PROF. MIECZYSŁAW JANKOWIAK 1933-2009

Zmarł Mietek Jankowiak, mój nauczyciel akademicki, a potem sympatyczny kolega z tego samego wydziału Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego. Zachowam go w pamięci jako serdecznego człowieka, dobrego dla studentów i szanującego współpracowników. Zamieszczam tu recenzję jego znakomitej książki o Wyspiańskim

Mieczysław Jankowiak był profesorem w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy. Przez wielu lat zajmował się teorią i historią literatury. Zdobył uznanie literaturoznawców i zaskarbił sobie sympatię wielu roczników studentów. Jego książki, wykłady, spotkania seminaryjne i dyskusyjne miały zawsze charakter interdyscyplinarny i prezentowały literaturę w szerokim kontekście kulturowym, genologicznym i filozoficznym. Dawały możliwość poznania dzieł pisarzy z wielu stron, z wykorzystaniem narzędzi badawczych różnych szkół literaturoznawczych. Prof. Jankowiak jak mało kto potrafi pisać i mówić o literaturze, a w sytuacjjankowiaki, gdy króluje wszechobecny „chaos interpretacyjny”, dykcja ta jest wyrazista i utwierdza w przekonaniu, że szkoła takich literaturoznawców jak Kleiner, Górski, Pigoń czy Weintraub jest stale żywa. Jak przystało na badacza tego pokroju, autor łączył w obrębie swoich penetracji wiele zjawisk, wiele dzieł, a równie dobrze czuł się analizując twórczość Mickiewicza i Norwida, Rydla i Sienkiewicza, Kasprowicza i Szymborskiej. Trudno się dziwić, że literaturoznawca stawiający sobie tak ambitne zadania i ogarniający swoją eksploracją tak rozległy teren postanowił zbadać związki Wyspiańskiego z romantyzmem. Wszak jest to zadanie tyleż wdzięczne, co stawiające przed autorem liczne kłopotliwe przeszkody. Pierwsza z nich określona została już w tytule dzieła i wskazuje na szerszy kontekst interpretacyjny, jaki tu musi się pojawić, a zarazem – jak to określa autor – wymóg daleko idącej wariantowości zastosowanych metod.

Pośród wielu znaczących twórców młodopolskich Wyspiański zajmuje miejsce szczególne. Zdolny malarz, rysownik i scenograf, autor przejmującej poezji i dramatów, które trwale zapisały się w świadomości odbiorców i w historii literatury, a także wrażliwy interpretator literatury polskiej, stale nawiązujący do romantycznej tradycji i prowadzący z nią dialog. Jak pisze autor: Wyspiański wziął specyficzny i znaczny udział w ówczesnym „dialogu” z romantyzmem – nie jako krytyk lub historyk, lecz jako autor dramatów i artysta teatru. Jego dyskurs nie należy do zjawisk ani łatwych w odbiorze, ani prostych w interpretacji autorskiej intencji. Właściwości „dialogu” autora „Wesela” z romantyzmem są mocno i głęboko zakorzenione w kulturze obu epok: romantycznej i młodopolskiej. Metoda Wyspiańskiego jest pośrednia: ironiczna, ambiwalentna, antynomiczna. Taką metodę rozwinęli do stopnia perfekcji romantycy, zdawałoby się niedościgli mistrzowie ironii. Jednak Wyspiański przejrzał tajemnice ironii romantycznej i zapewnił jej dalszą ewolucję we własnej twórczości. Wśród cech jego prawdziwie romantycznego dialogu z romantyzmem ironia należy do – jakby to ująć banalnie – „wniosków najdalej idących”. Autor przyznaje, że wielu pisarzy młodopolskich stosowało w swoich dziełach ironię, ale u Wyspiańskiego osiągnęła ona stopień mistrzowski. Stała się paradygmatem i zaczynem podobnie ukierunkowanego fermentu myślowego w dramatach Micińskiego, Witkacego, Gombrowicza i Mrożka.

Mistrzostwo owego ironicznego dialogu Wyspiańskiego z romantyzmem – zdaniem badacza – dostrzegalne jest na wielu poziomach instrumentalizacji i fabularyzacji jego dramatów, a przy tym jest subtelne i wskazuje w tradycji te elementy, które miały największą wagę, stawały się wykładnią myślenia, momentem mitycznym i symbolicznym, chwilą dziejową i tragedią jednostki, zwrotem w kierunku sacrum i znamieniem profanum. Zdaniem Jankowiaka ironia Wyspiańskiego ma charakter figuralny, a szczególna rolę odgrywa w niej mityczna postać Dionizosa – boga pojawiającego się dość często w romantyzmie, a potem narzuconego neoromantyzmowi przez Fryderyka Nietzschego. Jako symbol uniwersalnych antynomii był on też wyrazem ambiwalentnych postaw modernistów, a u Wyspiańskiego nakładał się na formalne rozstrzygnięcia pomiędzy sakralnym misterium a szopką satyryczną, pomiędzy wzniosłością królewskiego dialogu i ludycznej spowiedzi przedstawiciela najniższej warstwy społecznej. Po drugie – zdaniem badacza – to, co najgłębsze, zarazem powszechne i autobiograficzne, romantyczne i modernistyczne, budzące entuzjazm i sceptycyzm – to zamyka się w formie: misterium Dionizosa. Owo misterium jest częścią ogólnego dialogu z romantyzmem. Rozpatrywane z takiej pozycji obydwie formuły sygnalizują – jeśli wolno tak określić – takie same zakresy tematu. Ale są one synonimiczne tylko w kontekście Młodej Polski. Misterium jest formuła wypowiedzi podniosłej, chociaż nie wyklucza możliwości zastosowania w nim ironii. Zaświadczają to Dziady i Wesele, Kordian i Wyzwolenie, a takich par, a nawet triad czy wielokrotności mogłoby się tutaj pojawić więcej. Jankowiak po przebadaniu ogromnego materiału literackiego obu epok nie waha się postawić tezy, iż najbardziej znane i najlepsze sztuki sceniczne Wyspiańskiego są ironicznym przewartościowaniem romantycznego wzorca dramatu. A znaczy to, że dokonało się tutaj wzajemne przenikanie, wzajemna transgresja zarazem. Jest to też dowodem ciągłości tradycji literackiej i nieustającego artystycznego nawiązywania, rozpatrywania spuścizny poprzedników i wydobywania z niej integralnych, nowych wartości.

Kolejne rozdziały tej interesującej monografii ukazują jakby poszczególne stadia ironicznych nawiązań i komentarzy Wyspiańskiego. Zaczyna autor od przybliżenia problemów ironii i dramatu. W tym syntetycznym rozdziale, który pomocny może być na wielu płaszczyznach poznawania literatury polskiej, znajdziemy definicję i podział ironii oraz ważną dla całej rozprawy partię pt. Modele i metody rozważań o dramacie poromantycznym. To przybliżenie i zebranie sądów badaczy jest konieczne dla zrozumienia kolejnych części rozprawy. A prezentuje w nich autor nawiązując już do Wyspiańskiego i Młodej Polski typy ironii. Przyglądamy się zatem mającej rodowód antyczny Ironii retorycznej, w obrębie której nie zapomina autor o tradycyjnej „polskiej przekorze”. Następnie zapoznaje czytelnika autor z Ironią tragiczną. Ukazuje jej greckie źródła i umiejscawia ją w perspektywie literatury europejskiej. I w tym przypadku analizuje polskie przykłady ironii tragicznej (Treny i Odprawa posłów greckich Jana Kochanowskiego, dramaty Słowackiego, Konrad Wallenrod, wiersze i dramaty Norwida). Niezwykle pojemny i interesujący jest też rozdział prezentujący Romantyczną ironię kreacyjną. Wychodząc od uściśleń filozoficznych i estetycznych dochodzi badacz do przekonania, że tego rodzaju ironia była immanentnym elementem w twórczości romantyków i Wyspiańskiego. Już tutaj widać, że Jankowiak stosuje w swojej pracy zasadę prezentacji poszczególnych tez, poprzez sugestywne i funkcjonalne przybliżanie cząstek w pokrewnych epokach i u prowadzących dialog pisarzy. To jakby wyławianie najistotniejszych dla tematu egzemplifikacji i wskazywanie najistotniejszych kontekstów. Tutaj właśnie znakomicie przydaje się ów rozwinięty poprzez lata studiów aparat badawczy autora. Kolejny rozdział jest próbą rozległego spojrzenia na dwa pojęcia, wcześniej już wyodrębnione w twórczości Wyspiańskiego – „misterium” i „szopka”. W dalszej części rozprawy znajdą one swoją egzemplifikację w konkretnych dziełach Wyspiańskiego. Z kolei rozdział szósty jest przybliżaniem związków Wyspiańskiego z Mickiewiczem. Za podstawę posłużył badaczowi jeden z jego najlepszych dramatów – Legion. Nie poprzestaje jednakże Jankowiak na wskazywaniu ironicznego dialogu tylko pomiędzy wymienionym wyżej dziełem, a spuścizną największego polskiego poety. Znajdziemy tu też nawiązania do innych dzieł. Podstawą jest wszakże chęć pokazania Dyskursu ironicznego w przestrzeni intertekstualnej. Jak pisze autor: cały tekst „Legionu” jest sferą ironicznych efektów intertekstualności. W zakresie bardziej tradycyjnym znajdują się w nim aluzje, „zapożyczenia”, cytaty przywołujące konkretne teksty literackie i artystyczne i ich interpretacje. (…) Antynomia tekstu legionowego i mesjanistycznego (lub w skrajnej postaci mistycznej) podlega w „Legionie” antyfrazie lub metatezie i w wielu scenach promieniuje ambiwalencją. W innych kontekstach i warunkach jest to alternacja czynu i myśli, pragmy i kontemplacji, postawy apollińskiej i dionizyjskiej, „woli” i „wyobrażenia”. Oba teksty (polskie, romantyczne) prowadzą grę ironiczną w ramach tekstu rzymskiego, który jest dla nich nadrzędnym tekstem historiozoficznym. Podobną skalę wnikliwości i umiejętności interpretacyjnych znajdziemy w rozdziale siódmym poświęconym „Weselu”. I tutaj Jankowiak zbiera okruchy, dopełnia treści, a potem błyskotliwie syntetyzuje, tworzy dualistyczną wykładnię rozumienia tego patetycznego i zarazem ironicznego dzieła. Oddajmy raz jeszcze głos badaczowi: „Wesele” zadziwia nowym ujęciem i funkcją ironii w dramaturgii Wyspiańskiego. Może to efekt wprowadzenia do utworu krakowskiej współczesności, owego – jak ją nazwał Kazimierz Wyka – „wielkiego świata pozorów”. Może to jest wynik głębszego przemyślenia ironii romantycznej lub metamorfozy autorskiego podmiotu ironii. Zamiast ostrego szyderstwa występuje w Weselu dowcipna i pozornie zabawna ironia. Zamiast dyskursu zjawiają się szersze przestrzenie gry ironicznej, zamiast ambiwalentnego misterium pasyjnego dominuje fuzja antynomicznych elementów: misterium i szopki, tragizmu i komizmu, próby „akcji” patriotycznej i zachowania karnawałowego. Ale są kontynuowane pewne metody już sprawdzone w Legionie, jak: 1) intertekstualna forma dialogu z przeszłością; 2) akantowy zespół bohaterów, który pełni funkcje kompozycyjne lub archaiczne role kulturowe ( na przykład budziciel i przybysz, eiron i alazon); pogłębiają się strefy gry, antynomie nabierają zdecydowanej wyrazistości. Toteż w dramacie nie przeważa polemika, lecz refleksja ironiczna. Przywołuje ona opozycje życia i sztuki, istoty i pozoru, etycznej powagi działania i obrazów karnawalizacji świata. Już od dawna istnieje opinia, że w „Weselu” dużą rolę odgrywa synteza gatunków. Syntezę kształtują konwencje romantycznego dramatu narodowego, sztuki symbolicznej, polskiej szopki, tragedii, a nawet dramatu naturalistycznego. Parafrazując to co zostało wyżej powiedziane, można by stwierdzić, że dla badacza najważniejsza jest synteza różnych rodzajów ironii w dziełach Wyspiańskiego. W „Weselu” wyodrębnia on Ironiczną grę schematów fabularnych, rozważa wskazywane już zależności i antynomie w obrębie formuły „szopki” i „misterium”, a przede wszystkim – w brawurowy sposób – przeprowadza analogię pomiędzy romantycznym i modernistycznym widzeniem Wernyhory (Legendarny poeta-prorok galicyjskim emisariuszem politycznym). Nie pomija też i Chochoła (Chochoł – arcydzieło ironicznej symboliki), a nawet uznaje go za najcelniejszy koncept dramatu. Dalej podążą ku innemu wielkiemu dramatowi Wyspiańskiego – ku Wyzwoleniu. Tutaj wskazuje na użycie „błazenady transcendentalnej” i „satyry menippejskiej”, a także ukazuje bolesne rozdarcie poety modernistycznego pomiędzy pragnieniem bycia wieszczem, a rzeczywistością jego sztuki. Rozdział ten jest jedną z najciekawszych w naszym literaturoznawstwie prób stworzenia wykładni ironii w dziele Wyspiańskiego. Jest to też znakomita lekcja poglądowa – dowie się z tego rozdziału czytelnik jak głębokie i daleko idące są poszczególne plany jego dramatu, dowie się też, że istnieje w nim wiele ukrytych struktur i poziomów. Jak pisze Jankowiak Każdy poziom struktury „Wyzwolenia” wyróżnia się własną poetyką ironii i własną wizją ironiczną. W najważniejszym poziomie znajduje się „ktoś” – anonimowy podmiot – kreator, od którego zależy rzeczywistość Konrada. Tekstową formą tej zależności jest składnia przytoczenia. Pierwsze wystąpienie podmiotu przypomina – choć w zmienionej poetyce – klasyczny prolog. Jednak w „Wyzwoleniu” nie przedstawia on przedakcji i nie określa jednoznacznie koncepcji sztuki scenicznej, realizowanej w dramacie. Prawdziwa przedakcja tkwi intertekstualnie w „Dziadach” Mickiewicza, szczególnie w Improwizacji. I tutaj zatem analiza wykracza szeroko poza zwyczajowe uściślenia, daje wykład literatury w ruchu, w nawiązaniu, w ciągłym rozwoju. Tego rodzaju syntezy możliwe są tylko u badaczy nie poprzestających na wpatrywaniu się w drobny wycinek czasowy w dziejach literatury, lecz odważnie, metodycznie studiujących szersze zakresy, rozleglejsze przestrzenie.

Przestrzenie intertekstualne konstruowali także inni moderniści, ale chyba tylko w dramatach Wyspiańskiego udało się połączyć próbę rozumienia i identyfikacji tradycji z ironicznym dystansem, czy jak chce autor rozprawy z braniem w sceptyczny nawias czy cudzysłów. Jankowiak nie chciał stworzyć monografii ironii w twórczości autora „Wesela”, a jedynie opisał wielowymiarowy aspekt ironicznego dialogu z tradycja romantyczną. Poeta taki jak Mickiewicz czy Słowacki, Krasiński czy Norwid podchodził do swojej sztuki w sposób niezwykle poważny, wręcz namaszczony. Twórca taki jak Wyspiański wprowadził do swoich dzieł cytaty i kryptocytaty z utworów romantycznych, a także pokusił się o próbę umieszczenia w tradycji doświadczeń i rozważań człowieka końca wieku dziewiętnastego i początku dwudziestego. Gdyby czynił to śmiertelnie poważnie, posądzony by został o patetyczny monumentalizm, zostałby wyśmiany i wydrwiony. Iluż znamy takich młodopolskich twórców? Zaletą pracy prof. Jankowiaka jest to, że pokazał on głębię przemyśleń Wyspiańskiego i jego znakomite rozumienie tradycji romantycznej. To jest niewątpliwie podręcznik rozumienia jego dramatów, a przy tym znakomite studium, pulsującej żywą ironią, żywej literatury.

_____

Mieczysław Jankowiak, Misterium Dionizosa. Ironiczny dialog Wyspiańskiego z romantyzmem, Wyższa Szkoła Pedagogiczna, Bydgoszcz 1998, s. 236.

OSTRYGOJAD

czy jesteś tam jeszcze ostrygojadzie
bez jednej łapy?

czy podążasz za swoją samicą
i podpierasz się skrzydłem?

czy zbierasz mokre skorupiaki
dla potomstwa?

a może już rozszarpały cię
czujne rybołowy?

może pożarł cię władca
aligator?

czy twoje słońce wciąż wstaje
i umiera?

czy rześka wilgoć maści twoje
pióra?

czy jesteś tam jeszcze ostrygojadzie
bez jednej łapy?

Clearwater Beach 2008

JASNY DZIEŃ

Dzisiaj był piękny, jasny dzień i ta promienność rozlała się we mnie rozlegle. Od rana do zmierzchu siedziałem przy komputerze i pisałem różne teksty. Nagromadziło się sporo zaległości, więc wykorzystałem ten czas na ich odgarnięcie. Błękitne niebo i słońce za oknem, przydały mi bardzo energii i czułem się świetnie. Wypiłem trzy kawy i ze trzy litry wody mineralnej, słuchałem muzyki irlandzkiej i ballad twórców z tej zielonej wyspy. Niestety humor popsuło mi odebranie książek przyjaciółki z introligatorni. Człowiek zajmujący się w wydawnictwie grafiką pomylił się i źle wycentrował ilustracje. Właściciel drukarni obiecał poprawienie tych tomików. Często zdarza się w opracowaniu książek, że ktoś czegoś nie dopilnuje, a potem to wszystko spada na kark redaktora. To piękna książka i muszę w szybkim tempie doprowadzić do ponownego jej wydrukowania. Teraz jest już zmierzch, niebo na zachodzie poróżowiało i widać wyraziste, złote kreski lecących w dal samolotów. Bliżej, szybują nad osiedlem stada kawek i coraz liczniejszych szpaków. Ptaki te przysiadają też całymi czarnymi płachtami na sąsiednich blokach i robią sporo hałasu. Kończy się, jasny dzień…

KRYPTONIM „LIRYKA”

Od dłuższego czasu jestem świadkiem i mimowolnym uczestnikiem konfliktu w Zarządzie Związku Literatów Polskich. Joanna Siedlecka z Stowarzyszenia Pisarzy Polskich opublikowała tom pt. Kryptonim „Liryka”, w której ujawniła paskudną przeszłość wielu literatów. Przyjdzie czas na uczciwą ocenę tej książki, w której – jak w hagiografiach – są tylko dobrzy i źli bohaterowie. Autorka nie uwzględniła niuansów życia w PRL-u, niczego też nie powiedziała o sobie i o swoim statusie w tych czasach.  Ale tym razem chwała Siedleckiej, bo zrobiła coś, o czym wielu od dawna mówiło; ujawniła fakty przerażająkryptonim-siedlecka1ce i skłaniające do refleksji nad naszą przeszłością. Nie widziałem oryginałów donosów, nie jestem upoważniony do weryfikowania ich prawdziwości – powszechnie wiadomo, że esbecy fałszowali dokumenty i wprowadzali do akt fikcyjnych TW. Dwóch kolegów jednak przyznało się do współpracy – poeta i krytyk Leszek Żuliński oraz Andrzej Zaniewski potwierdzili, że byli tajnymi współpracownikami bezpieki i czerpali korzyści z donosów. Znam Leszka od wielu lat, a także Andrzej należy do kręgu moich dobrych znajomych. Twórczość Żulińskiego, krytyka żywo reagującego na wydarzenia literackie, a także powieści Zaniewskiego (tłumaczone na wiele języków), oceniam bardzo wysoko. Jednak informacje Siedleckiej były dla mnie szokiem, jeszcze większym niż w przypadku TW Krzysztofa – prof. Janusza Kryszaka z bydgosko-toruńskiego oddziału SPP. Choć wiedziałem i czułem, że ów badacz literatury emigracyjnej, w stosunku do mnie jest fałszywy, to w jakiś sposób lubiłem i ceniłem jego dorobek naukowy i poetycki. Świetnie piło się z nim piwo na rynku w Toruniu, gdy siedzieliśmy obok siebie i rozmawialiśmy np. o Grzegorzu Musiale. Tutaj – w przypadku kolegów z ZLP – cios był dotkliwy, bo przecież są to bliscy mi ludzie, z którymi integrowałem się podczas wielu imprez literackich i których miałem za uczciwych. Dumny byłem z tego, że Zaniewski trzykrotnie wysuwany był do Nagrody Nobla, a jego powieści ukazują się w kolejnych krajach i zataczają coraz szersze kręgi. Żuliński pisywał o mnie i w połowie lat osiemdziesiątych wystawił mi pisemną opinię o mojej działalności, która bardzo się przydała w ówczesnej Prokuraturze (prowokację z tamtych lat na pewno szczegółowo opiszę i ujawnię dokumenty z mojej teczki). Tak, ale teraz zupełnie inaczej to wszystko wygląda. Pod koniec lutego odbyło się zebranie Zarządu ZLP w pełnym składzie, gdzie – zgodnie z decyzją Bydgosko-Toruńskiego Oddziału ZLP – poprosiłem tych kolegów, którzy się przyznali, by zrezygnowali z udziału w Zarządzie. Choć moja wypowiedź była spokojna i prezentowałem opinię Zarządu mojego Oddziału, uznany zostałem za jednego z głównych przeciwników TW. Ale przecież także inni pisarze, w tym Prezesi z Poznania i Krakowa, opowiedzieli się za takim rozwiązaniem. Niestety zebranie niczego nie dało i pojawiło się na jego końcu letnie oświadczenie, które większość szybko przegłosowała. Nie zdążyłem jeszcze wrócić do domu z Warszawy, a w mojej skrzynce e-mailowej już był list od Leszka Żulińskiego, w którym tłumaczył się ze swojej decyzji i między innymi mówił o tym, że był ideowym lewicowcem i donosił dla ówczesnej Polski. Teraz „ta nowa Polska” chce go za to rozliczać, a nie ma przecież do tego prawa. Nie wierzyłem własnym oczom, jak ktoś tak inteligentnie piszący o literaturze, może formułować takie bzdury. Wcześniej – przyznając się, czyli lustrując się – porównywał się z Jackiem Soplicą, a teraz próbuje zrobić taką karkołomną woltę. Szczerze żal mi Zaniewskiego, który ma w życiorysie trudną do pojęcia dwoistość, ale nie przestanę cenić jego Szczura, jednej z najwybitniejszych powieści polskich, napisanych po wojnie, ale Leszek zaczyna niebezpiecznie orbitować ku nierzeczywistości. Czytam te coraz bardziej zjadliwe komentarze na jego blogu, jakieś zapowiedzi dramatycznych gestów, maślane zachwyty nad pewnymi ważnymi osobowościami i nie mogę jakoś odnaleźć dawnego, bystrego kolegi. Jeśli Żuliński donosił dla Polski, to byli w tym czasie tacy, którzy dla Niej siedzieli w więzieniach. Jeśli brał honoraria za kolejne – jak to nazywa – analizy, to byli tacy, którzy nie mieli pracy i borykali się z biedą, a zastraszani i dręczeni musieli uciekać z kraju. Jestem zwolennikiem oczyszczenia obu związków pisarskich z osób ewidentnie uwikłanych w kontakty z SB. Byłbym nawet za tym, żeby ludzie pełniący jakieś funkcje w PZPR lub ci, którzy zbłaźnili się wypowiedziami w duchu komunistycznym, nie wchodzili do Zarządu organizacji, nie mogli też sprawować kierowniczych funkcji. Czas by pojawili się nowi ludzie, nie upaprani w przeszłości, a przynajmniej deklarujący taką czystość (co zawsze można zweryfikować zgodnie z obowiązującym prawem). Niestety jest jeszcze drugie dno tej przykrej sprawy – pisarze często w historii bywali nieetyczni i wcale nie przeszkadzało to im w pisaniu znakomitych książek. Przykładami są tutaj choćby – opisani przez Siedlecką – Kuśniewicz i Odojewski, ale też wielu wielkich pisarzy amerykańskich, rosyjskich, niemieckich i francuskich. Niektórzy z nich byli potworami w życiu prywatnym i może z tego pęknięcia, z sytuacji doktora Jekylla i Mr. Hyde’a, czerpali czarną energię do pisania. Trudno powiedzieć co jest większą przewiną moralną – posiadanie kochanek czy donoszenie na przyjaciół, dręczenie dzieci czy pisanie absurdalnych raportów, kolaborowanie z nazistami, trockistami czy z komunistami, branie pieniędzy za bicie ludzi czy za opisywanie ich słabości. To są też pytania na kanwie książki Joanny Siedleckiej i sytuacji w polskich uniach pisarskich, które są niezwykle trudne i stale mają związek z przeszłością i otwieranym na nowo szambem PRL-u.

WIOSNA, ET CETERA…

Idzie wiosna… nieodwołalnie i konsekwentnie. Widziałem już pierwsze szpaki na drzewach, a także żurawie na polach nad Notecią i Wartą. Pojawiły się też pierwsze pączki na drzewach i niebawem wybuchnie z nich zieleń liści. Lubię tę porę roku, chociaż niesie za sobą różne komplikacje natury alergicznej. Kiedyś tego nie odczuwałem, ale teraz – z upływem lat – muszę jakoś przeciwdziałać. Wczoraj byłem na spotkaniu poetyckiej grupy Et Cetera, która zawiązała się w Bydgoszczy (Tomasz Owczarzak, Piotr Stareńczak, Marietta Gabryszewska, Joanna Gładykowska, Agata Kotecka, Jarosław Jaruszewski i Dariusz Ozimkiewicz). To studenci polonistyki, filozofii i psychologii, którzy pisują wiersze i pragną je publikować. Jest wśród nich Joanna, autorka zbioru Halo poezja, której wiersze lubię i cenię – brała ona udział w Porcie Poetyckim 2008. Mam nadzieję, że ta grupa będzie się rozwijała i zdobywała coraz więcej czytelników, komentatorów, wielbicieli i oponentów. Mam nadzieję, że poeci z nowej grupy poetyckiej nie pójdą śladem starszego pokolenia lirników bydgoskich tym bardziej, że zaczynają pisać znakomite wiersze. Niektórzy z nich mieli ze mną zajęcia z romantyzmu lub literatury współczesnej, niektórych egzaminowałem i próbowałem zachęcać do lektury wielkich polskich romantyków, Miłosza, Herberta, Różewicza, poetów angielskich i amerykańskich.

NA BRZEGU RZEKI PIEDRY

Młodzieńcza miłość jest rodzajem szaleństwa i zaprzedania się żarowi uczuć – absolutnego odsunięcia siebie na plan dalszy. To jest próba kosmicznego zjednoczenia się z drugą istotą i zgoda na jej fanaberie, życiową niedojrzałość i niemoc twórczą. Najczęściej takie związki kończą się niepowodzeniem, a zdarza się też, że taka budowana unia kończy się tragedią. Moi koledzy i koleżanki z Osiedla Błonie odbierali sobie życie z miłości i na zawsze już pozostali w tamtej przestrzeni. Stałem przy ich trumnach i na pożegnanie dotykałem lodowatych dłoni. Patrzyłem na ciała, które z duchem tamtych czasów, prezentowano w kaplicach, przed złożeniem w ziemi na wieki. Ich groby na dwóch cmentarzach, na skraju osiedla, wtopiły się w anonimowy obszar nekropolii, czasem tylko ktoś się zatrzyma, spojrzy na fotografie, zauważy młody wiek zmarłych. Ale ich życia nieuchronnie odeszły w przeszłość, ciała już pewnie dawno się rozpadły, połączyły się z piaskiem, a rozpalone twarze i szybciej bijące serca utonęły pośród tysięcy innych ludzkich dramatów. Może tylko ich modelowe postawy, ich wybory i nieco z otoczki socjologicznej przetrwało w moich wierszach i opowiadaniach, w pisanej książce wspomnieniowej. Mieli swoje oczy i włosy, trzymali się za ręce, czuli ciepło swoich pocałunków i dotknięć, snuli jakieś plany lub walczyli ze sobą o narzucenie jednego schematu. To wszystko przypominało mi się, gdy czytałem kolejną powieść Paolo Coelho, Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam – tym razem o jakże trudnej miłości osób dojrzałych i o ich wyborach. Bohaterką jest kobieta imieniem Pilar, która zachowała niezwykłe wspomnienia z dzieciństwa. Wychowywała się w małej mieścinie Sorii i tam poznała chłopca, który głęboko zapadł jej w pamięć. Ale ów pierwszy obiekt westchnień wyjechał gdzieś w świat i ich kontakt prawie się urwał. Bohaterka udała się do Saragossy i tam zatrudniła się jako sprzedawczyni. W ten sposób mogła opłacać studia i przygotować się do egzaminu konkursowego na urzędnicze stanowisko. Jej plan życiowy był prosty: znaleźć dobrze płatną posadę, potem związać się z jakimś mężczyzną, urodzić dwójkę dzieci i spokojnie żyć, cieszyć się widokiem dorastających pociech. Ale nieoczekiwanie, coraz częściej zaczynają do niej trafiać listy od dawnego chłopaka, aż w końcu przychodzi też zaproszenie na jego wykład w Madrycie. On jest teraz w seminarium duchownym i ma jakieś zdumiewające właściwości uzdrowicielskie. Ostatni raz widzieli się, gdy Pilar miała osiemnaście lat i teraz nic nie jest takie samo, a kontakt z nim powoduje, że w jej głowie pojawiają się sprzeczne myśli. Ostatecznie godzi się na podróż z nim do innych hiszpańskich miast i także do, słynącego z objawień maryjnych, Lourdes we Francji. Jej myśli orbitują wokół zdarzeń dzieciństwa i tego kim jej przyjaciel jest teraz – usilnie próbuje go zrozumieć, dotrzeć do głębi jego duszy. Dowiaduje się też, że on wciąż ją kocha i nie potrafi dłużej zmagać się z uczuciem – musi dokonać wyboru pomiędzy Bogiem a kobietą, pomiędzy czasem pierwszych uniesień, a próbą logicznego, przejrzystego konstruowania życia. Coelho – jak w wielu powieściach – wprowadza też tekst pisany kursywą, który może być rodzajem dziennika bohaterki lub zapisem jej myśli. Tutaj pojawia się tak zapisana prośba: Wysłuchajmy tego, co mówi nam dziecko ukryte w naszej duszy. Nie wstydźmy się go. Nie pozwólmy, aby się lękało, że jest samotne, bo nie dociera do nas jego głos. Bodaj raz dajmy mu szansę, aby pokierowało naszym losem. To dziecko wie dobrze, jak każdy dzień może się różnić od drugiego. Sprawmy, aby poczuło się znowu kochane. Sprawmy mu przyjemność, nawet jeśli wymagałoby to od nas postępowania, od którego odwykliśmy, które może uchodzić za śmieszne w oczach innych ludzi. Pamiętajcie, że mądrość ludzi jest szaleństwem w oczach Boga. Jeśli posłuchamy głosu dziecka, które mieszka w naszej duszy, oczy nasze znowu nabiorą blasku. A jeśli nie utracimy więzi z tym dzieckiem, to nigdy już nie utracimy więzi z życiem. Rzeczywiście warto czasem zastanowić się nad dzieckiem, które gdzieś zniknęło w nas. Byliśmy chłopcami, dziewczynkami, mieliśmy swoje marzenia, jakże żarliwe w tamtym czasie – chcieliśmy kochać i podróżować do obcych krajów, wcale nie myśleliśmy o posiadaniu dóbr, choć piękne samochody i motocykle, ładne stroje jakoś też nas „podniecały”. Gdy patrzy się na prawdziwe bestie ludzkie z naszego kręgu zdarzeń, gdy ma się do czynienia z oszustami i kłamcami, ze zbrodniarzami i gwałcicielami, zadajemy sobie pytanie, co się stało z ich dziecinnymi pomysłami i planami, w którym momencie wstąpili na niewłaściwą ścieżkę.

Coelho potrafi oddać zawiłości kobiecych myśli, próbuje je rekonstruować, momentami tworzyć z okruchów, aforyzmów, notatek, ale czy można zrozumieć kobietę? Czy można zbliżyć się lub dotrzeć do jej wnętrza, pojąć ostateczne wybory i decyzje? Czy można zgłębić fenomen jej intymności, oryginalnej natury i psychiki. Takie pytania najczęściej zadają sobie mężczyźni porzuceni i zwiedzeni, ale też i ci, pozostający z paniami w jakichś związkach i nie potrafiący znaleźć złotego środka, gubiący coś z bliskości, po trochu lub gwałtownie, tracący przyjaźń, zauroczenie i miłość. Bohaterka powieści wie o tym dobrze i mówi: Miłość jest jak narkotyk. Na początku odczuwasz euforię, poddajesz się całkowicie nowemu uczuciu. A następnego dnia chcesz więcej. I choć jeszcze nie wpadłeś w nałóg, to jednak poczułeś już jej smak i wierzysz, że będziesz mógł nad nią panować. Myślisz o ukochanej osobie przez dwie minuty, a zapominasz o niej na trzy godziny. Ale z wolna przyzwyczajasz się do niej i stajesz się całkowicie zależny. Wtedy myślisz o niej przez trzy godziny, a zapominasz na dwie minuty. Gdy nie ma jej w pobliżu – czujesz to samo co narkomani, kiedy nie mogą zdobyć narkotyku. Oni kradną i poniżają się, by za wszelką cenę dostać to, czego tak bardzo im brak. A ty jesteś gotów na wszystko, by zdobyć miłość. Zakochane kobiety stale szukają i nie umieją znaleźć sobie miejsca w świecie i łakną ciepła, potrzebują opieki, chcą być wielbione i doświadczyć spełnienia. Miłość jest tutaj ważnym tropem, ale ważniejsza od niej jest unia myśli i ciał, jedność w rozumieniu i doświadczaniu egzystencji. Ale ich pragnienia są jak płomień, który spala wszystko i wszystko zmienia w popiół. Szukając świetlistości i jaskrawości uczucia, takie kobiety jak Pilar wkraczają często tam, gdzie kończy się droga i zaczyna pustkowie. Porzucane i oszukiwane, gubiące cel i przekonanie, że ich uczucia są wyjątkowe, opowiadają o chwilach jasnych i mrocznych, o miłosnych uniesieniach i o upadkach. Tutaj jesteśmy świadkami rodzącego się na nowo uczucia, a zarazem pękania muru, jaki bohaterka ustawiła pomiędzy sobą a jej ukochanym. Ona czuje, że on jest tym, który poprowadzi ją przez życie, a zarazem wie, że toczy on w sobie batalię i nie potrafi zdecydować się czy wybrać stan kapłański, czy zostać z nią. To jest wybór pomiędzy Bogiem a kobietą, pomiędzy duchowością a cielesnością, pomiędzy kontemplacją a sexem. Każda próba uściślenia tego, co rozgrywa się między zakochanymi osobami może skończyć się niepowodzeniem, bo jaki sens ma rozprawianie o miłości, skoro miłość posiada swój własny głos i mówi sama za siebie. Ale może warto próbować i takim podjęciem wyzwania jest ta książka, w wielu miejscach stylizowana na intymny pamiętnik Pilar.

Wybór ukochanego tej kobiety jest w sumie pozorny, bo przecież – jak mówi przeor zakonu, do którego chce on wstąpić, jest wiele sposobów, by służyć Bogu. Jeśli rzeczywiście sądzisz, że takie jest twoje powołanie, ruszaj mu bez wahania na spotkanie. Bowiem jedynie człowiek szczęśliwy może promieniować szczęściem wokół. Jeśli ktoś wierzy w Boga, to zawsze wybór będzie decyzją pomiędzy Nim a Nim – mężczyzna może założyć sutannę lub habit, ale może też przywdziać równie uświęcający go „strój” męża i ojca. Zostawmy tutaj na razie na boku rozmyślania o tym, czy można być szczęśliwym w związku małżeńskim, są to wszakże rozważania teoretyczne. Także ksiądz lub zakonnik może być nieszczęśliwy w swoim stanie i kochając Boga, może „zdradzać” go z kolejnymi kobietami. Ale nie przekona się jaki jest wymiar jego wiary, jeśli nie wyjdzie naprzeciw wyzwaniom. To stały motyw powieści Coelho, który namawia by rzucić wszystko i zagłębić się w nurtach jakieś podążającej w dal rzeki, nawet tak lodowatej jak Piedra. Nie zmienimy życia i nie zrozumiemy swojej legendy, jeśli nie wyjdziemy z zamkniętej przestrzeni, jeśli nie zdecydujemy się na drastyczny krok. Wielu ludzi jest nieszczęśliwych i żyje w udawanych związkach, wielu też czuje, że mogłoby coś zrobić, coś osiągnąć, ale nie potrafi podjąć decyzji. Mówią oni jak Pilar: Tak długo czekałam na tę chwilę, a gdy w końcu nadeszła, zabrakło mi słów. Nic wszakże nie jest proste, a przejście z jednej sytuacji życiowej do innej, zawsze okupione jest czyimś cierpieniem. Płaczą matki i ojcowie, żony i mężowie, płaczą dzieci, które najbardziej odczuwają oderwanie od jednego rodzica. W imię utrzymania rodziny, w imię stałości związku, ludzie decydują się na uczuciową wegetację, zapominają o pragnieniach, godzą się na dominację jednego z partnerów, ale przecież wszystko ma swój kres. Bariery i mury, niewidzialne tafle chłodu są z czasem tak wysokie i grube, że nie daje się ich zburzyć czułością, pojednaniem, nowym pomysłem na życie. Gdzie się podziali ci kochankowie, którzy dawali sobie ciepło i tulili się do siebie i jaka jest gwarancja, że w nowym związku nie pojawi się chłód, a problemy codzienności nie zniszczą oryginalności i wyjątkowości spotkania. Pilar wie o tym wszystkim i rozważa w myślach różne scenariusze przyszłych dni. Po upojnej nocy, do której wreszcie dochodzi, po wspólnym kontemplowaniu sanktuarium w Lourdes, po wędrówkach szlakami Pirenejów i chłonięciu niczym nieskażonego piękna gór, kochankowie tracą się z oczu na chwilę, by w końcu wrócić do siebie i podjąć próbę. Nic w naszym świecie nie dzieje się bez powodu i tutaj też wszystkie rozterki i perypetie bohaterów spowodowały, że dotarli oni do punktu granicznego życia. To było wyraziste przebóstwienie, rodzaj przeniesienia uczuć religijnych na osoby ludzkie, a zarazem potwierdzenie, że można zrezygnować ze skrajnych postaw duchowych dla otwarcia nowych przestrzeni, dla zawiązania rodziny, stworzenia nowego życia i nowej wiary w siebie, w ocalającą moc, płynącą od Najwyższego. Coelho wiele medytował i długo szukał swojej drogi, trafiał nawet do szpitali psychiatrycznych i ocierał się o praktyki satanistyczne. Ale nigdy nie przestał szukać, nie zrezygnował z raz obranej drogi – uwierzył, że mamy jakąś misję do spełnienia. Jak u każdego autora, który pisze o kobietach i miłości, wiele jest tu zapewne przeżyć osobistych, jakichś doświadczeń z kręgu mistyki chrześcijańskiej, muzułmańskiej i buddyjskiej, wiele ludzkiej mądrości. Jedno wszakże jest pewne, po lekturze tej powieści miłość i kobieta nie przestają być tajemnicą, tak jak dla niej nie przestanie nią być wybrany mężczyzna. Warto jednak przeczytać tę powieść by zobaczyć w niej jakąś własną sytuację, jakieś doświadczenia, w których zgubiliśmy, albo znaleźliśmy cząstkę samych siebie.

SEN VI

Księżniczka leżała naga na łożu i oddychała lekko, swobodnie, miarowo. Jej platynowe włosy rozsypały się w nieładzie na wszystkie strony. Lekko przekrzywiła głowę w lewo i zamknęła oczy. W perspektywie płonących świec i marmurowych ścian, jej jasne ciało wyglądało jak alabastrowa rzeźba najpiekniejszej odaliski sułtana. Wylewałem wonne olejki na dłoń i masowałem jej plecy, zjeżdżałem niżej, ku pośladkom. Pieściłem i namaszczałem skórę, leciutko dotykałem ją koniuszkami palców i uciskałem mięśnie. Zapach wonności wypełnił komnatę i płomienie poruszały się nieznacznie, gdy docierały do nich opary. Przyjmowała mój dotyk z godnością i rozkoszą i coraz bardziej się odprężała. Byłem teraz śmielszy i dotykałem miejsc zakazanych, lałem więcej olejków na pośladki i uda. Poczuła, że czas namaścić drugą stronę ciała i odwróciła się powoli, patrząc na mnie przymglonymi oczyma i dmuchając lekko w spadające na nie włosy. Wylałem wonności na jej piersi i wolno przesuwałem dłonie z prawa na lewo. Czułem jej podniecenie i odprężenie, jej leniwą rozkosz i tężejące brodawki pod moimi palcami. Wylałem oliwkę na brzuch i masowałem, omijając miejsce rozkoszy, wędrując ku udom i łydkom. Jej całe ciało drżało i poruszało się jak w transie. Wkładałem w moją pracę wiele uczucia i pasji, aż dotarłem tam, gdzie eunuchom wkraczać nie wolno. Ona oddychała miarowo, głęboko, równomiernie, a z jej ust wydobywał się miłosny szept. Falowała jak morze i łaknęła dotyku moich dłoni, a ja roztapiałem się w tym, co robiłem. Nagle w powietrzu rozległ się świst miecza i zanim moja głowa spadła z karku, zauważyłem jeszcze skrawek błękitu nieba. Zaraz jednak napłynęła gęsta i lodowata, przerażająca czerń, a jasna krew ochlapała jej satynowe ciało.

ODCHODZENIE

Obejrzałem film pt. Ciekawy przypadek Benjamina Buttona i zrobiło mi się trochę nieswojo. Ta fabuła, oparta w dużej mierze na opowiadaniu Francisa Scotta Fitzgeralda, wydaje się zbyt prosta i nieco naciągana, ale przecież problem leży w czym innym. Chodzi o proces starzenia i nieuchronnego tracenia cząstki samego siebie, o bezpowrotne odejście rozwianych włosów, jasnego uśmiechu i świeżości. Ja bardzo źle znoszę moje szybkie przejście z młodości do wieku średniego i teraz już coraz bardziej zaawansowanego. Dopiero co opisywali mnie jako młodego poetę, podkreślali moją witalność i wigor, robili ze mnie przykładowego młodzieńca, a tu nagle staję się przedstawicielem pokolenia, które zaczyna odchodzić. Patrzyłem na perypetie bohatera filmu i miałem przed oczyma moje młodzieńcze szaleństwa, różne eskapady, wyprawy, miłości i ucieczki, nagłe powroty i nowe porzucenia. Gdy posprzeczałem się z moją dziewczyną, przeszedłem piechotą znad morza do Bydgoszczy. A te trasy ze Studiem Ruchu, wyjazdy na imprezy poetyckie, potem pierwsze podróże zagraniczne. O wielu tych sprawach mówię w pisanej właśnie książce wspomnieniowej i mam nadzieję, że stanie się ona zapisem stanu świadomości pokolenia, jakby dziennikiem dorastania w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

%d blogerów lubi to: