Yvette była głęboko nieszczęśliwa i nie mogła zapomnieć swojego ostatniego alfonsa, mistrza bokserskiego o budowie atlety. Wyszła za mąż za tego drobnego fryzjera z wyrachowania, bo uwierzyła mu, że ma ogromne oszczędności. Lubiła też jak strzygł jej czarne włoski u końca ud, a potem rzucał się na nią jak zwierzę i długo, długo się nią sycił. Zanim go znienawidziła, uznawała go za jednego z najlepszych kochanków, śmiało stającego w jednym szeregu z Murzynami, Żydami i Cyganami, których obsługiwała w burdelu na polecenie boksera. Szybko jednak do jej życia wkradła się nuda, brakowało jej szaleństw i orgii, a wciąż ten sam mężczyzna potęgował depresję, budził wstręt. Zaczęła coraz częściej sięgać po wino, które jesienią przygotowywał w wielkich szklanych gąsiorach, a potem zaczęła też spijać bimber, który potajemnie pędził w piwnicy, pod salonem fryzjerskim. Siedziała przy serwantce w różowej, jedwabnej podomce ze sztucznym futerkiem na brzegach i wpatrywała się w swoje obicie w ogromnym, kryształowym lustrze albo półnaga kładła się na sofie. Czasem poprawiła jakiś niesforny lok, czasem umalowała usta krwiście czerwoną szminką, poprawiała brwi henną i cały czas paliła papierosy w długiej szklanej cygarniczce, brązowej od nikotyny i oblepionej od wina. Po wypiciu kilku szklanek alkoholu, jej czarne oczy, tak interesujące dla klientów w domu schadzek, stawały się groźne i przypominać zaczynały diaboliczne ślepia. Zauważała to i uśmiechała się cynicznie, wydymając zalotne usta i szepcząc teatralnie:
– Przelecisz mnie Szatanku… No pokaż jaki jesteś dobry… Dasz radę ze mną…? Weź mnie na samochodzie jakiegoś frajera albo w ogrodzie, za domem.. Przy tej rozrosłej jabłoni…
Zwykle po takich tyradach stawała w lubieżnej pozie i zaczynała zakładać białe pończochy, a potem przypinać je do koronkowego paska. Gdy przypadkiem wchodził wtedy fryzjer, działała na niego jak narkotyk i szybko lądował z nią w łóżku, dokazując cudów męskiej sprawności.
Po jakimś czasie Yvette zaczęła szaleć, najpierw w swoim pokoju, a potem – gdy mąż tego nie zauważał – na ulicach. Jakież to było widowisko, gdy prawie naga, z powiewającą jedwabną narzutką pędziła w szpilkach Aleją Klonów, potykając się raz po raz o wystające płyty chodnikowe albo grzęznąc w miękkiej ziemi przy rowach ściekowych. Szybko gromadziła się za nią dzieciarnia, nie wiadomo skąd galopował Wuja Koniś, pojawiali się jacyś piekarze, rzeźnicy i szeregowcy z pobliskich koszar. Każdy chciał ją dotknąć, a gruby masarz często wpychał ją w zagłębienie kamienicy, opierał o wielkie wrota i macał w upojeniu. Zaczynała się wtedy śmiać histerycznie i pozwalała na wszystko, czasem nawet sama przyzywając do siebie co przystojniejszych chłopaków. Śmierdziała bimbrem i winem, ale też unosił się wokół niej zapach tanich perfum, wody kolońskiej, pomadek i cieniów do powiek, czasem czosnku i kiszonej kapusty, a innym razem zupy grochowej lub ogórkowej. Nie myła zębów i po zjedzeniu obiadu długo utrzymywały się te aromaty w jej ustach, a swoje robiły też ogromne plamy na podomce, pończochach i jaskrawych czółenkach. Rozkoszowała się tym, że napierało na nią kilku chłopaków albo jakiś kapral ocierał się o jej uda, ale nagle zrywała się jak oparzona, z ogromną siłą odpychała od siebie wszystkich i zaczynała bieg przez Aleję Klonów, skręcała w boczne uliczki i biegła, biegła jak różowy demon pośród szarych domów, rozsychających się płotów i bram. Czasem wykrzykiwała jakieś pojedyncze słowa, ale najczęściej zwracała się do Szatana i lżyła go najgorszymi słowami.
– Nienawidzę cię… słyszysz gnoju…? Nienawidzę cię!!! Myślisz, że taki jesteś dobry…? No to zobaczymy eunuchu, impotencie!!! Ty gnoju… gnoju… gnoju… Dopadnę cię kiedyś w ogrodzie i zabije bez litości…
Zanim ktoś doniósł mężowi, że Yvette wybiegła na ulicę i zanim fryzjer zdołał ja dopędzić, a potem przerzucając przez plecy, zanieść do domu, zdążyła obrazić wiele kobiet, zaczepić starców i mężczyzn w sile wieku, a raz nawet poszła do piwnicy z brudnym od sadzy wozakiem i pozwoliła się wykorzystać na kupie węgla. Nie wiedziała co się z nią dzieje i miała wrażenie, że Szatan wziął ją na czarnym samochodzie, sprawdzając jej miłosne możliwości. Wszystko ją bolało, jedwabie się ubrudziły czernią, ale traktowała to jak próbę własnych możliwości i wielką bitwę z nieczystymi siłami.
Tylko raz widziano Yvette w czarnym kostiumie, skromnych butach i gustownym toczku z siateczką spadającą na oczy. Ubrała się tak na pogrzeb brata fryzjera i poszła z nim wolno pod rękę, do wielkiego kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy. Usiadła skromnie na dębowej ławce, obok męża, po drugiej stronie mając jakiegoś kuzyna czy stryja – usiadła i pogrążyła się w modlitwie, a z jej oczu tryskały fontanny łez. Ksiądz we fioletowej szacie stanął przy ołtarzu i zaczął odprawiać mszę pogrzebową, a wtedy na jej twarzy pojawił się grymas zdziwienia., coraz intensywniejszy, coraz bardziej groteskowy. Mąż spojrzał z przestrachem na nią, lekko pociągnął ją za koronkę wystającą z rękawów kostiumu, ale to nic nie dało. Słuchała słów księdza i coraz bardziej się dziwiła, a gdy w jej oczach kapłan zmienił się w wielkiego czarnego krokodyla, roześmiała się histerycznie i wrzasnęła:
– Myślałeś, że Ciebie nie poznam… Ty podły gnoju!!! Myślałeś, że dam się nabrać… No jazda, pokaż jaki jesteś dobry… Weź mnie na tym tutaj samochodzie… No, pokaż gnoju co potrafisz!!!
Fryzjer zbladł na twarzy, rozejrzał się z przestrachem po żałobnikach i szarpnął Yvette do wyjścia. Tam zostawił ją pod opieką dalekiego krewnego, ogromnego milicjanta, który bez trudu poradził sobie z nią. Wyciągnął ze szlufek spodni wielki, szeroki pas, świsnął nim w powietrzu i zagroził jej:
– Tylko fiknij dziwko… Tylko podskocz narwana kobyło… To tak ci przyleję, że na dupie nie będziesz mogła siedzieć…
Groźba podziałała trzeźwiąco, tym bardziej, że młodzieniec zmienił się w wielkiego błękitnego hipopotama, śliniącego się i ryczącego straszliwie przed nią.
– Spokojnie góro mięcha – krzyknęła zjadliwie, ale uspokoiła się na tyle, że jej opiekun puścił ją swobodnie i odszedł na kilka kroków, by spojrzeć przez otwarte wrota co dzieje się w kościele.
Yvette na to tylko czekała i natychmiast ruszyła biegiem na drugą stronę ulicy, a potem szybko zniknęła za rogiem. Co jakiś czas oglądała się jednak za siebie, ale nie widząc pogoni równym krokiem podążyła pod górę, by szybko znaleźć się na Alei Klonów. Nie miała klucza, więc weszła do ogrodu przez furtkę zamykaną na drewniany skobel.
Stanęła przy wielkiej jabłoni, a w jej uszach rozległy się wysokie tony trąb anielskich, jakieś wielkie chóry, mormoranda i refreny. Uśmiechnęła się lubieżnie i jak tancerka erotyczna w kabarecie zaczęła zrzucać z siebie odzienie, sycząc zalotnie:
– No jak tam czarny wężu…? Jak tam Szatanku… mój ty krokodylku i hipopotamku… Dasz radę? Weźmiesz mnie w rajskim sadzie…?
Powoli ściągała poszczególne części ubioru i wkrótce już stała w czarnych pończochach i czerwonej bieliźnie. Oparła prawą nogę o pieniek wystający z ziemi, wpatrzyła się w jakiś punkt na drewnianym płocie i zginała wskazujący palec prawej ręki, przyzywając i wabiąc niewidzialnego złego ducha. Wkrótce odpięła pończochy, zsunęła je zalotnie z nóg, a potem zdjęła stanik i fiknęła butami w górę, tak mocno, że jeden z nich zawisł w rozwidleniu grubego konara. Naga podeszła do najbliższej gałęzi, zerwała czerwone jabłko i unosząc je w górę ryknęła:
– No i co gnoju…? Skusisz się…? Jazda, pokaż ile jesteś wart? Taki z ciebie książę piekielny, taki władca ciemności… No, pokaż co potrafisz…
Gdyby ktoś przyglądał się tej scenie z boku, zobaczyłby, że czarne oczy Yvette zmieniły się nagle w wilcze ślepia, a w kącikach ust pojawiła się piana. Oddychała chrapliwie, nierówno, jakby miała wodę w płucach, a jej łono falowało lubieżnie w rytm jakiejś straszliwej melodii, brzmiącej tylko w jej uchu. Nagle wyprężyła się, jakby trafiona strzałą, jakby przebita piką przez rzymskiego centuriona i padła bez czucia na ziemię. Czerwone jabłko potoczyło się w dal i stanęło dopiero przy jakichś czarnych łapach, ni to pazurach, ni szponach. Mgła napłynęła z północy, pojawiły się jakieś brunatne opary, duszące dymy i nie można było dostrzec kto uniósł owoc i rozgryzł go tak gwałtownie, ze sok trysnął na boki.
Malarstwo: Daniel Hernández Morillo (1856–1932)