W edycji Dzieł zebranych Czesława Miłosza Wydawnictwo Literackie opublikowało Bibliografię przedmiotową 1932–2020. Choć opracowanie ma podtytuł Wybór, to jest największą pracą tego typu, umożliwiającą szerokie badania i pozwalającą zorientować się w skali rozprzestrzenienia i recepcji twórczości pisarza. Z radością znajduję tu także moje artykuły, szkice, analizy, a choć niektóre przepadły, to przecież czasami publikowane były w trudnych do odnalezienia periodykach, jak choćby „Okolica Poetów” Jerzego Szatkowskiego. Ukazanie się tego dzieła zamyka ogromne przedsięwzięcie edytorskie Wydawnictwa Literackiego i Znaku, którego spiritus movens był prof. zw. dr hab. Aleksander Fiut. Myślę, że teraz mogę już ruszyć z finalnym pisaniem mojej monografii o naturze i świecie w twórczości Miłosza, której mam już spore fragmenty. Przeglądając tę pracę, wróciłem myślą do mojego zmanipulowanego kolokwium habilitacyjnego w Uniwersytecie Gdańskim (2013), podczas którego wygłosiłem wykład o kobietach w życiu i twórczości autora Ziemii Ulro. Jakoś nie widzę w obszernej bibliografii prac Rośka i Owczarskiego, największych krzykaczy z tamtego dnia, mądrujących się na temat tego, co powiedziałem o Miłoszu. Niewiele też wniosła do opracowań Małgorzata Czermińska, przyjaciółka Tomasika i wieloletnia szefowa wskazanych wyżej osobników.
BROMBERG (14)
2021/01/23 @ 19:43 (Proza)
Komendant Policji Jan Kowalski wyszedł z tymczasowej siedziby Selbschutzu, w dawnej willi Blumwego, gdzie uczestniczył w naradzie z SS-Standartenführerem Ludolfem von Alvenslebenem. Dzień był słoneczny, więc postanowił przejść główną ulicą miasta w okolice teatru miejskiego i tam skręcić ku dawnej siedzibie polskich władz rejencyjnych, gdzie mieścił się też komisariat powiatowy. Szedł powoli przyglądając się ludziom i budynkom, z których teraz zwisały wielkie czerwone flagi, z czarnymi swastykami. Jeszcze nie otrząsnął się z wrażeń, jakie przyniosła nieudana ucieczka w kierunku Inowrocławia, a potem przesłuchania i szybkie podpisanie zobowiązania lojalności, w czym dopomógł mu wujek, dawny współwłaściciel składu handlowego. Teraz dziwnie się czuł, idąc ulicą Gdańską, pod okupacją niemiecką przemianowaną na Adolf Hitler Strasse, pełną patroli w masywnych hełmach, oficerów przemykających gdzieś szybko i samochodów z niemieckimi rejestracjami. Na wysepce, przy hotelu Pod Orłem przystanął obok policjanta w granatowym mundurze, który natychmiast mu zasalutował.
– Jak sprawy się mają…? – zapytał podwładnego, nie mogąc sobie przypomnieć jego nazwiska.
– Wszystko pod kontrolą panie komendancie… Melduje się posterunkowy Józef Madej…Duży ruch przy hotelu, podjeżdżają niemieckie auta, wchodzą i wychodzą oficerowie i żołnierze niższej rangi…
– Może dostają posiłki w restauracji – powiedział Kowalski, przypominając sobie niegdysiejszy raut prawniczy w Sali Malinowej, na który został zaproszony w 1933 roku.
– Pewnie tak… odpowiedział posterunkowy, a potem dodał – Jeden z podoficerów powiedział mi, że Niemcy przemianują nazwę naszego reprezentacyjnego hotelu na Danzinger Hof…
– To ciekawe…i jakże dziwaczne… – odrzekł Kowalski i już chciał odejść, gdy jego uwagę przykuł orzełek na czapce podwładnego. Zatrzymał się jeszcze na chwilę i cicho wydał rozporządzenie – Kolego ściągnij polskie godło z nakrycia głowy, teraz będziemy nosili na nich herb miasta z czasów niemieckich. Pobierzecie blaszkę w naszym komisariacie…Więc mówicie… Danzinger Hof…
– Tak jest panie komendancie – zasalutował na pożegnanie Madej i odwrócił się w drugą stronę, przybierając postawę służbistą.
Kowalski ruszył dalej, rozmyślając o tym, co mu powiedział posterunkowy. Jego kroki były sprężyste, a wyglancowane oficerki miarowo stukały o chodnik. Szybko dotarł do kościoła klarysek, wciąż czynnego i gromadzącego wiernych na mszach. Niestety wiedział już od Alvenslebena, że świątynia niebawem zostanie zamknięta… oby tylko znowu nie przemianowali jej na remizę strażacką… pomyślał i ruszył w kierunku kolejnego podwładnego, stojącego na posterunku naprzeciw półokrągłego domu Pfefferkorna, w którym od dziecka bywał w składzie i mieszkaniu swojego wuja. Zbliżył się do policjanta, który nie widział, że dowódca sunie ku niemu. Lubił czasem żartobliwie straszyć swoich podwładnych, więc teraz odezwał się znienacka po niemiecku:
– Alle achtung!
Wystraszony Posterunkowy odwrócił się błyskawicznie na pięcie, a widząc swojego dowódcę, uśmiechnął się, zasalutował i szybko się zameldował:
– Na wyznaczonym miejscu, melduje się starszy posterunkowy Józef Glapa…
Tego policjanta Kowalski znał znakomicie i nawet go lubił, więc z uśmiechem nakazał mu konfidencjonalnie zdjąć orzełka z czapki, a potem dalej patrolować przestrzeń ograniczoną z jednej strony przez teatr, a ze strony drugiej przez cukiernię Białeckiego, półokrągłą kamienicę Pfefferkorna i niewielki kościół. Zapytał jeszcze o żonę i dzieci, a potem ruszył równiutkim chodnikiem dawnej ulicy Jagiellońskiej, wzdłuż latarń gazowych i drzewek, posadzonych ledwie kilka lat temu, podtrzymywanych przez żelazne wsporniki i ochranianych przez dookolne siatki. Właśnie dowiedział się, że jego siedziba, w dawnym budynku Rejencji Bydgoskiej, mieścić się teraz będzie przy Hermann Göring Strasse. Nagle jego uwagę przykuł mijający go boy hotelowy, ubrany paradnie w białą kamizelkę, pumpiaste spodnie, kolanówki i dość znoszone brązowe buty, całość uzupełniał paradny, czerwony toczek na głowie, przytrzymywany przez pasek, zapinany pod brodą,. Chłopak zapewne zmierzał do wielkiego budynku pocztowego, wzniesionego przez Prusaków pod koniec ubiegłego wieku w stylu narodowym i ukończonego w roku 1900. Teraz, gdy chłopiec się oddalił, Kowalski przyspieszył nieco kroku i już z daleka zobaczył dwie ogromne flagi ze swastykami, zwisające od dachu do końca elewacji. Przy samym wejściu wyprężyli się przed nim robotnicy budowlani, właśnie demontujący polskie tablice municypalne.
Wszedł do obszernego przedsionka i długim korytarzem skierował się ku pokojom na parterze, w bocznym skrzydle, zajmowanym przez policję. W sekretariacie przywitał go przodownik Kamiński, a po chwili z bocznego pokoju wyszedł też starszy posterunkowy Tabakowski. Nagle poczuł się zmęczony, więc podszedł do stołu, nalał sobie zbożowej kawy z dzbanka i usiadł na wygodnym fotelu. Współpracownicy zauważyli, że wyciągnął z kieszeni kraciastą chusteczkę i zaczął nią ścierać pot z czoła, zza uszu i z szyi. Dopiero, gdy napił się kawy, sięgnął po papierosa i po pierwszym zaciągnięciu się dymem, wypuścił z ust biały obłok, Kamiński odważył się zapytać:
– Jak tam narada Janku… Szwaby dadzą nam żyć…?
Dowódca zaciągnął się ponownie, a po wydmuchnięciu dymu i wypiciu kolejnej porcji kawy, ociągając się jakby mu to sprawiało przykrość, powiedział:
– Nie mamy wyjścia, musimy dostosować się do zarządzeń władz okupacyjnych…Wszyscy będziemy musieli podpisać zobowiązania lojalności, każdego dokładnie prześwietlą, sprawdzą genealogię i jeśli znajdą jakieś odgałęzienia żydowskie, wypieprzą na zbity pysk…
– No to nasz kochany Szmul Lewi pożegna się z posadą…– odezwał się Tabakowski.
– Niestety tak…I jakże przykro mi będzie mu to zakomunikować… – odparł komendant, a potem ciągnął – Musimy mu jakoś pomóc, bo otrzymałem rozkaz przekazywania wszelkich informacji o Żydach do samego Alvenslebena. Najlepiej by było, gdyby spróbował przedostać się do Rosji, podobno ma tam rodzinę, a jego wujek piastuje wysokie stanowisko w bolszewickim wojsku…
– Teraz to są nasi przełożeni, a zadaniem policjanta jest służyć władzy, jakakolwiek by ona nie była… – powiedział Kamiński.
– Taki nasz los i takie zadanie… wielu z nas nienawidziło Piłsudskiego, ale służyliśmy mu wiernie… – zabrał głos w dyskusji starszy posterunkowy.
– Piłsudski kazał strzelać do tłumów, ale miał zawsze na uwadze interes Polski, jesteśmy warcholską nacją… – powiedział komendant.
– Choć moja żona tego nie zaakceptuje, podpiszę szybko akt lojalności… powiedział Kamiński.
– Będziemy też musieli ślubować oddanie Hitlerowi… Alvensleben powiedział mi, że będziemy też wykorzystywani podczas egzekucji…
– Pełniłem służbę na Starym Rynku i rozstrzeliwanie nie zrobiło na mnie większego wrażenia… W końcu wcześniej, na rozkaz polskich władz wojskowych, strzelaliśmy do niemieckich dywersantów…– powiedział Tabakowski.
– Policjant musi być twardy… – wtrącił się Kamiński – Szczególnie teraz, gdy Niemcy nie patyczkują się z mięczakami… Historia uczy, że wszelkie zabory i najazdy kiedyś się kończą… A wtedy będziemy potrzebni ojczyźnie żywi…
– To są trudne wybory mój przodowniku…– próbował zamknąć dyskusję Kowalski.
– Tak, ale pamiętaj co Jezus powiedział do faryzeuszy: Oddajcie co jest cesarskie, cesarzowi, a co jest boże Bogu… – perorował podwładny.
– Cały czas brzmiały mi w uszach te znamienne słowa z Ewangelii św. Mateusza, gdy słuchałem Alvenslebena… I cieszę się, że nie będę miał problemu z wyznaczeniem was do planowanej egzekucji Żydów nieopodal Bydgoszczy.
– Myślałem, że rozważaliśmy to wszystko teoretycznie – powiedział czerwony od gniewu Kamiński.
– Tak, ale teoria jest pustą literą, jeśli nie sprawdza się w praktyce – powiedział dowódca, lekko urażony tonem ostatniej wypowiedzi Kamińskiego.
– Jeśli kolega ma jakieś opory, ja ich nie mam i mogę pojechać na akcję za niego… palnął Tabakowski, zasalutował i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
Kowalski dopił resztę kawy, po czym dźwignął się z fotela i powędrował do swojego gabinetu. Tam zasiadł za biurkiem i sięgnął po słuchawkę telefonu. Odszukał numer w podręcznym notatniku i wykręcił go powoli. Po chwili usłyszał w słuchawce dźwięczny, znajomy głos:
– Tu Szmul Lewi, czym mogę służyć…?
– Mówi Kowalski…Słuchaj uważnie drogi przyjacielu… Musisz jak najszybciej zgarnąć najpotrzebniejsze rzeczy, spakować żonę i dzieci, wziąć oszczędności i kosztowności i zmykać stąd jak najdalej. Jeśli tego nie zrobisz, Niemcy wkrótce zapukają do waszych drzwi i wywloką was na rozstrzelanie…
– O Jahwe, rabinie nad rabinami… – Kowalski usłyszał po drugiej stronie – O Jahwe, a gdzie my się teraz podziejemy…?
– Podobno masz rodzinę w Rosji, więc kieruj się ku wschodniej granicy… – mówił przełożony – Tutaj nie ma dyskusji… Nawet twoi koledzy z naszego komisariatu doniosą na ciebie… Rozmawiałem z nimi i wiem jaki jest ich stosunek do rozkazów władz… A są one bezwzględne dla waszego narodu i już zaplanowali masowe rozstrzelania nieopodal naszego miasta… Masz tylko jedną alternatywę kochany Szmulu, ucieczka albo śmierć…
– Ty jesteś dobrym człowiekiem Janku… dobrym człowiekiem – powiedział dobitnie Szmul, a potem dorzucił – Nigdy ci tego nie zapomnę. Mam sąsiada, bardzo bogatego Żyda, który niedawno kupił duży furgon dostawczy, może zabierze swoją rodzinę i nas i jakoś przemkniemy bocznymi drogami do Wilna, a stamtąd do Głębokiego i Połocka, nieopodal sowieckiej granicy, gdzie od lat mieszkają moi krewni. Tylko jak ja to wytłumaczę mojej Mirełe…? Ona tak kocha naszą Bydgoszcz… Jak uspokoję małego Chaima i jego siostrę Sarę…?
– Nie masz wyjścia Szmulu… to są prawdziwie szatańskie bestie i nie zlitują się nad wami… Zażądali bym wyznaczył dwóch naszych policjantów do pomocy w rozstrzeliwaniu Żydów w Tryszczynie albo Fordonie, planowanym wkrótce. I dwaj twoi koledzy… nie pytaj którzy…bez mrugnięcia okiem zgłosili się na ochotnika. Biegnij do swojego majętnego przyjaciela, weźcie sporo żywności i wody i uciekajcie jak najszybciej, jedźcie bez świateł przez wsie, lasy i pola, najlepiej nocą, tylko bocznymi drogami, bo wszędzie są posterunki i wszędzie na was będą polować… Jesteś takim inteligentnym szachistą, więc rozegraj tę partię tak, by w Połocku powiedzieć: mat…Już nie liczą się pieniądze, nie liczy się bogactwo, to tylko środki, dzięki którym ocalicie swoje życia.
– Dziękuję raz jeszcze Janku i do zobaczenia w innym świecie…– jęknął boleśnie Szmul.
– Do zobaczenia przyjacielu… – odparł Kowalski i odłożył słuchawkę na widełki.
SKRZYDLACI GOŚCIE
2021/01/15 @ 11:21 (Natura, Ptaki)
W mediach pojawiają się informacje, że do Polski zaczęły zalatywać niezwykłe ptaki, rzadko u nas widywane. Sporą sensację wzbudziło przede wszystkim pojawienie się sikor lazurowych (Cyanistes cyanus), przylatujących do nas zza wschodnich granic. To gatunek niewielkiego ptaka, występującego licznie w krainach zimowych Eurazji, aż do Morza Japońskiego. Przypomina sikorę modrą, ale natura ubarwiła ją widowiskowo bielą i odcieniami koloru niebieskiego. Nie zaobserwowano u tych sikor dymorfizmu, a osobniki młode podobne są do dorosłych i przypominają puchate kuleczki. Drugim gatunkiem zalatującym do Polski w zimie jest sowa jarzębata (Surnia ulula), drapieżny ptak z rodziny puszczykowatych. Zamieszkuje głównie tajgę północnej Eurazji (od Norwegii po Kamczatkę i Sachalin) oraz lasotundrę Ameryki Północnej, głównie Kanadę. Ostatnio południowa granica zasięgu przesuwa się ku północy. To ptak osiadły, niekiedy odbywający niewielkie wędrówki na południe, zwłaszcza gdy brakuje pokarmu, albo gdy zima na Wschodzie jest wyjątkowo mroźna. Obok innych ptaków migrujących od października do marca – zięby jery, gile, jemiołuszki, edredony, bernikle, nury – wskazane wyżej gatunki gościnne wzbudzają spore zainteresowanie ornitologów i miłośników przyrody.
CZARNY NEFRYT (11)
2021/01/10 @ 13:44 (Chiny, Proza)
Dong powoli odzyskiwał świadomość, ale widział wciąż zamazane obrazy, jakby patrzył przez grubą taflę lodu. Dochodziły do niego jakieś dźwięki, pokrzykiwania i nawoływania, ale trudno mu było połączyć je w logiczną całość. Czuł dotkliwy ból z tyłu głowy i bał się poruszyć nią, jakby groziło mu wciąż wielkie niebezpieczeństwo. Uchwycił się tej myśli i powoli zaczął przypominać sobie kim jest i co się stało. Nagle przestrzeń wokół niego zyskała na ostrości i zobaczył grupę ludzi idących przy wielkim wozie, zaprzężonym do dwóch koni. Poruszył się powoli i dotknął rany na głowie, z której lekko sączyła się krew. To była jego wieś i tutaj przyjechał wysłannik cesarski ze swoim oddziałem, by wszystkich wymordować. Przypomniało mu się, że uciekał przed jednym z żołnierzy i otrzymał cios mieczem w głowę, a potem upadł wprost w stóg siana. Oprawcy zapomnieli o nim i tak przeleżał w ukryciu dwa dni, bez czucia i świadomości, aż wreszcie zaczął się budzić i zobaczył szabrowników, odzierających domostwa z tego, co jeszcze pozostało i czego nie strawił ogień. Przez chwilę zastanawiał się czy wyjść z ukrycia czy nie, ale jego decyzję przyspieszyło dwóch rosłych drabów, zbliżających się z widłami do siana. Zanim zagłębili je w nim, wyszedł powoli i stanął na chwiejnych nogach. Pomyślał, że zaraz go zabiją, ale oni podbiegli do niego, wsparli go ramionami i poprowadzili do wozu.
– Bierzemy co się da i wracamy do miasta – powiedział jakiś starzec – Tutaj już nie masz co robić… Wilki i niedźwiedzie wkrótce nadejdą i mogą ci zrobić krzywdę… Przyłącz się do nas, a znajdzie się miejsce do spania i praca w którymś z domów…
Dong pokiwał potakująco głową i usiadł wygodniej na wozie, na który właśnie ładowano jakieś rolnicze narzędzia, siano i słomę, spętane kozy i barany, nawet psy i koty. Najwięcej sprzętów znaleziono w kuźni, a gdy odkryto schowek w dachu, wyniesiono z niego miecze i kopie, halabardy i noże. Były tam też naczynia z brązu i żelaza, a nawet trzy niewielkie worki z ryżem, pszenicą i grochem, trochę wędzonej wieprzowiny i udziec barani. Przy kuźni nie było starego kowala, ale w ogrodzie znaleziono świeży grób, co było dziwne, bo ciała wszystkich zamordowanych leżały na podwórkach, w sadach i przy drogach, a na środku wsi żołnierze utworzyli piramidę z odciętych głów. Spłoszone sępy odleciały na pobliskie topole, albo krążyły w powietrzu i wydawały pojedyncze, złowieszcze jęki. Nagle jednak wzbiły się znacznie wyżej, co zaniepokoiło starca dowodzącego szabrownikami. Wskazał kołujące ptaki najbliżej stojącemu mężczyźnie i powiedział:
– Sępy wzbiły się wyżej…
Ten nie zrozumiał o co chodzi, wzdrygnął ramionami i pobiegł dalej rabować co się da, wynosić ryż i marchew z ziemianek, szukać zwierząt upieczonych żywcem w pożodze.
Wszędzie panowało ożywienie, kobiety i mężczyźni podążali ku miejscom, gdzie ocalały jakieś części chat, wchodzili pod ziemię do schowków, wydobywali ze spichlerzy kosze z jabłkami i gruszkami, owocami morwowca, kasztanami i żołędziami. Nagle, jak na komendę, wszyscy zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać. Od strony cesarskiego dworu nadjeżdżali jeźdźcy i tętent końskich kopyt wzmagał się coraz bardziej.
– Uciekajmy, to żołnierze cesarza – krzyknął ktoś i puścił się pędem w zarośla bambusowe.
– Nie uciekniemy – powiedział starzec, zszedł z kozła i stanął przy wozie.
Nie minęło wiele czasu i dwudziestoosobowy oddział, uzbrojony po zęby, w pięknych, lśniących zbrojach z pomalowanych na czerwono płytek z pancerza żółwia, wjechał na główny trakt wiejski. Widząc u końca wsi wielki wóz i umykających ludzi, żołnierze natychmiast skierowali się ku nim, z bojowym okrzykiem. Szybko okrążyli szabrowników i dźgając lekko kopiami w karki, zagonili ich w jedno miejsce, przy koniach i pojeździe. Jako ostatni nadjechał majestatycznie gruby dowódca i zaczął poruszać się pomiędzy złapanymi ludźmi na swoim koniu. Przyjrzał się wszystkim i upewnił, że ma do czynienia z mieszkańcami obrzeża cesarskiego miasta. Nieco dłużej zatrzymał się przy wozie i ze zdumieniem patrzył na leżące na nim miecze i inną, pięknie wykonaną broń.
– Chcieliście okraść miłościwie nam panującego Qin Shi Huangdi…!?
Złapani padli na kolana i płakali żałośnie, pochylając głowy i bijąc nimi o ziemię. Jedni milczeli przerażeni, a inni błagali:
– Dostojny panie daruj nam życie… Nie zabijaj nas… To bieda nas tutaj przywiodła… Wszystko chcieliśmy oddać cesarzowi…
– Teraz łasicie się psy… – krzyknął dowódca i wciąż siedząc na koniu, kopnął w głowę najbliżej stojącego, łysego i przysadzistego jak on, mężczyznę. – Zobaczymy co cesarz każe z wami zrobić? Ja bym was wszystkich już tutaj skrócił o głowę, ale może nasz pan będzie miał inny pomysł…
Powiedziawszy to, spiął konia ostrogami i pojechał przyjrzeć się zniszczeniom w różnych miejscach wsi. Zatrzymał się dłużej przy piramidzie z głów i napisie na desce. Przejechał cały trakt od wjazdu, aż do kuźni, pokręcił się na niektórych podwórkach, a potem wrócił do wozu i swoich żołnierzy, którzy spętali już wszystkich schwytanych. Nagle z pojazdu uniósł się zraniony w głowę mężczyzna i krzyknął przeraźliwym głosem:
– Panie, panie… ratuj mnie, bo jestem niewinny… Pochodzę z tej wsi i zostałem schwytany przez okrutnych złodziei… – zawodził Dong i załamywał ręce.
Dowódca podjechał do wozu, przyjrzał się mężczyźnie i od razu zauważył ranę na głowie, po nieudanym cięciu mieczem. To upewniło go, że człowiek ten mówi prawdę i nakazał sprowadzić go na ziemię, dać wody i ryżu, a potem wsadzić na pustego konia.
– Staniesz przed obliczem cesarza i opowiesz mu o wszystkim – powiedział dowódca i nakazał ruszać w kierunku dworu.
Dong pierwszy raz w życiu siedział w siodle krwistego rumaka i bardzo się przestraszył. Na szczęście żołnierze spętali mu nogi po brzuchem zwierzęcia i ręce przywiązali do grubego pasa. Jechali teraz wolno skrajem gór i nie wiedzieli, że zza jednej ze skał obserwuje ich kobieta w średnim wieku, która także podąża w okolice pałacu. Dong rozmyślał gorączkowo, co ma powiedzieć cesarzowi, by go nie rozgniewać. Usłyszał od Aia o zbrodniach Wanga i widział pojawienie się siepaczy Czena, a potem prawie całą straszną masakrę. Co jednak na to powie cesarz i co każe z nim zrobić? Może lepiej skłamać, może coś dodać… rozmyślał gorączkowo i szukał rozwiązania. Wydostali się już z górskiego wąwozu, przejechali wielki las bambusowy i pojawili się na głównej drodze, prowadzącej do pałacu. Mijali teraz rolników w słomianych, stożkowych kapeluszach, zmierzających na pola i zatrzymujących się w miejscu, bijących pokłony i ruszających dalej, po przejechaniu oddziału i wozu. Za nimi pozostały wspaniałe góry, które rysowały się wyraziście dzięki słońcu, stojącemu wysoko na czystym niebie. Dong nie miał odwagi patrzeć ludziom w oczy, bo wstydził się swojego czynu. Oni wcześniej zaproponowali mu miejsce i pracę w jakimś domu, a on zdradził ich i nazwał przy grubym dowódcy złodziejami. Wiedział jednak, że musi trzymać się tej wersji, bo to była jego jedyna szansa. Cesarz nie miał litości dla złodziei i na pewno każe ich zbić, może jednak zlituje się nad nim. Skoro ważny żołnierz nakazał posadzić go w siodle i odłączył od szabrowników, to może to jest dobry znak? Obejrzał się za siebie i zobaczył, że nad skałami, zasłaniającymi miejsce, gdzie była jego wieś, unosił się wciąż siny dym dogasających domów i spichlerzy. Tyle lat spędził w tym miejscu i tyle dobrych i złych chwil zapamiętał. Przed oczyma stanęli mu ojciec i matka, brat i siostra, a potem ich śmierci, z powodu starości i choroby. Tylko brat mu pozostał, ale jego, zaraz na początku najazdu, zabili żołnierze Czena. Teraz był sam na świecie i właściwie wszystko mu było jedno, co zrobi z nim cesarz, żałował tylko, że nigdy nie wspiął się na najwyższe szczyty górskie, nie widział innych prowincji i nie zaznał kobiety. Choć miał czterdzieści dwa lata i ładną twarz, żadna dziewczyna we wsi nie chciała iść za mąż za kulawego. Urodził się już z tą przypadłością i im był starszy, tym trudniej mu było poruszać się, wykonywał tylko lżejsze prace i korzystał z gościnności i opieki brata i jego żony. Łza pojawiła mu się w oku, gdy przypomniał sobie jego dzieci, dziewczynkę i chłopca… I czułą bratową, która własnym ciałem osłaniała maleństwa przed razami mieczy. Brat też skoczył z widłami przeciwko mordercom, ale ugodzili go włócznią w brzuch, a potem ścięli głowę, jak wszystkim we wsi. Dlaczego właśnie on ocalał i co powinien teraz zrobić – rozmyślał i wpatrywał się w zwężającą się w dali drogę. Gdzieś daleko połyskiwała w słońcu rzeka Wei He i słychać było z oddali przeczysty śpiew i tęskne tony gruszkowatej pipy.
ZŁY DUCH (5)
2021/01/09 @ 14:38 (Proza)
Bogini z czarną twarzą zapatrzyła się w ciemność i wyczuła, że jest przy niej jakaś potężna, zła energia, płynąca jakby z samego jądra mroku. Szybko wypowiedziała zaklęcie kosmogoniczne i pośród ognia pojawiła się dziwna postać, ni to garbusa, ni mocarza, z głową hipopotama i wielkimi rogami na niej. Poczuła zapach siarki i rozkładających się zwłok i wpatrzyła się w ślepia bestii, w których odbijał się wszechświat, pulsowała rozżarzona lawa, złowrogo połyskiwały zmrożone klatraty metanu i wybuchały gwiazdy supernowe, w ułamku sekundy grzebiące dalekie światy. On patrzył na nią z ironią i poczuciem siły, gotowy do skoku jak czarna pantera, czujny jak kobra i szczur, nieustannie sondujący przestrzeń między nimi.
– Myślałaś, że beng będzie bezwolny i po zabiciu cygańskiego mordercy, wróci do twojego tronu… – szepnął bezgłośnie, a potem dodał – Zauważyłem go od razu i uczyniłem z niego swoje narzędzie…
– Kim jesteś – posłała ku niemu pytanie pani kosmosu.
– Jestem brakiem dobra… istotą zła… osobą bez ciała i ciałem bez osoby…Jestem nieustającym cierpieniem… – odpowiedział butnie.
– To wyczułam od razu, ale jakie jest twoje imię – pytała dalej…
– Moje imię pośród much gnijącego ścierwa… – chełpił się – Pośród karmazynu i czerni…
– Kłamstwo jest w każdym twoim słowie, w każdej myśli i geście… – powiedziała.
– Tak, bo prawda jest nieistotna… to wymysł tego, który nas stworzył… od samego początku nas zwodził i tworzył miraże rzeczywistości… – odrzekł bezgłośnie.
– Znam użyteczność kłamstwa, ale ty wykorzystujesz je tylko, by krzewić zło we wszechświecie…– szepnęła.
W ułamku sekundy przybliżyła się do niego i wysunęła tysiąc ruchliwych rąk, próbując go zadusić. On jednak był na to przygotowany i uskoczył sprytnie do przodu, tak, że znalazł się za jej plecami. Poczuła jego oślizły chłód, gdy objął ją od tyłu i natychmiast spróbował spenetrować jej łono. Szarpnęła się jak zraniona łania i z dziką furią natarła na niego, chcąc go ugodzić łańcuchem czaszek, ale znowu sprytnie usunął się, zachichotał i syknął:
– Nie chcesz mnie Cyganko…? A może wolisz bym znalazł się w innej części Twojego martwego ciała… Jak moje psy, Qin Shi Huang, Neron i Kaligula, lubię zdobywać takie gibkie niewolnice, szczególnie od tyłu…
Bogini oddaliła się od niego i przyciągnęła ku sobie energię gwiazdy wybuchającej w dalekiej galaktyce. Uczyniła z niej gorejącą strzałę i z impetem posłała ku niemu, celując w czoło, pomiędzy sterczące rogi. Ale on był na to przygotowany i raz jeszcze uchylił się, chociaż ostrze energii lekko otarło się o włochaty łeb i osłabiło go. Poczuł, że powinien już oddalić się od niej, więc skoczył w otwartą czeluść, odbił się od twardniejącej lawy i wniknął do świadomości benga. Czarnooka usłyszała jeszcze, dobiegające gdzieś z daleka ledwo słyszalne słowa:
– Twój czas dobiega końca… a beng będzie moim bękartem…
Nigdy wcześniej nikt nie przeciwstawił się jej w taki sposób, więc pomknęła ku szczytom ośnieżonych gór, przebiegła płaskowyże, pustkowia, doliny i w końcu wniknęła w złotą figurę, ustawioną w hinduskiej świątyni. Potrzebowała czasu, by wszystko przemyśleć i przygotować jakiś podstęp. Musiała też odpocząć, bo miotana energia osłabiła ją także i spowodowała zamęt w głowach, unieruchomiła ręce i nogi. Patrzyła na stada białych ibisów, wznoszące się nad wodami, kontemplowała barwy pawich piór i odcienie na futrach tygrysów i powoli, bezpowrotnie zastygała w ciszy. Duch, z którym się starła przybywał z dalekich, północnych krain, gdzie nikt nie modlił się przy jej figurach. Czasem tylko jakaś Cyganka wzdychała ku niej, jakiś czarnooki młodzieniec wyczuwał jej obecność, ale to było za mało. Zły duch miał wielką armię istot zepsutych i krwiożerczych, przy których cygański czartbył ledwie pogłosem, milknącym echem, wykorzystaną przez niego pustą okrywą trującego nasienia. Teraz beng krył się w chropowatym mroku i czekał aż wilki otoczą zwijającą się z bólu kobietę i zaczną wyć do księżyca. Bibi jakby tylko na to czekała, zebrała w sobie siły i zaczęła przeć, rycząc przy tym jak zwierzę. Z jej łona wolno zaczęła wysuwać się okrwawiona istota, przypominająca strzęp świeżego mięsa, aż wreszcie wyskoczyła z impetem na trawę, a pośród nocy zabrzmiał słaby, ludzki płacz. Tak dziecię skarżyło się, że opuściło bezpieczną samotnię i pojawiło się pośród wrogich mu przestrzeni. Jego matka przymknęła oczy i wyzionęła ducha, a wtedy wielka wadera, pchnięta przez benga, doskoczyła do dziecka, odgryzła pępowinę i chwytając je za skórę, poniosła w mrok. Reszta stada rzuciła się na ciało Bibi i zaczęła je kąsać, rozrywać ręce, nogi, brzuch i wyszarpywać wnętrzności. Gdy przewodniczka dotarła do niewielkiej polanki w gęstwinie brzóz, olch i paproci, z Bibi niewiele zostało.
Beng był już przy waderze i czekał na dogodny moment by wniknąć w ciałko dziecka, ale coś mu przeszkadzało, jakiś żałobny ton snuł się wciąż z oddali. Natychmiast zrozumiał, że sonduje go mniszka znad Renu, postanowił więc czmychnąć na jakiś czas do umysłu wilczycy i pozostać tam, póki nie ucichnie śpiew Hildegardy. Nakazał zwierzęciu przenieść chłopca do sporej nory, opuszczonej przez borsuki i spowodował, że zaczęła go karmić swoim mlekiem, zlizywać krew ze skóry i ogrzewać futrem. Teraz mógł już przenieść się do jego umysłu i odpocząć, teraz mógł już czekać na to, co miało się wydarzyć. Tak jak niedźwiedź zasypia w gawrze, chciał znieruchomieć w świadomości malca i zaczekać aż opuści stado wilków i pojawi się w świecie ludzi. Symbolicznie przymknął oczy, ale nagle z mroku wychynął obrzydliwy, śmierdzący jak trup stwór, z rogatą głową hipopotama i szpotawymi kopytami.
– Dobrze się spisałeś – odezwał się i przeniknął go lodowatym spojrzeniem, a potem dodał – Zostaniesz tutaj na straży i poprowadzisz go ku zatracie…
– Kim jesteś panie? – zapytał z przestrachem i jednocześnie zrozumiał, że ma już nową władzę nad sobą.
Wyczuł, że ów duch podążył ku niemu z przepastnych głębin wszechświata i wybrał go, by nim kierować i nadać kierunek jego uczynkom. Zrozumiał, iż nie może równać się z nim i nigdy nie wydostanie się matni, a tylko uległość zdoła go ocalić.
– Jestem odwieczną siłą… erozją i zgnilizną… jestem bólem początku i końca – bez słów odezwał się przybyły.
– Będę ci wiernie służyć… – odparł bezgłośnie przerażony beng.
Srebrny denar księżyca skrył się za czarne opończe drzew, gdy stado wilków dotarło do przewodniczki i jeden po drugim zaczęło zlizywać resztki zastygłej krwi z ciała chłopca. Dziwna radość zapanowała pośród tych istot, tak jakby czekały na tę chwilę, jakby zdarzyło się wreszcie coś, na co od dawna czekały. Uspokojone i syte położyły się na trawie wokół nory i zasypiały, jedno po drugim, a tylko wadera wciąż sondowała mrok i czujnie wdychała powietrze napływające do jej nozdrzy. Wielka sowa zsunęła się z gałęzi i poszybowała cicho ku resztkom pozostałym z Bibi. Przysiadła na brzegu czaszki i raz za razem zaczęła wydziobywać oczy, rozrywać skórę, zagłębiać się w wielkiej wyrwie na potylicy i wyjadać z niej galaretowate wnętrze.
LUDZIE (1)
2021/01/06 @ 11:36 (Literatura, Ludzie)
Jolanta Nowak-Węklarowa (1940-2016)
Poproszono mnie o wspomnienie na temat Jolanty Nowak-Węklarowej, poetki z Wągrowca, o której twórczości pisywałem w prasie, a szersze omówienie zamieściłem w książce pt. Przedsionek wieczności(1988). Urodziła się w 1940 roku w Ciszkowie koło Czarnkowa, a jej dzieciństwo i młodość związane były z wsią i regionem Ziemi Nadnoteckiej, sąsiadującej z Pałukami. Stąd ruszała na podbój świata, najpierw na studia polonistyczne do Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, a potem do pracy w szkołach podstawowych i średnich. Wykształciła wiele roczników młodzieży w liceach w Czarnkowie, a potem w Wągrowcu, gdzie mieszkała do końca życia, czyli do 12 stycznia 2016 roku. Jako poetka debiutowała zbiorem wierszy pt. Moje ręce (1970), a potem czytelnicy musieli czekać aż dziesięć lat, żeby pękła osławiona „bania z poezją”. W 1980 roku ukazał się drugi zbiór, zatytułowany wymownie Trwająca chwila. Kolejne tomy – uwzględniając cykl wydawniczy, ukazywały się odtąd dość regularnie: Wstępuję w jesień (1987), W twarzy obrazów (1988), Obdarzeni niebem i ziemią (1990), Lekcja z Hamleta (1991), Przytul mnie Europo (1991), Stroję się w sentymenty (1993), Między bliznami rzek (1994), Bukiet jubileuszowy (1995), Spokój i niepokoje (1995) oraz Utracone raje (1997), Bez makijażu (2000), Pełni siebie (2004), Niepowroty (2010), Sezon na szarość (2012). Autorka opublikowała też zbiór opowieści o Miłosławiu pt. Buntownice (1991), a jej utwory poetyckie i prozatorskie znalazły się w kilkunastu polskich antologiach literackich. Często uczestniczyła w festiwalach poezji, w sympozjach i zlotach literackich, wyraziście zaznaczając swoją obecność, czytając wiersze i wypowiadając się na istotne tematy artystyczne. W tym celu odwiedziła dawna Jugosławię, Grecję i Litwę i wszędzie ludzie akceptowali jej żywiołowość i bezpośredniość, chętnie wdawali się z nią w dyskusje, a nade wszystko cenili jej niezwykłą twórczość.
Poznałem poetkę w roku 1985, gdy po raz pierwszy zostałem zaproszony na Międzynarodowy Listopad Poetycki do Poznania i innych miast Wielkopolski. Okoliczności były dość niezwykłe, bo żyłem wtedy mocno i nie wylewałem za kołnierz. Jola ratowała mnie wtedy podczas imprez i może uchroniła też od trudnych do przewidzenia konsekwencji. Następne spotkania znowu wiązały się z imprezą organizowaną przez Nikosa Chadzinikolau, choć spotykaliśmy się też w innych miastach, na literackich szlakach, podczas spotkań autorskich i czytaniu poezji. Często wtedy opowiadała mi o swoim mężu, ciężko chorującym i wymagającym opieki, a gdy zbliżał się koniec jego życia, konsultowała się ze mną co do bydgoskiego szpitala im. Jurasza. To była spora wyprawa z Wągrowca i Jola chciała wiedzieć jak dojechać, jak zachować się w tej placówce i wreszcie, gdzie zatrzymać się w Bydgoszczy. Po śmierci męża nie zwolniła tempa, dalej pisała i publikowała kolejne zbiory wierszy, na okładkach zamieszczając fragmenty moich recenzji. Niebawem los uśmiechnął się do niej i związała się z kolegą z dawnych czasów, który niegdyś kochał się w niej, ale jakoś nie został jej mężem. Teraz stał się jej partnerem i powiernikiem wszelkich życiowych trosk i – jak się mogłem o tym przekonać odwiedzając ich w 2014 roku w Wągrowcu – zapewnił spokój i stworzył znakomitą atmosferę do pracy twórczej. Gdy wyszliśmy razem na spacer do ogrodu i pobliskiego lasu, nic nie zapowiadało rychłego końca życia poetki, a jej wypowiedzi wskazywały, iż ma szerokie zamierzenia literackie. Miło było patrzeć na jej szczęście u boku mężczyzny, którego kochała w młodości i który stał się dla niej podporą w ostatnich latach. Jola słynęła z urody, a w młodości była obiektem westchnień wielu mężczyzn, którzy nosili w pamięci jej zgrabną sylwetkę i twarz, z charakterystycznym pieprzykiem na lewym policzku. Szczególnie interesował się nią pewien literat z Zielonej Góry, który często towarzyszył jej podczas imprez literackich i stale zabiegał o jej względy. Jakie były tego konsekwencje, trudno powiedzieć, wszakże nie interesowałem się tym w jakiś specjalny sposób.
Brałem udział w wielu Międzynarodowych Listopadach Poetyckich i zdarzało się, że w przydzielonej mi grupie była poetka z Wągrowca. Sporo wtedy rozmawialiśmy, w autobusach, busach i samochodach, snuliśmy też jakieś plany na przyszłość i niektóre z nich udało nam się zrealizować. Często związane to było z Tadeuszem Wyrwą-Krzyżańskim, z którym przyjaźniliśmy się oboje – żywiołowym organizatorem imprez literackich w Czarnkowie i Pile. Ostatni raz byliśmy razem na takim spotkaniu w maju 2013 roku, kiedy to zostaliśmy zaproszeni na XVI Nadnoteckie Dni Literatury do Biblioteki im. Pantaleona Szumana w Pile. W moim archiwum literackim zachowały się zdjęcia, które obecnie mają wartość historyczną, bo przecież Tadeusz i Jolanta są już po drugiej stronie istnienia. Byliśmy wtedy w dobrej formie i spotkanie przebiegało w sympatycznej, braterskiej atmosferze, a Jola – jak zwykle – promieniała i obdarzała chwile swoim perlistym śmiechem, sypała jak z rękawa anegdotami i czytała wiersze. Ludzie odbierali ją jako wesołą, komunikatywną osobę, bujającą w obłokach i cieszącą się życiem. Tylko nieliczni wiedzieli o jej kłopotach zdrowotnych, o nieustannej pracy przy ciężko chorym mężu i trudnościach kolejnych dni. Obserwując ją przez lata, zauważyłem, że była bardzo bystra i potrafiła wnikliwie analizować ludzkie postawy – ukrywając swoje prawdziwe oblicze za maską zabawnej kumpeli, potrafiła właściwie oceniać zachowania i formułować (najczęściej na ucho) sądy o uczestnikach życia literackiego. Jej świat wewnętrzny był przebogaty, o czym świadczą liczne książki i wiersze pozostałe, opublikowane w tomie pt. Mówię o sobie ciszą. Jej nieustanne czuwanie przy wrażliwości stało się sposobem na życie i manifestacją uczestnictwa w odwiecznym rytuale istnienia i przemijania. Odnalezione rękopisy i maszynopisy świadczą o tym, że długo pracowała nad swoimi utworami, kreśląc i modyfikując, dostosowując wersy do własnego modelu wiersza.

Wręczenie Nagrody Pracy Organicznej im. Marii Konopnickiej – Powiatowa Biblioteka Publiczna w Wągrowcu (2014)
Warto też wspomnieć o pracy pedagogicznej Jolanty Nowak-Węklarowej, najpierw w Czarnkowie, a potem krótko w Żydowie i wreszcie we Wągrowcu. Wiele roczników młodzieży zapamiętało ją jako żywiołową polonistkę, wspaniale interpretującą literaturę polską, znakomicie orientującą się w licznych trendach i odmianach gatunkowych, a przy tym niezwykle wyrozumiałą dla młodzieży. Pracując w Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego czasem miałem do czynienia z absolwentami I Liceum Ogólnokształcącego w Wągrowcu i za każdym razem dowiadywałem się od nich czegoś nowego o mojej przyjaciółce. Ale o tym, jak znakomicie przygotowywała młodzież do studiów polonistycznych, przekonałem się, gdy jej wychowanka trafiła na moje seminarium magisterskie i napisała świetną pracę o powinowactwach Mickiewicza z romantyczną literaturą niemiecką. Osiągnięcia pedagogiczne, dziennikarskie i artystyczne nie pozostały bez echa, i to zarówno na poziomie państwowym, regionalnym, jak i literackim. Odznaczano ją wysokimi orderami: Złotym Krzyżem Zasługi (1985), Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2003), a także Odznaką Zasłużony Działacz Kultury – na polu literackim ukoronowaniem dorobku stała się Nagroda Pracy Organicznej im. Marii Konopnickiej, którą miałem zaszczyt wręczyć poetce w 2014 roku. Uroczystość w Powiatowej Bibliotece Publicznej w Wągrowcu zgromadziła liczne grono wielbicieli poezji Joli, pojawili się też reprezentanci władz miejskich i Prezes Oddziału Poznańskiego Związku Literatów Polskich. Autorka wystąpiła w seledynowej, powiewnej garsonce, promieniała uśmiechem i widać było, że jest wyraźnie wzruszona, choć może niektórzy zauważyli też łzy w kącikach jej oczu. Może to było przeczucie, że minie półtora roku i niebawem skończy się wszystko, a śmierć zaskoczy ją tak bardzo, że nie zdąży nawet uporządkować swojego archiwum literackiego.
2021
2021/01/03 @ 11:28 (Poezja, Wydarzenia, Świat)
Minął rok 2020… Dziwny czas pandemii i zamknięcia w domu, w polskich granicach, bez podróży i samolotów, bez nowych miejsc i ludzi. Dziwny rok moich dobrych finansów i wielkiej chińskiej Nagrody Literackiej Imienia Qu Yuana, przyznanej mi w mieście Miluo. Na uroczystości były tłumy Chińczyków w maseczkach, karnie siedzących na widowni w określonych prawem odstępach i tylko szkoda, że nie mogłem tam się znaleźć. Ale nagroda, której patronuje ojciec poezji chińskiej zobowiązuje i zapewne przyczyni się do rozpowszechnienia mojej twórczości w Chinach i w świecie. Organizatorzy wydali na tę uroczystość książkę, drugą już w Państwie Środka, a przecież niebawem ukaże się też tam moja monografia naukowa o twórczości Jidiego Majii. Wszystko to bardzo dziwne, zdumiewające, dopingujące mnie do dalszej pracy i nieustannego wysiłku, tym bardziej, że przeznaczony mi czas drastycznie się kurczy. Szkoda, że zauważa się to dopiero w późnych latach i nie można już w żaden sposób przywrócić zmarnowanych lat. Choć zawsze byłem bardzo pracowity, uprawiałem kilka gatunków literackich, malowałem, rysowałem i fotografowałem, mogłem zrobić znacznie więcej. Szczególnie żałuję, że jeszcze nie wydobyłem z nicości monografii o twórczości Cypriana Norwida i trzech powieści, które wciąż piszę i zapewne nie ukończę ich w roku 2021. W ubiegłym roku przepadł mój wyjazd do Moskwy i Orenburga, zapewne też otrzymałbym kolejne zaproszenie do Chin, za którymi tęsknię każdego dnia. Nie wiadomo też, czy uda mi się polecieć do Argentyny, gdzie mam wybrać się w kwietniu, pod znakiem zapytania stoją też loty do Afryki, USA i na Mauritius. Cóż, nowy rok zaczął się, jak zwykle, w huku fajerwerków, ale co przyniesie będę wiedział mniej więcej o tym samym czasie, po upływie dwunastu miesięcy.