
Choć moje lektury kolejnych powieści Williama Faulknera zawsze były pełne pasji i sięgały do korzeni tej prozy, czyli do klimatu amerykańskiego Południa, licznych przemian natury obywatelskiej i krwawej historii wojny secesyjnej (1861–1865), to prawdziwie płonąłem wewnętrznie podczas czytania opowiadań. Zaczęło się od niewielkiej książeczki w serii Koliber, zatytułowanej jak główne opowiadanie – Róża dla Emilii, a kupionej pod koniec lat sześćdziesiątych w jakimś osiedlowym kiosku. Łączył je znakomicie odtwarzany język, ludzi żyjących we fikcyjnej krainie Yoknapatawpha, będącej niemal lustrzanym odbiciem Lafayette, rodzinnego hrabstwa Faulknera, leżącego w stanie Missisipi. Pisarz odtwarza dzieje tych ziem od czasów wojny secesyjnej do początku dwudziestego wieku i karty swoich utworów zapełnia wieloma opisami typów ludzkich, charakterystycznych dla Południa, uwikłanych w lokalne konflikty, zdziwaczałych i noszących znamię jakiejś mniejszej lub większej tragedii. Taka jest bohaterka opowiadania tytułowego, Emilia Grierson z miasta Jefferson, należąca niegdyś do elity społecznej, ale po śmierci ojca coraz bardziej się alienująca, zamykająca się stale w wielkim, niszczejącym domu. Towarzyszy jej milczący, powolnie wykonujący jej polecenia Murzyn Tobe i jest to jej jedyny kontakt ze światem, do którego wcale nie tęskni, przebywając najczęściej w swojej sypialni. Gdy obowiązki radnych i burmistrzów objęło młodsze pokolenie, wzywano Emilię do płacenia podatków, ale ta za każdym razem odsyłała listy i nic sobie nie robiła z nakazów. Żyła w swoim świecie, odgrodzona od zmieniającego się gwałtownie Południa. Tylko raz zaczęła znowu przypominać żywiołową dziewczynę, jaką była w czasach młodości, a to za sprawą jej związku z Homerem Barronem, majstrem z Północy Stanów Zjednoczonych, wynajętym przez miasto do kładzenia chodników. Był to bardzo przedsiębiorczy jankes, otoczony zawsze gromadą wielbicieli, rozbawiający towarzystwo i pokrzykujący stale na czarnych robotników. Wydawać by się mogło, że Emilia jest ostatnią osobą, którą się zainteresuje, adorowany przez wiele panien i zachęcany do odwiedzania licznych domów, ale przecież była ona dla niego rodzajem trudnego wyzwania: miała krótko przycięte włosy jak dziewczynka, trochę przypominała nawet anioły z kolorowych witraży – beztroskie i jednocześnie tragiczne. (Przeł. J. Zakrzewski) Może dlatego Barron zaczyna właśnie z nią jeździć żółtym powozikiem za miasto i rozkochuje ją w sobie, wzbudzając jednocześnie lęk przed starością i ewentualnym porzuceniem. Kobieta do tego stopnia pragnie z nim być, że zabezpiecza tę bliskość w okrutny sposób – kupuje arszenik i dodaje go do jakiegoś posiłku Homera. Ludzie początkowo żywo komentują jego zniknięcie i wyczuwają, że mogła go otruć, ale służący Tobe milczy, a nikt obcy nie ma wstępu do starego domu. Dopiero w chwili śmierci bohaterki opowiadania drzwi się otwierają i grupa kobiet wchodzi do salonu, zagląda do pozostałych pokoi. Murzyn bez słowa oddala się, a przybyłe z Alabamy kuzynki i jacyś gapie otwierają pokój na piętrze i ich oczom jawi się zdumiewający widok: Delikatny, drażniący nozdrza grobowy osad leżał na wszystkim, co znajdowało się w tym pokoju urządzonym jak sypialnia małżonków . (…) Mężczyzna leżał na łóżku. (…) Najwidoczniej niegdyś to ciało znajdowało się w miłosnym uścisku, ale teraz długi sen, który potrafi przetrwać miłość, a nawet i wyraz miłości, zdradził je i zmazał przeszłość. To, co pozostało z mężczyzny, zgniło pod resztkami nocnej koszuli, połączyło się w jedną całość z łóżkiem, na którym spoczywało. (Przeł. J. Zakrzewski) Odcisk na poduszce obok wskazywał na to, że Emilia kładła się regularnie obok trupa i spędzała z nim wiele czasu. Faulkner zastosował w tym opowiadaniu motyw starego, tajemniczego domu, dobrze znany w literaturze amerykańskiej, ale przetworzył go jednocześnie w studium psychologiczne zdziwaczałej, starej kobiety, której choroby przekształciły się w skrajny rodzaj nekrofilii i samoudręczenia.

Obraz Edwarda Hoppera
Opowiadanie pt. That Evening Sun (Tamto wieczorne słońce) swój tytuł wzięło z popularnej murzyńskiej pieśni gospel, która była skargą na kończący się dzień, na zachodzące słońce i na nadciągającą noc. To podczas niej czyhały na ludzi upiory, a w udręczonych murzyńskich świadomościach pojawiały się lęki przed tym, co może się wydarzyć. W społeczności czarnoskórych ludzi Faulkner obserwował wiele zachowań dziwnych, mężczyzn i kobiety o zwichniętych osobowościach, utalentowanych budowniczych i morderców, artystów i gwałcicieli. W jego hipotetycznym mieście Jefferson mieszka nadwrażliwa Murzynka Nancy, która pracuje u białych ludzi jako praczka i opiekunka dzieci. A przy tym jest niezwykłą dziwaczką, stale bojącą się o swoje życie, na które czyha ukryty w ciemnościach jej były mąż Juba. Dziewczyna zachodzi w ciążę z białym człowiekiem, najprawdopodobniej kasjerem i starszym gminy Babtystów, a potem traci resztki równowagi psychicznej. Wykrzykuje ku niemu, że ma zapłacić jej za ostatnie trzy stosunki seksualne, za co zostaje ciężko pobita, traci zęby i trafia do więzienia. Tam próbuje odebrać sobie życie, wieszając się na kracie okiennej, ale ratuje ją strażnik i bije ją znowu „na kwaśne jabłko”. Alkohol i kokaina demolują świadomość Murzynki i pojawiają się u niej schizofreniczne lęki, a także potrzeba przebywania w towarzystwie innych osób, które – według niej – powstrzymają ewentualny atak Juby. Historia dość konwencjonalna, ale urok tego opowiadania polega na tym, że narratorem jest dziecko, prawdopodobnie sam autor z czasów, gdy miał kilka lat i bystro patrzył na świat. Kreśląc niezwykle wyrazisty wizerunek Nancy, tworzy zarazem portrety pamięciowe grupki dzieci, ich zachowań i lęków, związanych z odprowadzaniem Murzynki do domu. Malcy mają zróżnicowane osobowości, ale decydują się na te ryzykowne wyprawy, nie bacząc na to, że może w mroku, w jakimś rowie czyha Juba, który zapowiedział kiedyś, że potnie „arbuz” (ciążę) Nancy na kawałki. Dzieci nie rozumieją, że jest ona narkomanką, a jej zachowania są często wynikiem głodu, rozpaczliwą próbą znalezienia kokainy i oddalenia lęków. Jakże wyraziście opisuje Faulkner taki stan: Nancy znów zaczęła wydawać te dźwięki, wcale nie głośne, siedziała nad ogniem, długie ręce zwisały jej między kolanami. I nagle zaczęły jej występować na twarz duże krople potu, ściekały po policzkach, każda z nich niosła światło ognia, póki nie ściekła na brodę. Murzynka boi się zachodu słońca i stale prosi gromadkę dzieci o towarzystwo, nawet za cenę porzucenia ich chorej matki i przeciwstawienia się nakazom ojca. Dialogi w tym opowiadaniu są prawdziwym majstersztykiem prozatorskim autora, który swobodnie zmienia punkty widzenia, próbuje wniknąć w świadomość dziecka lub wyłowić jej elementarne cząstki z mroków pamięci. Udanie oddaje przekomarzanie się i wymądrzanie, a przy tym nie traci niczego z powagi problemu, jakim jest w tym opowiadaniu coraz bardziej wynaturzająca się osobowość człowieka korzystającego z używek i popadającego coraz bardziej w schizofrenię. Ostatnie zawłaszczenie dzieci kończy się dla Nancy fatalnie, ojciec zabiera je, ostatecznie demitologizuje mroki i dzieci są już pewne, że to koniec ich znajomości z nią: Wyszliśmy z rowu, opuszczając życie Nancy. Jej życie siedziało przy otwartych drzwiach i zapalonej lampie, czekało, między nim a nami był rów, i myśmy wracali do domu, biali ludzie wracali do domu, oddzielaliśmy nasze życie od życia Nancy. (Przeł. J. Zakrzewski) Nie wiadomo jakie były dalsze losy tej kobiety, którą dzieci słyszą jeszcze długo, jak rozpaczliwie zawodzi w ciemnościach. Może naprawdę zemścił się na niej zdradzony mąż, a może przedawkowała kokainę, może też z biegiem lat pogodziła się z tragizmem swojej egzystencji i odrzucając dawne życie, dotrwała jakoś do starości i śmierci. Opowiadanie Faulknera jest otwarte i czytelnik sam musi dopowiedzieć sobie zakończenie dramatu, jednego z tysięcy, jakie rozgrywały się po wojnie secesyjnej na południu Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Obraz Marie Guillemine Benoist i okładka amerykańskiego wydania opowiadań Faulknera
Broszka to opowieść o matce i synu, ale też o patologii związków międzyludzkich w obliczu nieuleczalnej choroby i wieloletniego, całkowitego zamknięcia w domu. Howard Boyd był synem kobiety porzuconej przez męża i jego życie mogłoby potoczyć się innym torem, gdyby matka nie została przykuta do łóżka przez chorobę. Miał wszelkie cechy, które mogłyby się spodobać interesującej wybrance, ale stał się niemal bezwolną ofiarą swojej rodzicielki. Był zbyt kruchy, za delikatny, stale zapatrzony w głębie ludzkiej psychiki, a przy tym: wyglądał jak postać z Dantego, kiedy z wyrazem twarzy młodego mnicha czy anioła z legend średniowiecznych, zawsze w pospiechu, z głową odwróconą, nawet w nieobecności matki, mijał dziewczęta na ulicach nie tylko w Charlottesville, ale i w małej zapadłej mieścinie w stanie Missisipi, do której powrócili po jego studiach. (Przeł. Z. Kierszys) Wydawać by się mogło, że taki chłopak nie znajdzie dziewczyny, a jego dziwactwo odstręczy wszystkie ewentualne kandydatki na żonę. Matka leży we łóżku i pokrzykuje na niego, stara się też realizować w domu purytański kodeks, oparty głownie na zakazach i zjadliwych komentarzach działań syna. Nie rezygnuje z niego też w nowej sytuacji, gdy w rezydencji pojawia się najpierw przyjaciółka, a potem żona Howarda, zadręczając ich swoimi docinkami. Ofiarowana dziewczynie staroświecka broszka staje się symbolem uwięzienia i tandety życia w domu pani Boyd i trudno się dziwić, że po jakimś czasie młoda żona zaczyna szukać rozrywek w mieście. Matka staje się dla niej rodzajem złego ducha, który nieustannie się w nią wpatruje, widzi wszelkie „wykroczenia” i komentuje je bez litości. W końcu, po jednej nocy poza domem, matka nakazuje jej niezwłoczne opuszczenie go, bez możliwości powrotu. Obwieszcza to synowi, który spełnia wszelkie jej zachcianki, ale w głębi duszy nienawidzi jej, jak największego wroga. Nie potrafi się jednak przeciwstawić i kierując się filozofia przetrwania, próbuje dotrwać do jej śmierci. Nie rozumie jak wielkie spustoszenia w jego psychice czyni, jak rozkłada od środka jego małżeństwo i intymność z Amy. Kobieta pierwsza nie wytrzymuje tego i przenosi się do pokoju hotelowego, a syn trwa nadal przy matce, choć stale kłębią się w nim złe myśli. W finalnej scenie opowiadania przenosi na piętro grubą kołdrę, owija się w nią, odgradzając się w ten sposób od świata, w którym żył i strzela sobie w głowę. W zdumiewający sposób, z wykorzystaniem zdawkowych dialogów i komentarzy, udało się tutaj Faulknerowi ukazać wielką ludzką bezradność – słabość w obliczu terroru psychicznego. Większość ludzi w Ameryce mieszkała i mieszka w małych lub większych domach, odgrodzonych od świata dużymi połaciami ziemi, zarośli, drzew, a populacje żyjące w centrach wielkich miast, opisywane prze Dreisera, stanowią ledwie niewielki procent wszystkich obywateli. W tych samotnych domach, które tak dogłębnie poznał pisarz, rozgrywały się od dawna liczne konflikty i tragedie, o których wiedziały tylko lokalne społeczności. Dopiero książki takich twórców jak Faulkner, Caldwell, Steinbeck, a potem nowoczesne media audiowizualne, odsłoniły ogrom wynaturzeń i wydobyły na światło dzienne to, co pozostawało przez lata w ukryciu. A więc seryjnych morderców, zakopujących ciała swoich ofiar w piwnicach, kanibali żywiących się ludzkimi szczątkami, dewiantów seksualnych, więziących kobiety w uwłaczających warunkach i dokonujących na nich nieustannych gwałtów. W jednym z takich patologicznych domów mieszkała biedna pani Boyd ze swoim synem, z którego uczyniła element swojej dziwacznej terapii, sama nie wytrzymując tego, co przyniosło jej życie. Tak spowodowała, świadomie i nieświadomie zarazem, rozkład jego osobowości, zabiła go najprawdziwiej, siedząc w łóżku i drąc się ciągle na cały dom.

W prozie Faulknera zawsze połyskuje jego niezwykła bystrość i przenikliwość, a przy tym ogromna wiedza o człowieku i jego zachowaniach. To są diagnozy charakterystyczne dla amerykańskiego Południa, ale też ogólnoludzkie werdykty, szerokie rozstrzygnięcia, wielowarstwowe opisy typów i charakterów, chorych dewiantów i postaci naprawdę wielkich, wykraczających swoim działaniem i kolejnymi kreacjami, daleko poza schematy zachowań lokalnych struktur. To jest przyglądanie się ludziom w ich zewnętrzności, ale też przenikanie ich wnętrz i sondowanie umysłów, rozpatrywanie ich zachowań z wielu punktów, dookolnie i zarazem z góry, z wnętrza ludzkiej biedy, upadku i z wyżyn wzniosłości. Wiele napisano na temat stylu i wartości artystycznych prozy Faulknera, który dosłownie wykuwał swoje postaci ze słów, ale warto raz jeszcze podkreślić plastyczność jego opisów, genialne naśladownictwo slangowych dialogów i ciągłe psychologiczne drążenie, nie stroniące od psychoanalizy i udanie wykorzystujące strumień świadomości. Pisarstwo Faulknera stawia wielkie wymagania czytelnikowi, ale jeśli zada on sobie sporo trudu i udźwignie migotliwość, iluzoryczność i wielowarstwowość tej prozy, dotrze do samej istoty prawdy o człowieku, nauczy się analizować świat w jego kolejnych odsłonach. Wtedy też, to co mogło wydawać się komplikacją, stanie się istotną wartością, a kolejne karty powieści czy opowiadań będą zapowiedzią nowych ważkich odkryć. Twórca ten kierował się zasadą maksymalizmu i mawiał, że pisanie, to dopracowanie się w sobie wielkich elementarnych prawd, a potem kierowanie swego dzieła ku jednej z nich albo ku wszystkim naraz. Widać to wyraźnie w kolejnych powieściach i opowiadaniach, a także w wypowiedziach eseistycznych, czy nawet we wczesnej poezji tego autora. To było myślenie literackie i zarazem ludzkie, to były za każdym razem próby znalezienia najpojemniejszej formy, która dźwignęłaby esencjonalne treści, a przy tym stałaby się znakiem rozpoznawczym tej sztuki. Często nadużywa się w krytyce literackiej słowa fresk, szczególnie w odniesieniu do wielkich pisarzy, ale dzieło Faulknera – oglądane całościowo i w poszczególnych cząstkowych realizacjach – zasługuje na takie określenie. To doprawdy wielki fresk, prezentujący ludzkość w konkretnym przedziale czasowym i w ściśle określonej rzeczywistości amerykańskiego Południa. To ciąg postaci i zdarzeń, które uznać należy za centralne dla przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku – ciąg układający się w szeroką panoramę, nie fałszującą niczego, ukazującą ludzi takimi, jakimi zawsze byli i jakimi są. Jeśli ktoś miałby wątpliwości, że natura człowieka bywa chybotliwa i skłonna do wynaturzeń, powinien zagłębić się w utworach Faulknera, ale jeśli ktoś szuka potwierdzenia, że człowiek bywa wielki, wspaniałomyślny i poświęcający się dla wielkiej sprawy, także powinien zagłębić się w tej lekturze.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…