JEDNIA

Przebudzenie w nocy, około godziny drugiej trzydzieści. Przewracam się z boku na bok i próbuję zasnąć, ale sen nie przychodzi. Wstaję po cichu z łóżka by nie obudzić Ani i idę na górny poziom mojego domu. Przed zaśnięciem mówiliśmy o tym, że jemy za mało owsianki – przygotowuję więc w kuchni pół małego garnka płatków w wodzie z cukrem. Rano doleję tylko mleka, zagotuję raz jeszcze i dietetyczne śniadanie będzie gotowe. Podchodzę do okna w pokoju i widzę księżyc na niebie, rozmywający się pośród ponurych chmur, które w malarstwie i filmie stanowiły zawsze tło dla grozy i tajemnicy. Przez ułamek sekundy widzę płótna Caspara Davida Fridricha, Iwana Ajwazowskiego, WilliamaTurnera, kadry z filmów Eisensteina i Murnaua. Otwieram okno, wdycham chłodne powietrze i myślami podążam ku zbliżającej się wielkiej podróży na kontynent południowoamerykański. Znowu przelecę Atlantyk w obie strony i będzie to mój najdłuższy lot, bo trwający aż trzynaście godzin i czterdzieści pięć minut. Jeśli do tego dodamy przeskok z Bydgoszczy do Warszawy i dalej do Frankfurtu, to na przełomie kwietnia i maja spędzę w samolotach w sumie ponad trzydzieści godzin. Patrzę na księżyc i czuję lekkie podniecenie, odprowadzam siebie na lotniska, patrzę przez okno wielkiego Boeinga 777 na ocean, próbuję wszystko połączyć w kosmiczna jednię.

MUZYKA POWAŻNA (1)

Ludwig van Beethoven

Muzyka poważna pojawiła się w moim życiu w latach młodzieńczych, gdy byłem uczniem V Liceum w Bydgoszczy. Szkoła znajdowała się na odległym osiedlu i zdarzało się, że wracałem do domu przez centrum miasta, gdzie zachodziłem do księgarń i do sklepu muzycznego przy ulicy Dworcowej. Potem tak samo postępowałem, gdy wracałem z wykładów i ćwiczeń w Wyższej Szkole Pedagogicznej, gdzie studiowałem polonistykę. Polowałem tam na płyty zespołów rockowych i bluesowych, których słuchała moja piękna dziewczyna, a sobie zacząłem kupować na próbę symfonie, utwory fortepianowe i koncerty. Dość szybko stałem się właścicielem czarnego krążka z nagraniem piątej symfonii Ludwika van Beethovena, dokonanym przez Państwową Orkiestrę Filharmonii Łódzkiej, pod dyrekcją Henryka Czyża. Był to longplay Polskich Nagrań w charakterystycznej serii z plakatowym odzwierciedleniem Beethovena ze zmierzwionymi włosami. Od razu zakochałem się w tej muzyce, która wspaniałe harmonizowała z moimi młodzieńczymi marzeniami o tym, by być kimś silnym, sprawnym, mądrym i wielkim. Wzniosłe tony Allegro con brio zaczęły rozbrzmiewać w moim małym pokoju, a na półce pojawiła się biografia kompozytora, pióra Georga Richarda Marka, którą przyniosłem z osiedlowej biblioteki. Czytałem ją z wypiekami na twarzy i słuchałem kolejnych utworów genialnego wiedeńczyka, a z racji tego, że kupowało się wtedy w sklepach to, co nagle „rzucili”, moje poznawanie mistrza było dość chaotyczne. Słuchałem jego sonat wiolonczelowych, III koncertu fortepianowego i kolejnych symfonii, które zdały mi się skrajnie różne od dzieła bohaterskiego. Była to IV symfonia nagrana przez Paula Kletzkiego z Czeską Orkiestrą Filharmoniczną i sprzedawana w demoludach przez Supraphon. Drugą jakże inną w formie była VI symfonia którą z Filharmonią Narodową nagrał Stanisław Wisłocki, a Polskie Nagrania umieściły ją w tej samej serii z „rozczochranym” muzykiem na okładce. Z tych dwóch nabytków zdecydowanie wołałem symfonię pastoralną, a pojawiające się w Andante molto mosso imitacje głosów słowika, przepiórki i kukułki wprawiały mnie w zachwyt. Poczytałem o tym dziele w biografii Marka i zaakceptowałem jej ilustracyjność, zgłębianie uroków natury i życia wiejskiego, ale w prawdziwą ekscytację wprawiła mnie symfonia trzecia, nazywana heroiczną, opublikowana w znanej mi już polskiej serii, na którą zacząłem polować w sklepie muzycznym. Tak przyniosłem do domu czarny krążek nagrany przez Witolda Rowickiego z Filharmonią Narodową i zaczęło się obsesyjne słuchanie nowego dzieła. Od razu odrzuciłem informacje o inspiracji napoleońskiej i traktowałem je jako wspaniały hymn dla hipotetycznego wielkiego człowieka, mitycznego herosa, pradziejowego bohatera kulturowego. Ekspresja części pierwszej Allegro con brio, a także części trzeciej i czwartej, powodowała moje wielkie poruszenie i była wspaniałą ilustracją dla pisanych wierszy, opowiadań i pierwszych tekstów krytycznoliterackich. Z kolei część druga Marcia funebre w tajemny sposób konweniowała z licznymi smutkami, generowanymi przez moją zjawiskowo piękną dziewczynę, z chodzeniem po cmentarzach i zaszywaniem się w lasach. Słuchanie Beethovena tak się u mnie układało, że na samym końcu natknąłem się na IX symfonię, nagraną przez Franza Konwitschnego z orkiestrą i chórem radia w Lipsku i opublikowaną we wcześniej wspomnianej serii z kompozytorem na okładce. Dopiero dzisiaj, sprawdzając dane w Internecie, odkryłem informację, że dyrygent ten był niegdyś nazistą i chciał nawet uświetnić urodziny Hitlera wprowadzeniem na scenę Fidelia sztandarów i szturmowców SA. Zapewne mu to wybaczono, jak Karajanowi, bo dyrygował licznymi orkiestrami do 1962 roku, a ja nie miałem pojęcia o jego przeszłości i na wiele lat utrwaliłem sobie to wykonanie, jako wzorcowe. Często później słuchałem IX symfonii Beethovena, gdy stawała się tłem dla pisanych moich obszernych książek naukowych o żywiołach Mickiewicza, kosmogonii Słowackiego i gigantomachii Krasińskiego. Teraz też towarzyszy mi przy tworzeniu rozdziałów monografii o Norwidzie i Miłoszu, albo przy pisaniu nowych szkiców, esejów, kolejnych części powieści. Utwór ten ma w sobie boski element mobilizacyjny i często ustawiam go w ciągu trzech symfonii bohaterskich, a archiwum komputerowe pozwala mi dobierać interpretatorów i sławnych dyrygentów, od Artura Toscaniniego i Leonarda Bernsteina, poprzez Claudia Abbado, Carlosa Kleibera, aż do Herberta von Karajana i największych polskich mistrzów batuty. Dzisiaj, gdy minęło wiele lat od moich pierwszych fascynacji muzyką Beethovena, mogę śmiało powiedzieć, że znam dość dobrze jego dorobek, od niewielkich klejnotów fortepianowych (Dla Elizy), poprzez sonaty, kantaty, kanony, symfonie, uwertury, aż do utworów oratoryjnych, Mszy C-dur i Missy Solemnis. Moje archiwum plików mp3 to już kilkadziesiąt pozycji, gdyż od pewnego czasu przechowuję muzykę tylko w takiej formie – niegdyś gromadzone winyle trafiły do syna, a płyty kompaktowe czekają cierpliwie w piwnicznych pudłach na zamianę w pliki elektroniczne i na nowego właściciela. Obecnie nie wyobrażam sobie życia bez muzyki, zdecydowanie preferując kameralne, domowe odtworzenia, choć i wizyty w filharmoniach światowych i lokalnych też bywały dla mnie wielkim przeżyciem. Szczególnie zachwyciło mnie wykonanie piątej symfonii Beethovena w Chinach, podczas jednego z festiwali literackich, choć szczerze przyznam się, że najwięcej mojej uwagi przyciągały czarnookie, piękne skrzypaczki, flecistka wyglądająca jak cesarzowa z dynastii Ming i wiolonczelistka mająca w sobie coś z tajemniczej aktorki Lucy Liu.

ZŁY DUCH (9)

Był ciepły ranek w drugiej połowie sierpnia 1939 roku i niebo było jednolicie błękitne, bez jednej chmurki. Marta wstała z łóżka, umyła się dokładnie w cynkowej wannie, zmoczyła włosy i namydliła je szarym mydłem, po czym spłukała pianę ciepłą wodą z małego, emaliowanego dzbanka, dodatkowo masując skórę głowy palcami prawej dłoni. Matki i ojca nie było już w domu, więc wyszła nago z kąpieli i zaczęła wycierać się dużym, płóciennym ręcznikiem. Podeszła do lustra i wyraźnie zadowolona zaczęła przeglądać się w nim, unosić po kolei nogi i ręce, aż w końcu roztrzepała leciutko włosy łonowe u zbiegu ud, uniosła ku górze kształtne piersi i cmoknęła zalotnie ustami. Po tym sięgnęła po białe majtki i biustonosz, założyła je w mig i szybko też przyoblekła się w brązową, stylonową sukienkę w duże, białe grochy, sięgającą tuż za kolana. Usiadła przy toaletce i zaczęła rozczesywać długie, gęste włosy, a potem przyczerniła sobie brwi i rzęsy, pomalowała czerwoną pomadką usta i na końcu przypięła czarny toczek z kawałkiem nicianej siateczki. Wstała i podeszła do stołu, gdzie leżał czarny fartuszek z białą, koronkową nakładką i czarny pasek z przypiętymi do niego dwiema nylonowymi pończochami z szewkiem. Odpięła je, uniosła sukienkę, wsunęła się w pasek i sprawnie naciągnęła czarne nylony. Przygotowywała strój służącej od dwóch dni, kiedy to zawołał ją sąsiad, stary żydowski jubiler Jakub Rozenfeld i powiedział, że jego przyjaciel z okolic ulicy Jatki pragnie zatrudnić do pomocy dobrze prezentującą się dziewczynę, szanującą obyczaje żydowskie i umiejącą się zachować w bogobojnym towarzystwie. Marta rozkwitła jak piękna róża i jej świeżość przyciągała oczy wielu mężczyzn, tym bardziej, że umiała podkreślać swoją nieco ostrą urodę, lokującą ją pomiędzy pięknymi Cygankami i Żydówkami. Jakub patrzył w jej zielone oczy i w zachwycie porównywał je w myślach z połyskliwymi szmaragdami. Nie mógł się też powstrzymać by nie chwycić dziewczyny za prawą rękę, tuż nad łokciem i niby niechcący przesunąć ją ku miękkiej piersi. Szybko jednak opamiętał się, szepnął coś po żydowsku i odsunął się od Marty, tym bardziej, że usłyszał zbliżającą się żonę Polę, równie piękną jak ich sąsiadka. Panie bardzo się nie lubiły i teraz przybyła, nadąsana i zastygła w wymownej pozie, mierzyła dziewczynę lodowatym wzrokiem, obdarzając ją dodatkowo cynicznym uśmieszkiem.

Jakub zdążył przekazać Marcie pełną informację o pracy u majętnego handlarza drewnem, sprowadzającego ogromne sosnowe bale z Borów Tucholskich. Jego pracownicy spławiali je rzeką Brdą i przekazywali do bydgoskiego tartaku, a zdarzało się też, że holowniki przeciągały je przez stary kanał aż do Wisły, skąd trafiały do Torunia, Płocka, a nawet do Warszawy. Codziennie nowe pnie podążały do miasta, które Prusacy określali jako Mały Berlin, wzbogacając Dawida Cohna i jego rozhisteryzowaną żonę Mirełe. Na początku małżeństwo było wyjątkowo harmonijne i rok po roku pojawiały się na świecie piękne dzieci: Aron, Sara, Samuel, Miriam i Josełe, z których każde miało inne talenty. Jednak po urodzeniu ostatniego chłopca Mirełe zaczęła zachowywać się dziwnie, co chwilę zgłaszając mężowi jakieś pretensje. Odsunęła się też od niego i zaczęła sypiać sama, w pokoju sąsiadującym z sypialnią, zaczytując się we francuskich romansach i powieściach płaszcza i szpady. Przestała zajmować się domem i dla Dawida stało się oczywistym, że ktoś będzie musiał doglądać dzieci, sprzątać, gotować i usługiwać gościom. Zakomunikował to Mirełe, właśnie pochłaniającej kolejną miłosną opowieść George Sand, a ta nawet nie unosząc głowy znad książki, kiwnęła tylko przytakująco głową i odwróciła się w drugą stronę. Początkowo Dawid był załamany, ale po rozmowie z rabinem gminy żydowskiej, zagłębił się w studiach talmudycznych i wiele godzin spędzał w miejskiej synagodze, usytułowanej tuż za głównym rynkiem, niedaleko jego domu. Tylko nocą doskwierał mu brak żony, w snach pojawiały się nagie dziewice, biegające po polach rusałki o twarzach Mirełe i sąsiadek z okolicznych domów. Raz nawet zbuntował się i podążył do pokoju małżonki, ale drzwi były zamknięte, a cisza za nimi wskazywała, że żona śpi w najlepsze. Coraz uważniej zaczął przyglądać się kobietom handlującym na pobliskim Rybim Rynku, wieśniaczkom pojawiającym się na Rynku Piłsudskiego i próbującym sprzedać płody rolne, kury, kozy, a nawet prosiaki. Zwykle były zaniedbane, choć czasem zdarzało mu się zauważyć jakąś słowiańska piękność z obfitym biustem, wylewającym się z dekoltu tradycyjnej płóciennej sukienki. Stawał wtedy z boku i długo przyglądał się dziewczynie, czując, że jego męskość grzesznie powiększa się i zaczyna go uwierać w spodniach. Po jakimś czasie zamyślał się nad sobą, odwracał od kobiet i przyspieszonym krokiem szedł do synagogi. Widok jej pysznych kopuł, umieszczonych nad kształtną bryłą budynku i gwiazd Dawida w rozetach okiennych, przywracał go do życia, a gdy wchodził do sąsiadującej z nią mykwy i obmywał się powoli, gotów był przekroczyć próg jesziwy i studiować komentarze talmudyczne, rozważać mądrość ksiąg Tory. Uczestniczył w codziennych liturgiach, w zależności od tego, kiedy trafiał do synagogi, najczęściej odmawiając modlitwę zaczynającą się od słów Szema Jisrael. Okrywał wtedy głowę białym tałesem z czarnymi pasami na bokach i frędzlami w rogach, na czole umieszczał tefilin i zawodził rzewnie, pochylając się rytmicznie ku Świętej Arce: Słuchaj, Izraelu! Wiekuisty jest naszym Bogiem, Wiekuisty jest jeden! A będziesz miłował Wiekuistego, Boga twojego całym sercem twoim, i całą duszą twoją, i całą mocą twoją. I niechaj będą słowa te, które przekazuję ci dzisiaj na sercu twoim! I wpajaj je dzieciom twoim, i rozmawiaj o nich, przebywając w domu twoim, i idąc drogą, i kładąc się, i wstając. I przywiążesz je jako znak na rękę twoją, i niechaj będą jako przepaska między oczyma twoimi. I napiszesz je na odrzwiach domu twojego, i na bramach twoich! I stanie się, gdy słuchać będziecie przykazań moich, które przekazuję wam dzisiaj, abyście miłowali Wiekuistego, Boga waszego, i służyli Mu całym sercem waszym i całą duszą waszą… Zwykle w tym momencie z oczu Dawida zaczynały płynąć łzy, ale przedsiębiorca nie śmiał ocierać ich tałesem i zwykle dopiero po modlitwie wyciągał z kieszeni dużą chustkę i osuszał nią oczy, a potem wydmuchiwał nos.

Miał pięćdziesiąt dwa lata i zdrowie mu dopisywało, ale zamożność szybko obdarzyła go też sporym brzuchem, który szpecił go przy zaledwie średnim wzroście. Jadał niewiele, choć uwielbiał desery i może to one przydawały mu ciągle nowych fałd, tym bardziej, że lekarz domowy zdiagnozował u niego początki cukrzycy. Łzy nie przestawały płynąć po jego policzkach, w myślach pojawiały się tłumy Żydów modlących się na wzgórzach, w dolinach i w świątyni jerozolimskiej. Przenosił się tam duchowo i szeptał: Dam wtedy deszcz ziemi waszej w czasie swoim, wczesny i późny; i będziesz zbierał zboże twoje, i wino twoje, i oliwę twoją. Dam też trawę na polu twoim dla bydła twego; i będziesz jadł, a nasycisz się. Strzeżcie się, aby nie dało uwieść się serce wasze, abyście nie odstąpili i nie służyli bogom innym i nie korzyli się im. Gdyż zapłonie gniew Wiekuistego przeciwko wam i zamknie On niebo, i nie będzie deszczu, ziemia też nie wyda plonu swego; a zginiecie rychło z ziemi pięknej, którą Wiekuisty daje wam. I tak przyjmijcie te słowa moje do serca waszego, i do duszy waszej; i zawiążcie je jako znak na rękę waszą, i niechaj będą przepaską między oczyma twoimi… Zdarzało się podczas modlitwy, że zapominał, gdzie jest i co robi, szybował gdzieś w niebiosach, nieomal tracił przytomność i dopiero po jakimś czasie wracał do wnętrza bożnicy, sondował wzrokiem Żydów stojących przy nim, wpatrujących się w aron ha-kodesz i jak on pochylających się w rytm modlitwy: A nauczajcie ich synów waszych, mówiąc o nich, gdy siedzisz w domu twoim, i gdy idziesz drogą, i gdy kładziesz się, i gdy wstajesz. I napiszesz je na odrzwiach domu twego, i na bramach twoich: Aby pomnożyły się dni wasze, i synów waszych na ziemi, którą zaprzysiągł Wiekuisty ojcom waszym oddać im jak długo niebo nad ziemią. I oświadczył Wiekuisty Mojżeszowi, i rzekł: „Powiedz synom Izraela, a poleć im, aby zrobili sobie frędzle na krajach szat swoich, w pokoleniach swych, i niech dodadzą na frędzlach narożnych nić z błękitu. A niechaj to będzie dla was cicit, abyście spoglądając nań wspominali na wszystkie przykazania Wiekuistego, i spełniali je, a nie podążali za sercem waszym i za oczyma waszymi, za którymi się uganiacie. Abyście pamiętali i spełniali wszystkie przykazania moje, a byli świętymi Bogu waszemu. Jam Wiekuisty, Bóg wasz, którym wywiódł was z ziemi Egiptu, aby być wam Bogiem, Jam Wiekuisty, Bóg wasz!” Ostatnie słowa powodowały, że wpadał nieomal w trans i długo musiał wracać do swoich myśli i ciała, do bali spławianych Brdą i żony czytającej romanse. Tylko raz przeraził się straszliwie, gdy po odmówieniu całej modlitwy poczuł, że jego męskość znowu nabrzmiała do nienaturalnych rozmiarów i zaczęła odznaczać się w spodniach. Rozejrzał się z lękiem po sali, szybko zrzucił tałes i nie oglądając się za siebie, pomknął do drzwi. Po drodze zerkał na współbraci i na babiniec u góry budynku, bojąc się, że ktoś może zauważyć tę jego nagłą przypadłość. Niestety, znowu napłynęły do jego myśli obrazy nagich dziewcząt, wyobraził sobie jak dotyka ich nabrzmiałych piersi i zagłębia głowę między udami, całując to straszliwe miejsce. Przerażenie nieomal uniosło mu włosy, przyspieszył gwałtownie by nie zbrukać synagogi i odetchnął dopiero na ulicy, czując jak po prawym udzie przesuwają się wilgotne krople. Natychmiast zawrócił raz jeszcze do mykwy, w której mył się bardzo długo, szeptał cząstki modlitw i dopiero, gdy się uspokoił, wyszedł z wody, osuszył się, narzucił chałat, ubrał spodnie, pończochy i buty i podążył do swojego kantoru. Właśnie wtedy dogonił go Jakub Rozenfeld, który też zakończył modlitwę i rozglądał się, z kim mógłby porozmawiać.

Szalom alejchem Dawidzie… jak idą interesy… wykrzyknął w kierunku oddalającego się Żyda.

Zaskoczony nieco Cohn odwrócił się niechętnie, ale gdy zobaczył ulubionego kolegę, odezwał się z promiennym uśmiechem:

Alejchem szalom… Moje interesy zawsze mają się dobrze, kochany Jakubie…Tak jak Twoje…

No tak złoto i drewno zawsze dobrze stoją… powiedział Rozenfeld, kiwając głową i śmiejąc się od ucha do ucha Ale gdzie mnie tam równać się z takim bogaczem…

Nie narzekaj, bo słyszę na prawo i lewo, że otworzyłeś już trzeci warsztat i masz coraz więcej zamówień… odrzekł Jakub.

Mężczyźni omówili jeszcze ostatnie notowania giełdowe, ceny kruszców i węgla i już chcieli się pożegnać, gdy pozdrowienia żon podtrzymały ich dialog.

Ach Jakubie nie przywołuj tej mojej dziwy…znalazła sobie jakiegoś szofera i wzdycha do jego brudnego szmoka… – żalił się jubiler.

– A moja Mirełe ciągle tylko czyta francuskie romansidła i odstawiła mnie już od łoża…– ze smutną miną mówił Jakub – Muszę wynająć jakąś służącą, bo wszędzie brudno, dzieci płaczą, a ja chodzę głodny…

  – Tak, dobra służąca zaprowadzi porządek w Twoim domu – zgodził się z kolegą jubiler – Ale… ale… dobrze się składa, bo koło mnie mieszka schludna dziewczyna… Jej matka mówiła mi, że sposobi się do pracy…

– Powiedz jej, żeby przyszła jutro do mnie o godzinie dwunastej – ucieszył się Dawid – Tylko czy ona poradzi sobie z domem i dziećmi…?

– Na pewno – odrzekł Jakub – Wygląda jak księżniczka z czasów króla Solomona, więc i goście będą mieli na co popatrzeć… Ma na imię Marta.

– Ach… dajże spokój stary lubieżniku – zaperzył się Cohn, ale wyraźnie zaciekawiła go ta informacja.

Mężczyźni pożegnali się i przedsiębiorca ruszył do kantoru, słysząc wciąż słowa: wygląda jak księżniczka z czasów króla Salomona. Dopiero w biurze uspokoił się i zaczął wydawać zdawkowe polecenia swoim pracownikom. Właśnie nadszedł duży transport drewna i trzeba było załatwić holownik, który przeciągnie bale do Płocka. Tylko dobrze zarobione pieniądze dawały mu satysfakcję i sprawiały, że czuł się spełniony. Podszedł do szafy i nalał sobie kielich wina, pociągnął sporo, a potem z westchnieniem wypowiedział sam do siebie zdanie z Talmudu:            

– Ach… Nie ma radości bez wina…

OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA

Przyjaźnie artystów, muzyków i ludzi pióra zwykle przechodzą próbę czasu i podlegają weryfikacji w zmieniających się okolicznościach życia, w dynamicznie ewoluujących biografiach powiązanych ze sobą twórców. Jeśli taka bliskość trwa wiele lat i udanie opiera się naporowi zdarzeń, możemy mówić o prawdziwej przyjaźni, wzbogacającej twórczość i stymulującej powstawanie kolejnych dzieł. Historia literatury zna wiele przykładów takich związków: Goethe i Schiller, Mickiewicz i Puszkin, Krasiński i Reeve, Hemingway i Fitzgerald, Flaubert i Baudelaire, Stachura, Bruno i Szatkowski. Lista mogłaby być znacznie dłuższa, ale przecież są to sprawy powszechnie znane, opisane w periodykach i pracach naukowych, wielokrotnie komentowane w mediach elektronicznych, a bywało też, że będące podstawą scenariuszy filmowych i sztuk teatralnych. W przestrzeni kultury bydgoskiej twórcy od dawna tworzyli liczne kręgi towarzyskie, najczęściej skupiające się wokół czasopism, klubów, miejsc prezentacji utworów, obrazów, dzieł muzycznych. Różnie też bywało z intensywnością takich związków, które kończyły się przy kolejnych zawirowaniach politycznych, historycznych, środowiskowych i etycznych (słynne rozstanie Sulimy-Kamińskiego i Hoffmana). Zdarzało się też, że związki miękły, gdy twórca przenosił się do innego miasta lub kraju, popadał w uzależnienie od używek, albo zakochiwał się i stawał się przykładnym mężem, partnerem, ojcem, ze ściśle limitowanym czasem i częstymi kontrolami najbliższych osób. Niewielu pisarzom udawało się pozostawać w przyjaźni przez dziesięciolecia, nieliczni też ocalili jej dawną temperaturę, godząc się na powolne i nieuchronne stygnięcie relacji. W takim kontekście cieszyć muszą wszelkie świadectwa związków, które przetrwały próbę czasu, a szczególną wartość mają przekazy powstałe po nagłym odejściu jednego z bohaterów. Książka Marka Kazimierza Siwca pt. Przyjaźń jest zatem dziełem potrzebnym, znakomicie skomponowanym, niosącym przesłanie dla nadchodzących generacji, a nade wszystko – ocalającym chwile, które mogłyby przepaść na zawsze.      

Sierpień 2017 roku nie zapowiadał fatalnych zdarzeń, a spotkanie piszącego te słowa z Krzysztofem Derdowskim w Ministerstwie Śledzia i Wódki na Starym Rynku w Bydgoszczy, miało taki sam charakter jak dziesiątki naszych wcześniejszych dysput przy piwie. Kolega poinformował mnie, że wybiera się do córki, mieszkającej w czeskiej Pradze i wróci po dwóch, trzech tygodniach. Także ostatnia rozmowa telefoniczna, 10 sierpnia, gdy Krzysztof był już w stolicy Czech, nie generowała niepokoju – jak zwykle skomentowaliśmy ostatnie wydarzenia w Bydgoszczy i zachowanie pewnego nadpobudliwego kolesia. Niestety po tygodniu otrzymałem złowieszczego SMS-a od autora omawianego tutaj tomu i dreszcze obsypały całe moje ciało, natychmiast zmieniając perspektywę odbioru biografii autora Wstydu. Śmierć Krzysztofa w mieście życia i grobu Franza Kafki miała w sobie coś z absurdalnego klimatu Procesu i wpisywała się w ciąg wieloletnich kłopotów zdrowotnych bydgoskiego twórcy. Wiedziałem o nich sporo, bo przecież był taki czas, gdy spotykaliśmy się bardzo często, a trwające do rana biesiady dostarczały wiedzy o każdym z nas. To było czytanie wierszy u mnie w domu, na Chodkiewicza, u Krzysztofa na Słupskich, u Marka na Jaskółczej, ale pamięć zachowała też sporo wypraw poza Bydgoszcz – do Gdańska, Poznania, Koronowa, Szubina, Nakła i do wielu innych miejscowości. Krew mieliśmy wtedy gorącą, więc czasem dochodziło do sporów, a raz nawet staliśmy naprzeciwko siebie, gotowi do bitki. Na szczęście koledzy zażegnali konflikt i w następnych latach spotkania miały charakter przyjazny, chociaż w pamięci kolegi mógł pozostać uraz, który powodował, że w niektórych sytuacjach pojawiała się trudna do zaakceptowania ambiwalencja. Nie miałem wątpliwości, że Krzysztof powinien spocząć na bydgoskim cmentarzu dla zasłużonych osobowości, tuż przy takich literatach jak Sulima-Kamiński, Andrzej Baszkowski, Jan Górec-Rosiński, przy malarzach i aktorach, z którymi też miewał liczne kontakty. Poddałem tę myśl jego przyjacielowi, a ten zajął się organizacją pochówku po przywiezieniu prochów naszego kolegi z Czech. Niestety nie mogłem wziąć udziału w ceremonii pogrzebowej, bo przebywałem w Chinach, gdzie tylko ze smutkiem konstatowałem w Internecie fotografie z tego wydarzenia. Tak zamykał się okres naszych wspólnych eskapad, współtworzenia kształtu młodej literatury w Bydgoszczy i w Polsce, czas spotkań na łamach tych samych tygodników i miesięczników, a potem wspierania się w różnych przestrzeniach.

Książka Marka Kazimierza Siwca ma przemyślaną konstrukcję, której wspornikami są wiersze i rozmowy na odległość, a nade wszystko żywa narracja poetycka dwóch jakże odmiennych i bliskich sobie bytów. Mottem całości jest wers Krzysztofa: Żal mi rzeczy nie-zamkniętych w wierszu, świadczący o tym jak wielką wagę przykładał on do poetyckiej funkcji ocalającej, tak jakby życie miało tylko wtedy sens, gdy stawało się zapisem lirycznym. Wszystko jest poezja – przekonywał w tytule swojej powieści Edward Stachura, a tacy samotnicy z jego kręgu jak Babiński, Różański i Szatkowski wcielali tę maksymę w życie. Żal za tym, co stracone dla poezji lokował się po drugiej stronie tego, co przepadło w zakresie planów życiowych, nie odbytych podróży, zarzuconych książek, niedokończonych tekstów. Wiersz ma ogromną siłę ocalającą i dodatkowo wyposaża opisywanych ludzi, zdarzenia, miejsca w kontekst symboliczny, w głębię pojawiającą się pod powierzchnią słów. Zauważamy to w otwierającym tom wierszu Krzysztofa pt. Weranda, będącym apoteozą miejsca szczególnego, zapewne przedsionka domu autora Przyjaźni. Ta prośba o to, by nie ginęła weranda, gdzie się spotykali, jest zarazem próbą unieśmiertelnienia szczególnych momentów w dwóch biografiach: Nie giń werando/ Nie zostawiaj mnie bez swych chropowatych drzwi i wyliniałych okiennych ram/ Nie porzucaj bez pieszczoty żeliwnych okuć i czułości podłogi/ Nie rozpadaj się na drzazgi gwoździe farby kurz/ Werando cytacie z wieczności/ zostań ze mną na zawsze. Derdowski miał wielkie „nabożeństwo” do wieczności,  stanowiącej jedyny pewnik w naszym kruchym świecie, często ją przywoływał i jakby tęsknił za nią, a może za jej idealnością, będącą przeciwieństwem nadgniłej rzeczywistości, w której egzystujemy. Weranda pojawi się w zamknięciu kody poetyckiej Siwca, niemal na końcu tomu i będzie to potwierdzenie, że świat w którym uczestniczyli nie rozpadł się jeszcze – trwa w pamięci i w słowie, przechyla się ku ostateczności eternalnej, ale wciąż trzyma się żywych istnień. Gdziekolwiek byśmy nie poszli, dokądkolwiek byśmy nie pojechali, wrócimy do miejsc wyjścia, a narodziny, życie i śmierć sprasuje rozżarzona do czerwoności chwila ostatnia: Weranda jest tam jeszcze/ i cienie/ postaci/ szkła/ – Za przyjaźń,/ która w uścisku dłoni/ i napowietrzności chwili/ jak ta bańka/ nie pęka. Ta zamykająca wszystko iskra ma w sobie coś z tęsknoty Derdowskiego, by trwała przestrzeń, w której miały miejsce chwalebne zdarzenia, gdzie pojawiali się ludzie, którzy osunęli się w proch i gdzie brzmiało potężnie poetyckie słowo.

Tom Przyjaźń podkreśla muzyczną strukturę naszego świata, a takie tytuły działów jak Preludium i Coda nieodmiennie przywołują arcydzieła muzyki klasycznej. Ale przecież oprócz tego, że jest to coś na kształt Requiem, to bogactwo treści wierszy Siwca każe dopatrywać się tutaj swobodnie rozbudowującej się symfonii. Autor zapragnął pokazać przyjaciela w chwilach centralnych dla ich wspólnoty, czasem zdawać by się mogło – błahych, innym razem mających moc apoteozy. Jednocześnie zapragnął stworzyć swój portret intymny, syntezę chwil, długich przedziałów czasowych i znaczących zamyśleń. Dlatego dobrym pomysłem jest tutaj przywoływanie wierszy wcześniej opublikowanych w innych tomach, gdyż obrazują one punkty dojścia do poetyckiej nadwrażliwości, spotkania z żywymi ludźmi i wnikanie w miejsca szczególne, dotykanie tajemnicy dobra i zła. Motywy wódczane graniczą tutaj z czystą ontologią, a zabawne zdarzenia (spodnie rozdarte na płocie, igły kaktusa wbite w stopę po utracie równowagi) z grozą nieustannego zapadania się w nicość. Obaj twórcy reprezentowali odmienne poetyki, ale w obrębie wierszy Siwca, w których stają się równorzędnymi partnerami, łączą się w jednię literacką, niezwykle udanie oddającą ich wspólne eskapady i spotkania w miejscach zwykłych i szczególnych. Wszystko warte jest ocalenia, a choć zawsze będzie to subiektywny wybór autora, obrazy i słowa ułożą się w narrację ilustrującą fenomen bycia i zapadania się w nieistnienie: To coś w fermentach przyjaźni/ niesie ich przez miasto/ w lutowy chłodny wieczór/ i wódka – /przed chwilą zakupili dodatkową porcję/ trzy flaszki Litewskiej w sklepie na Dworcowej/ kształt pękaty powierzchnia pofałdowana/ jakby pokryta kulkami lodu, które się w nią wtopiły, już skręcają z ulicy w wykopy,/ balansują na zmrożonych fałdach piasku gliny/ przed nimi majaczy w mroku bariera/ Krzysztof zwalisty omija ją. Tak czytelnik staje się świadkiem wędrówek mężczyzn, których połączyła serdecznym węzłem wrażliwość poetycka, ale jednocześnie odkrywa coś nieuchwytnego i niepowtarzalnego – ludzkie wnętrza. Każdy, kto znał Krzysztofa, odnajdzie go bez trudu w tych wierszach, każdy kto wiedział, że miał subtelne ego, bliskie delikatności dziewczęcej, pojmie, że adekwatny opis jego fenomenu możliwy był tylko w takiej mgławicowej etiudzie.

Niewątpliwym wzbogaceniem poetyckiej narracji autora staje się publikacja SMS-ów wymienianych pomiędzy nim i bohaterem jego dzieła. Te zdawkowe i czasem dłuższe pytania, zapewnienia i potwierdzenia są dokumentem tęsknoty za czystością i pełnią, choć uważny czytelnik dostrzeże też wyraźne rozmijanie się celów i możliwości. Marek poleciał do Grecji w poszukiwaniu niezwykłej prze-stronności świata i mitycznej struktury wyobraźni, a w tym samym czasie Krzysztof w Bydgoszczy borykał się z trudami egzystencji, odpracowując za marne grosze nocki jako stróż parkingowy. Jego odpowiedzi na zachwyty kolegi są dość zdawkowe i wyraźnie mają w sobie element żalu (tego z motta inicjującego książkę), jakby doskwierało mu to, że nie może zobaczyć tych błękitów i przestronności, o których donosi mu kolega. Siwiec próbuje mu powiedzieć jak ważne jest dla niego to doświadczenie, a tkwiący w bydgoskiej bylejakości Derdowski potwierdza, że ma permanentny kryzys i jest to – jak mówi – sprawa pomiędzy mną a mną. Przyjaciel w Grecji próbuje znaleźć kafejkę, gdzie był niegdyś szczęśliwy z żoną, a Krzysztof pławi się w rozpaczy, próbuje związać koniec z końcem i wypatruje kolejnych darczyńców, którzy nagle spotkani na ulicy, obdarzą go jakimś datkiem i choć na chwilę pozwolą zapomnieć o troskach humanisty zdobywającego ważne laury w zakresie twórczości literackiej, ale ciągle tkwiącego w martwym punkcie egzystencji. Jeśli do tego dołożymy nagłą śmierć w sierpniu 2017 roku, zauważymy tragiczny profil życia autora Placu Wolności, któremu nie udało się zamknąć w wierszach tego, co miał nadzieję dokonać. Zauważa to jego przyjaciel, przygotowujący się do nowej wyprawy, tym razem na Maltę, tropem Caravaggia: Po nagłym odejściu Krzysztofa w Pradze /żyć/ trudno. Niewątpliwie, trudno żyć, gdy w myślach pojawia się rozległa perspektywa od maltańskiego więzienia, z którego uciekł wielki malarz, poprzez zdarzenia wspólne, aż do chłodu urny z prochami przyjaciela, składanej do grobu na całą wieczność. Nawet jeśli pojawią się w przyszłości jakieś inne entropie i czas zanihiluje cmentarz, nagrobek, urnę, to dla jego kolegi chwila ostatnia zaczęła się i skończyła tego sierpniowego dnia w Pradze.

Dział zatytułowany Z windy jest w zamyśle szeroką prezentacją dźwignięcia się Siwca z martwoty i stagnacji, szaleństw własnych i epoki, ku dalekiemu światu i ludziom. Zawsze istnieje ryzyko, że utkwimy w jakimś miejscu i ominą nas dalekie podróże, nie spotkamy tych, których moglibyśmy obdarzyć bliskością, nie zobaczymy szczególnych miejsc i nie napiszemy tego, co mieliśmy napisać. Wiersze w tym dziale przywołują niezwykłe chwile i ludzi, którzy coś dali autorowi, nawet jeśli była to tylko refleksja nad ich egzystencją, kilka wersów utrwalających nastrój, wygląd, szczególne zachowanie. Krzysztof Derdowski nazwał wiersze z ostatnich tomów piszącego te słowa poezją podróżną i tutaj – w przypadku omawianego działu – to określenie także jest użyteczne, bo Siwiec ukazuje szeroki obszar penetracji, pozwalając by metonimie i metafory zataczały szerokie kręgi, by szybowały od polskiej prowincji, poprzez Grecję, Wielką Brytanię, Maltę, Stany Zjednoczone, aż do dalekiej Australii. Zderzenie lotnych dali z bohaterami przedmieść, przyjaciółmi z dzieciństwa, znaczącymi pisarzami (Miłosz, Herbert, Hoffman, Żwikiewicz, Derdowski, Banach), osobami spotkanymi w pijalni piwa i na szlakach nocnych wędrówek, znakomicie poszerza perspektywę lirycznych penetracji. To są ludzie prawdziwi, a ich losy – nawet jeśli dalekie są od kanonów piękna i mądrości – mają w sobie coś nieuchwytnego i tajemniczego, jakby w takich postaciach skraplał się ekstrakt czystej filozofii, jakby w gronach ich dni dojrzewał sok, który przeistoczy się w najlepsze wino. Od wielu lat wyrazista była w poezji Siwca tendencja do wyszukiwania ludzi i zdarzeń, mogących stać się metaforą człowieczeństwa – wzniosłego i dumnego, ale też wciąż osuwającego się w martwotę entropii, stającego się zaprzeczeniem jakichkolwiek rozpoznawalnych wartości. Poeta był tutaj konsekwentny i od pierwszego tomu pt. Odwrócone lustro (1979), podążał raz wytyczonym azymutem, wysłuchując przypadkowych towarzyszy współistnienia (Grek, którego spotkałem w ekspresie), przypatrując się świadkom przełomów historycznych (Drogomistrz Miłosz, Pan Stanisław) i nieustannie konfrontując swoje doświadczenia w bliskości przyjacielskiej z takimi ofiarami prawdziwego życia jak Derdowski. Pisałem w 1990 roku o tomie pt. Kostka, że Siwiec tworzył wiersze, w których skropliła się pokora, znalazło swoje odbicie wyciszenie, subtelny szept wypowiadany w obliczu tragicznych, niewyobrażalnych sił. W swoich utworach rejestrował też nastroje ludzi, zamykał w słowach ulotność chwili, nazywał po imieniu zakłamaną i sfałszowaną rzeczywistość. Dzisiaj wypadałoby powiedzieć, że w taki sposób osiągnął mistrzostwo cichego słowa, grzmiącego jak dzwon i odwzorował to, co zwykle przepada bezpowrotnie, rozmywa się w szarościach i mgłach, ginie bez jęku i prośby o wspólnotę.

Jakże ciekawe są też w omawianym tomie fragmenty Dziennika życia samego, z lat 2016–2017, w których Marek Kazimierz Siwiec raz jeszcze dokumentuje intymność, budującą się przez lata między nim a autorem Nagiej. To były wzajemne oceny pisanych utworów i zapewnienia, że warto ciągnąć dalej coś, co w przyszłości stanie się integralną całością i zyska wymiar wiersza, poematu, powieści. Zapiski dokumentują też braterstwo obu pisarzy, którzy spotkali się kiedyś w promieniującej klimatem twórczym Bydgoszczy i potem przez lata podążali krok w krok. Zmieniała się rzeczywistość polityczna, upadł komunizm, pojawiły się trudności ekonomiczne nowej rzeczywistości, ale ich przyjaźń oparła się próbie czasu i dotrwała aż do nagłej śmierci Krzysztofa w Pradze. Wzruszającym dowodem tego związku jest omawiana tutaj książka, jakże wartościowa ze strony poetyckiej, dokumentacyjnej i przyczynkarskiej. Derdowski jawi się w niej jako twórca totalny, poświęcający wszystko dla literatury i prawdziwie nią żyjący, znoszący dla niej niewygody życia po przełomie i pragnący doświadczać nowych olśnień. Bezkompromisowość i czystość intencji doprowadziły go do ogromnych kłopotów zawodowych, ekonomicznych i zdrowotnych, ale wciąż pisał książki, w których zawarł wyraziste przesłanie do potomnych i ocalił to, co przepadłoby bezpowrotnie. W jakiś sposób też inspirował do pisania przyjaciela, który przeszedł długą drogę od deklarowanego ateizmu do tworzenia wizyjnych poematów z wyraźnie mistycznym tłem. Razem podążali przez zimne przestrzenie miasta, stawali zdumieni w obliczu świtów i zmierzchów, a nade wszystko stale rozmawiali, wymieniali myśli i dzielili się słowem. To były spotkania intelektualistów, którzy poznali najważniejsze pisma filozoficzne, fascynowali się prawdziwą literaturą, mieli swoich poetyckich przewodników, ale też rozumieli prostych ludzi. Często bratali się z nimi i potrafili poświęcać im swój bezcenny czas, uwagę, bywało, że i pieniądze. Symbolem takich spotkań może być wspólna wyprawa do Poznania, by odwiedzić w domu Witka Różańskiego, postać kultową dla wagabundów i zwykłych ludzi, którym czasem los wyznacza role przewodników w rewirach ducha i wyobraźni. Ostatni dział dzieła Siwca – Z wizji – dokumentuje i taką wspólność i jest zapewne jednym ze szczytów kreacyjnych autora, tylekroć zagubionego pośród dróg świata i tyle razy odnajdującego sens istnienia w burzeniu, szukaniu i budowaniu nowego kształtu.

_______

Marek Kazimierz Siwiec, Przyjaźń, Galeria Autorska, Bydgoszcz 2021, s. 132.            

SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (XVI)

Oddział Yasmena sunął powoli i wszyscy byli przekonani, że dowódca ma jakiś plan i wie co robi. Tymczasem w jego myślach kłębiły się obrazy, a niepewność co i rusz skłaniała go do zmiany kierunku, dłuższego postoju, albo nawet powrotu do cudownego sadu. Nagle nie wiadomo skąd napłynął błękit, który szybko przybrał odcień seledynowy, z niewielkimi żyłkami złota. Aniołowie odczuli dziwny niepokój, który spotęgował się, gdy zobaczyli zbliżający się ku nim owalny, złocisty kształt. Yasmen obserwował go z natężoną uwagą, próbując przeniknąć lśniącą osłonę i czując, że za nią jest jakiś byt. Jego pojawienie się zmieniło fizyczną strukturę otoczenia i oddział ze zdumieniem ujrzał, że na skrajach przestrzeni suną w dół ogromne galaktyki, barwne mgławice kosmicznego pyłu i wszędzie połyskują osobne gwiazdy, z obiegającymi je planetami. Na jednej z nich strzelały w górę gejzery gorącej pary, na innej bulgotała czerwona lawa, a na największej, chmury formowały się w wielkie, mgliste wiry. Kształt wyraźnie zwolnił, a potem zatrzymał się przy szpicy drużyny, oświetlając swoim blaskiem Yasmena i wyraźnie skanując wszystkich wokół. Nagle błyskawica rozświetliła przestwór i donośne gromy wybrzmiały nad nimi jak czteronutowy motyw pierwszej części ziemskiej symfonii głuchego kompozytora z Wiednia. Dziwna forma zaczęła rozmywać się w tle i zanikać, odsłaniając niebieskiego anioła, którego ciało pulsowało leciutko niczym puch na piersi grandali. Był zwiewny, ale też wszyscy odczuli, że jest w nim coś z subtelnej twardości howlitu i jego mocy wyznaczania życiowej drogi, wspierania entuzjazmu, potęgowania koncentracji i wspinania się na wyższy poziom poznania. Anioł zbliżył się do Yasmena, rozświetlając przestrzeń i wywołując żywą radość w grupie.

– Witajcie podróżnicy w niebieskich przestrzeniach ducha, prowadzeni przez jakże zacnego dowódcę… Archaniołowie prześwietlili wasze dusze i powłoki energetyczne i pozwolili wam wniknąć w nowe głębie – powiedział śpiewnym  i melodyjnym głosem.

Yasmen spróbował przeniknąć do ziemskich lat przybysza, ale nie mógł przedostać się przez sine obłoki, różowe opary i mlecznobiałe mgły. Tajemnicą była też jego niebieska funkcja i sposób w jaki się pojawił, jako żywo przypominający lot ziemskiej rakiety. Niebieski anioł  wyczuł to, spojrzał żywiej na dowódcę i szepnął do niego bezgłośnie:

– W swoim czasie dowiesz się kim byłem w tamtym świecie, ale na razie wesprzyj się na mnie, tak jak kapitan zawierza swój los pilotowi, wprowadzającemu jego statek do portu. Nie szukaj też mojego imienia, bo nikt go tutaj nie zna, a jeśli musisz jakoś mnie określić, myśl o mnie jak o przewodniku…

– Tak się stanie – szepnął Yasmen, ale nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że za chwilę ujrzy przeszłość niebieskiego pilota. Choć czekał na dalsze polecenia, choć pociągały go niewypowiedziane słowa, podjął jeszcze jedną próbę i zdziwiony łatwością przeniknięcia, natychmiast przeniósł się ku dalekiej rzeczywistości. Wyczuł, że była to połowa siedemnastego wieku, a miasto bez wątpienia było Lipskiem. Młoda kobieta o imieniu Katarzyna urodziła właśnie chłopca, którego natychmiast pokazano dumnemu ojcu. Dziecię jakby od samego początku wkroczyło na drogę wiedzy, bo jego rodzic był profesorem uniwersytetu i zgromadził w domu sporą bibliotekę. Malec o imieniu Gottfried dorastał w szczęśliwym stadle rodzinnym, rozpieszczany przez mamę i przytulany często przez ojca. Niestety ta sielanka nie trwała długo, bo już po sześciu latach profesor pożegnał się z ziemskim światem i spoczął pod czarnym głazem na miejskim cmentarzu. Jego syn był brzydki, ale wykazywał niezwykłe talenty poznawcze i szybko zaczął przeglądać, a potem studiować księgi z półek ojca. W tym celu musiał nauczyć się łaciny, bo większość z nich powstała w języku, który odtąd miał stać się jego ważnym narzędziem. Matka robiła co mogła, by zapewnić mu godziwe warunki życia, zaoszczędziła pieniądze i już w wieku czternastu lat wstąpił na uniwersytet i zaczął studiować filozofię. Pociągała go też matematyka i prawo,  interesował się alchemią, historiografią, etymologią, lubił żywo komentować obrazy olejne i utwory muzyczne. Szybko piął się w hierarchii naukowej i już w 1666 roku z drżeniem serca odebrał z drukarni swoją pierwszą książkę. Po jednym z ważnych egzaminów namawiano go, by rozwinął karierę akademicką, ale on inaczej widział swoją przyszłość, dążąc ku niezależności i otwarciu na wszystko, co mogłoby go zaciekawić. Yasmen chłonął kolejne obrazy i zdał sobie sprawę z tego, że migawki oddzielają długie okresy życia Gottfrieda i kierują jego uwagę ku centralnym zdarzeniom. Kolejny przeskok spowodował, że dowódca oddziału zobaczył już dojrzałego mężczyznę, w kunsztownie ufryzowanej peruce, siedzącego przy intarsjowanym biurku i piszącego list do jakiegoś paryskiego polityka, będący rodzajem streszczenia jego filozofii: cały wszechświat stworzeń składa się wyłącznie z prostych substancji, albo monad i ich zbiorów. Te proste substancje są tym, co w nas samych i wyższych bytach racjonalnych określamy jako duchy, a w zwierzętach jako dusze… Prawda jest powszechniejsza, niż się to ludziom wydaje, jednak często występuje ona pod przebraniem albo bywa zakryta, czy wręcz osłabiona, okaleczona i przeinaczona poprzez różne dodatki, które ją zanieczyszczają albo czynią mniej użyteczną. Yasmen zauważył, że obrazy zaczęły się rozmywać, a na twarzy niebieskiego anioła pojawił się lekki uśmiech. Jeszcze zobaczył zapomniany grób w kościele św. Jana w Hanowerze, a potem robotników porządkujących miejsce pochówku i wznoszących na placu pyszny pomnik z brązu. Jeszcze ujrzał złocistą maszynę liczącą i napis na kamieniu, informujący gdzie złożono kości, które po nim pozostały.

Yasmen spojrzał ciekawie na niebieskiego przewodnika, uznając bez cienia wątpliwości, że był on w poprzednim życiu filozofem, ale nagły rozbłysk przeniósł go do Brabancji i ujrzał młodego malarza mieszającego w niewielkim spodeczku ultramarynę z bielą. Coś mu nie wyszło, bo podszedł do kominka i chlusnął w ogień zawartość naczynka, a potem skierował się do stołu i zaczął przygotowywać nową farbę. Przy bocznej ścianie, na wielkiej podporze stał duży obraz przedstawiający zdjęcie Jezusa z krzyża. Tylko na łokciu słaniającej się z bólu Maryi brakowało trochę barwy i malarz po dokładnym wymieszaniu składników zaczął ją nakładać pędzlem na deskę. Robił to powoli i delikatnie, jakby muskał dłonią pukle włosów kochanki, odchodził na kilka kroków i mierzył wzrokiem efekt swoich działań, po czym wracał i coś poprawiał. Obraz miał dziwny kształt z dodatkowym prostokątem wysuniętym ku górze, tak by zmieścił się na nim cały Pański krzyż. Rogier był pewien, że Wielka Gildia Kuszników będzie zadowolona, ale dla pewności umieścił w górnych rogach dzieła stylizowane maswerki w formie kusz, z cierniami w tle. Po nałożeniu niebieskiej farby na rękę matki Mesjasza i dodatkowym zaznaczeniu światłocieni na szatach, odłożył pędzel, stanął w szerokim rozkroku i z dumą patrzył na swoje dzieło. Odwzorował na nim postaci nieomal tego samego wzrostu, co realni ludzie, dodatkowo przydając im grozy i dramaturgii. Józef z Arymatei przytrzymuje martwe ciało Pana, a Maryja pada na ziemię powalona potwornością tego zdarzenia i niemal słychać szloch innych kobiet. Maria Magdalena załamała rozpaczliwie ręce, a św. Jan Ewangelista zagłębił się w czarnym smutku i chłonął bolesne chwile, by je potem właściwie odwzorować na papirusie. Yasmen natychmiast przypomniał sobie słowa z czwartej Ewangelii: Potem Józef z Arymatei, który był uczniem Jezusa, lecz krył się z tym z obawy przed Żydami, poprosił Piłata, aby mógł zabrać ciało Jezusa. a Piłat zezwolił. Poszedł więc i zabrał Jego ciało. Przybył również i Nikodem, ten, który po raz pierwszy przyszedł do Jezusa nocą, i przyniósł około stu funtów mieszaniny mirry i aloesu. Zabrali więc ciało Jezusa i owinęli je w płótna razem z wonnościami, stosownie do żydowskiego sposobu grzebania. A w miejscu, gdzie Go ukrzyżowano, był ogród, w ogrodzie zaś nowy grób, w którym jeszcze nie złożono nikogo. Tam to więc, ze względu na żydowski dzień Przygotowania, złożono Jezusa, bo grób znajdował się w pobliżu.[1] Rogier zawierzył Janowi i umieścił na głównej tablicy także Nikodema, nie mógł też pominąć Maryi, chociaż żadna z Ewangelii nie mówi o jej obecności podczas zdjęcia ciała Jezusa z krzyża. Obrazy znowu mignęły w świadomości Yasmena i zobaczył teraz dwóch uczniów, którzy zakradli się do pracowni mistrza i z lichtarzami świec uniesionymi ku górze, przyglądali się dziełu.

– Przerażający jest ten nowy obraz naszego dobroczyńcy – powiedział wyższy z nich – wszystko w nim takie prawdziwe…

– Mnie się nie podoba, bo Chrystus wygląda na nim jak zwiędły liść, a pozostałe osoby przypominają ludzi, których spotykam na ulicach Brukseli…– komentował drugi, niższy i nieco przysadzisty.

– Może o to chodziło panu mistrzowi… – zaperzył się pierwszy z nich.

Yasmen zauważył, że młodzieńcy zaczęli zmieniać się w mężczyzn w słusznym wieku, ubranych niezwykle wykwintnie. Teraz ich dystyngowana rozmowa była pochwałą obrazu:

 – O panie… o miłościwy władco… wiele widziałem dzieł w zamkach i muzeach, ale to jest zapewne najlepszy obraz w rezydencji królowej Marii – powiedział dworzanin – Powiem więcej… może to jest najlepszy obraz na świecie… żaden nie dorównuje mu w prawdzie wobec natury i pobożności…

Towarzyszący mężczyźnie bogato odziany i obwieszony biżuterią młodzian podszedł bliżej do tablic i kiwając potakująco głową rzekł:

 – Masz rację Vicente… to arcydzieło… Musimy je zdobyć, bo jego miejsce jest w naszej katolickiej Hiszpanii…

 – Jeśli książę Filip zwiąże swoje imię z tym przedstawieniem zyska wielką sławę w Europie… – perorował dworzanin – A jeśli jako król ofiaruje go jakiemuś klasztorowi, zyska obietnicę szczęścia w wieczności…

Yasmen jeszcze zobaczył jak dzieło mistrza Rogiera podąża na wielkim wozie w stronę zachodzącego słońca i wszystko raz jeszcze się rozmyło. Niebieski anioł spojrzał na niego wymownie, uśmiechnął się szerzej i pokiwał znacząco głową, jakby chciał potwierdzić, że ostatni wizja była właściwa. Ale niemal w tej samej chwili w myślach dowódcy pojawiła się inna postać, młodego mężczyzny w białej peruce, zasiadającego do klawesynu i grającego delikatną melodię w obliczu polskiej królowej Marii Kazimiery i jej licznych dzieci. Ten obraz był jak błysk flesza, bo natychmiast zmieniła się przestrzeń, a muzyk grał teraz dla dworzan króla Portugalii. Wiele osób rytmicznie poruszało stopami i dłońmi, a sam władca zdawał się śledzić w przestrzeni niewidoczne dla innych nuty. I ten obraz szybko zgasł, a w jego miejsce pojawił się wielki zamek  w Madrycie, widoczny najpierw z zewnątrz, a potem otwierający się jak pudełko czekoladek. W wielkiej złoconej sali, pełnej dworzan w wykwintnych strojach, siedzących rzeźbionych krzesłach, w obliczu władcy na tronie i jego rodziny, grała niewielka orkiestra, a przy klawesynie siedział ten sam, wysoki mężczyzna. Yasmen wpatrzył się w jego postać i zobaczył szczęśliwy dom w Neapolu, matkę podsuwającą mu smakowite kąski i ojca zasiadającego z nim do klawesynu i uczącego go jak na nim grać. Były też wspólne wyprawy nad morze, na stoki Wezuwiusza i na wieś, a wszędzie rozbrzmiewała radosna muzyka. Malec, a potem młodzieniec wsłuchiwał się w nią bez ustanku, a jego rodzic objaśniał jakich instrumentów używali muzycy, by wydobyć fascynujące dźwięki.

–  Tak Domenico, skrzypce płaczą najrzewniej… – mówił głaskając syna po głowie – ale klawesyn przydaje im tła i wzmacnia dźwięki…

– Alessandro nie zamęczaj go tymi opowieściami… – odezwała się piękna kobieta, odziana w gustownie dobrane szaty – Sam zdecyduje, co będzie robić w życiu…

– Ależ kochana Antonio, wszyscy w naszej rodzinie są muzykami i wierzę, że nasz syn tak samo zarobi na chleb…– odpowiedział ojciec. Dźwięki klawesynu zaczęły cichnąć, w myślach Yasmena klarowny obraz stracił swoją wyrazistość i znowu bystre oczy niebieskiego anioła wyraziły coś na kształt rozbawienia. Dowódca nie próbował więcej przeniknąć przeszłości pilota, jeszcze tylko mignęła mu w myślach ogromna równina i wielkie miasto otoczone murem, jeszcze ujrzał rycerza dumnie siedzącego na koniu i dającego oddziałom znak by ruszały do boju, aż jego świadomość ogarnęła nieprzenikliwa ciemność. Gdy wrócił ku niebieskiej rzeczywistości, zauważył, że jego oddział podążał do przodu za przewodnikiem, mijając wielkie filary, barwne stalaktyty i wyraźnie kierując się w stronę monstrualnej płaskiej skały, na środku której, w złotym kole, stał biały ołtarz, a przy nim lądowały inne oddziały anielskie.   

[1] J 19, 38–42

%d blogerów lubi to: