc na barwne rozmycia chmur, na Jowisza i Wenus…

KWICZOŁY

Zima generuje wspaniałe zdarzenia ornitologiczne, od napływu ogromnych stad gawronów, pojawienia rzadkich gatunków, po ewolucje kawek o zmierzchu i łączenie się ptaków w wielkie grupy. Pisałem już o tym, że obserwowałem spore stada szczygłów, przelatujące od krzaków do drzew, od zeschłych wrotyczów do utwardzonych przez mrozy ostów i nawłoci. Tym razem stanąłem jak oniemiały, gdy na kilku sąsiadujących ze sobą olchach, zobaczyłem stado drozdów, liczące ponad sto ptaków. Były dosyć przyjacielsko nastawione i uważnie mi się przyglądały, co jakiś czas tylko zrywając się po kilka do lotu, zataczając krąg i lądując w pobliżu. Najniżej usadowione samice i samce pozwoliły mi zorientować się, że mam do czynienia z kwiczołami (Turdus pilaris), średnimi ptakami drozdowatymi, znanymi dobrze w środkowo-wschodniej Europie i w Azji, a najliczniejszymi w środkowej części Syberii. Podczas najsroższym zim podróżują do Zachodniej Europy, Azji Mniejszej i do Indii i właśnie w takim momencie, podczas przelotu, spostrzegłem duże stado tych istot. Mają one szarą głowę, brązowawy grzbiet i wierzch skrzydeł. Najbardziej charakterystyczna jest wszakże żółtawa lub pomarańczowa pierś i biały brzuch, na którym widoczne są strzałkowate czarne plamki. Drozdy najczęściej wydają charakterystyczne skrzeczenie, jakby uderzanie kijkiem o kijek, choć są i dłuższe, śpiewniejsze trele, które kojarzyć się mogą z kwiczeniem (stąd nazwa obserwowanego przeze mnie gatunku). Z ciekawostek warto przypomnieć, że gatunek ten opracował niezwykle skuteczną ochronę młodych – w sytuacji zagrożenia opryskuje drapieżniki swoimi bardzo toksycznymi i śmierdzącymi odchodami. Ptaki te żywią się przede wszystkim owadami, które podczas ciepłych miesięcy wydobywają z ziemi, a zimą ogałacają drzewa i krzewy z kruszejących owoców – przede wszystkim z głogu, jałowca i jarzębiny, choć nie gardzą też pozostałymi na drzewach jabłkami i gruszkami. Na szczęście zmieniły się gusty kulinarne w Europie i przestano polować na te ptaki, które teraz w Polsce objęte są całkowitą ochroną gatunkową. Zjadane przez nie aromatyczne owoce nadawały mięsu niezwykły smak i ponoć w XIX wieku odławiano w zaborach pruskim i austriackim około sto tysięcy tych pięknych skrzydlatych stworów. W moim życiu było wiele spotkań z drozdami, najczęściej z pojedynczymi osobnikami, obserwowałem też, spokrewnione z naszymi gatunkami, amerykańskie drozdy wędrowne (Turdus migratorius), bardzo rozpowszechnione tam i  nazywane w rodzimym języku American Robin. Tegoroczne spotkanie z kwiczołami należało do najciekawszych w zakresie obserwacji i poznawania zwyczajów tego gatunku, ale późną jesienią 2009 roku natknąłem się na równie duże stado kwiczołów w centrum miasta, tuż przy Wenecji bydgoskiej, kiedy to dosłownie oblepiły one drzewa głogu i posilały się owocami, pozwalając się długo fotografować. Zrobiłem wtedy chyba ze sto zdjęć, z których najlepsze publikuję tutaj, pod tekstem.

WRACAJĄC DO FAULKNERA

Według mnie umarł dzisiaj największy pisarz świata. Jego pełne oddziaływanie na literaturę da się określić tylko w przyszłości – pisał Friedrich Dürrenmatt po zgonie autora Światłości w sierpniu, który nastąpił 6 lipca 1962 roku. Jakże trafny był ten sąd możemy się przekonać pięćdziesiąt lat po tym zdarzeniu, kiedy to co i rusz William Faulkner jest wymieniany jednym tchem – obok takich autorów jak Hemingway, Steinbeck, Fizgerald – jako ojciec powieści amerykańskiej i nowoczesnej literatury w ogóle.  Pomiędzy lekturą Koniokradów a Wściekłości i wrzasku sięgnąłem raz jeszcze po wybór listów, dokonany z czterdziestoletniej korespondencji największego pisarza Południa. Listy, mimo, że nie są traktowane jako literatura czystej wody, bywają często jedynym przyczynkiem do poznania osobowości twórcy, do wniknięcia w świat jego myśli i uczuć. Są one także – szczególnie dla różnego rodzaju literackich „detektywów” – szansą na obnażenia wielkiego artysty i chwilowego wykreowania własnego nazwiska w powszechnym tumulcie skandalu. Tym bardziej odnosi się to do Faulknera, który świadomie unikał wszelkiego rozgłosu i reklamiarstwa, który nie pozwalał wścibskim dziennikarzom „wtykać nosa” w swoje prywatne sprawy. Zbiór wydany w 1982 roku przez „Czytelnika” obejmuje listy napisane pomiędzy 20 czerwca 1923 roku a 2 lipca 1962 roku, czyli jest odbiciem całego niemal dojrzałego życia autora Intruza – wszystkich jego okresów i najważniejszych przełomów. W korespondencji swej jawi się nam Faulkner jako człowiek niezwykle silny, stawiający czoło piętrzącym się trudnościom. Szczególnie kłopoty finansowe dawały mu się we znaki i czytelnik ze zdziwieniem musi stwierdzić, że większość jego wielkich powieści powstała na zamówienie wydawnictwa, a raczej jako spłata wcześniej zaciągniętego długu. Ale przecież – jak pisał autor Dzikich palm 3 listopada 1950 roku do początkującej pisarki Joan Williams: Kłopoty, irytacja, trochę frustracji potrzebne są ludziom dla wyostrzenia ducha, zahartowania go. Nie mówię że trzeba żyć w jakiejś szczurzej norze czy rynsztoku, ale trzeba się nauczyć odporności, wytrwałości, tylko warzywa są szczęśliwe. Nieustanna walka z przeciwnościami losu pojawia się jak refren w tym wyborze korespondencji, dokonanym przez J. Blotnera. Zbiór – uzupełniony komentarzami wyżej wymienionego wydawcy – czyta się nieomal jak powieść, a jego atrakcyjności dopełniają uznane osobistości literackie, do których listy były kierowane: Ernest Hemingway, Richard Wright, Gaston Gallimard i Malcolm Cowley. Oprócz tego przewija się przez tę książkę cała plejada innych postaci – od najbliższej rodziny pisarza począwszy, poprzez wydawców, początkujących autorów, aż do działaczy murzyńskich i bojowników o zniesienie dyskryminacji rasowej. Właśnie do jednego z tych ostatnich pisał Faulkner 8 marca 1956 roku: Smutny to komentarz do ludzkiej natury, że dużo łatwiej i prościej, dużo weselej i ciekawiej jest być p r z e c i w k o czemuś, co widoczne, jak czarna skóra, niż być z a czymś, w co tylko można wierzyć jako zasadę, jak sprawiedliwość i uczciwość, i kontynuację swobód i wolności jednostki. W sprawę ludności kolorowej zaangażował Faulkner cały swój potencjał intelektualny, opowiadając się zdecydowanie za zniesieniem podziałów rasowych. Postawa ta znalazła swój wyraz także w 1960 roku, kiedy to powstała fundacja im. Williama Faulknera w Charlottesville, a której zadaniem było między innymi wspieranie zasługujących na to studentów murzyńskich ze stanu Missisipi. Uważny czytelnik dostrzeże także w korespondencji autora Starego jeden polski akcent. Oto w liście z pierwszego listopada 1948 roku, kierowanym do Malcolma Cowleya, znajdujemy wzmiankę o Sienkiewiczu. Faulkner czytał kiedyś jego powieść Pan Michael (Pan Wołodyjowski) i utkwiło mu w pamięci zamykające całość trylogii zdanie: Na tym kończy się szereg książek pisanych w ciągu kilku lat i w niemałym trudzie – dla pokrzepienia serc. Jak się okazuje, dla Faulknera jest to jedyny godny cel każdej książki. Twórczość Williama Faulknera jest jednym z tych fenomenów dwudziestego wieku, które na zawsze pozostaną fascynującą zagadką. Ukoronowaniem tej drogi i tego pisarstwa stała się Literacka Nagroda Nobla, przyznana w 1949 roku, a potem uznanie na całym świecie. Dzisiaj – snując refleksje na temat zycia i twórczości, związków biografii z watkami literackimi – warto sięgnąć po Listy Williama Faulknera, warto jeszcze raz prześledzić drogę, jaką musiał odbyć pisarz nim dotarł na szczyty sławy.

______________

William Faulkner, Listy, Czytelnik, Warszawa 1983, przełożyła Ewa Życieńska.

KIWI, KEA I HATTERIA

Góra Cooka (3754 m n.p.m.) najwyższy szczyt leżący w Alpach Południowych

Na programie Animal Planet obejrzałem wspaniały film o endemicznych zwierzętach odległej i fascynującej Nowej Zelandii. Ponad trzydzieści lat temu, w czasach licealnych, kupiłem w antykwariacie na Starym Rynku w Bydgoszczy dwa kosztowne albumy fotograficzne, prezentujące ten ląd i prawdziwie popadłem w zachwyt. To jeden z najpiękniejszych zakątków na ziemi, pełen zjawiskowych wybrzeży, równin i dolin, a nade wszystko wysokich, ośnieżonych gór. Krainy te są zaledwie cząstką wielkiego kontynentu, który oderwał się w czasach prehistorycznych od Gondwany. Zalewane i wypiętrzane, przez tysiące lat były bezludne, odwiedzane tylko przez morskie ptaki i dryfujące na pniach jaszczurki, a potem przez Maorysów. Stworzyli oni od około tysięcznego roku rozwiniętą kulturę, najpierw na Wyspie Północnej, a potem na Południowej. Kraj Białej Chmury – Aotearoa, jak nazywają te wyspy wojowniczy przybysze z archipelagów Polinezji, stał się ich domem przez następne stulecia, gdzie zajmowali się uprawą roślin, hodowlą i rybołówstwem. W świecie Zachodu zyskali sławę dzięki uzdolnieniom artystycznym i niezwykłej waleczności, owianej niemal legendarną aurą. Ich architektura, rzeźby i tatuaże pełne są charakterystycznych motywów, nawiązujących do wyspiarskiej i oceanicznej mitologii. Nową Zelandię odkrył w 1642 roku holenderski podróżnik Abel Tasman, ale właściwa kolonizacja zaczęła się w 1769 roku, kiedy do jej brzegów dopłynął James Cook. Jako ziemie leżące na końcu świata, wyspy te wykorzystywane były jako miejsce zsyłki dla wszelkiej maści złoczyńców, złodziei, morderców i gwałcicieli, co przyczyniło się do licznych konfliktów z rdzenną ludnością. Dopiero w 1840 roku podpisano pokój pomiędzy pięciuset przywódcami maoryskich plemion a przedstawicielami Imperium brytyjskiego. Oddalenie i zamknięcie przestrzeni spowodowało powstanie na tych wyspach dziwnych kompleksów roślinnych i wykształcenie się charakterystycznych, właściwych tylko dla Nowej Zelandii gatunków zwierząt. Jednym z symboli kraju jest ptak kiwi (Apteryx Australis), który jest nielotem, dysponującym wysoko wyspecjalizowanym dziobem, wrażliwym na wszelki ruch i zmiany temperatury otoczenia. Łowi nim owady, wydobywa z ziemi miękkie pędy roślin, porusza się na silnych nogach w gęstych zaroślach, okryty włosowatymi piórami. Ciekawostką jest to, że składa ogromne jajo, które przez osiemdziesiąt dni wysiaduje samiec, na chwilę tylko odchodząc by zaspokoić głód i pragnienie. Na wyspach tych nie ma endemicznych ssaków, ale spustoszenie sieją zdziczałe psy, koty i szczury, przywiezione przez ludzi. Bardzo ciekawe są papugi, spośród których barwna, krzykliwa kea (Nestor notabilis) znakomicie lata, a gruba i ciężka kakapo (Strigops habroptila) jest nielotem, wspinającym się na drzewa z wykorzystaniem zanikających skrzydeł i dzioba. Film prezentował też endemiczne nietoperze, ale z prawdziwym zdumieniem oglądałem zdjęcia hatterii, nazywanych też tuatarami lub łupkozębami (Sphenodon), wyglądających jak jaszczurki ale reprezentujących odrębną linię ewolucyjną lepidozaurów – sfenodontów. Zwierzę to jest takie interesujące, bo posiada na głowie trzeci narząd wzroku, nazywany okiem ciemieniowym. Ma ono własną soczewkę, rogówkę, siatkówkę i nerw łączący je z mózgiem. Jakże dziwne zwierzęta, dziwne kształty, zdumiewające umiejętności i możliwości, prezentowane na tle zjawiskowych widoków Nowej Zelandii. Film trwał półtorej godziny i nie uważam tego czasu za stracony…

ROZPACZ KURDYSTANU (2)

Nad Morzem Marmara

Lot należy do tych krótszych i ma trwać zaledwie dwie i pół godziny, co przy moich najdłuższych podróżach wydaje się bardzo proste. Czas leci szybko, a trasę konfrontuję z mapą i torem przelotu, który widzę na wyświetlaczu, zamontowanym w siedzeniu przede mną. Z tej wysokości można tylko dobrze wyodrębnić najwyższe góry, charakterystyczne zbiorniki wodne i ogromne rzeki. Mijamy Tatry i dalsze granie Karpat, leżące przede wszystkim na terytorium Ukrainy i Rumunii, aż wreszcie pojawiają się pierwsze, bułgarskie plaże Morza Czarnego. Samolot szybko wlatuje nad przymglone wody i skręca ostro na południe, w kierunku cieśnin pomiędzy morzami. Jeszcze dziesięć, piętnaście minut i będziemy na płycie lotniska w Stambule, do którego przylatuje się od strony Morza Marmara. Pilot informuje o przygotowaniu do przyziemienia maszyny, ale po chwili zaczyna się dziać coś niedobrego. Samolot nagle zatacza ostry krąg przed lotniskiem i zaczyna oddalać się od miasta, kierując się ku niewielkim wyspom,  umiejscowionym blisko drugiego brzegu tego akwenu. Siedzący koło mnie trzej panowie, którzy przez cały lot popijali z jednej butelki whisky zaczynają żartować z kolegi, który siedzi koło mnie. Mówią, że na pewno podwozie się nie wysuwa, albo, że zaraz będziemy pływać w kamizelkach w lodowatej wodzie. Młodzieniec niby się uśmiecha, niby pije kolejne łyki alkoholu, gdy podają mu butelkę, ale wyraźnie się trzęsie i wpada w paniczny strach. Już dwadzieścia minut Boeing oddala się i przybliża do lotniska, a na ekranie jego trasa przypomina spinacz do kartek papieru. Obserwuję jedną z tureckich stewardes, przypiętą do rezerwowego siedzenia, która ma wyraźnie rumieniec na twarzy i nerwowo spogląda przez okienko na wody i skrawki lądów, które pojawiają się i znikają w dali. Już dawno wyrobiłem sobie specjalne nastawienie do podróży lotniczych, które są zawieszeniem nad śmiercią i za każdym razem w taki sposób mogą się skończyć. Słyszę  co jakiś czas głośne okrzyki przestrachu, podniesione głosy, przez głowę przemykają mi nerwowe myśli i zastanawiam się co może być powodem tej sytuacji – rozsądek nakazuje zachowanie spokoju, ale ludzka natura jest przewrotna i widzę w wyobraźni osmalony wrak, rozbijający się o brzegi albo wpadający z impetem do morza. W końcu jednak maszyna ustawia się prosto w kierunku Stambułu i powoli obniża pułap lotu, by po kilkunastu minutach dość twardo wylądować na płycie wielkiego portu lotniczego. Mężczyzna siedzący przy mnie oddycha głęboko i zaraz zaczyna dowcipkować z kompanami, pociągając ostatnie łyki whisky, a potem dziarsko zbiera się do wyjścia, naciskając na stojących już przed nim ludzi. Siedziałem przy oknie, więc czekam aż nadejdzie moja pora na opuszczenie pokładu, a przy okazji patrzę na mijane wielkie samoloty i ich znaki rozpoznawcze, wskazujące na to, że jestem w dość egzotycznym miejscu. Wiele maszyn z krajów arabskich i afrykańskich, dalekosiężne Jumbo Jety z Australii, Chin i Ameryki Południowej, no i ogromna flota tureckich linii lotniczych, która została uznana w 2011 roku za najlepszą na świecie. Przesuwam się do wyjścia, a przy drzwiach, odpowiadając na miłe słowa pożegnania, pytam wesoło, z przekorą czy mieliśmy jakieś problemy z lądowaniem. Piękna stewardesa rozpromienia usta w sztucznym uśmiechu i informuje mnie, że nie było żadnych kłopotów, a lądowanie opóźniło się z powodów obiektywnych. Traffic in the air…, to tylko traffic in the air… No dobrze, niech tak będzie, chociaż wiem, że samoloty rejsowe rzadko nie docierają do celu o określonej godzinie i mają zarezerwowany pas do lądowania, ale może rzeczywiście nothing goes wrong

Lotnisko w Stambule

Pokrzepiony myślą, że już wykorzystany został zestaw kłopotów, które miały pojawić się w mojej podróży do Kurdystanu, podążam eleganckimi korytarzami, przystaję na ruchomych chodnikach i wkraczam do strefy tranzytowej, skąd dopiero późnym wieczorem odlecę do Erbilu. Muszę cały dzień i wieczór spędzić na stambulskim lotnisku, co jest równie ciekawe jak latanie i wchodzenie w nowe przestrzenie. Nie byłem tutaj jeszcze nigdy, więc zaczynam od obchodu całego obiektu, najpierw głównymi alejami, przy których jest wiele sklepów wolnocłowych, a w nich leżą, rozłożone na tacach, kostki tradycyjnych słodyczy arabskich, robionych na bazie skrobi i orzechów. Próbuję ich trochę i najbardziej smakują mi te o kolorze zielonym, z pistacjami i rodzynkami w środku, ale inne też są smaczne. Zaspakajam w taki sposób pierwszy głód i nie mam na razie zamiaru jeść obiadu, choć restauracji jest bardzo dużo, począwszy od Mc Donalda, a skończywszy na KFC i Subwayu. Za oknami widzę wiele samolotów, stojących przy rękawach lotniskowych, rozpędzających się do startu i lekko unoszących się w powietrze, albo z gracją kończących lot. Co chwila z różnych bram wysypują się tłumy ludzi, a kolor ich skóry i charakterystyczny ubiór wskazuje na to, skąd przylecieli i jaki zakątek świata reprezentują. Po zwiedzeniu całego kompleksu korytarzy i poczekalni, sklepów i lokali gastronomicznych, przysiadam na jednej z ławek i kontempluję miejsce, w którym się znalazłem. Wszędzie wielu ludzi korzysta z laptopów lub nowoczesnych i-padów, z których przez słuchawki i niewielkie mikrofony prowadzi rozmowy telefoniczne. Oglądają na nich filmy, przesuwają palcami strony internetowe, czasem czytają książki elektroniczne lub zapoznają się ze zdjęciami, które zrobili gdzieś daleko, w innym kraju, na innym kontynencie. Dopada mnie nagle dokuczliwe pragnienie, więc idę do lokalu, w którym serwują piwo Efes w wielkich kielichach, zamawiam jedno i jestem zszokowany ceną – ponad piętnaście dolarów. Siadam przy stoliku i piję najdroższy żółty napój w życiu, a moje wspomnienia biegną ku pobytowi na tureckiej Riwierze, w 2004 roku, kiedy to po raz pierwszy zetknąłem się z nieokrzesaną chciwością Turków. Może jednak dlatego ich kraj kwitnie, widać wspaniałe budynki, dobrze oświetlone w nocy, a na ulicach jeździ wiele eleganckich samochodów. Przyglądam się pięknej Murzynce, której skóra ma niebieski poblask, a rysy twarzy wskazują na pochodzenie ze środka Afryki. Ma urodę kobiet z Beninu lub Senegalu, może też pochodzić z Gabonu lub Kamerunu, ubrana jest w piękną szmaragdową suknię z licznymi złotymi wzorami, a na głowie ma wykwintny turban w nieco jaśniejszym kolorze. Siedzi ze dwa metry ode mnie i doskonale widzę, rysujące się pod okryciem, długie, zgrabne nogi i posągowy kształt całej sylwetki, którą dodatkowo zdobią piękne, gęste kasztanowate włosy. Rozmawia przez telefon komórkowy, często gestykuluje lewą ręką, zaczyna się śmiać, odsłaniając białe zęby, albo dziwi się czemuś w sposób teatralny. Przed nią stoi otwarty laptop, w którym z daleka widzę na pulpicie zdjęcie dwóch czarnych maluchów, dziewczynki z drobnymi warkoczykami i chłopca uśmiechającego się szeroko. Kończę picie piwa i ruszam raz jeszcze na obchód korytarzy, zatrzymuję się przy księgarni i oglądam książki w różnych językach świata, wydane w formie broszurowej i z twardymi oprawami. Półki uginają się od tomów Coelho, Pamuka, Browna, ale są też miejsca, gdzie zauważam powieści Dostojewskiego i Tołstoja, Hemingwaya i Rotha, nigdzie wszakże nie widać poezji, która wyraźnie ma mniejsze wzięcie podczas podróży. Wychodzę z księgarni i kieruję się ku wielkiej restauracji z tarasem widokowym na pasy startowe lotniska, bo czas już coś zjeść i napić się jakiejś orzeźwiającej wody mineralnej.

Korytarze i hale lotniskowe

Cena znowu jest szokująca, ale nie mam wyjścia, wiec zamawiam frytki z kawałkami polędwicy, biorę wodę Perrier i sałatkę owocową na deser. Przyglądam się startującym i lądującym samolotom, wracając myślami do niedawnej przygody nad Morzem Marmara, czując, że coś było nie tak, wszak samoloty rejsowe latają na zasadzie wahadła i mogą pojawić się jakieś usterki. Mijają kolejne dwie godziny i zaczyna się robić ciemno, zapalają się liczne światła na wieżowcach za lotniskiem, ale maszyny wciąż wzbijają się i kończą loty w Stambule. Wychodzę z restauracji, raz jeszcze obchodzę połączone ze sobą terminale i powoli kieruję się ku miejscu, z którego zostanę odprawiony i polecę do Iraku. Zostały mi dwie i pół godziny oczekiwania, ale to niewiele w porównaniu z czasem, który musiałem jakoś wypełnić konkretną treścią. Stoję w długiej kolejce, przechodzę jeszcze jedną kontrolę bagażu, a potem umiejscawiam się w okolicy bramy (gate), która otworzy się, gdy zacznie się boarding, a ludzie będą wchodzić do długiego autobusu, specjalnie podstawianego. Już pojawia się jakaś Turczynka w mundurze i sprawdza wszystkie paszporty, prosi też o specjalne pisma, które podróżni otrzymali od agend rządu kurdyjskiego w Europie. Wyciągam moje pełnomocnictwa i szybko zostaję załatwiony, wpisany na listę, którą muszę własnoręcznie podpisać. Siadam na fotelu i myślę o tysiącach sytuacji, w których podobne grupy ludzi były odprawiane, realnie stykały się ze sobą, a potem ginęły w katastrofach lotniczych, stając się cząstką grupy z takim samym wpisem w dokumentach, ustalającym dzień i rok odejścia. Myśli moje nie są bezzasadne, bo przecież samolot poleci nad Turcją, Syrią, gdzie toczą się walki z siłami rządowymi, a sam iracki Kurdystan też jest miejscem nieustannych potyczek. Może dlatego lot odbywa się późną nocą, kiedy zamiera życie i mniejsze jest prawdopodobieństwo, że statek powietrzny stanie się celem ataku. Odsuwam od siebie złe myśli i przyglądam się ludziom w poczekalni, w większości Kurdom i Arabom, ale też nielicznym Europejczykom i Murzynom. Kurdowie są wyraźnie przystojniejsi od swoich arabskich pobratymców, mają wyraziste rysy i często przypominają Włochów albo Hiszpanów. Moją uwagę przykuwa starszy mężczyzna, który rozmawia z jakąś Europejką po angielsku i informuje ją, że studiował w Berlinie, a potem był wiele lat w Polsce. Stojąca nieopodal grupka ożywia się i słyszę ojczysty język, co wyraźnie intryguje też owego pana. Podchodzi do Polaków i odzywa się po polsku, dowiadując się, że jest to grupa z ministerstwa podróżująca na wystawę rolniczą do Erbilu. Raz jeszcze opowiada o swoich latach w Polsce i chwali się płynną znajomością naszego języka, rzadko wspomaganego tylko angielskimi zdaniami lub słowami. Zaczyna się ożywienie przy prowizorycznym biurze, które służy do odprawy pasażerów, dwóch mundurowych rozmawia przez krótkofalówki, a dwie kobiety sprawdzają listę pasażerów w komputerach. Ustawia się już kolejka do punktu sprawdzania dokumentów i biletów, w której staję, przyglądając się osobom obok mnie, starym Arabkom w czarnych strojach, z zasłoniętymi twarzami i nowocześnie ubranym dziewczętom kurdyjskim. Nagle na ekranie informacyjnym pojawia się informacja, że odprawa i czas odlotu do Erbilu zostają przesunięte aż o dwie godziny… Urzędnicy słabo mówią po angielsku i trudno uzyskać od nich jakąś informację, powtarzają tylko stale, że niebo nad Irakiem zostało zamknięte. Pojawia się zatem kolejny kłopot w podróży, tym bardziej, że jest środek nocy i czuję już wyraźnie zmęczenie, oczy zaczynają mi się kleić i co chwilę przysypiam na fotelu na kilka minut. Po godzinie pojawia się urzędniczka, która bezbłędną angielszczyzną informuje podróżnych, że są poważne problemy, musimy czekać, a na razie zaprasza nas na koszt Turkish Airlines do restauracji na kolację. Okazuję się, że odwołano też lot do As-Sulajmaniji i blisko pięćset osób wędruje korytarzami lotniskowymi do wskazanego miejsca, gdzie ustawiła się już ogromna kolejka. Stoję w niej i widzę, że wszystkie wolne miejsca w sąsiadujących ze są jadłodajniach wypełniają się nagle grubymi, czarnymi kobietami, ubranymi w białe stroje. Widocznie przyleciał jakiś wielki samolot ze środka Afryki i wysypały się z niego te jednakowo odziane niewiasty, co skojarzyło mi się z przylotem ogromnego, hałaśliwego stada flamingów albo pelikanów. Dochodzę wreszcie do miejsca, gdzie dają mi placek drożdżowy, zapieczony z serem i butelkę soku pomarańczowego. Znajduję jakieś ostatnie wolne miejsce, siadam przy trzech Afrykankach i szybko jem posiłek, a potem wracam do miejsca, z którego mają nas zabrać do samolotu. Jeszcze godzina czekania i na ekranie pojawia się złowroga informacja, że lot został odwołany, co powoduje ogromne wzburzenie podróżnych. Dowiaduję się, że muszę kupić wizę pobytową za dwadzieścia euro, bo mają nas zawieść do jakiegoś hotelu w Stambule. Nie protestuję bo jestem już tak zmęczony, że wszystko mi jedno, byle bym tylko zamknął oczy i wyspał się solidnie.

MRÓZ

Siarczysty mróz wyostrza kształty i barwy, przyobleka owoce dzikiej róży w woal szronu, a kałuże zamienia w śliskie, twarde tafle lodu. Rzeka skryła swoje bystre nurty, a na środku zmarzliny siedzą mewy i gawrony, kawki i dzikie kaczki. Słońce wyłania się z mgieł i przydaje kontrastu drzewom i krzakom, dalekim wzgórzom i lasom. Idę przez świat i przyglądam się dalekim dymom z kominów, w zimie szczególnie wyrazistym, jakby pochodzącym z innej rzeczywistości. Panuje wielkie ożywienie na gałęziach i słychać odgłosy sikorek i jerów, szczekliwych drozdów i hałaśliwych, nielicznych o tej porze roku kosów. Wczoraj w Krakowie umarła Wisława Szymborska, poetka, która zawsze była dla mnie zagadką, nieodgadnioną tajemnicą całkowitej przemiany. Tak jak sarny zmieniają na zimę swoją sierść, tak ona odmieniła swoje istnienie i osiągnęła szczyty w literaturze. Jej życie było tak samo niepojęte jak egzystencja raniuszka i gila… a wiersze, pisane po przeistoczeniu tak krystalicznie piękne, tak klarowne jak mroźny poranek na początku lutego dwa tysiące dwunastego roku.

%d blogerów lubi to: