НА АЛТАРЕ ПУТИ И СУДЬБЫ

W Bułgarii ukazał się wybór moich wierszy po rosyjsku: Последняя капля.Избранные стихотворения. To dla mnie ważny moment, bo moje teksty przekroczyły w taki sposób barierę kolejnego języka, bardzo dla mnie ważnego. Język rosyjski dał światu wielkich poetów i poetki i zobaczyć swoje liryki w nim, to doprawdy spore przeżycie. Autorem wspaniałych przekładów jest Vladimir Sztokman, a nad całością publikacji czuwała Vania Angelowa, której wstęp tutaj publikuję. Cieszę się bardzo z tej książki, tym bardziej, że przekłady na rosyjski otworzą mi drogę ku innym przestrzeniom literackim.

Дариуш Томаш Лебëда являетсokladkaя наиболее известным польским поэтом поколения „Новой приватности“ – авторов, родившихся между 1950 и 1960 годами. „На алтаре пути и судьбы“, „ забывая о времени и о смерти“, „его бытие – вечность“. Достиг границ пространства, его избранные стихотворения в книге „Последняя капля“ представляют собой не только прекрасные поэтические фантазии, но они становятся также философией жизни и смерти. В них лирический герой узнал „вкус небытия“ и получил „уверенность, что Бог в него верит“, он „вкусил горьких ягод боли и пил из отравленного источника“ всех эпох и веков, „был там, где его не было, был тем, кем не являлся“ и знал, что „то, что должно было настать, настало“ и „то, что должно было умереть, умерло“.

       Оригинальное дарование ставит польского поэта в один ряд с великими поэтами нашего совремия. Он создал замечательные монологи о смысле человеческого существования, о назначении твореца и искусства и читатель воспринимает их не только чувствами и сердцем, но и разумом. За его ëмкими, лаконичными строками угадывается тревога страстной души и они волнуют и поражают ценителей красивого слова своей глубиной и стройностью мысли: твоя судьба — вечность/ но ты никогда еë не узнаешь/ твоя судьба — смерть/ но ты никогда к ней не прикоснëшься/ твоя судьба — бытие/ но ты не существуешь (…)/ перед тобой много дорог/ для заметания следов/ много потерянных минут/ за тобой первый день и первая ночь/ перед тобой последний/ сон.

     Поэтический мир Лебëды – это мир нежного романтика и настоящего философа. Для него „череп человека пустая шкатулка“, а „люди как капли дождя, как огоньки, на мгновение вспыхивающие во мраке и так быстро, так безвозвратно гаснущие“. Его произведения полны противоречий, но в целом они представляют удивительную гармоническую систему: каждая война это/ бойня красоты/ каждая смерть это/ война/ проигранная.

      Реальный мир автора и мир его мечтаний манят нас непостижимыми и пугающими тайнами вечного хаоса, и несмотря на то, что иногда они вызывают ужас у непосвящëнных постояльцев нашей земли, сама жизнь придаëт всем вещам особое содержание под златотканным покровом дня во время спасительного и под „изящным и филигранным китайским фарфором“: – я вскоре уеду из срединного государства/ и возможно не вернусь сюда никогда —/ мальчики спрячут монеты среди/ своих самых ценных сокровищ/ а через много лет после моей смерти быть может/ один из них станет поэтом/ и напишет стихотворение/ о человеке который дал ему/ блестящую денежку/ и ушëл так/ как все/ уходят.

      Мотив сна, как и у выдающегося русского поэта Фëдора Ивановича Тютчева, часто повторяется у Дариуша Томаша Лебëды. Его сны являются прекрасным и желанным обманом и он не хочет просыпаться, боясь услышать голос реальности, хотя и не стремиться быть обманутым: Снилась мне китаянка в моих объятиях/ тонкая как фарфор династии Мин/ хрупкая как молодой стебель бамбука/ у еë губ был вкус небытия а груди/ пронизывали реальность и становились/ сном наяву/ я сказал: мы потратили впустую/ столько времени — она возразила: одна ночь/ такая же как все ночи.

      Лебëда ищет гармонию в природе, в женщине, в человеке. Он глубоко верит в Бога и в возмездие и пишет о неизменности доли и заслуженного жребия: ты не устоял перед/ смертью/ убив миллионы людей/ ты не убил своей/ судьбы. В творчестве польского поэта особое место занимают стихи о любви и каждое из них является своего рода шедевр, а многим из них присущ трагизм. Любовь воспринимается автором не как бесконечное счастье, а как роковая страсть, несущая горе обоим: в горечи чая Улун/ таится вкус из детских/ снов/ он могучий как твои/ руки страшный/ как ожидание/ тебя/ как внезапная/ смерть/ как остывающая/ вечность.

      Широко известны исторические и мифологические стихи Лебëды, как и те, которые посвящены видным личностям и обыкновенным людям Курдистана, Сулеймании, Багдада, Вавилона и т. д. Он поëт о Моисее, об Эйнштейне, о Понтии Пилате, о Древней Греции и о современном Нью-Йорке… Поэт убеждëн, что „разверзнутся небеса и золотая тропинка приведëт его к трону Всевышнего“. Он сам задаëт себе „вечные вопросы“ и пишет в темноте свои „чëрные строфы под звëздами“ о „парнях с автоматами Калашникова“, о „мгновениях в горах Курдистана“, о „старых домах Багдада“ и о „городах в состоянии войны“. И как сказал знаменитый русский писатель Иван Сергеевич Тургенев о Тютчеве, то же самое я скажу и о Лебëде: „О нëм не спорят. Если кто-нибудь его не чувствует, тем самым он доказывает, что не чувствует поэзии.“

     И наконец я уверена, что его высокое художественное мастерство и глубокая философская мысль ставят Дариуша Томаша Лебëду в ряд великанов не только польской и европейской, но и мировой литературы.

                                                                                                      Ваня Ангелова

OPOWIADANIA WILLIAMA FAULKNERA

faulkner_postcard-horz

Choć moje lektury kolejnych powieści Williama Faulknera zawsze były pełne pasji i sięgały do korzeni tej prozy, czyli do klimatu amerykańskiego Południa, licznych przemian natury obywatelskiej i krwawej historii wojny secesyjnej (1861–1865), to prawdziwie płonąłem wewnętrznie podczas czytania opowiadań. Zaczęło się od niewielkiej książeczki w serii Koliber, zatytułowanej jak główne opowiadanie – Róża dla Emilii, a kupionej pod koniec lat sześćdziesiątych w jakimś osiedlowym kiosku. Łączył je znakomicie odtwarzany język, ludzi żyjących we fikcyjnej krainie Yoknapatawpha, będącej niemal lustrzanym odbiciem Lafayette, rodzinnego hrabstwa Faulknera, leżącego w stanie Missisipi. Pisarz odtwarza dzieje tych ziem od czasów wojny secesyjnej do początku dwudziestego wieku i karty swoich utworów zapełnia wieloma opisami typów ludzkich, charakterystycznych dla Południa, uwikłanych w lokalne konflikty, zdziwaczałych i noszących znamię jakiejś mniejszej lub większej tragedii. Taka jest bohaterka opowiadania tytułowego, Emilia Grierson z miasta Jefferson, należąca niegdyś do elity społecznej, ale po śmierci ojca coraz bardziej się alienująca, zamykająca się stale w wielkim, niszczejącym domu. Towarzyszy jej milczący, powolnie wykonujący jej polecenia Murzyn Tobe i jest to jej jedyny kontakt ze światem, do którego wcale nie tęskni, przebywając najczęściej w swojej sypialni. Gdy obowiązki radnych i burmistrzów objęło młodsze pokolenie, wzywano Emilię do płacenia podatków, ale ta za każdym razem odsyłała listy i nic sobie nie robiła z nakazów. Żyła w swoim świecie, odgrodzona od zmieniającego się gwałtownie Południa. Tylko raz zaczęła znowu przypominać żywiołową dziewczynę, jaką była w czasach młodości, a to za sprawą jej związku z Homerem Barronem, majstrem z Północy Stanów Zjednoczonych, wynajętym przez miasto do kładzenia chodników. Był to bardzo przedsiębiorczy jankes, otoczony zawsze gromadą wielbicieli, rozbawiający towarzystwo i pokrzykujący stale na czarnych robotników. Wydawać by się mogło, że Emilia jest ostatnią osobą, którą się zainteresuje, adorowany przez wiele panien i zachęcany do odwiedzania licznych domów, ale przecież była ona dla niego rodzajem trudnego wyzwania: miała krótko przycięte włosy jak dziewczynka, trochę przypominała nawet anioły z kolorowych witraży – beztroskie i jednocześnie tragiczne. (Przeł. J. Zakrzewski) Może dlatego Barron zaczyna właśnie z nią jeździć żółtym powozikiem za miasto i rozkochuje ją w sobie, wzbudzając jednocześnie lęk przed starością i ewentualnym porzuceniem. Kobieta do tego stopnia pragnie z nim być, że zabezpiecza tę bliskość w okrutny sposób – kupuje arszenik i dodaje go do jakiegoś posiłku Homera. Ludzie początkowo żywo komentują jego zniknięcie i wyczuwają, że mogła go otruć, ale służący Tobe milczy, a nikt obcy nie ma wstępu do starego domu. Dopiero w chwili śmierci bohaterki opowiadania drzwi się otwierają i grupa kobiet wchodzi do salonu, zagląda do pozostałych pokoi. Murzyn bez słowa oddala się, a przybyłe z Alabamy kuzynki i jacyś gapie otwierają pokój na piętrze i ich oczom jawi się zdumiewający widok: Delikatny, drażniący nozdrza grobowy osad leżał na wszystkim, co znajdowało się w tym pokoju urządzonym jak sypialnia małżonków . (…) Mężczyzna leżał na łóżku. (…) Najwidoczniej niegdyś to ciało znajdowało się w miłosnym uścisku, ale teraz długi sen, który potrafi przetrwać miłość, a nawet i wyraz miłości, zdradził je i zmazał przeszłość. To, co pozostało z mężczyzny, zgniło pod resztkami nocnej koszuli, połączyło się w jedną całość z łóżkiem, na którym spoczywało. (Przeł. J. Zakrzewski) Odcisk na poduszce obok wskazywał na to, że Emilia kładła się regularnie obok trupa i spędzała z nim wiele czasu. Faulkner zastosował w tym opowiadaniu motyw starego, tajemniczego domu, dobrze znany w literaturze amerykańskiej, ale przetworzył go jednocześnie w studium psychologiczne zdziwaczałej, starej kobiety, której choroby przekształciły się w skrajny rodzaj nekrofilii i samoudręczenia.

Obraz Edwarda Hoppera

Obraz Edwarda Hoppera

Opowiadanie pt. That Evening Sun (Tamto wieczorne słońce) swój tytuł wzięło z popularnej murzyńskiej pieśni gospel, która była skargą na kończący się dzień, na zachodzące słońce i na nadciągającą noc. To podczas niej czyhały na ludzi upiory, a w udręczonych murzyńskich świadomościach pojawiały się lęki przed tym, co może się wydarzyć. W społeczności czarnoskórych ludzi Faulkner obserwował wiele zachowań dziwnych, mężczyzn i kobiety o zwichniętych osobowościach, utalentowanych budowniczych i morderców, artystów i gwałcicieli. W jego hipotetycznym mieście Jefferson mieszka nadwrażliwa Murzynka Nancy, która pracuje u białych ludzi jako praczka i opiekunka dzieci. A przy tym jest niezwykłą dziwaczką, stale bojącą się o swoje życie, na które czyha ukryty w ciemnościach jej były mąż Juba. Dziewczyna zachodzi w ciążę z białym człowiekiem, najprawdopodobniej kasjerem i starszym gminy Babtystów, a potem traci resztki równowagi psychicznej. Wykrzykuje ku niemu, że ma zapłacić jej za ostatnie trzy stosunki seksualne, za co zostaje ciężko pobita, traci zęby i trafia do więzienia. Tam próbuje odebrać sobie życie, wieszając się na kracie okiennej, ale ratuje ją strażnik i bije ją znowu „na kwaśne jabłko”. Alkohol i kokaina demolują świadomość Murzynki i pojawiają się u niej schizofreniczne lęki, a także potrzeba przebywania w towarzystwie innych osób, które – według niej – powstrzymają ewentualny atak Juby. Historia dość konwencjonalna, ale urok tego opowiadania polega na tym, że narratorem jest dziecko, prawdopodobnie sam autor z czasów, gdy miał kilka lat i bystro patrzył na świat. Kreśląc niezwykle wyrazisty wizerunek Nancy, tworzy zarazem portrety pamięciowe grupki dzieci, ich zachowań i lęków, związanych z odprowadzaniem Murzynki do domu. Malcy mają zróżnicowane osobowości, ale decydują się na te ryzykowne wyprawy, nie bacząc na to, że może w mroku, w jakimś rowie czyha Juba, który zapowiedział kiedyś, że potnie „arbuz” (ciążę) Nancy na kawałki. Dzieci nie rozumieją, że jest ona narkomanką, a jej zachowania są często wynikiem głodu, rozpaczliwą próbą znalezienia kokainy i oddalenia lęków. Jakże wyraziście opisuje Faulkner taki stan: Nancy znów zaczęła wydawać te dźwięki, wcale nie głośne, siedziała nad ogniem, długie ręce zwisały jej między kolanami. I nagle zaczęły jej występować na twarz duże krople potu, ściekały po policzkach, każda z nich niosła światło ognia, póki nie ściekła na brodę. Murzynka boi się zachodu słońca i stale prosi gromadkę dzieci o towarzystwo, nawet za cenę porzucenia ich chorej matki i przeciwstawienia się nakazom ojca. Dialogi w tym opowiadaniu są prawdziwym majstersztykiem prozatorskim autora, który swobodnie zmienia punkty widzenia, próbuje wniknąć w świadomość dziecka lub wyłowić jej elementarne cząstki z mroków pamięci. Udanie oddaje przekomarzanie się i wymądrzanie, a przy tym nie traci niczego z powagi problemu, jakim jest w tym opowiadaniu coraz bardziej wynaturzająca się osobowość człowieka korzystającego z używek i popadającego coraz bardziej w schizofrenię. Ostatnie zawłaszczenie dzieci kończy się dla Nancy fatalnie, ojciec zabiera je, ostatecznie demitologizuje mroki i dzieci są już pewne, że to koniec ich znajomości z nią: Wyszliśmy z rowu, opuszczając życie Nancy. Jej życie siedziało przy otwartych drzwiach i zapalonej lampie, czekało, między nim a nami był rów, i myśmy wracali do domu, biali ludzie wracali do domu, oddzielaliśmy nasze życie od życia Nancy. (Przeł. J. Zakrzewski) Nie wiadomo jakie były dalsze losy tej kobiety, którą dzieci słyszą jeszcze długo, jak rozpaczliwie zawodzi w ciemnościach. Może naprawdę zemścił się na niej zdradzony mąż, a może przedawkowała kokainę, może też z biegiem lat pogodziła się z tragizmem swojej egzystencji i odrzucając dawne życie, dotrwała jakoś do starości i śmierci. Opowiadanie Faulknera jest otwarte i czytelnik sam musi dopowiedzieć sobie zakończenie dramatu, jednego z tysięcy, jakie rozgrywały się po wojnie secesyjnej na południu Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Obraz Marie Guillemine Benoist i okładka amerykańskiego wydania opowiadań Faulknera

Obraz Marie Guillemine Benoist i okładka amerykańskiego wydania opowiadań Faulknera

Broszka to opowieść o matce i synu, ale też o patologii związków międzyludzkich w obliczu nieuleczalnej choroby i wieloletniego, całkowitego zamknięcia w domu. Howard Boyd był synem kobiety porzuconej przez męża i jego życie mogłoby potoczyć się innym torem, gdyby matka nie została przykuta do łóżka przez chorobę. Miał wszelkie cechy, które mogłyby się spodobać interesującej wybrance, ale stał się niemal bezwolną ofiarą swojej rodzicielki. Był zbyt kruchy, za delikatny, stale zapatrzony w głębie ludzkiej psychiki, a przy tym: wyglądał jak postać z Dantego, kiedy z wyrazem twarzy młodego mnicha czy anioła z legend średniowiecznych, zawsze w pospiechu, z głową odwróconą, nawet w nieobecności matki, mijał dziewczęta na ulicach nie tylko w Charlottesville, ale i w małej zapadłej mieścinie w stanie Missisipi, do której powrócili po jego studiach. (Przeł. Z. Kierszys) Wydawać by się mogło, że taki chłopak nie znajdzie dziewczyny, a jego dziwactwo odstręczy wszystkie ewentualne kandydatki na żonę. Matka leży we łóżku i pokrzykuje na niego, stara się też realizować w domu purytański kodeks, oparty głownie na zakazach i zjadliwych komentarzach działań syna. Nie rezygnuje z niego też w nowej sytuacji, gdy w rezydencji pojawia się najpierw przyjaciółka, a potem żona Howarda, zadręczając ich swoimi docinkami. Ofiarowana dziewczynie staroświecka broszka staje się symbolem uwięzienia i tandety życia w domu pani Boyd i trudno się dziwić, że po jakimś czasie młoda żona zaczyna szukać rozrywek w mieście. Matka staje się dla niej rodzajem złego ducha, który nieustannie się w nią wpatruje, widzi wszelkie „wykroczenia” i komentuje je bez litości. W końcu, po jednej nocy poza domem, matka nakazuje jej niezwłoczne opuszczenie go, bez możliwości powrotu. Obwieszcza to synowi, który spełnia wszelkie jej zachcianki, ale w głębi duszy nienawidzi jej, jak największego wroga. Nie potrafi się jednak przeciwstawić i kierując się filozofia przetrwania, próbuje dotrwać do jej śmierci. Nie rozumie jak wielkie spustoszenia w jego psychice czyni, jak rozkłada od środka jego małżeństwo i intymność z Amy. Kobieta pierwsza nie wytrzymuje tego i przenosi się do pokoju hotelowego, a syn trwa nadal przy matce, choć stale kłębią się w nim złe myśli. W finalnej scenie opowiadania przenosi na piętro grubą kołdrę, owija się w nią, odgradzając się w ten sposób od świata, w którym żył i strzela sobie w głowę. W zdumiewający sposób, z wykorzystaniem zdawkowych dialogów i komentarzy, udało się tutaj Faulknerowi ukazać wielką ludzką bezradność – słabość w obliczu terroru psychicznego. Większość ludzi w Ameryce mieszkała i mieszka w małych lub większych domach, odgrodzonych od świata dużymi połaciami ziemi, zarośli, drzew, a populacje żyjące w centrach wielkich miast, opisywane prze Dreisera, stanowią ledwie niewielki procent wszystkich obywateli. W tych samotnych domach, które tak dogłębnie poznał pisarz, rozgrywały się od dawna liczne konflikty i tragedie, o których wiedziały tylko lokalne społeczności. Dopiero książki takich twórców jak Faulkner, Caldwell, Steinbeck, a potem nowoczesne media audiowizualne, odsłoniły ogrom wynaturzeń i wydobyły na światło dzienne to, co pozostawało przez lata w ukryciu. A więc seryjnych morderców, zakopujących ciała swoich ofiar w piwnicach, kanibali żywiących się ludzkimi szczątkami, dewiantów seksualnych, więziących kobiety w uwłaczających warunkach i dokonujących na nich nieustannych gwałtów. W jednym z takich patologicznych domów mieszkała biedna pani Boyd ze swoim synem, z którego uczyniła element swojej dziwacznej terapii, sama nie wytrzymując tego, co przyniosło jej życie. Tak spowodowała, świadomie i nieświadomie zarazem, rozkład jego osobowości, zabiła go najprawdziwiej, siedząc w łóżku i drąc się ciągle na cały dom.

 1101390123_400-horz

W prozie Faulknera zawsze połyskuje jego niezwykła bystrość i przenikliwość, a przy tym ogromna wiedza o człowieku i jego zachowaniach. To są diagnozy charakterystyczne dla amerykańskiego Południa, ale też ogólnoludzkie werdykty, szerokie rozstrzygnięcia, wielowarstwowe opisy typów i charakterów, chorych dewiantów i postaci naprawdę wielkich, wykraczających swoim działaniem i kolejnymi kreacjami, daleko poza schematy zachowań lokalnych struktur. To jest przyglądanie się ludziom w ich zewnętrzności, ale też przenikanie ich wnętrz i sondowanie umysłów, rozpatrywanie ich zachowań z wielu punktów, dookolnie i zarazem z góry, z wnętrza ludzkiej biedy, upadku i z wyżyn wzniosłości. Wiele napisano na temat stylu i wartości artystycznych prozy Faulknera, który dosłownie wykuwał swoje postaci ze słów, ale warto raz jeszcze podkreślić plastyczność jego opisów, genialne naśladownictwo slangowych dialogów i ciągłe psychologiczne drążenie, nie stroniące od psychoanalizy i udanie wykorzystujące strumień świadomości. Pisarstwo Faulknera stawia wielkie wymagania czytelnikowi, ale jeśli zada on sobie sporo trudu i udźwignie migotliwość, iluzoryczność i wielowarstwowość tej prozy, dotrze do samej istoty prawdy o człowieku, nauczy się analizować świat w jego kolejnych odsłonach. Wtedy też, to co mogło wydawać się komplikacją, stanie się istotną wartością, a kolejne karty powieści czy opowiadań będą zapowiedzią nowych ważkich odkryć. Twórca ten kierował się zasadą maksymalizmu i mawiał, że pisanie, to dopracowanie się w sobie wielkich elementarnych prawd, a potem kierowanie swego dzieła ku jednej z nich albo ku wszystkim naraz. Widać to wyraźnie w kolejnych powieściach i opowiadaniach, a także w wypowiedziach eseistycznych, czy nawet we wczesnej poezji tego autora. To było myślenie literackie i zarazem ludzkie, to były za każdym razem próby znalezienia najpojemniejszej formy, która dźwignęłaby esencjonalne treści, a przy tym stałaby się znakiem rozpoznawczym tej sztuki. Często nadużywa się w krytyce literackiej słowa fresk, szczególnie w odniesieniu do wielkich pisarzy, ale dzieło Faulknera – oglądane całościowo i w poszczególnych cząstkowych realizacjach – zasługuje na takie określenie. To doprawdy wielki fresk, prezentujący ludzkość w konkretnym przedziale czasowym i w ściśle określonej rzeczywistości amerykańskiego Południa. To ciąg postaci i zdarzeń, które uznać należy za centralne dla przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku – ciąg układający się w szeroką panoramę, nie fałszującą niczego, ukazującą ludzi takimi, jakimi zawsze byli i jakimi są. Jeśli ktoś miałby wątpliwości, że natura człowieka bywa chybotliwa i skłonna do wynaturzeń, powinien zagłębić się w utworach Faulknera, ale jeśli ktoś szuka potwierdzenia, że człowiek bywa wielki, wspaniałomyślny i poświęcający się dla wielkiej sprawy, także powinien zagłębić się w tej lekturze.

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (IX)

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

????????

???????????????????????????????

????????

BIBLIOTEKA (4)

skanowanie0003-horz1

Przy okazji porządkowania biblioteki znalazłem dwa bardzo znaczące dla mnie numery miesięcznika „Poezja” z 1976 roku. Mniej więcej wtedy, na wiosnę, zaczynała się moja przygoda z liryką. Jeszcze pisywałem rymowane wierszyki, ale już szukałem jakiejś profesjonalnej pomocy, wsparcia osób zajmujących się pisaniem. Najpierw kupiłem w kiosku na osiedlu Kapuściska, gdzie miałem dziewczynę i dokąd regularnie jeździłem, numer czwarty, z podtytułem Uczestnictwo. Po powrocie do domu, w moim małym pokoiku na osiedlu Błonie, zacząłem zagłębiać się w lekturę, ale wszystko wydawało mi się trudne i dziwaczne, dalekie od tego, co do tej pory czytywałem. Po otwarciu nowej biblioteki, nieopodal mojego bloku, obok innych książek znosiłem grube tomy poezji, przede wszystkim rymowanej. Czytywałem wtedy Słowackiego, Byrona, z ogromną fascynacją przestudiowałem wybór wierszy Asnyka, Lenartowicza, Broniewskiego, Grochowiaka, sięgałem też po Dantego, i Szekspira, uczyłem się na pamięć liryków Kochanowskiego, Mickiewicza i Baczyńskiego. Numer „Poezji”, który miałem wtedy w rękach zdumiał mnie i zaciekawił, a jak się potem okazało, prawdziwie uruchomił moją prywatną „lawinę” twórczą. Wiersze Tadeusza Kijonki, Krzysztofa Gąsiorowskiego, Wiesława Kazaneckiego, Krzysztofa Boczkowskiego, Czesława Mirosława Szczepaniaka, Urszuli Małgorzaty Benki, były dla mnie jak ożywczy powiew, chociaż jeszcze buntowałem się też przeciwko nim, starałem się dalej pisać teksty rymowane. Ziarno zostało jednak zasiane, a ostatecznie zwróciłem się ku wierszowi białemu i tworzeniu metafor po lekturze, zamieszczonego w tejże „Poezji” artykułu Jorge Luisa Borgesa pt. Kenningar o poezji islandzkiej i jej niezwykłych przenośniach. Ten tekst, w którym znalazły się pogrupowane w ciągi metafory, spowodował, że usiadłem nad kartkami papieru i zacząłem tworzyć własne złożenia słowne tego rodzaju. Tak uległem fascynacji islandzkimi kenningami i nauczyłem się myśleć obrazowo – powietrze w tej poezji, to dom wiatrów; bitwa to z kolei pieśń lanc albo deszcz czerwonych tarcz; niebo kojarzyło się dawnym skandynawskim poetom z hełmem powietrza i drogą księżyca; moją ciekawość wzbudziły też określenia ptaków, którymi coraz bardziej się interesowałem – kruk to mewa nienawiści i koń czarownicy, a sęp, to krwawy łabędź lub kogut martwych. Określenia ornitologiczne, ichtiologiczne czy szerzej zoologiczne były tutaj bardzo innowacyjne i do tego stopnia mnie poruszyły, że później podobne metaforyzowanie stało się istotą moich wierszy, przynajmniej tych z pierwszego, generacyjnego okresu. Oto jeszcze kilkanaście niezwykłych przykładów: miecz to wilk ran, strzały to gęsi bitwy, ogień to wilk świątyń, topór to ukochany żywiciel wilków, a dalej: szubienica – drewniany koń, lanca – smok trupów i wąż tarczy, dłoń – krzesło sokoła, morze – ziemia łabędzia i pastwisko mewy, statek – renifer królów morza i sokół wybrzeża, krew – strumyk wilków i piwo kruków, ziemia – morze zwierząt i koń mgieł, wiatr – brat ognia i wilk olinowania.

Wielu autorów, których teksty pojawiły się w numerze 4 „Poezji” z 1976 roku, poznałem potem osobiście, a z kilkoma się nawet zaprzyjaźniłem. Samego Redaktora Naczelnego z tamtych czasów – Bohdana Drozdowskiego – poznałem w Oborach w roku bodajże 1989 i miałem okazję z nim dłużej porozmawiać. Lokował się przy niewielkim stawie z wędką i próbował coś złowić, a gdy przysiadałem się do niego opowiadał mi o swoich książkach (których kilka mi podarował), a także formułował liczne opinie o pisarzach i poetach. Z kolei Tadzia Kijonkę poznałem na Międzynarodowych Listopadach Poetyckich w Poznaniu i wiele godzin spędziliśmy razem w autokarach jeżdżących po Wielkopolsce i na spotkaniach autorskich, a po wielu latach poświęciłem mu też obszerny szkic krytycznoliteracki. Moja znajomość z Krzysztofem Gąsiorowskim falowała, bo chciał we mnie stale widzieć tego ostrego chłopaka, którym byłem pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, ja jednak szybko wziąłem rozbrat z dawnym, hipisowskim życiem, zacząłem wiele czytać, studiować i pisać, z wyróżnieniem ukończyłem polonistykę, podjąłem pracę nauczyciela języka polskiego w liceum, a potem w wyższej uczelni. Gąsiorowski stale domagał się ode mnie studium na temat jego poezji, ale jakoś nie udało mi się go napisać, za co mścił się odrzucając moje szkice o innych poetach i strasznie wybrzydzając nad tym, co publikowałem w „Życiu Literackich”, w „Miesięczniku Literackim” czy w lokalnych tygodnikach. Dzisiaj uważam, że był bardzo interesującym poetą, niedocenianym i dziwacznie opisywanym – on chyba też miał tego świadomość, bo coraz bardziej zagłębiał się w alienacje, które pogłębiły nękające go choroby. Z przedwcześnie zmarłym Wiesławem Kazaneckim spotykałem się kilkanaście razy w różnych miejscach Polski, ale jakoś bliżej się z nim nie zabliźniłem, doceniając jego ciekawą lirykę, z uwagą patrząc na niego jako na interesującego człowieka. Krzysztofa Boczkowskiego, profesora genetyki i poetę poznałem w Gdańsku, przy okazji wręczania mi Nagrody Czerwonej Róży w 1984 roku, kiedy to ni stąd, ni zowąd, zaprosił mnie na spacer nabrzeżem Motławy. Szybko zorientowałem się o co chodzi i nie dałem się „poderwać”, ale potem miałem też wiele spotkań z tym ciekawym twórcą na niwie literackiej, recenzowałem też jego tomy poetyckie. Z autorów tego numeru miewałem jeszcze okazjonalne spotkania z Andrzejem Tchórzewskim (recenzowałem dla „Nowych Książek” jego tom wierszy), Czesławem Sobkowiakiem, Urszulą Małgorzatą Benką, Józefem Andrzejem Grochowiną, Włodzimierzem Paźniewskim, Tomaszem Soldenhoffem, Czesławem Mirosławem Szczepaniakiem, Jerzym Tomaszkiewiczem, Andrzejem Warzechą (też o nim pisałem do „Nowych Książek”), Janem Kurowickim, Janem Z. Brudnickim, Sergiuszem Sterną-Wachowiakiem. W wolumenie znalazła się też polemika Stanisława Dąbrowskiego ze Stefanem Melkowskim, z którym zaprzyjaźniłem się w latach następnych.

Melkowski, według Dąbrowskiego, zaatakował wtedy Herberta i jego tom Pan Cogito (1974), co spotkało się z reprymendą tego drugiego. Nie mam pod ręką tekstu Stefana i trudno mi dzisiaj to rozstrzygać, ale po latach w kierowanym przeze mnie periodyku „Temat” opublikowałem ogromny szkic tego autora pt. Między tradycją a nowatorstwem o wczesnej twórczości poetyckiej autora Struny światła (1956). Ten szkic był w pełni profesjonalny i wykazujący wartościowe elementy dzieła poety, więc jeśli nawet wcześniejsze studium, opublikowane na łamach „Poezji” miało w sobie sporą dawkę krytyki, została ona zniesiona przez ten tekst. Po latach zostałem Prezesem Bydgosko-Toruńskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, do którego od zawsze należał Melkowski, publikowałem wiele jego szkiców krytycznoliterackich w „Metaforze” i „Temacie”, a także przyczyniłem się do przyznania mu Medalu Jerzego Sulimy-Kamińskiego. Czytając w 1976 roku polemikę pomiędzy krytykami, nie wiedziałem, że z jednym z nich tak blisko w przyszłości się zwiążę, a nawet przeciwstawię się bardzo przeze mnie cenionemu Arturowi Hutnikiewiczowi, który próbował rugować szkic o Melkowskim z mojej książki pt. Przedsionek wieczności (1998), opisującej pisarzy Pomorza, Kujaw i Wielkopolski. Po tak uważnej lekturze numeru czwartego, pojechałem na długie wakacje na Mazury i zapewne przeoczyłem numer piąty i szósty, kupując w tym samym kiosku na Kapuściskach numer 7-8 (128-129) poświęcony w całości pokoleniu „Współczesności”. Znalazłem w nim spore studium Zbigniewa Bauera, a także cały zestaw tekstów: najpierw interwencyjny wiersz Juliana Przybosia pt. Oda do turpistów, a potem dwa teksty polemiczne: Stanisława Grochowiaka Ikar i Ireneusza Iredyńskiego Traktat o kazaniu, ze słynnym zakończeniem: Przyboś to rozumie jako stary proboszcz/ a problem jego w książkach Bernanosa/ gdzie ksiądz nagle czuje podczas rytuału/ wielkie wątpliwości./ Trzeba tu przypomnieć słowa kardynała/ co rzekł był kiedyś do pewnego księdza/ „Mój zacny proboszczu aby kogoś gromić/ trzeba mieć parafię”. Z perspektywy dzisiejszej mojej wiedzy o pokoleniach literackich widzę wartość tej polemiki, ale wtedy zupełnie mnie to nie obchodziło i czytałem te wiersze z lekkim niesmakiem, wydawały mi się zbyt rozwlekłe, za bardzo interwencyjne i dalekie od metaforyki, którą zacząłem uprawiać. Bliższe mi były dwa wiersze Ernesta Brylla, teksty Swena Czachorowskiego, Bohdana Drozdowskiego, Jerzego Harasymowicza, Mieczysława Czychowskiego, Romana Śliwonika, Ryszarda Daneckiego, Mariana Grześczaka, przy czym zdecydowanie odrzuciłem dziwaczne partytury poetyckie Stanisława Czycza. Sporo dowiedziałem się o tym pokoleniu z tekstów krytycznoliterackich Antoniego Chojnackiego, Andrzeja Nowaka, Konstantego Pieńkosza (przyjmie w przyszłości moje wiersze do druku w „Nowym Wyrazie”), Jana Z. Brudnickiego, Jerzego Afanasjewa, Zbigniewa Irzyka, Jerzego Adalberta Jucewicza i Krzysztofa Gąsiorowskiego. Warto też odnotować nekrolog w jakiś sposób związany z moim późniejszym życiem – to informacja o śmierci w wypadku samochodowym Antoniego Słonimskiego (4 VII 1976). Jak powszechnie wiadomo małego fiata prowadziła wtedy Alina Kowalczykowa i w to auto uderzył większy pojazd. Osoba ta odegrała ważną rolę w zniszczeniu mojej habilitacji w 2005 roku, po pomyślnym przejściu kolokwium, ale przyjdzie jeszcze czas na dokładny opis tej sytuacji i domaganie się sprawiedliwości. Warto też wspomnieć, że przy wierszach Ernesta Brylla widnieje jego odręczny autograf, a to za sprawą pewnego spotkania, 22 maja 1989 roku, w klubie Orion na osiedlu Błonie. Poszedłem wtedy z Janem Jakubem Należytym (dzisiaj znanym pieśniarzem) na warsztaty, które miał poprowadzić słynny poeta z Warszawy. Jak się okazało byliśmy jedynymi adeptami pióra i nasze spotkanie przebiegło w bardzo miłej, konstruktywnej atmosferze, choć nasz nauczyciel wydał mi się strasznym, łysiejącym dziwadłem. Pewnie wtedy podsunąłem Bryllowi do podpisania „Poezję” z jego wierszami i zamaszystym pismem zechciał pozostawić w nim swój ślad.

ANDROMEDA

m31PHAT_hubble_10000a

Galaktyka Andromedy – fragment

Myślę o głupocie i zarozumialstwie ludzkości, nieustannie prowadzącej wojny, w makabryczny sposób zabijającej niewinne, pokrzywdzone, zastraszane i sterroryzowane byty. Patrzę na ostatnie zdjęcia z teleskopu Hubble’a, prezentujące w ogromnym przybliżeniu galaktykę Andromedy, z milionami gwiazd mniejszych i większych, z mrowiem planet, na których zapewne stale rodzi się i zamiera życie. Powiększając obraz udostępniony przez NASA, konfrontuję go z fotografiami ostatnich mordów na naszej planecie, zabijania dla marzeń o imperium, w imię religii, nienawiści do obcych i innych narodów. Andromeda, leżąca dwa i pół miliona lat świetlnych od Ziemi, jest naszą sąsiadką w teatrze kosmicznym i wraz z Mleczna Drogą, Galaktyką Trójkąta, oraz pięćdziesięcioma innymi, mniejszymi galaktykami, stanowi gromadę – Grupę Lokalną. Zdjęcia zrobione w podczerwieni przez teleskop Spitzera dowodzą, że Andromeda zawiera około biliona gwiazd. Jej nazwa pochodzi od etiopskiej księżniczki, słynącej z urody i szeroko opisywanej w mitologii greckiej. Przez lata myślano, że jest najmasywniejsza w gromadzie, pyszniąca się na granatowym niebie, jak jej rówieśniczka, ale najnowsze ustalenia astronomów każą naszą galaktykę stawiać wyżej. Jakkolwiek by nie było jest to ledwie malutki fragment Wszechświata, który zdaje się być bezkresny i coraz bardziej tajemniczy, fascynujący. Gdyby ludzkość zrozumiała jak wielkim darem jest istnienie w kosmosie i jaki ogrom tajemnic czeka w nim na rozwikłanie, może wszystkie siły skierowałaby na jego poznawanie. To zadanie tak wielkie, że każdy człowiek na naszym globie znalazłby pracę przy długofalowych projektach, a ktoś, kto dzisiaj bez litości morduje braci, spożytkowałby swój temperament w inny sposób. Kosmos sam w sobie jest rozwiązaniem, bo najważniejszy problem ludzi, pozyskanie taniej energii, od samego początku jest w naszym zasięgu. Starczyłoby wszystkie siły skierować na zbudowanie przekaźników mocy słońca i zaspokoiłyby one wszelkie potrzeby, możliwe stałyby się wielkie uprawy, obsługiwane przez roboty, nie byłoby problemów z komunikacją i wznoszeniem budowli, a pieniądze schowano by do lamusa. Budowa potężnych statków kosmicznych, laboratoriów zawieszonych w kosmosie, ulokowanych na asteroidach i naturalnych satelitach, stałyby się priorytetem. Nikomu by niczego nie brakowało, a w wielkich centrach astronomicznych byłoby też zapotrzebowanie na aktorów i pieśniarzy, na piekarzy i kierowców, na wszelkiego rodzaju pracowników. Jestem pewien, że takie działania doprowadziłyby do odkryć, o których nam się nie śni, łącznie z szybkim podróżowaniem po Wszechświecie, pozyskiwaniem energii z nieznanych na razie źródeł. Ale ludzkość, zamiast stale unosić głowę ku niebu i kontemplować odwieczny ruch konstelacji, wpatruje się z nienawiścią w sąsiadów, wyznawców jakichś wiar, nie tolerując inności, nie biorąc pod uwagę różnorodności i kosmicznej jedności na niewielkim pyłku, zwanym Ziemia.

Mleczna Droga

Mleczna Droga

PHILIP LEVINE (1928–2015)

11402_01-ic

Photo Nancy Crampton

Warszawskie wydawnictwo Nowy Świat zainicjowało swego czasu Antologię współczesnej poezji amerykańskiej w przekładzie Adama Szypera. Niestety ukazał się tylko pierwszy tom, przynoszący wiersze jednego z najbardziej ekscytujących poetów zza oceanu, Philipa Levine’a. We wstępie Szyper zamieszcza najważniejsze informacje o tym twórcy, który urodził się w 1928 roku w Detroit. Tam przez wiele lat pracował jako prosty robotnik w fabryce i jednocześnie ukończył studia uniwersyteckie. Potem tułał się po Ameryce i w końcu osiadł w kalifornijskim Fresno, gdzie przez blisko trzydzieści lat wykładał na miejscowym uniwersytecie. Jest autorem kilkudziesięciu tomów poezji i książek autobiograficznych: m. in. The Bread of Time (Chleb czasu) i Don’t Ask (Nie pytaj). Za swą lirykę otrzymał dwie nagrody National Book Award – w 1979 roku za Ashes (Popioły) i w 1991 roku za What Work Is (Czym jest praca). Cztery lata później za Simple Truth (Prosta prawda) zdobył Nagrodę Pulitzera. Levine tworzy wspaniałą panoramę ludzkości zmierzającej do celu, ludzkości, która wyłania z siebie najwrażliwsze jednostki i czyni z nich przewodników duchowych. Zapewne to ma na myśli Peter Scott, gdy mówi, że Philipa Levine’a bez wątpienia można zaliczyć do najsubtelniejszych poetów, jakich wydała Ameryka. Nawiązuje on do wielkiej tradycji Williama Carlosa Williamsa, który przedkłada jazz nad operę, kuchnię nad salon, twarde ławki na stacji autobusowej nad jedwab poduszek. Jego wiersze są jakby monumentem naszego czasu. Jak wskazuje z kolei translator, Philip Levine nie uczestniczył w sporach dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej, utożsamiał się wyłącznie z postaciami ze swych wierszy. Ich scena to Detroit, Kalifornia, Hiszpania i egzotyczne kraje, w których panuje powszechna nędza. Dużo w nich ludzi i rozpoznawalnych dla czytelnika faktów. Gdy poeci pokolenia beatników tworzyli groteskowe obrazy swej epoki, a akademickie autorytety pławiły się w „fontannach dobrego smaku”, Levine pisał o meksykańskich chłopach na kalifornijskich polach i o robotnikach w Detroit, o miłości do żony, syna, brata… To jest poezja prostych prawd i prostych doświadczeń, w których jednak znajdziemy największą filozofię egzystencji, a przy tym pierwiastkową mądrość, przydającą światu i ludziom humanistycznego etosu. Szyper zauważa jeszcze, że w wielu wierszach, Levine opisuje konkretne doświadczenia, które zamazuje mgłą niedopowiedzeń i mistyki. Auden wyraził się kiedyś – pisze dalej tłumacz – że każdy utwór poetycki odzwierciedla rywalizację między Arielem a Prosperem. Ariel namawia do uskrzydlenia wiersza w raj słów i ich lot w świat bez czasu, wolny od problemów i cierpienia. Prospero, kierując się raczej prawdą niż pięknem, ujawnia nieuporządkowaną i brudną codzienność i odczuwa to, co Yeats nazywa „pustką rzeczywistości”. Do Levine’a przemawia raczej ten drugi, a jednak potrafi być czuły, silny, wciąż zawieszony między bólem i ekstazą. Przekłady Szypera przekazują dokładnie treść wierszy amerykańskiego poety i pozwalają obcować z ich prostotą, łagodnością i często delikatnością. To co do tej pory stworzył Levine – wskazuje autor wstępu – jest wspaniałym, psychologicznym zapisem ludzkiego doświadczenia, którego artyzm i głębia przekraczają granicę czasu i zapewniają mu czołową pozycję pośród poetów amerykańskich. W taki sposób jego prosta prawda zwycięża.

skanuj0024-horz

LUIS RICARDO FALERO

???????????????

Niewiele wiemy o Luisie Ricardo Falero (1851–1896), ledwie tyle, co przeczytać można w encyklopediach sztuki, na portalach internetowych, w starych numerach czasopism kulturalnych. Był hiszpańskim księciem, malarzem fantastycznym i realistycznym, urodzonym w Toledo, kształcącym się w Anglii, pracującym jako portrecista w Paryżu. Rodzice chcieli by podjął pracę w jakimś stabilnym zawodzie, więc zaciągnął się do marynarki hiszpańskiej. Nie wytrwał jednak długo w wojsku, podjął studia w zakresie sztuki, chemii i inżynierii przemysłowej. Szczególnie interesował się astronomią i umieszczał konstelacje gwiezdne na wielu swoich dziełach. W roku śmierci został ojcem dziecka, które urodziła jego pomoc domowa i modelka – Maud Harvey. Od 1880 roku, aż do śmierci, mieszkał w Londynie. Zmarł przedwcześnie w szpitalu, czterdziestym piątym roku życia, pozostawiając wiele zdumiewających płócien, które dopiero dzisiaj są w pełni doceniane przez krytyków sztuki i marszandów. Specjalizował się w aktach kobiecych, łącząc je często z tematyką gwiezdną, planetarną, kosmiczną, często wkraczając w rewiry mitu, podania kulturowego i pogańskich wierzeń. Jego najbardziej znane płótna: Wizja Fausta (1878), Faust i Mefisto (1880), Planeta Wenus (1882), Księżycowa nimfa (1883), Motyl (1893), Równowaga Zodiaku (bez dat.) pełne są rozświetlonych, nagich ciał kobiet, umieszczanych najczęściej na tle czarnego, opalizującego gwiazdami kosmosu. Nagość stanowi też kontrapunkt dla magii i tajemniczości, dla motywów faustycznych, lucyferycznych i satanistycznych. Charakterystyczny jest tutaj obraz, który ma przedstawiać wizje doktora Fausta, ukazujący czarownice zlatujące zewsząd na sabat. Obok nich widzimy demony z wyłupiastymi oczyma, rozkładające się pelikany, jaszczury i nietoperze. Jest też kozioł, symbolizujący Szatana, stara kobieta o rysach męskich, a wszystko na tle straszliwego, burzowego nieba. Dynamika i pęd zderzają się tutaj z delikatnością młodego kobiecego ciała, wspartego na miotłach, a dalekie rozświetlenie lunarne przywodzi na myśl literaturę gotycką i filmy grozy.

The Moon nymph, by Luis Ricardo Faléro

tumblr_mcwrwypyHF1qixsklo1_500

Falero_Luis_Ricardo_Lily_Fairy_1888

The_Balance_of_the_Zodiac_by_Luis_Ricardo_Falero

The_witches_Sabbath,_by_Luis_Ricardo_Falero

MIŁOŚĆ I ŚWIETLISTOŚĆ

171

Poezja Barbary Orlowski jest niezwykle sensualna, pulsująca uczuciami i barwami, nieustannie dopełniająca to, co się zdarzyło, co było sensem życia, chwilą wyodrębnioną z kolejnych odsłon dni i zgaśnięć nocy. Stale też wraca w niej motyw współistnienia w miłości, spotkania dwóch istot, spośród których tylko jedna okazała się na tyle wrażliwa, by rozumieć jak wszystko jest ulotne, jak łatwo marnieje, zanika, odchodzi w niepamięć. Ludzie szukają partnerów na całe życie, rozkoszują się miłością i „toną” w sobie, gdy fascynacja jest tak wielka, że przyćmiewa wszystko. Wtedy cielesność i duchowość stają się jednią, która każe wierzyć, że dwie istoty znalazły się nie bez powodu i odtąd będą razem podążać przez życie. Wiersze poetki dokumentują rozstanie z ukochanym i są bolesnymi lamentacjami nad niewiernością i niestałością, a nade wszystko nad niezrozumieniem kobiety, która wszystko postawiła na miłość. Jej intencje były czyste i dlatego zachowała w pamięci mistyczne chwile, gdy pieszczoty i obietnice kazały wierzyć w cudowność świata, w niepowtarzalność zdarzeń i wyjątkowość doświadczeń. Życie jest ledwie mgnieniem, ale można je tak konstruować, że stanie się ciągiem dopełnień i rozszerzeń, odejść i powrotów, łez radości i szybko bijącego serca. Zgromadzone w tej książce wiersze odsłaniają intymne wnętrze poetki, która nie waha się mówić o najboleśniejszych doznaniach, a przy tym nie traci poczucia rzeczywistości. Analizuje siebie i mężczyznę, z którym była związana, z poczuciem dumy i godności, nie waha się też gorzko wszystko sumować. Tylko taka postawa daje szansę na nowe otwarcie, dopełnienie tego co było, oszacowanie strat i jasne spojrzenie w dal, ku temu, co się jeszcze zdarzy. Poetka wie, że po długiej suszy zawsze nadchodzi deszcz i wierzy, że będzie jeszcze tańczyć tango, czując na twarzy jego ciepłe krople – wierzy, że życie przyniesie jej jeszcze wiele intensywnych wzruszeń. Takie nastawienie daje nadzieję i każe wierzyć, że życie ma jakiś głębszy, ponadnaturalny sens, a to, co się zdarzyło nie było bez znaczenia. Każde doświadczenie uczy nas głębokiej pokory i wymusza nowe inicjatywy, każe uważnie przyglądać się otoczeniu i nieustannie szukać, wciąż być czujnym.

 Zdumiewająca jest przenikliwość autorki, która podsumowując swój związek, daje w wierszach wykładnię istnienia w samotności, dumnego kroczenia przez świat i odwzorowywania go w słowach. Tak powstają ulotne liryki, które wiele mówią o mechanizmach trwania i przemijania, tak rodzą się wiersze wypowiadane cicho, a zarazem donośne jak głos dzwonu. Wszak można wyszeptać prawdę o miłości w obliczu huczącego morza i zgiełku wielkiego miasta, a zostanie ona wzmocniona przez uczucie, ukierunkowana przez marzenie, spointowana przez kolejne lata. I choć tonacja tych utworów jest przeważnie gorzka, mają one też w sobie niezwykłą świetlistość, słoneczną promienność, która przeciwstawi się każdemu mrokowi. To jest ostatnie rozliczenie z czasem uniesień i pragnień, ale też wyraźne określenie, że zaczyna się coś nowego, że kobieta dotarła na skraj zgasłych dni i śmiało przekroczy granicę nowej historii. W takim rozumieniu druga książka poetycka Barbary Orlowski jest jej katharsis a także rodzajem pomostu pomiędzy przeszłością i przyszłością. W takim kontekście zrozumiałe też stają się lamentacyjne tony i nieustanne powroty do opisanych wcześniej zdarzeń, w takim ujęciu perspektywa dookolna ma swoją głębię i wymowę. Liryki układają się w ciągi i choć są osobnymi wierszami, stają się rozpisanym na głosy poematem o uczuciach i przegranych szansach, o wielkim ludzkim pragnieniu bliskości i podsumowaniu tego, co nie wyszło. Symboliczna jest tutaj okładka książki, na której poetka postanowiła umieścić ważne dla niej zdjęcie. Widzimy na nim jak siedzi nad morzem i kontempluje naturę w czasie zachodu słońca, ale oprócz pastelowych barw i nastrojowego światła, dostrzeżemy też na nim kobietę niezależną, pełną pasji i wiary w samą siebie. Dopiero co przeżyła osobisty dramat, ale nie poddała się, patrzy w dal i widzi niezwykłą różnorodność świata, jego harmonię i piękno, kosmiczny powab i planetarne zawieszenie. Tak wiersze i fotografie układają się w potężny przekaz energetyczny, obraz kobiety w jej czasie i w przestrzeni, zapis stanu świata w chwili ostatniej i pierwszej.

 Poetka mieszka w Krefeld, w Niemczech, ale ma też dom niedaleko Recife w Brazylii, gdzie każdego roku podróżuje. Ogląda zatem stale świat w wielu odsłonach, bo przecież bywa też w Polsce i jeździ praktycznie po całej Europie. Jakże interesujące są w jej poezji motywy podróżnicze, ze szczególnym uwzględnieniem elementów związanych z Ameryką Południową. Te połyskujące w wierszach hibiskusy i barwne kolibry, palmy i gardenie, kruche motyle i werbeny, to egzotyczne cząstki innego świata, który gdzieś tam, za oceanem, pulsuje rytmem samby i ma w sobie tyle naturalnego piękna, tyle barw i zapachów, że tylko poezja może próbować oddać jego pełnię. W taki sposób, wskazana wyżej świetlistość miłości, staje do konfrontacji z rozświetleniem świata brazylijskiego, w którym poetka tak samo usilnie szuka odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencji. Nawet jeśli siada nocą na brzegu Atlantyku, wsłuchuje się w szum fal, widzi gęstą ciemność i miliony gwiazd na niebie, wie, że rano znowu wzejdzie słońce i światło wydobędzie z mroku kontury dalekich drzew i domów, odgłosy ludzi i ptaków. Zapewne ta ruchliwość autorki, częste zawieszenie nad światem w samolocie i jej nieustanna podróż pomiędzy kontynentami, dały tak głęboką wiedzę o rzeczywistości – o tej jawnej i tej ukrytej głęboko pod powłoką kształtów i barw. Docierając do istoty świata, dotykając jego pełni, kontemplując daleką wyspę, czując zapach kakaowca, żyje najprawdziwiej i najlepiej jak potrafi. Ślad takiego istnienia pozostaje w wierszach, tworzących subtelny woal wokół niej, wzbogacających ją i otoczenie, które kreuje, komponuje w sobie i rozumie najpełniej. Warto czytać wiersze Barbary Orlowski, bo choć mówią o gorzkiej miłości i ulotnym spełnieniu, jest w nich coś z filozofii i doświadczenia ostateczności.

PTASI PUCH

800px-Ha_long_bay

Nowoczesna poezja wietnamska, powstająca w latach 1932–1941, jest jak ożywczy, świeży powiew, ciągnący się od niebieskich gór i przynoszący ulgę podczas upału. Delikatność i plastyczna obrazowość tych liryków generuje ruchome wizje zwiewnych motyli, ptaków, zielonych tarasów ryżowych, bujających się w przestrzeni kolorowych lampionów i buddyjskich dzwonków modlitewnych. Ale chyba najwspanialszym doznaniem podczas lektury jest dotarcie do migotliwej świadomości ludzi żyjących pośród zjawiskowej przyrody, tęskniących za czystością i pięknem i pragnących nieustannie doświadczać więzi z drugim człowiekiem, ze światem i kosmosem. To jakby uważne wpatrywanie się w otwarty przestwór, pośród którego lekko unoszą się elementy rzeczywistości, ale też pojęcia i doznania podstawowe – miłość i śmierć, kolory i zapachy, twarze i gesty, bambusowe bramy, mosty i łodzie na rzece. A wszystko odbijające się w źrenicach zakochanej dziewczyny i młodzieńca wodzącego za nią tęsknym wzrokiem, a wszystko powiększone i rzucone siłą natchnienia ku światłom Mlecznej Drogi i samotnym gwiazdom, wiszącym nad horyzontem. Czyż nie jest paradoksem, że tak pokojowo nastawieni ludzie musieli się przez wieki zmagać z różnorakimi najeźdźcami i okupantami, którzy przychodzili z Chin, krajów sąsiednich, albo przylatywali z Europy, Japonii, Ameryki. Otwarcie Wietnamczyków na świat było ich wielką siłą i słabością, którą wykorzystywano na przestrzeni lat. Żyjąc w takiej sytuacji, wytworzyli oni kulturę, w której ogromną rolę odgrywa przywiązanie do ziemi i rodziny, sławienie własnego kraju w poezji i pieśni, a nade wszystko radość z istnienia w scenerii brzoskwiniowych sadów, rozkwitających barwnie kwiatów i ptaków wyśpiewujących słowo quoc, co znaczy po wietnamsku ojczyzna. Liryka ta ma też w sobie wiele mądrości, aforystycznej filozofii, która dociera do samego centrum ludzkiej ontologii. Byt został w niej zawieszony w przestrzeni, ale też twardo utwierdzony w krajobrazie leniwie płynącej rzeki Mekong, ruchliwych miast i architektury postkolonialnej. Wędrując po drogach i wzgórzach tego kraju, ów byt, przegląda się w milionach istnień, osobnych i zjednoczonych więzami krwi, szukających sensu życia i potwierdzenia, że to, co widzą czarne oczy jest realne.

Black_hmong_women_sapa_vietnam_1999

Natura dla Wietnamczyków jest ich cudownym ogrodem, z kolorowymi kwiatami, skrzydlatymi stworzeniami i zwierzętami kryjącymi się w tajemniczej dżungli. W dzień wieńczy ją pyszny błękit nieba, a nocą otwiera się nad nią ogromna czasza wszechświata, opalizująca milionami gwiazd, ze srebrną latarnią księżyca, z głosem cykad i innych istot, ożywiających się po zachodzie słońca. Wietnam jest krajem deszczów i mgieł, chłodnych powiewów od morza, ale też wielkiego gorąca i światła solarnego. Taka ekspozycja natury sama w sobie jest bardzo poetycka i multiplikuje wciąż świadomości zatopione w liryce, kontemplujące piękno otoczenia i ulotne umiejscowienie bytu w kosmosie. Dlatego wietnamska nowa poezja jest taka opisowa, malownicza i zjawiskowa, odwzorowująca fenomeny świata i ukazująca ludzi w otoczeniu odwiecznych tajemnic istnienia. Bystrość i wyobraźnia tych ludzi jest zdumiewająca, ale jeszcze ciekawsza jest ich umiejętność zauważania kontekstowości egzystencji, wagi tego, co jest dookoła niej – siły natury, mającej swoją duchowość i nieustannie wpływającej na poszczególne życiorysy. Czytanie tej poezji przypomina egzotyczną podróż, a odsłaniające się szerokie krajobrazy i sielskie zakamarki, ukazują prawdziwy wymiar bytowania w Wietnamie. Widzimy zatem wielkie zatoki morskie i skały porośnięte gęstą roślinnością tropikalną, drogi i bezdroża, tarasowe uprawy, ale też domostwa i mostki z bambusa, bramy podwórek i przede wszystkim ludzi – kobiety niosące wodę ze strumienia, starych mężczyzn, podążających w procesji weselnej, matki wypatrujące synów wracających z daleka. Wszystko zatopione w melancholii i senności, rozmywające się w przestrzeni i świadomości, ginące w dali i w mrokach pamięci.

Ðàn_Tranh

Stale też wraca w nowej poezji motyw miłości, szukania partnera na całe życie, czułego kochanka i pięknej żony, najlepiej z tego samego regionu, z tego samego klanu ludzi wrażliwych i szukających odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencji. Od nieśmiałości sąsiada, który spogląda ciekawie na sąsiadkę, po subtelność dziewic, ubranych na czerwono i przeznaczonych do zamążpójścia, rozgrywa się niezwykły spektakl uczuć pierwszych i zarazem ostatnich, miłości żarliwej i pełnej oddania, rozumiejącej i wychodzącej naprzeciw pragnieniom. Zarówno poetki, jak i mężczyźni piszący wiersze miłosne, starają się oddać w swych utworach wyjątkowość i niepowtarzalność uczuć, ale też stawiają sobie konkretne wymagania, pragną przeżyć życie spokojnie, bezpiecznie, z poczuciem jedyności wyboru dokonanego raz na całą wieczność. Nie znajdziemy tutaj rozpaczliwych liryków opisujących zdradę, a autorzy jeśli wyrzucają sobie cokolwiek, to czynią to najczęściej z nadzieją na poprawę sytuacji, na powrót kochanka, na ponowne pojawienie się pięknej dziewczyny, która nie wiedzieć dlaczego odeszła. Widać wyraźnie, że nowa poezja, wyzwolona ze sztywnych kanonów, naśladujących lirykę chińską i skupiających się na metrum i rymie, osiągnęła niezwykłą lekkość i siłę wyrazu. Te wiersze można porównać do ptasiego puchu, który przy wzlatywaniu ptaka z gałęzi oderwał się od jego ciała i swobodnie zaczął spływać ku ziemi, a podrzucany przez porywy wiatru, zaczął bujać w powietrzu, zawisać w locie i znowu się unosić. Podkreślić też trzeba niezwykłą śpiewność tej poezji, która często w Wietnamie wykonywana jest jako pieśni, dodatkowo intonowane i wzmacniane przez interpretację samego autora. Ogromna praca tłumaczy, Lama Quan My i Pawła Kubiaka dała zdumiewające efekty i prawdziwie wzbogaciła kulturę polską o te znakomite przekłady. Dzięki temu egzotyczna liryka wietnamska wchodzi do naszego obiegu kulturowego i ukazuje wrażliwość, piękno i pełnię ludzi Południa, żyjących na zjawiskowym, barwnym półwyspie, ludzi szukających stale własnego miejsca w świecie i pragnących towarzyszyć innym istnieniom w drodze od narodzin do rozpadu w pył.

Fotografie z Wikipedii

%d blogerów lubi to: