BANKNOTY OCEANII

Jakże bogate w treści i fascynujące są banknoty obiegowe wysp Oceanii. Ileż na nich wspaniałych motywów florystycznych, ichtiologicznych i ornitologicznych. Wierzę, że jeszcze kiedyś znajdę się w tych przestrzeniach i przywiozę ze sobą nieco tych piękności. Na razie podziwiam je w Internecie i zapraszam czytelników mojego dziennika do zapoznania się z kilkoma zaledwie przykładami. Równie piękne są banknoty wysp Morza Karaibskiego, ale to już inna opowieść…

NOWY POLSKI BANKNOT

Dzisiaj wszedł do obiegu nowy polski banknot – oby ich trafiało do nas jak najwięcej… Stylizacja wspaniała, jak zwykle u Andrzeja Heidricha, stawiająca bilet Narodowego Banku Polskiego w szeregu najbardziej udanych na świecie.

 

1

2

BANKNOTY PIERRETTE LAMBERT

W poprzednim wpisie opowiedziałem o znaczkach pocztowych zaprojektowanych przez wspaniałą artystkę francuską Pierrette Lambert, wspomniałem też, o jej bogatym dorobku w zakresie przygotowania skomplikowanych podobizn banknotów jej kraju, a także dawnych kolonii. Oto tylko niewielki wycinek jej wielkiego dorobku, jak mniemam, znakomicie ilustrujący jej styl, inwencję i możliwości twórcze.

f-064-33-af-064-33-bf-061-4-bf-061-4-af-070-10-afrant-P-8-afrant-P-9-akm-P-10-sig6-akm-P-10-sig6-bml-P-15c-aWAS-P-411Dc-a

ZAMBEZI

Wiktoria-Zambezi

Wodospady Wiktorii na Zambezi

Obejrzałem w telewizji, na kanale National Geographic, wspaniały, dwugodzinny film Michaela Schlambergera o jednej z największych rzek afrykańskich – Zambezi. Ma ona źródła na wyżynie Lunda, a potem przepływa przez Zambię, Angolę i Mozambik i uchodzi ogromną deltą do Oceanu Indyjskiego. Ma długość 3540 km, a wielkość jej dorzecza to 1,3 mln kilometrów kwadratowych, do czego walnie przyczyniają się trzy wielkie dopływy: Kafue, Luangwa i Kuando. Przez wieki nieokiełznana, obecnie wykorzystywana jest do produkcji energii elektrycznej dla Południowej Afryki, co umożliwiło wybudowanie sztucznych zbiorników i elektrowni Kariba i Cabora Bassa. W środkowym biegu Zambezi tworzy widowiskowe Wodospady Wiktorii, które uważane są za jeden z siedmiu naturalnych cudów świata. Krajowcy nazywali je Mosi-oa-Tunya, co w języku plemienia Kololo oznacza Mgła, która grzmi. Odkrył je w 1855 roku słynny podróżnik i misjonarz angielski David Livingstone, który miał o nich powiedzieć, że są tak piękne, że muszą przyciągać wzrok aniołów w locie. Woda spada w nich z wysokości stu ośmiu metrów, a szerokość wszystkich odnóg i koryta głównego wynosi 1,7 kilometra. Film, który obejrzałem prezentował przede wszystkim ogromne bogactwo flory i fauny, jakie krzewią się po obu stronach tej przeogromnej rzeki, nawadniającej część Kotliny Kalahari i generującej wielkie lasy namorzynowe przy ujściu do oceanu. Gdy byłem w szkole podstawowej szczególnie interesowałem się geografią Afryki i czytałem wiele książek o eksploracji tego lądu. Podążając wzrokiem od Jeziora Wiktorii, poprzez jeziora wielkiego afrykańskiego rowu tektonicznego, docierałem do Zambezi i śledziłem jej dość skomplikowany bieg. Sporo też godzin spędziłem podczas lektury książek o wyprawie poszukiwawczej Henry’ego Stanleya z 1871 roku i o osiągnięciach Livingstone’a. Przypomniały mi tamte fascynacje, gdy oglądałem kolejne sekwencje wspaniałego austriackiego obrazu, nakręconego z maestrią operatorską i wielkim znawstwem tematyki afrykańskiej. Choć kadry szybko zmieniały się i pojawiały się coraz to inne zwierzęta i ludzie, prawdziwym bohaterem filmu było życie, krzewiące się dzięki rzece. Wraz z nastaniem pory deszczowej, ogromne stada bawołów i gnu, rzadkie antylopy szablorogie i zebry, impale i wiele drapieżników umykają przed zalewami. Zaczynają się wtedy niezwykle spektakularne migracje, które oglądane z okien samolotu lub helikoptera przypominają ruchome ściegi, w jakiś magiczny sposób zszywające przestrzeń. Nawet całe plemiona przenoszą się ku suchym ziemiom, a pośród nurtów królują wtedy hipopotamy, krokodyle i wiele gatunków ryb, spośród których najliczniejsze są gatunki sumowate. Po opadnięciu wód i szybkim osuszeniu ziemi przez słońce trwa krótko okres rozkwitu roślinności, rodzenia się nowych zwierząt, ale szybko nadchodzi pora sucha, która zmusza różne stworzenia do bytowania przy coraz węższej rzece. Ileż dramatów tam się wtedy rozgrywa, ile ginie gazel i antylop, bawołów i zebr. Choć wymordowano tam prawie doszczętnie lwy, liczne są hieny i likaony, które są prawdziwymi mistrzami w przeprowadzaniu zbiorowych polowań. Film ukazał też sporo przybliżeń ptaków, które gromadnie występują przy brzegach Zambezi i są prawdziwą ozdobą tamtejszej fauny – od żołn białoczelnych i purpurowogłowych, poprzez ibisy i pelikany, czaple i warzęchy, bieliki afrykańskie i marabuty, wszędzie mnóstwo ptactwa wodnego, polującego na ryby, gady, płazy i bezkręgowce. Można powiedzieć, że nad Zambezi widuje się zwierzęta w cudownym nadmiarze – to tutaj napotkamy największe, kilkutysięczne skupiska hipopotamów i krokodyli, wspomniane wyżej ogromne stada zwierząt parzystokopytnych, słoni i żyraf oraz nieprzebrane chmury barwnego ptactwa. Woda tej majestatycznej afrykańskiej rzeki, kłębiąca się od ławic ryb, spieniona i burzliwa, płynęła od wieków, znajdując zawsze najlepsza drogę ku celowi, jakim jest wschodnie wybrzeże kontynentu. I będzie tak płynęła przez następne stulecia, a na jej brzegach krzewić się będzie gwałtownie życie, w najprzeróżniejszych skalach i odmianach, barwne i tragiczne, reprodukujące się stale w nowych pokoleniach, niezależne i nieustannie walczące o dalsze trwanie.

Wodospady Wiktorii i bawół afrykański na banknocie Zambii

Wodospady Wiktorii i bawół afrykański na banknocie Zimbabwe

KOMPOZYTORZY

Pisałem niedawno o muzyce Wolfganga Amadeusza Mozarta i przypomniał mi się wspaniały banknot austriacki z wizerunkiem kompozytora. Przy okazji przejrzałem moje zbiory numizmatyczne i znalazłem kilka innych biletów płatniczych z wizerunkami innych kompozytorów. Są pośród nich portrety Beethovena i Verdiego, Sibeliusa i Chaczaturiana. Ciekawie prezentuje się też polski banknot, autorstwa Andrzeja Heidricha, z oryginalnym wizerunkiem Fryderyka Chopina. Zbieranie banknotów ma tylko wtedy sens, gdy jest w jakiś sposób ukierunkowane, inaczej przygniata ogromem motywów, ujęć, barw, a dodatkowo mnoży kosmicznie koszty uzupełniania kolekcji. Po okresie zdobywania wszelkich dostępnych biletów obiegowych, przeszedłem do gromadzenia tylko najpiękniejszych, z wizerunkami ptaków. Z pierwszego zauroczenia pozostało jednak sporo innych eksponatów, które łatwo uzupełnić można wyławiając poszukiwane motywy z sieci.

5000_Schilling_Mozart_obverse

Wolfgang Amadeusz Mozart – Austria

Ludwik Van Beethoven - Banknot okazowy

Ludwik Van Beethoven – Banknot okazowy

Claude Debussy - Francja

Claude Debussy – Francja

Giuseppe Verdi - Włochy

Giuseppe Verdi – Włochy

Grieg

Edvard Grieg – Norwegia

Bela Bartok - Węgry

Bela Bartok – Węgry

Jean Sibelius - Finlandia

Jean Sibelius – Finlandia

Aram Chaczaturian - Armenia

Aram Chaczaturian – Armenia

Edward Elgar - Anglia

Edward Elgar – Anglia

Fryderyk Chopin - Polska

Fryderyk Chopin – Polska

LUDZKOŚĆ W OBRAZACH (XI)

Ottavio Leoni (1578–1630) był włoskim malarzem i rytownikiem żyjącym i działającym w Rzymie w czasach wczesnego baroku. Wykonywał przede wszystkim obrazy ołtarzowe, portrety kardynałów i papieży, znamienitych przedstawicieli ówczesnego społeczeństwa, słynął też jako autor wspaniałych sztychów. Swoje zaledwie pięćdziesięciodwuletnie życie zakończył w wiecznym mieście, ale wcześniej pozostawił po sobie sporo dzieł, które przetrwały do naszych czasów, często stając się emblematem wiary i poświęcenia. Dla współczesnych pozostanie on wszakże autorem jedynego portretu Michelangela Merisi da Caravaggio (1571–1610), fascynującego malarza, uznawanego za pierwszego wielkiego artystę barokowego, tudzież twórcą wizerunku Galileusza. Intrygujące są losy twórcy Wieczerzy w Emaus, nie stroniącego od bójek ulicznych, podejrzewanego o homoseksualizm, stale portretującego na zamawianych obrazach biedaków i prostytutki. 29 maja 1606 roku Caravaggio zabił nieumyślnie młodego Ranuccia Tomassoniego i musiał uciec do Neapolu, gdzie otoczyła go opieką bogata rodzina Colonnów. Potem udał się na Maltę, gdzie został nadwornym malarzem i rycerzem joanickim, ale w 1608 roku, po pobiciu jednego z braci, został usunięty z zakonu i określony jako “wstrętny i zgniły człowiek”. Następnie uciekł na Sycylię, wszędzie malując by zdobyć środki na życie, zakup farb i płócien, ale też pił, sypiał w ubraniu, był niechlujny i często wdawał się w różnorakie awantury. Ścigany schronił się jeszcze raz w Neaopolu, gdzie przeżył zamach na życie, a dopiero ułaskawiony przez papieża, udał się w podróż powrotną do Rzymu. Nigdy tam jednak nie dotarł, bo 18 lipca 1610 roku zmarł nagle w drodze, w toskańskiej mieścinie Porto Ercole, zabity bez litości, otruty albo powalony chorobą. Okoliczności śmierci były tajemnicze a przypuszczać możemy, że odważne traktowanie motywów religijnych i rosnąca sława malarza, stały się niewygodne dla Kościoła i licznych wrogów malarza. Jakkolwiek nie ocenialibyśmy dzisiaj życia tego twórcy, pozostanie on autorem zdumiewających dzieł, wielkim rewolucjonistą malarskim, który zastosował w odkrywczy sposób chiaroscuro (światłocień) w miejsce oscuro (cienia), ukazując postaci w jaskrawym świetle i przydając im kontrastowych barw.

Leoni stworzył portret, który znakomicie oddaje cechy charakteru Caravaggia, butnego i nie dbającego o powierzchowność, w potarganych włosach i w pomiętej koszuli. Tak mógłby wyglądać pierwszy z brzegu rzymski opryszek, taką fizjonomię mógłby mieć przywódca bandy, rabującej na drogach podróżnych albo złodziej, skradający się do bogatego domu. Prawdopodobnie tak też wyglądał Caravaggio, bo Leoni słynął z umiejętności mimetycznych, co potwierdziły portrety różnych ludzi, znanych też z innych przedstawień i niewiele różniących się od odwzorowań ze sztychów czy obrazów tego komercyjnego twórcy. Mamy tutaj do czynienia ze szkicem wykonanym w notatniku Leoniego, prawdopodobnie w wielkim pośpiechu, na co wskazuje brak szczegółów ubioru i elementów anatomicznych. Na pierwszy plan wysuwa się głowa malarza, odwzorowana z impresjonistyczną siłą wyrazu, z dopracowaną twarzą, ale z włosami ledwie zaznaczanymi przy pomocy dość ordynarnych, chaotycznych, grubych, czarnych kresek. Wszystko ratują wszakże oczy, melancholijne, a zarazem zaczepne, pełne jakiejś mrocznej tajemnicy, odstręczające, a zarazem przyciagające wzrok widza. Trudno oprzeć się też wrażeniu, że Caravaggio kpi z kolegi, który stara się go ukazać na papierze – jakby pytał: Ty mnie rysujesz…? Paradoksalnie właśnie ten wizerunek przetrwał do naszych czasów i stał się jedynym pewnym odwzorowaniem tego barokowego mistrza. Ukazywał on też samego siebie na tworzonych obrazach, ale nigdy nie mamy pewności, że chodzi o niego, a podobieństwo określane jest właśnie poprzez porównania ze szkicem Leoniego. O ile podpuchnięte oczy mieszczą się w obrębie mitu włóczęgi i zabijaki, kreowanego z upodobaniem przez stulecia, o ile siny odcień skóry wokół nich i na nabrzmiałych powiekach, tudzież lekko zaczerwienione policzki, wskazują na hulaszczy tryb życia, to do całości nie pasują wypielęgnowane wąsy i broda. Te dwa atrybuty męskości wyraźnie były specjalnie modelowane, przydając twarzy wyraz niezwykle interesujący, zgodny z panującą modą i świadczący o dobrym smaku modela. Portret Leoniego został zaakceptowany przez badaczy życia i twórczości Caravaggia i pojawia się niemal we wszystkich wielkich albumach, prezentacjach i filmach o nim. Stał się też podstawą do opracowania portretu rytowniczego, który znalazł się na banknocie włoskim sprzed wejścia tego kraju do strefy euro. Widać na nim znacznie już lepiej prezentującego się człowieka, z wystylizowaną fryzurą, brwiami, brodą i wąsami, mogącego uchodzić za wzór męskiego piękna. Są też charakterystyczne dla malarza fragmenty obrazów, z słynnym koszem owoców, otoczonych realistycznie odwzorowanymi liśćmi. Choć artysta żył tylko trzydzieści dziewięć lat, na swoim jedynym portrecie wygląda jakby miał o dziesięć lat więcej, co wskazywać może, że rzeczywiście żył bardzo intensywnie i przez to zestarzał się szybciej. Jego prace weszły do skarbnicy malarstwa europejskiego i stymulowały rozwój wielu mistrzów, tworzących w latach późniejszych, na czele z Rubensem, który kupił słynne Złożenie do grobu, Rembrandtem i Velazquezem.

ŚWIAT STAROŻYTNY (XVI)

Starożytne ruiny są świadectwem potęgi władców, świetności ich imperiów i cierpienia budujących je ludzi, ale są też znakiem rozpadu. Odsłaniane z warstw piachu, oczyszczane z rzecznego mułu, albo pojawiające się w świetle słonecznym, po cofnięciu się morza, mówią wiele o przeszłości i zarazem stale nas upominają. Często już przed tysiącami lat zostały splądrowane, zniszczone i opuszczone, a potem powoli zapominane, okrywające się pyłem i prochem. Teraz mają przede wszystkim znaczenie symboliczne i pojawiają się w naszej rzeczywistości jako przypomnienie i przestroga. Nic nie zachowa swojego blasku w konfrontacji z tysiącleciami, nikt nie zdoła zabrać ze sobą na drugą stronę, splendoru ziemskiego. Wiatry i deszcze, śniegi i mróz, uderzające w kamienie z wielką siłą miliardy ziarenek piasku, a nade wszystko chemiczne metamorfozy, spowodują, że to co zostało niegdyś wygładzone, skruszeje i zmatowieje, zacznie pękać i niszczeć. Gdyby ludzkość przywiązywała większą wagę do pomników przyszłości, gdyby stale nie prowadziła wojen i nie zabijała, by gromadzić bogactwa, może skupiłaby się na odbudowie i rekonstrukcji tego, co kiedyś było tak piękne i niezwykłe. Wykonywane prace są niewystarczające, a destrukcyjne działanie czasu ma znacznie większą moc w naszej rzeczywistości, pełnej zanieczyszczeń i nowych trucizn. Jest jednak jeszcze jeden problem i pojawia się jeszcze jedno pytanie – czy odbudowywać, czy zostawić ruiny w takiej, formie, w jakiej odkryliśmy je stosunkowo niedawno? Jeśli chcemy przywrócić im świetność, warto inwestować w to ogromne sumy, ale jeśli chcemy zachować wagę symboliczną, ingerencje powinny być minimalne i ograniczać się do zachowania tego, co zostało. Wtedy szczątki budowli, fragmenty murów i samotne kolumny, świadczyć będą o entropii i dokumentować będą triumf śmierci, nieodwołalnego kruszenia się marmuru, korozji metalu, utleniania się wapieni i piaskowców. Ich uroda, w obliczu wschodzącego lub gasnącego słońca, nie da się z niczym porównać, a kontrastowe wyłączenie z otaczających je nowych budowli, wzmacniać będą ich wyjątkowość i oryginalność.

Ruiny od dawien dawna pobudzały wyobraźnię poetów i malarzy, muzyków i twórców rzeźb, ale bywały też inspiracją dla ludzi mniej uzdolnionych. Waga zadumy pasterza, który wypasał swoje stada na obrzeżu dawnych budowli i systemów, w cieniu akweduktów i rozpadających się świątyń, wcale nie była mniejsza od konstrukcji myślowych takich pisarzy jak Sienkiewicz, Prus czy Waltari. To też był ruch umysłu w kierunku przeszłości, ku magii czasu odeszłego i na zawsze utraconego przez ludzi. Ale też nagle odzyskanego w innym świecie, w którym starożytna ruina zajaśniała nowym blaskiem, stała się emblematem zamierzchłych dziejów, istnienia i śmierci, miłości i nienawiści, nadziei i przegrania. Przecież pośród tych budowli toczyło się życie, we wszystkich jego przejawach – ludzie rodzili się i umierali, zawiązywali związki i wychowywali dzieci, gdzieś podążali i skądś wracali, uśmiechając się na widok dobrze znanych kształtów architektonicznych. One były ich rzeczywistością, tak jak dla nas są nią współczesne domy, budynki, ulice i całe miasta i szczególnie cenione konstrukcyjne wytwory myśli i wyobraźni. Przeżywszy swe życia, odchodzili i robili miejsce następnym pokoleniom, które też wzrastały i żyły w cieniu tych samych budowli i milcząco towarzyszących chorobom i uniesieniom, zbiorom płodów rolnych i przelewowi krwi, wielkim świętom i gigantycznym pożarom. Tak krople wody, wina i krwi padały na kamienie, tak zostawały na nich pieczęcie wydarzeń pierwiastkowych i ostatecznych, nadejścia tyranów i ucieczki zhańbionych władców, a nade wszystko cierpienia prostego ludu. Zawsze milczące, trwające w swej kamienności i w kształcie, w określonym stylu i manierze, bezduszne wobec ludzkich radości i dramatów. Tylko w chwili grabieży i gwałtu, trzęsienia ziemi i wybuchu wulkanu, traciły swoją niezależność, obracane w perzynę, nie mogące oprzeć się przewracaniu kolumn, burzeniu łuków i mostów, rozpadowi misternych mozaik i kopuł, degradacji term i ołtarzy. Ale nawet w takiej formie, nawet po przejściu kolejnego dziejowego kataklizmu, nie traciły swojej monumentalnej urody, nie przestawały być znakiem czasu, nie przestawały szeptać: Niczego nie ocalisz…

Przyglądam się starożytnym ruinom, ukazanym udanie na banknotach libańskich i przenoszę się myślą do czasów najodleglejszych, a także do wiosny 1837 roku, gdy pomiędzy nimi podróżował Juliusz Słowacki, wielki polski poeta romantyczny i zarazem pielgrzym nieskończoności. Był wysłannikiem innej cywilizacji, ale pośród mroków klasztoru Betcheszban, gdzie pisał poemat o Anhellim, myślał też o przemijalności czasu i o uświęceniu bytów, przemierzających przestrzenie Ducha. Właśnie w obliczu pradawnej statyki ruin dostrzegamy intensywność ludzkich migracji, wyobraźniowego podążania ku Bogu i uskrzydlonym duchom, a nade wszystko tęsknoty za idealnością i pełnią, czystością uczuć i przekonaniem, że za zasłoną świata widzialnego jest pojemniejsza głębia ontologiczna. To był szlak Lamartine’a i misjonarzy takich jak Maksymilian Stanisław Ryłło, próbujących w świecie muzułmańskim zaszczepić wiarę w Boga-człowieka, umierającego na krzyżu dla zbawienia ludzi i świata. Tym ruinom, będącym znakiem czasów fenickich, rzymskich i arabskich, było wszakże wszystko jedno, pod sztandarami jakiego Boga, pojawiali się w nich ludzie. Materia marmuru i bazaltu jest tak samo niewzruszona jak wodna głębina i przepaście powietrzne, jest kamienną ilustracją ludzkich dążeń i istotą samą w sobie. Trwa tak samo jak planeta, ulega przemianom i metamorfozom jak wszystko w kosmosie, ale też strzeże swojej integralności w każdej formie – w pięknie dopiero co ukończonej konstrukcji i w amorficznej ruinie. Stojąc, kilka razy w moim życiu, pośród takich pozostałości po wielkich cywilizacjach, przyglądałem się jak przesuwają się po nich ludzkie cienie, stające się punktem odniesienia i bolesnym zwieńczeniem jakiegoś okresu, skończonej całości chronologicznej i kosmicznej. Dla wielu spotkanych osób była to wyprawa życia, ekscytująca chwila w ciągu turystycznych eskapad, egzotycznych ekskursji, pozostawiających niezatarte wrażenia. Teraz też przechadzam się w wyobraźni pośród takich ruin, patrzę na ich przedstawienia na libańskich banknotach, ale jednocześnie biegnę myślami w przeszłość, staram się ogarnąć ogromny przestwór czasu i przestrzeni, cierpienia i krystalicznie czystej radości. Wszystko przemija, a tylko szczątki i fragmenty pozostają, czas zamazuje obrazy i przekazuje następnym generacjom znaki swojej potęgi. Tak znika świadomość, by odrodzić się w innych umysłach i w innych bytach, pośród tych samych, coraz bardziej niszczejących ruin.

BANKNOTY I ORNITOLOGIA

Na banknotach wielu krajów pojawiają się ciekawe, barwne i oryginalne przedstawienia ptaków. Kiedyś zacząłem je zbierać, katalogować i gromadzić w specjalnych albumach, a z czasem mój zestaw rozrósł się tak bardzo, że postanowiłem zwolnić tempo zbierania, kupowania ich u filatelisty i przywożenia z różnych krajów. Zacząłem wybrednie wybierać tylko najpiękniejsze odwzorowania i jakieś szczególne stylizacje. Zrozumiałem też, że jakiekolwiek kolekcjonerstwo ma sens, gdy oddaje mu się bez reszty, a nade wszystko opisuje się je, gromadzi wiadomości na temat motywów i postaci, elementów graficznych i znaków wodnych. Zacząłem zatem pisać, ale miałem na nie coraz mniej czasu i w końcu musiałem ograniczać się do oglądania, łączenia w grupy i przekładania w albumach. Jednak pozostał w moich szafach obszerny zbiór, nie rozrastający się już, który czasem pokazuję zaprzyjaźnionym osobom jako ciekawostkę. Prezentuję zatem nieco moich banknotów z motywami ornitologicznymi, które może zainteresują czytelników mojego dziennika.

STARE POLSKIE BANKNOTY

Banknoty mają swoje dzieje, tak jak miasta i rzeki, jak góry i doliny, a wreszcie jak zwierzęta, ptaki, owady i ludzie. Przez jakiś czas towarzyszą określonym pokoleniom, stają się emblematami tęsknoty i zamożności, ale też cierpień, biedy, bólu i poniżenia. Gdy dzisiaj patrzy się na stare polskie walory płatnicze, które dawno wypadły z obiegu, ma się wrażenie, że należą one do jakiejś surrealistycznej rzeczywistości. A przecież to dla nich zabijano, burzono czyjeś kariery, przeprowadzano intrygi, a nade wszystko ciężko pracowano i stawały się one elementem marzeń o tropikalnym raju, o dalekich podróżach, zakupach i inwestycjach. Dzisiaj przynależą do komunistycznej rzeczywistości, w której obowiązywał kult siły fizycznej, robotniczego trudu i budowania socjalistycznej ojczyzny. Choć są brzydkie, schematyczne i sztampowe, to mają w sobie jakiś urok przeszłości, która nigdy nie wróci, jakiś powab definitywnie zamkniętego czasu. Kult dymiących kominów, węgla wydobywanego i ładowanego na statki, pracy na roli i obfitych żniw, a nade wszystko tandetne monumentalizacje prostych ludzi, wyznaczały ramy tych prezentacji. Wszystko oczywiście oparte było na kłamstwie, zbrodni, donosicielstwie, a prawdę zamykano w więzieniach, zabijano pośród śmietników i ustronnych miejsc. Dobrze pamiętam te banknoty, ich gładki papier i zapach druku, gdy były nowe, a także ich „szmatowatość”, gdy przez wiele lat były w obiegu. Zaczynały wtedy śmierdzieć, były otłuszczone i strasznie pogniecione, często też ponadzierane i noszące ślady jakichś operacji, napisów, znaczeń. Tłumy ustawiały się przy kolekturach Toto-lotka by spełnił się sen o nagłej zamożności i deszcz banknotów spłynął jak manna z nieba, bez względu na to, co na nich przedstawiano i jak brzydkie były. Szczególnie duże nominały walorów peerelowskich odstręczały z powodu swojej brzydoty i wymyślnych zabezpieczeń linearnych, które i tak łatwo były „łamane” przez fałszerzy. Ilu ludzi zmarło, nie doczekawszy się nagłej fortuny i równych plików „Koperników” w domowym sejfie i ilu zapłaciło za swoje marzenie cenę najwyższą. Teraz wyrzucone na śmietnik historii, lądują w albumach kolekcjonerów lub stają się ilustracjami książek o Polsce po drugiej wojnie światowej. Teraz są emblematem głupoty i próżności, odejścia epoki stali i zboża, propagandowych haseł i opromienionych sławą przywódców.

KOSTARYKA – PIĘĆ KOLONÓW

Banknot o wartości pięciu colònów, wyemitowany przez Centralny Bank Kostaryki w 1972 roku należy do najbarwniejszych i najciekawszych w moich zbiorach. Colòn to po hiszpańsku Kolumb, tutaj jednostka monetarna, dzieląca się na sto mniejszych cząstek – centymów. Kostaryka to niewielkie państwo leżące w Ameryce Środkowej, nad Morzem Karaibskim i nad Oceanem Spokojnym, ze stolicą w San Jose. Jest to kraj górzysto-wyżynny, który graniczy od południa z Panamą i od północy z Nikaraguą. Przez środek państwa biegną trzy główne pasma górskie: Cordillera de Guanacaste, Cordillera Central oraz Cordillera de Talamanca z najwyższym szczytem Kostaryki Chirripó Grande (3820 m n.p.m.). Na wybrzeżu karaibskim występują liczne laguny, natomiast brzegi Pacyfiku charakteryzują się rozwiniętą linią brzegową, z ogromną ilością zatok i półwyspów. Klimat podrównikowy łączy się tutaj z okresami suszy i opadów monsunowych. Gdy w 1502 do wschodnich wybrzeży dotarł Krzysztof Kolumb, spodziewał się odkryć tam legendarną krainę złota, więc miejsce to nazwał Costa Rica, czyli bogate wybrzeże. Miejscowi Indianie stawiali zacięty opór kolonizatorom hiszpańskim i zostali prawie doszczętnie wymordowani przez oddziały Juana Vasqueza de Coronado (1561–1565). Współczesna Kostaryka proklamowała niepodległość w 1821 roku i wraz z sąsiednimi republikami weszła w skład Stanów Zjednoczonych Ameryki Środkowej, a od 1839 jest niezależną strukturą państwową. Banknot wartości pięciu colònów na stronie emisyjnej, po stronie lewej, prezentuje portret  Rafaela Yglesiasa Castro, prezydenta kraju w latach 1894–1902. Miał on ogromne zasługi dla kształtującej się nowoczesnej państwowości Kostaryki i praktycznie wprowadził swój kraj w dwudziesty wiek. Podczas pobytu w Europie zapoznał się z przejawami żywiołowego postępu technologicznego i potem wprowadzał go u siebie, budując kolej łączącą dwa oceany, tworząc nowe miasta, linie elektryczne i elektrownie, a także zapewniając ludności powszechną edukację i dostęp do książek. Stworzył też Teatr Narodowy, Szkołę Sztuk Pięknych, Instytut Medyczny, zakładał też pierwsze rezerwaty przyrody. Ciekawostką jest to, że miał w sumie trzynaścioro dzieci, które spłodził z dwiema żonami. Zmarł w 1924 roku i został pochowany na głównym cmentarzu w San Jose. Po prawej stronie banknotu mamy przedstawieni purpurowej orchidei (Laelia purpurata), charakterystycznej, pięknej rośliny z rodziny storczykowatych, występującej w dżungli kostarykańskiej. Na świecie rośnie wiele odmian tych kwiatów, które są chętnie hodowane przez kolekcjonerów i fascynatów, często też pojawiają się w bukietach ślubnych, szczególnie u par latynoskich. Na stronie tej znajdziemy też mnóstwo, utrudniających podrobienie banknotu, ornamentów linearnych oraz wzorów nawiązujących do tradycyjnej sztuki indiańskiej. Banknot ma marmurkowy znak wodny, a także mrowie rozsianych drobnych kreseczek. Na drugiej stronie przedstawiono niezwykle barwną alegorię życia w Kostaryce u końca dziewiętnastego wieku, przygotowaną i umieszczoną jako fresk na suficie Teatru Narodowego w San Jose. Autorem jest mediolański malarz Aleardo Villa (1865–1906), a przedstawia ona ludzi w tradycyjnych strojach zajmujących się uprawą, zbiorami i załadunkiem na statki bogactwa narodowego kraju – kawy i bananów. Całość tej strony uzupełniają ornamenty roślinne, owoce kawy przed pozbyciem się otoczki oraz liście tabaki. Banknot jest tak kolorowy i urodziwy, że jest częstym upominkiem dla turystów odwiedzających Kostarykę, dawanym im w różnych okolicznościach.

« Older entries

%d blogerów lubi to: