O ROKU ÓW…! (3)

Chalkida – widok z okolic hotelu

8 kwietnia 2019 roku pojechałem na festiwal literacki do Grecji, który zorganizowała moja wieloletnia przyjaciółka Maria Mistrioti. Wraz z Hafifem Janabim przelecieliśmy samolotem Ryanaira z Warszawy do Aten i po niespełna trzech godzinach byliśmy już w kraju Homera i Platona. Ateny przywitały nas deszczem i mgłą, ale było dość ciepło, co zauważyłem wychodząc po schodach z samolotu i przyglądając się dalekim, granatowym wzgórzom w oddali. Maria poprosiła mnie, bym nominował kilku poetów do udziału w wydarzeniu i teraz cieszyłem się, że spotkam się z zaprzyjaźnioną gromadką, którą spotykałem najczęściej podczas chińskich festiwali literackich. Niezawodnie stawili się Hassanal Abdullach z Nowego Jorku, Germain Droogenbroodt z Belgii, Kornernelis Platelis z Litwy i Amir Or z Izraela, a grupę uzupełnił także tajwański nestor poezji Kuei-shien-Lee, nominowany przez Hatifa. Czekając na autobus, który przewiezie nas do Chalkidy, krążyliśmy trochę po ateńskim lotnisku i wyławialiśmy się wzajemnie. Potem wreszcie wsiedliśmy do wygodnego pojazdu i ruszyliśmy w kierunku wyspy Eubea, na której mieszka Maria Mistrioti i na której miał rozegrać się festiwal, dotowany przez władze i indywidualnych sponsorów. Choć padał deszcz i opary czasem zasłaniały widoki, pojawiły się przestrzenie charakterystyczne dla tego wyspiarskiego kraju, poprzeplatanego wodą, odsłaniającego dalekie szczyty górskie, w tej porze roku jeszcze pokryte śniegiem. W czasach, gdy przyjaźniłem się z Nikosem Chadzinikolau, kilkakrotnie planowałem wyjazd do Grecji, ale jakoś się to nie udało i teraz jego obecność w moim życiu symbolicznie podkreślali, biorący udział w festiwalu, jego syn i wnuczka. Patrzyłem szeroko otwartymi oczyma na mijane zatoki, okręty stojące przy brzegach i ruszające ku jakimś celom, a nade wszystko na ludzi, pojawiających się w miastach i miasteczkach.

Zatoka w Chalkidzie

Podróż nie trwała długo i niebawem znaleźliśmy się w wygodnym hotelu, położonym blisko zatoki i otoczonym tropikalną roślinnością. Szybko też okazało się, że posiłki przygotowywane dla nas były bardzo obfite i kilkuskładnikowe, co niestety zburzyło moje założenie, że trochę się odchudzę. Najlepiej mi to wychodzi podczas, festiwali w Kraju Środka, gdzie serwuje się mnóstwo warzyw i ryb, ale w Kolumbii, gdzie jadłem sporo ananasów i mango, także udało mi się zrzucić kilka kilogramów. Pierwsza kolacja była okazją do poznania wszystkich uczestników i do odnowienia dawnych znajomości, tudzież do wspaniałych rozmów i dyskusji. Świetne, greckie wino i piwo rozwiązały nam języki, więc wracałem do pokoju zadowolony, wziąłem gorący prysznic i poszedłem spać, słysząc dziwne pohukiwanie jakiegoś wodnego ptaka. Następnego dnia, od samego rana, z aparatem fotograficznym i w dobrym nastroju, ruszyłem z hotelu ku brzegowi morza, podziwiając daleki, ośnieżone szczyty, tonące w granatowej mgle i przywodzące na myśl Olimp i Zeusa. Schodząc niżej i zauważałem pojedyncze mewy, unoszące się nad tonią, zmierzające w stronę zjawiskowego cypla,  z lewej strony, albo ku dalekim domom miasta, rysującym się za zatoką. Fotografuję rośliny w ogrodzie i robię wiele zdjęć panoramicznych, a nade wszystko wsłuchuję się w siebie w chwili magicznej, z dawien dawna oczekiwanej i mającej się wydarzyć w roku 2019, jednym z najlepszych, które przeżyłem. Dochodzę do kamienistego brzegu i starym swoim zwyczajem podnoszę kilka kamieni, które zabiorę do domu, choć podobno nie wolno ich z Grecji wywozić. Wracam do hotelu i widzę, że nasza grupa zbiera się już na wyprawę do miasta, gdzie Maria pokaże nam niektóre zabytki i zabierze na obiad w typowej greckiej restauracji, serwującej owoce morza, ryby i sporo dań warzywnych. Wchodzimy do starego greckiego kościoła ortodoksyjnego, zwiedzamy muzeum, przyglądamy się domom i ulicom, a nade wszystko rozmawiamy i wymieniamy uwagi na temat tego, co zauważamy. Jak zwykle, odłączam się od grupy i fotografuję sporo ciekawych obiektów, zachwycam się kwiatami, pomarańczami, mandarynkami i cytrynami, dojrzewającymi na drzewach.

Niezwykła roślina z dziedzińca twierdzy Karababa

Jesteśmy na wyspie Eubea, którą Rzymianie nazywali Negroponte, a którego Chalkida jest dzisiaj głównym miastem. Maria proponuje nam przejazd do muzeum archeologicznego, usytuowanego wysoko na beockim wybrzeżu, w obrębie dawnej twierdzy Karababa, zbudowanej przez Turków w 1684 roku, by chroniła miasto przed agresją Republiki Weneckiej. To spora przestrzeń, pełna starych budowli i murów, z których znakomicie widać niemal całą Chalkidę i ośnieżone góry w dalszych planach. Przy tych kamiennych pamiątkach dawnych wieków rośnie wiele krzewów, niewielkich drzew, a pomiędzy kamiennymi duktami ścieli się dywan z kwiatów i ziół. Zrobiłem tam wiele zdjęć, ale dopiero po powrocie do Polski zauważyłem fotografię niezwykłej urody, dokumentującą kruchość naszego świata. Nie wiem co to są za kwiaty, rosnące na niewielkim krzewie, amarantową barwą wyraziście odcinające się od mętnej zieleni tła. Mogą należeć do rodziny storczyków, ale równie dobrze mogą być odmianą azalii, fiołków – trudno powiedzieć. Zatrzymane w kadrze świadczą o tym, że je zauważyłem, zrobiłem zdjęcie i pośród wielu ujęć to jedno okazało się najlepsze. Pierwszy plan jest tutaj dobrze oświetlony, wyrazisty, co pozwala wyodrębnić delikatne pręciki i płaszczyzny barwne poszczególnych płatków. Struktura tych kwiatów jest niezwykle delikatna, zdumiewająca w swojej oryginalności i lekkości, w chwilowym zawieszeniu nad ziemią. Może ilustrować kruchość wszelkiej egzystencji na naszej planecie i stać się symbolem roślinnej subtelności, pośród szarych krajobrazów. Zwiedzam też muzeum, w którym fotografuje wiele płaskorzeźb i monumentów, a nade wszystko czytam anglojęzyczne opisy poszczególnych artefaktów.  Wraz z przyjaciółmi wdrapuję się na mury i platformy i robimy sobie wiele fotografii, które pozostaną w naszych domowych albumach, na Instagramie, Facebooku i w dziennikach. Tutaj też przeżywam ogromne wzruszenia, gdy widzę grecka flagę nad starymi murami, albo gdy przyglądam się dalekim planom miasta, tak cudownie rozprzestrzeniającego się wokół ultramarynowych wód.

Na brzegu w Eretrii

Następnego dnia jedziemy najpierw do jednej ze szkół średnich Chalkidy, gdzie spotykamy się z młodzieżą i dyskutujemy z wieloma uczniami po angielsku o poezji i sztuce. Potem udajemy się do po bliskiej Eretrii i w siedzibie pani burmistrz znowu wypowiadamy się na różne tematy, związane z literaturą, Grecją i naszym festiwalem. Zostajemy zaproszeni na wystawny obiad w restauracji, położonej przy brzegu Południowej Zatoki Eubejskiej, gdzie – ku naszemu zdumieniu – wita nas po polsku właścicielka, która wyszła za mąż za Greka i od wielu lat prowadzi niewielki biznes w tym miejscu. Czekając na obiad, wychodzę na zewnątrz i fotografuję wielkie statki pasażerskie i handlowe, rośliny, domy, a nade wszystko przestwór morski, połyskujący w południowym słońcu. Na obiad jemy świeżą rybę, popijamy piwem lub doskonałym białym winem, a potem ruszamy do muzeum archeologicznego, gdzie fotografuję znowu wiele rzeźb. Dalej droga wiedzie ku starożytnemu amfiteatrowi, gdzie wciąż trwają prace archeologiczne, nie dające wszakże jeszcze wyobrażenia, jak obiekt ten wyglądał w starożytności. Rozmawiamy z sympatyczną panią archeolog, umorusaną w błocie i wskazującą nam najciekawsze miejsca, a potem prowadzącą nas ku dobrze zachowanym murom, na tle których robimy sobie wiele zdjęć. Odchodzę od grupy i fotografuję sporo roślin, a także zatrzymuję się w pewnym oddaleniu i kontempluję starożytne pozostałości po niegdyś potężnym państwie greckim. Rozmyślam o przemijaniu, które nie omija nikogo i niczego, cieszę się też, że moje wieloletnie zainteresowania starożytnością, znajdują tutaj swoją egzemplifikację. Archeolog mówi o dramatach i komediach, które wystawiane były w amfiteatrze eretryjskim, a ja wyobrażam sobie Antygonę mówiącą: O ukochana siostro ma, Ismeno,/ Czy ty nie widzisz, że z klęsk Edypowych/ Żadne za życia los nam nie oszczędza?/ Bo nie ma cierpień i nie ma ohydy,/ Nie ma niesławy i hańby, które by/ Nas pośród nieszczęść pasma nie dotknęły./ Cóż bo za rozkaz znów obwieścił miastu/ Ten, który teraz władzę w ręku dzierży?/ Czyś zasłyszała? Czy uszło twej wiedzy,/ Że znów wrogowie godzą w naszych miłych? Powoli wracam do grupy, żartuje z roześmianą poetką z Szanghaju, jeszcze raz rzucam okiem na ruiny starożytnego teatru i podążam do autobusu, który wiezie nas z powrotem do hotelu.

Chalkida – miejsce spotykania się prądów morskich

Wieczorem wychodzę na taras hotelowy i kontempluje dalekie światła Chalkidy, połyskujące w mroku, jak drogocenny diadem. Znowu odzywa się dziwny, tubalny, ptasi głos, który może należeć do nura, pojawiającego się czasem na wybrzeżu greckim. Czuje się spełniony i zaspokojony, a jednak jakiś dojmujący smutek pojawia się w moich myślach. Wracam do pokoju hotelowego, siadam przy biurku i piszę wiersz pt. Nostalgia: Twoje drogi wiodą cię/ ku dalekim krainom/ i nagle stajesz u wrót/ doliny otoczonej górami/ świetlista tafla morza zaczyna/ taniec snu pośród sinych/ mgieł i niebieskich oparów/ zdążałeś wytrwale do celu/ aż wstąpiłeś/ w nieskończoność/ przymrużone oko świtu/ zamknięta powieka zmroku/ odgrodziły cię od bólu/ i czarnej pamięci/ nostalgia jak zmurszała maska czasu/ krwawiła w zranionej/ świadomości. Noc mija szybko i po porannym prysznicu melduję się na śniadaniu, jak poprzednio, zbyt obfitym i jakże różnorodnym. Mam co najmniej godzinę do kolejnego wyjazdu, więc jeszcze raz idę nad brzeg morza i przyglądam się dalekim statkom, charakterystycznym łodziom rybackim, a nade wszystko fotografuję szerokie przestrzenie, roślinność, skały i kamienie na brzegu. Czas mija szybko, więc zbieram się i jako jeden z ostatnich wchodzę do autokaru, który wiezie nas na główną imprezę festiwalu, do siedziby burmistrza. Maria robi, co może, by wszyscy byli zadowoleni, a włodarz miasta chodzi od pisarza do pisarza i ściska dłonie, dziękuje za przyjazd do Chalkidy, zawsze otwartej dla twórców. Czytamy wiersze, wręczamy Europejskie Medale Poezji i Sztuki HOMER, Amirowi Orowi i Romainowi  Droogenbroodtowi, z przyjemnością oglądamy występy artystyczne Greków i Greczynek. Następnie udajemy się na nabrzeże Cieśniny Ewripos by zobaczyć słynne miejsce, w którym wody przepływają z południowej do północnej Zatoki Eubejskiej i kilka razy na dobę zmieniają kierunek przemieszczania się prądów. Wchodzimy do kolejnej restauracji i jemy wspaniały obiad, znowu kilkuskładnikowy, dodatkowo wzmocniony świetnym czerwonym winem i zamawianym indywidualnie piwami Mythos, Efes lub Levante, z browaru umiejscowionego na wyspie Zakynthos.

Ruiny świątyni Apollina w Delfach

Nowy dzień przynosi wyprawę do Delf, miejsca urodzenia Nikosa Chadzinikolau, którego członkowie szerokiej rodziny stale tam mieszkają. Eubeę opuszczamy długim mostem i podróżujemy przez spory kawałek Grecji Środkowej, aż do stóp Parnasu, trzynaście kilometrów od Zatoki Korynckiej. W czasach antycznych znajdowało się tam sanktuarium poświęcone Appolinowi, a nieco niżej zbudowano centrum Ateny Pronaji, czyli Strażniczki Świątyni. Najpierw przejeżdżamy przez współczesne Delfy, usadowione tarasowo na zboczach, pełne czarujących, wąskich uliczek i budowli typowych dla tej części Grecji, a potem kierujemy się do muzeum archeologicznego, słynącego z rzeźb i innych cennych zabytków starożytności. O miejscu tym mówi mit o dwóch orłach, wysłanych przez Zeusa z krańców kosmosu, by znalazły „pępek” świata. Natkniemy się też na opowieść o Gai – Matce Ziemi, której sanktuarium strzegł wąż Pyton, pokonany później przez Apollina. To ten grecki bóg ustanowił wyrocznię w tym miejscu, a jego przepowiednie miała przekazywać Pytia.  Początkowo czczono tu Posejdona i Dionizosa, uprawiano też kult kamieni (omfalos), ale od VII wieku przed naszą erą zainicjowano kult boga piękna, światła, życia i śmierci.  Wchodzimy do muzeum, w którym fotografuję wiele płaskorzeźb i rzeźb, przyglądam się wytworom greckiego geniuszu artystycznego, kamiennym wyobrażeniom bóstw, filozofów i władców. Delfy ugruntowały swoją sławę już w czasach archaicznych, a wyrocznia delficka uważana była za jedną z najbardziej wiarygodnych i miała przewidzieć, między innymi wyprawę Argonautów i wojnę trojańską, tudzież zakładanie kolonii przez Greków. Po bodaj dwugodzinnym zwiedzaniu muzeum, wychodzę na zewnątrz i podążam ku ruinom sanktuarium apollińskiego i antycznego cmentarza, pełnego kolumn i kamieni nagrobnych. Robię wiele zdjęć, które zapewne przydadzą mi się do przygotowywanej książki o czasach, sztuce i literaturze starożytnej. Spore wzniesienia wymagają dobrej kondycji, ale nie narze3kam na jej brak i dzielnie podążam ku kolejnym, interesującym miejscom. W zjawiskowych ruinach świątyni Apollina spotykam Hatifa i Amira i potem wraz z nimi wracam ku placowi, gdzie przewidziano zbiórkę całej grupy.

Sanktuarium Ateny Pronaia w Delfach

Wsiadamy do autobusu i jedziemy kilkaset metrów niżej, by zobaczyć sanktuarium Ateny, umiejscowione na jednym ze zboczy, specjalnie zniwelowanym do tego celu. W naszej grupie jest sporo starych ludzi, po sześćdziesiątce, po siedemdziesiątce, ale nawet nasz osiemdziesięcioletni kolega z Tajwanu rusza w dół, ku jakże zjawiskowemu miejscu. Droga wiedzie zakosami ku widniejącym w dali kolumnom i kamieniom, które kiedyś były częścią budowli dla kapłanek. Tutaj czuje się wyraźnie powiew starożytności, a zdruzgotana budowla przywołuje moje liczne lektury i młodzieńcze marzenia, związane z wyprawami do Grecji. Robimy sobie zbiorowe zdjęcia, a niektórzy uczestnicy festiwalu czekają aż grupa się oddali i wtedy proszą o indywidualne fotografie, dokumentujące ich pobyt w tym miejscu. Sanktuarium Ateny Pronaja zbudowano w pewnym oddaleniu od świątyni apollińskiej, by bóstwa ze sobą nie rywalizowały. Właściwie były tam trzy świątynie, poświęcone Atenie, dwie wzniesione z tufu i trzecia z wapienia, a także eolski skarbiec Massalczyków i obiekt dorycki. Z okresu klasycznego odkryto też temenos herosów, ołtarz Ateny Pronaja, ołtarz Higiel i Ejlejtyi. Odbudowano tylko częściowo tolos, a choć są tam teraz tylko trzy wielkie kolumny i część kręgu środkowego, dają one wyobrażeni e o urodzie tego miejsca i jego randze w dawnych wiekach. Jak zwykle w takich sytuacjach, żałuję, że nie jestem tu sam, ale czekam cierpliwie aż wszyscy ruszą z powrotem, do autobusu i choć przez kilka minut rozkoszuję się w samotności niezwykłością tego miejsca. Wędrując pod górę, przystaję co jakiś czas, bo jestem na wysokości ok. 500 metrów nad poziomem morza i wyraźnie to czuję. Te przerwy wykorzystuję na fotografowanie endemicznej, górskiej roślinności, wypatruje ptaków, a nade wszystko odwracam się za siebie i z wielu miejsc robię zdjęcia sanktuarium ateńskiego. Jako jeden z ostatnich wchodzę do pojazdu, który rusza ku miasteczku, gdzie zjemy obiad i zaczniemy się dzielić refleksjami na temat tego, co tego dnia zobaczyliśmy. Usadawiam się przy stole tuż przy Hatifie i Hassanalu, zostawiam kurtkę, a tylko w koszulce wymykam się ku uliczkom Delf. W sklepach z pamiątkami kupuję gustowne magnesy na lodówki dla mnie i dla moich dzieci, a także sporo innych przedmiotów, symbolizujących Grecję. Na obiad jemy pieczone ziemniaki, rybę, sporo warzyw, a wszystko popijamy sokiem pomarańczowym, winem i doskonałym piwem Zorbas.

 Rzeźba Antinosa z muzeum w Delfach

W naszym świecie wszystko ma swój początek i koniec, a piękne chwile jakże szybko mijają. Na szczęście został nam jeszcze ostatni dzień festiwalu, który przyniósł długo oczekiwaną wyprawę do Aten. Po dwóch godzinach jazdy autostradą docieramy do stolicy Grecji i od razu kierujemy się do Muzeum Akropolu, które od 2009 roku mieści się w nowoczesnym budynku, zaprojektowanym przez szwajcarskiego architekta Bernarda Tschumiego. Po latach niszczenia i rabowania zabytków przez Turków, Wenecjan, Anglików, władze greckie postanowiły stworzyć muzeum, w którym zostałyby zachowane dla potomnych wspaniałości architektury i sztuki rzeźbiarskiej Akropolu i jego okolic. W wieku XIX i XX kilkakrotnie przebudowywano i powiększano ten obiekt, rosła też stale liczba artefaktów eksponowanych w nim. Dopiero jednak u końca pierwszej dekady XXI stulecia oddano do użytku funkcjonalny budynek, ulokowany na autentycznych ruinach, w którym znaleźliśmy się wraz z setkami turystów. Nie lubię zatłoczonych muzeów i zbyt natrętnych przewodników, zatem szybko oddzieliłem się od grupy i zacząłem chodzić swoimi ścieżkami. Co jakiś czas obsługa zwracała mi uwagę, że nie wolno fotografować niektórych rzeźb, ale jakoś udawało mi się przechytrzyć niezwykle zasadnicze panie i zrobić nieco zdjęć bez flesza. Po obejściu wszystkich pięter, dowiedziałem się, że zbierzemy się przed muzeum dopiero za godzinę i ruszymy na obiad. Natychmiast też podjąłem decyzję, że ruszę piechotą ku Partenonowi, bo przecież od dawna chciałem się tam znaleźć. Droga ku głównemu wejściu, dość stroma i uciążliwa, zabrała mi zaledwie piętnaście minut, więc obliczyłem, że na zwiedzanie świątyni zostanie mi jakieś pół godziny. Na szczęście miałem przy sobie legitymację dziennikarską, która umożliwiła mi szybkie i bezpłatne wejście na teren wykopalisk i rekonstrukcji. Zrobiłem sporo zdjęć i zatrzymywałem się w miejscach szczególnych, rozmyślając i planując rozdziały mojej książki o czasach i sztuce starożytnej. Mój pobyt w tym miejscu potwierdził moje wieloletnie przeświadczenie, że kiedyś ją napiszę i zilustruję własnymi fotografiami, tym bardziej, że wiele tekstów składowych już powstało.

Odbudowywany Partenon

Przechodzę kolejne poziomy, mijam schody i kamienne platformy i już jestem przy Partenonie, czyli świątyni Ateny Dziewicy, wzniesionej z białego marmuru pentelickiego w V wieku przed naszą erą, według planów Iktinosa i Kallikratesa, a pod nadzorem samego Fidiasza. Jeszcze teraz wyraźnie rysuje się porządek dorycki budowli, choć wszystko psują rusztowania, betoniarki i dźwigi stojące na budowie. Staram się jednak tak kadrować zdjęcia, by nie znalazły się one na fotografiach i szybko obchodzę dookoła całe wzgórze świątynne. Roztacza się z niego wspaniały widok na Ateny, ogromne, czteromilionowe  miasto położone na równinie między Zatoką Sarońską, należącą do Morza Egejskiego, a czterema górami: Egaleo, Hymet, Pentelejkon i najwyższą z nich – Parnitą (1423 m n.p.m.). Stosunkowo niedawno pisałem w moim dzienniku o Atenie i jej świątyni, więc otwieram go w iphonie i czytam: Dzięki współczesnym rekonstrukcjom możemy zdać sobie sprawę jak wielkim szacunkiem darzono Atenę – rzeźba dłuta Fidiasza, znajdująca się w Partenonie, jest tego wyrazistym dowodem, a choć nie przetrwała do naszych czasów, nowoczesne techniki audiowizualne pozwoliły ją w całości zrekonstruować. Grecki rzeźbiarz wykonał ją w latach 447–438, stosując technikę chryzelefantową (nakładanie na drewnianą konstrukcję płyt złota i kości słoniowej) i przydał wiele dodatkowych elementów. Rzeźba miała dwanaście metrów wysokości wraz z bazą, oszałamiała bogactwem, dekoracyjnością i rozmachem artystycznym i przyczyniła się do nieśmiertelnej sławy jej autora. Posąg umieszczony we wnętrzu Partenonu wyobrażał majestatyczną boginię w złotym hełmie i długim, powiewnym peplosie. Atena wyposażona została także w złotą figurę Nike na prawej dłoni, o rozmiarach żywej kobiety (1,77 m) oraz kunsztownie przyozdobioną egidę i włócznię przy lewym boku. Na szczycie jej hełmu Fidiasz umieścił gryfa z dwoma sfinksami, na egidzie głowę Meduzy, na sandałach sceny z centauromachii, a na fryzie moment narodzin Pandory, której to przygląda się dwunastu bogów. Rzeźbę wielokrotnie uzupełniano, a jej kruszec, wagi ok. 1151 kilogramów stanowił skarb państwa ateńskiego. Losy tego przedstawienia dopełniły się w piątym wieku naszej ery, kiedy to miał miejsce ogromny, destrukcyjny pożar. Przypuszcza się też, że złoto i kość słoniowa zostały wywiezione przez Turków do Konstantynopola, gdzie zostały użyte do wykonania innych wytworów.

Widok ze wzgórza świątynnego na Ateny

Od dłuższego czasu trwają prace rekonstrukcyjne na wzgórzu akropolskim i planuje się odzyskać oryginalne, marmurowe rzeźby z muzeów europejskich, a także odtworzyć ze współczesnych materiałów ogromny posąg Ateny Dziewicy (gr. Partenos). Teraz byłem w tym ważnym dla kultury światowej miejscu i robiłem zdjęcie za zdjęciem, co jakiś czas zerkając na zegarek – okazało się, że pół godziny w zupełności wystarczyło by obejść wzgórze, zatrzymać się przed erechtejonem z kopiami słynnych kariatyd, a nade wszystko przystawać w najlepszych miejscach widokowych i patrzeć w zadumie na Ateny. Z ociąganiem zszedłem z Akropolu i powędrowałem z powrotem ku muzeum, przed którym zbierała się już nasza grupa. Wsiedliśmy do autokaru i przez zakorkowane ulice przejechaliśmy do wspaniałej restauracji, w której uraczono nas obfitym obiadem, wzbogaconym wspaniałymi winami. W znakomitych humorach wracaliśmy do hotelu w Chalkidzie, gdzie natychmiast położyłem się na krótką drzemkę. Po przebudzeniu, czując, że czas pobytu w Grecji kończy się, jeszcze raz poszedłem nad brzeg zatoki, a potem długo patrzyłem z góry na zachód słońca, rozlewające się barwy, na dalekie szczyty i chłonąłem rzeczywistość tego miejsca i czasu, który umykał bezpowrotnie. Następnego dnia ruszyliśmy autokarem na lotnisko w Atenach, a stamtąd – znowu z Hatifem – udaliśmy się samolotem do Modlina, skąd często latają statki powietrzne Ryanaira. Lecąc nad chmurami przeglądałem zdjęcia w moim Canonie i jeszcze raz przed oczyma pojawiły mi się wydarzenia tych kilku dni, sfotografowane rzeźby, budynki, rośliny i ludzie, przyjaźni i pełni empatii dla przyjezdnych gości. Maria zapowiadała powtórzenie festiwalu w następnym roku, ale nie mogła wiedzieć, że sytuacja na świecie tak diametralnie się zmieni, a drobinka zwana koronawirusem unieruchomi potężne odrzutowce, koleje, statki morskie i samochody i każde ludziom siedzieć w domach. Może jednak jesienią nie będzie drugiego ataku wirusa i wszystko zacznie wracać do normy i znowu poeci przylecą do gościnnej Chalkidy by czytać wiersze, zwiedzać piękny kraj i jego wspaniałe zabytki.

Północna Zatoka Eubejska

Ozdobny żyrandol w kościele w Chalkidzie

Mozaika

Dawny meczet

Dzwonnica

Od lewej: Dariusz Tomasz Lebioda, Hatif Janabi, Germain Droogenbroodt, Amir Or

Organizatorka festiwalu Maria Mistrioti i Hassanal Abdullah z Nowego Jorku

Eubea – Zatoka

Twierdza Karababa

Karababa

Widok z murów twierdzy Karababa

Germain Droogenbroodt, Amir Or, Hassanal Abdullah i Maria Mistrioti

Cieśnina pomiędzy Południową Zatoką Eubejską i Północną

Widok z brzegu w Eretrii

Brzeg w Eretrii

Statki w okolicach Eretrii

Grecka flaga

Amfiteatr w Eretrii – zachowane kamienie

Amfiteatr w Eretrii

Promenada w Eretrii

Grecja…

Okolice Delf

Germain Droogenbroodt i poeta z Tajwanu Kuei-shien Lee

Dalekie góry w okolicach Delf

Ruiny świątyni Apollina w Delfach

Ruiny starożytnego cmentarza w Delfach

Gdzieś tam jest Parnas…?

Delfy

Współcześni bogowie i boginie  w sklepie z pamiątkami w Delfach

Widok na Zatokę Koryncką

Sanktuarium Ateny Pronaia koło Delf

Akropol z zewnątrz

W drodze ku Partenonowi

Erechtejon

Panorama Aten

Ruiny wielkiej bramy

Brama

Pozostałości po starożytnych kolumnach

Rekonstruowany Partenon

Widok Aten z Akropolu

Erechtejon z kariatydami, w którym Turcy urządzili harem

Partenon

A tak wyglądał monument Ateny z Partenonu – rekonstrukcja z Nashville

 

Prace przy Partenonie

Jeszcze jedno spojrzenie na świątynię Ateny Dziewicy

I rzut oka z daleka

Akademia Ateńska

CHCIAŁBYM ZOSTAWIĆ PO SOBIE PORZĄDEK

Marlena Zynger – Redaktor Naczelna warszawskiego magazynu „Lirydram” zamieściła wywiad ze mną, który lokuję także na moim blogu. W taki sposób dotrze do większej liczby odbiorców. Polecam cały wolumin pisma, bardzo interesującego i dostępnego KMPiK-ach.

 Piszesz nie tylko wiersze, ale i powieści. Jesteś bardziej poetą czy pisarzem?

Staram się uprawiać wiele gatunków literackich, choć oczywiście wszystko zaczęło się od wierszy… pisanych dla pięknej Aliny… Potem była poezja generacyjna, powstająca w poczuciu misji ratunkowej i zachowania od zapomnienia moich kolegów i koleżanek, którzy w konflikcie ze światem, rodzicami i samymi sobą, odbierali sobie życie na jednym z bydgoskich osiedli. Ten sam temat drążyłem w opowiadaniach z tomu pt. Chłopcy z cmentarza Świętej Trójcy, ale w pierwszej powieści, zatytułowanej Ulica klonów, choć bohaterem jest dziecko, starałem się ukazać jego dochodzenie do samoświadomości i odbicie w niej świata, pojawianie się snów i tajemniczych wizji w młodym umyśle. Z racji tego, że uprawiam trójpolówkę literacką, gatunki u mnie stale się mieszają, a do tego jeszcze dochodzi działalność wydawnicza, malowanie obrazów i tworzenie rysunków, najczęściej surrealistycznych, odsłaniających jakieś nieuświadomione pokłady we mnie. Mijając barierę sześćdziesięciu lat zrozumiałem, że nie można stale biec do przodu i zmieniać radośnie kierunki, jak spuszczony z pęt źrebak. Zacząłem zatem prace porządkowe i mam zamiar wydać cały mój dorobek w nowych, poprawionych edycjach. I wtedy może dam sobie spokój z pisaniem literatury, czerpiąc radość z wnuków, podróży i spotkań z czytelnikami.

Jesteś nie tylko twórcą, ale i wieloletnim wykładowcą akademickim. W związku z tym posługujesz się językiem bardziej mierzalnym i naukowym dla określania i oceny twórczości innych. Czy mógłbyś zatem wskazać konkretne czynniki odróżniające dobrą poezję od grafomanii?

Grafomania to przypadłość ludzi, którzy nie potrafią zinterioryzować tego, co produkują w nadmiernych ilościach. Ich przekonanie o swojej wyjątkowości mogłoby dać wspaniałe efekty, ale nie mają warsztatu, nie widzą niestylistyczności swoich tekstów, nic nie wiedzą o strategiach pisarskich i odniesieniach do innych autorów. Zaczynają od złej poezji rymowanej i nie potrafią się wydostać z tej matni, zachwyceni, że wciąż udaje się im dobierać końcówki wyrazowe. Nigdy nie mieli w ręku Studiów z historii i teorii wersyfikacji polskiej Marii Dłuskiej, nie czytali największych potów wiersza białego, a swoje powierzchowne fascynacje dla mistrzów utworów rymowanych, zamieniają w wierszoklectwo. W czasach mojej młodości, gdy byłem recenzentem „Życia Literackiego”, „Nowych Książek” czy „Miesięcznika Literackiego” starałem się walczyć z grafomanią, ale szybko zrozumiałem, że prawdziwa krytyka literacka jest obcowaniem z arcydziełami i książkami nieco tylko mniejszego kalibru, ale mającymi w sobie jakiś interesujący element. Przestałem zatem pisać recenzje negatywne, a ewentualne interwencje publikując na moim blogu Dziennik ornitologa, który niebawem zacznie się też ukazywać tom, po tomie, w wersji papierowej.

Czy Twoim zdaniem istnieje coś takiego jak poezja kobieca?

Niewątpliwie tak, choćby z racji dwudzielności płciowej naszej populacji i czegoś takiego, co określa się jako płeć mózgu. Z drugiej strony znam wielu mężczyzn piszących wiersze „kobiece” i wiele kobiet, które pragną zanegować swoją płeć i publikują teksty z wyraźnym „hormonem” męskim. Oczywiście w przypadku krytyki literackiej nie powinniśmy stosować takich podziałów, bo podążałyby one w kierunku rasizmu, ksenofobii i nietolerancji. Kobieta jest tak cudownym obiektem obserwacji i może być tak znakomitym kompanem, niezwykłą kochanką, matką, siostrą i żoną, że wszystko co robi powinno być dla mężczyzn interesujące i przydające barw światu. Niestety codzienne konflikty damsko-męskie przekładają się na wiele sfer życia i bywają pretekstem do tego, by chełpić się szowinizmem męskim, albo stosować przemoc żeńską w stosunku do drugiej osoby. Spośród kobiet piszących fascynowałem się wieloma poetkami polskimi i światowymi, żeby przywołać tylko Marię Jasnorzewską-Pawlikowską, Halinę Poświatowską, Łucję Danielewską, Marinę Cwietajewą, Sylwię Plath, Anne Sexton, Ormiankę Sonę Van i Chinkę Zhao Si. Opublikowałem też wiele recenzji książek autorek polskich od Joanny Pollakówny i Lucyny Skompskiej, poprzez Annę Janko, Wisławę Szymborską, Alicję Patey-Grabowską, aż do Ariany Nagórskiej, Marioli Lewickiej i Agnieszki Mrowińskiej. Napisałem też wiele posłowi i wstępów do tomów poetek, między innymi Joanny Jędrzejewskiej-Bałdygi, Anny Cybulskiej, Danuty Muchy, Karoliny Kusek, a na łamach „Okolicy Poetów” publikowałem analizy najpiękniejszych wierszy pań, np. Szymborskiej czy Adriany Szymańskiej

Należysz do pokolenia „Nowych Roczników”. Co to oznacza?

W PRL-u tworzono te pokolenia poetyckie trochę na siłę, a specjalizowali się w tym Andrzej K. Waśkiewicz i Jerzy Leszin-Koperski. To oni stworzyli antologię pt. Nowe roczniki, w której zamieścili autorów dość przypadkowo dobranych, nie wartościując jakoś szczególnie ich tworów literackich, a jedynie stosując kategorię generacyjną. Dzisiaj widać, że ich zabiegi niewiele dały, bo obecność tego „pokolenia” w literaturze polskiej jest bardzo wątpliwa i poza tekstami kilku krytyków towarzyszących, nie powstała wykładnia grupy, nie mówiąc już o monografiach krytycznoliterackich czy naukowych. To było bardzo wygodne dla ówczesnych władz kulturalnych i politycznych – skoszarować młodych na wąskiej przestrzeni i nie pozwalać na kształtowanie się wybitnych osobowości. Niech pieski sobie warczą, ale tylko trzymane na krótkiej smyczy, tylko w obrębie wąskiej rzeczywistości młodoliterackiej. Doświadczenia wszystkich pokoleń, od czasów Skamandra, poetów II wojny światowej, poprzez grupę „Współczesności”, Orientację Poetycką „Hybrydy” czy Nową Falę, wskazują, że w literaturze pozostają przede wszystkim wybitne jednostki, a kategorie socjologiczne mogą być co najwyżej pomocą w ich zrozumieniu albo przy szerszym opisie.

W wielu wierszach poruszasz tematy związane z określonymi grupami społecznymi, przypominasz losy zdegradowanych środowisk końca XX wieku, ludzi słabych wewnętrznie, tragicznych wobec okoliczności. Snujesz opowieść o chłopcach o dziewczętach/ którzy polegli w drugiej połowie/ dwudziestego wieku. Pochylasz się nad subkulturą, w której liczą się wyłącznie narkotyki oraz nad środowiskiem więziennym tamtych czasów. Skąd Twoje zainteresowanie tym tematem?

Tutaj dotykasz mojej twórczości sprzed czterdziestu i trzydziestu lat, czyli z czasów nieomal młodzieńczych i tzw. dojrzałej młodości. Po opublikowaniu pierwszego tomu wierszy pt. Samobójcy spod wielkiego wozu stałem się szybko poetą rozpoznawalnym dla towarzyszącej krytyki literackiej i kimś, o kim zaczęto opowiadać niestworzone rzeczy. Oczywiście w pewnym sensie sam się do tego przyczyniłem, bo żyłem mocno, krążyłem po Polsce, nie wylewałem za kołnierz i potrafiłem wdać się w niejedną bójkę. Ale moją pozycję ugruntował tom pt. Najnowszy testament, za który otrzymałem Nagrodę Imienia Andrzeja Bursy. W rodzinnej Bydgoszczy to był szok, że taki młody, mało znany poeta, otrzymał nagrodę, którą wcześniej uhonorowano Barańczaka i Wojaczka, Kijonkę, Fabera i Kornhausera. Szybko też urosła armia wrogów i zawistników, którzy chcieli mnie jakoś przetestować, a że był to czas gdy miałem coś wspólnego z hipisami, gitowcami i pierwszymi w Polsce ćpunami, stawałem się tematem wielu bzdurnych bajań i przeinaczeń. Prawda była taka, że literatura powstrzymała mnie przed ostatecznym wejściem do subkultur młodzieżowych, zostałem studentem polonistyki i na wszystko patrzyłem dwudzielnie. Już w latach siedemdziesiątych, gdy obwołano mnie przywódcą grupy chuliganów, starałem się tonować zapędy moich kolegów i nie pozwalałem krzywdzić nikogo. Liczono się ze mną z powodu mojej tężyzny fizycznej, pamiętano, ze trenowałem kulturystykę, karate i boks, że miałem stopień ratownika wodnego i zdobyłem żółty czepek. Nie umiałem szybko odejść od dawnych przyjaciół i uczestniczyłem w ich grach i zabawach, ale coraz głębiej wnikałem też w poezję, zaczynałem pisać prozę i teksty krytycznoliterackie dla wielu periodyków. Pokoleniowi koledzy i koleżanki stali się dla mnie wdzięcznym tematem do obserwacji, a tworzone wiersze i opowiadania układały się w ciąg diagnoz socjologicznych. To były traumatyczne doświadczenia, gdy stawałem nad otwartą trumną kogoś, kogo znałem wiele lat, z kim bawiłem się na podwórku, a potem spotykałem się na boisku czy w sali klubu sportowego. Patrzyłem na martwe ciała przyjaciół i zauważałem jak zmieniali się pod wpływem stężenia pośmiertnego i jak szybko podążali w otchłań rozpadu. Moja aktywność literacka i artystyczna nie podobała się wielu urzędnikom kultury i w 1986 sprowokowali oni sytuację, po której znalazłem się w bydgoskim areszcie. Napisałem wtedy nieco wierszy, dokumentujących to, co wtedy czułem i co zobaczyłem, obcując z mordercami i złodziejami, dyskutując z więźniami politycznymi. To był trudny czas dla mnie, bo właśnie podjąłem pracę na polonistyce bydgoskiej i wszystko miało pójść innymi torami. Na szczęście miałem wtedy kochającą żonę i przyjaciół, którzy dopomogli mi wydostać się z tej matni i ustabilizować życie.  A decyzję o moim zwolnieniu, po wstawiennictwie Jana Dobraczyńskiego, podjął sam Wojciech Jaruzelski…

W wydanym w 2000 roku „Cmentarzu niebieskich aniołów. Wierszach generacyjnych 1975-2000” zapraszasz nas do świata istniejącego pośród upadłych wartości, często pozbawionego granicy pomiędzy dobrem i złem. Wprowadzasz nas w atmosferę niepokoju, smutku i zwątpienia, pustki i wyobcowania. Obok liryki pojawia się brutalny naturalizm. Czy można zaryzykować stwierdzenie, że w pewnym sensie byłeś lub jesteś częścią tego świata?

Tak, ja wcale nie wypieram się, że miałem związki z różnymi subkulturami młodzieżowymi, chociaż – jak wskazałem wyżej – szedłem też inną drogą, miałem swoje rozległe zainteresowania geograficzne, malowałem i rysowałem, z wielką pasją fotografowałem, a potem wciągnęła mnie literatura i w pewnym momencie byłem bardzo płodnym krytykiem literackim. Wyszedłem jednak ze środowisk zdegradowanych, z grupy chłopaków i dziewcząt, którzy za swój ekstremizm życiowy często płacili cenę najwyższą. Kolejne śmierci, czasem bardzo drastyczne, tak mną wstrząsały, że zapragnąłem dać świadectwo naszym pokoleniowym eskapadom i wybrykom. Dzisiaj czasem nachodzą mnie takie myśli, że może warto byłoby zastosować w naszej rzeczywistości reguły rządzące tamtym światem… I dać co niektórym kanaliom po gębie.

„Aleja klonów” to Twoja powieść wspomnieniowa, w której odnaleźć możemy wiele mistycznych akcentów. Skąd ta mistyka i dlaczego? Czy wszystkie występujące w powieści postaci wzorowane były na prawdziwych ludziach? Czy to obraz Twojego dzieciństwa i młodości?

Aleja klonów była moją wielką przygodą literacką przez wiele lat, a nagrodzenie jej przez niebyle jakie Jury Bydgoską Nagrodą Literacką Strzała Łuczniczki, dało mi wiele satysfakcji. Cieszę się, że Janusz Drzewucki, Dariusz Nowacki i Arkadiusz Morawiec dostrzegli w niej to, co było moim założeniem od samego początku, czyli próbę uchwycenia świadomości dziecka, zaraz po urodzeniu i w latach następnych, a jednocześnie projekcję jej na świadomość dorosłego człowieka, żyjącego w świecie filozofii i kultury. Ważna jest też owa wskazana przez Ciebie mistyka, bo według klasycznej definicji mistycyzm, to ruch w kierunku tajemnicy, a dla mnie zawsze było wielkim sekretem to, że się urodziłem w 1958 roku w Bydgoszczy przy ulicy Szubińskiej 33, w parterowym domku z podwórkiem, a nade wszystko, że od samego początku pojawiały się w mojej głowie myśli analityczne. Jakbym porównywał to nowe życie z jakąś dziwną, ledwie przeczuwaną przeszłością prenatalną i uczestniczył w tajemnym misterium transmigracyjnym. Oczywiście nie napisałbym tej powieści, gdyby nie wcześniejsze lektury utworów takich mistrzów słowa jak William Golding, Isaac Bashevis Singer czy William Faulkner. To oni kazali mi interesować się złem w ludzkim świecie i wskazywali niezwykłe zależności pomiędzy różnymi rzeczywistościami naszego bytowania, uczyli też tricków narracyjnych. Pisałem dość długo Aleję klonów we fragmentach i publikowałem je na blogu, ale gdzieś od połowy książki, praca tak mnie wciągnęła, że szybko podążyłem ku końcowi, a właściwie ku ostatecznemu rozmyciu wszystkiego, w poczuciu cudowności istnienia. To jest opowieść o chłopcu, który pojawił się nie wiadomo skąd i doświadczył od razu złożoności ludzkiej rzeczywistości, obserwował barwne, autentyczne typy ludzkie, zdarzenia na tytułowej ulicy, czasem miewał wizje mediumiczne, a w jego snach aniołowie wciąż toczyli walkę z siłami zła, czasem wygrywając, a kiedy indziej ponosząc klęskę.

„Maria” to tytuł Twojego tomu z wierszami lirycznymi… miłosnymi. Czy pisane były dla jednej kobiety czy też inspirację stanowiły doświadczenia relacji z wieloma kobietami?

Tak, pisałem je dla mojej wielkiej młodzieńczej miłości, którą poznałem w V Liceum Ogólnokształcącym w Bydgoszczy, do którego razem chodziliśmy. Ona była jedną z najpiękniejszych dziewcząt w szkole i obiektem westchnień wielu chłopaków. Solidnie mnie wtedy doświadczyła i spowodowała, że pojawiło się we mnie przekonanie, że coś jest ze mną nie tak… Dopiero po latach przyznała, że byłem „ładnym chłopcem” i dziewczyny też zazdrościły jej tego związku, tym bardziej, że byłem w nią wpatrzony jak w ponadnaturalne zjawisko. To był czas słodyczy i piołunu, a w tle pojawiały się piosenki Beatlesów, mroczne tony Led Zeppelin i Black Sabath i ballady Boba Dylana, Leonarda Cohena i Joan Baez. Wiersze były odzwierciedleniem tego naszego ścierania się i wielkiej miłości, która niestety skończyła się, gdy poszliśmy na studia. Po latach wydałem te teksty jeszcze raz w tomie pt. Wiersze o miłości i śmierci, dodając do nich poematy ukazujące kim się stałem po tym młodzieńczym ukąszeniu i jak musiałem walczyć z myślami samobójczymi i poczuciem przegrania. Mieliśmy potem dość dobry kontakt z Aliną, aż do jej śmierci w roku 2017 i sekundowałem jej próbom literackim, bo i ona po ukończeniu anglistyki i podjęciu pracy lektorki w uniwersytecie, także zaczęła pisać wiersze. Te młodzieńcze przeżycia miłosne i filozofia życiowa mojej dawnej dziewczyny wróciły do mnie i przeżyłem prawdziwy szok, gdy na YouTubie znalazłem wspaniałą piosenkę Jowity Świtońskiej pt. Chwila z tekstem mojej Aliny. Tak oto nasza dawna miłość pojawiła się w wielkim spektrum kultury, a z racji tego, ze moje wiersze też genialnie interpretuje bard z Poznania Tomasz Bateńczuk, to może gdzieś tam spotykają się te energie. Wszystko przemija i przepada, ale chwil spędzonych z nią nigdy nie zapomnę – musieliśmy się rozstać, bo miały się urodzić inne dzieci i inne miłości czekały na swoja kolej, dobrze, że chociaż zostały wiersze…

Dużo podróżujesz, co oczywiście znajduje swoje odzwierciedlenie w publikacjach książkowych i nie tylko, np. „Bulwar Singera”, „Sprzedawca skowronków” czy „Żółty Oleander”. Czym są dla Ciebie nowe miejsca i nowe twarze? Czego od nich oczekujesz?

Od roku 2000 i mojego pierwszego pobytu w Stanach Zjednoczonych dzieje się coś niebywałego w moim życiu i koła się domykają, a dawne fascynacje geograficzno-podróżnice stają się faktem. Wszystko oczywiście za sprawą literatury i wchodzenia w coraz szersze kręgi międzynarodowe. To spełnienie jest wręcz kosmiczne dla chłopaka z małego podwórka w Bydgoszczy, bo skala tych podróży jest doprawdy niebywała: Chiny, Indie, Kenia, Republika Południowej Afryki, Kolumbia, Irak, Gruzja, Armenia, Turcja, dalekie przestrzenie Rosji, Stany Zjednoczone od Nowego Jorku, poprzez Florydę i Nowy Orlean aż do Kalifornii i prawie wszystkie kraje europejskie, a szykują się już wyjazdy do Japonii, Australii, Argentyny… Magia podróżowania, poznawania nowych ludzi, słuchania ich opowieści, a nade wszystko oglądanie miejsc, o których kiedyś mogłem tylko marzyć, tak mnie wciągnęły, ze zacząłem na nie odpowiadać tworzonymi na wyjazdach wierszami, esejami i relacjami na blogu. Teraz kolejne eskapady są dla mnie wyzwaniem i nadzieją na nowe teksty i potem, po przepracowaniu w Polsce, na nowe książki. Mój wielki przyjaciel Jerzy Szatkowski, po opublikowaniu drugiego zbioru w cyklu podróżnym – Sprzedawca skowronków – powiedział, że nie spocznę aż nie stworzę dziesięciu takich książek i wydało mi się to tak nieprawdopodobne, że śmiałem się w głos. A teraz powstaje już taka dziewiątka książka pt. Pocztówka z Puri. Wiersze Oceanu Indyjskiego

Pierwsza z Twoich podróżniczych książek poetyckich to „Bulwar Singera”. Wiersze, które składają się na ten tom są obrazem wspomnień z Twojej podróży do Ameryki. Widzimy w nich zderzenie historii z obrazem dzisiejszym, konfrontację marzeń z realiami oraz próbę umiejscowienia siebie w zmieniającej się rzeczywistości. Dlaczego w tytule tego tomu nawiązujesz do nazwiska polsko-żydowskiego noblisty Isaaca Bashevisa Singera?

Bo to jest konkretna ulica w Nowym Jorku, na której znalazłem się szukając śladów pisarza i przeżyłem tam niezwykłe olśnienie, czego ślad został w rozbudowanym, trzyczęściowym wierszu, który dał też tytuł tomowi. Teraz po pięciu pobytach w USA pojawiło się wiele nowych wierszy „amerykańskich” i tom domaga się drugiego, poszerzonego wydania. Szczególnie pobyty na Florydzie, w Nowym Orleanie i nad Oceanem Spokojnym zainspirowały mnie do napisania nowych tekstów. Mój pierwszy wyjazd był możliwy dzięki przyjaźni ze znakomitym tłumaczem i poetą Adamem Szyperem, z którym przyjaźniłem się wiele lat, a on przyjął mnie w swoim domu w Elizabeth i sfinansował mój pierwszy amerykański zbiór wierszy pt. Black Silk. Dzięki niemu poznałem też wspaniałego nowojorskiego wydawcę Stanleya H. Barkana i wielkich poetów amerykańskich: Stanleya Kunitza, Geralda Sterna, Henry’ego Taylora. To był rok dwutysięczny i nie dość, że byłem oszołomiony Ameryka, to jeszcze wraz z Józefem Baranem i Bogusławem Żurakowskim znalazłem się w siedzibie ONZ-etu, gdzie miała miejsce impreza pt. American Poets Meets Polish Poets. Ten pierwszy pobyt był zaledwie tygodniowy, ale to wtedy napisałem pierwsze wiersze, które zaczęły układać się w cykle i tworzyć coś na kształt poetyckich dzienników podróży. Oczywiście nie byłem w tym pierwszy, bo kto interesuje się polską poezją, wie doskonale, ze takie wiersze pisał Mickiewicz, Słowacki, Zbigniew Herbert i Czesław Miłosz, żeby wymienić tylko tych największych twórców. Szybko też stały się dla mnie ważne zdania Herberta: Dla mnie dużą rolę w sensie inspiracji, odegrały podróże. Podróże to znaczy próba zmierzenia się z obcym światem. Obcym językowo, obcym w sensie krajobrazu, obcym w sensie kultury. Czy ja potrafię ogarnąć swoją ograniczoną wrażliwością coś, co się urodziło, co powstało dalej niż jej klan, rodzina, przyjaciele, naród? I dla mnie podróże są tym odświeżeniem widzenia. I drzewo, którego nie widziałem, ptak, którego nie widziałem, katedra, której nie widziałem atakuje mnie i woła, czy ja potrafię przywołać takie słowa, którymi potrafię to wyrazić po prostu. Te zdania przywołuję czasem, gdy powierzchowni krytycy próbują mnie wtłoczyć w kolejny schemat i pomniejszyć wartość tych wierszy, ustawiając je w jednym szeregu z prozą przygodowo-podróżniczą. A przecież chodzi w nich – jak to zaznaczyłaś w pytaniu – o zderzenie historii z obrazem dzisiejszym, konfrontację marzeń z realiami i też próbę umiejscowienia siebie w zmieniającej się rzeczywistości.

„Sprzedawca skowronków” to wiersze oraz proza powstała pod wpływem podróży do Chin. Czy to bardziej obraz liryczny czy rozważania filozoficzne?

Chiny to wielka przygoda mojego życia i dzisiaj po dziesięciu pobytach w tym wielkim kraju mogę powiedzieć, że także ogromna inspiracja, odzwierciedlająca się w nowych napisanych wierszach i esejach, w przekładach i planowanych nowych książkach. Wszystko zaczęło się od obszernego zbioru pt. Sprzedawca skowronków, a potem poprzez przekłady wierszy Jidiego Majii i monografię o jego poezji pt. Odwieczny ogień, orbitowało ku pisanej właśnie książce eseistycznej. Byłem już w wielu słynnych miejscach Kraju Środka, od Xi’an z terakotową armią, poprzez Wyżynę Tybetańska i jezioro Qinghai, Chengdu, Xi Chang, aż do Pekinu z jego wieloma cudownościami, Nankinu tak doświadczonego przez Japończyków i zjawiskowego Szanghaju. Wszystko dokumentuję też fotograficznie i potem zdjęcia zamieszczam w kolejnych tomach mojego cyklu, tak że czytelnik może znaleźć się w obcych rzeczywistościach na kilku poziomach – metaforycznym, zdarzeniowym i wizualnym. Chiny były moim wielkim marzeniem, które spełniło się z nawiązką, a nowe wiersze tak wzbogacą Sprzedawcę skowronków, że przy drugim wydaniu będzie to praktycznie nowa książka. Dopełnieniem wszystkiego było opublikowanie mojego wyboru wierszy w Chinach pt. Odcień wieczności, w ogromnym nakładzie, ze wspaniałymi przekładami Zhao Si i z dużą recepcją krytycznoliteracką.

Wiem, że stworzyłeś monografie takich poetów jak Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki czy Zygmunt Krasiński („Mickiewicz. Wyobraźnia i żywioł”, „Słowacki. Kosmogonia”, „Krasiński. Gigantomachia”). Skąd pomysł na pisanie monografii? I dlaczego te, a nie inne sylwetki twórcze stały się obiektem Twoich literackich zainteresowań?

Pracując przez trzydzieści lat w uniwersytecie musiałem tworzyć takie książki na kolejne stopnie naukowe. Ale Mickiewiczem zająłem się już przy pisaniu pracy magisterskiej, w której połączyłem moje zainteresowania ornitologiczne i literackie. Powstało magisterium pt. Symbolika ornitologiczna w twórczości Adama Mickiewicza, a potem doktorat o czterech podstawowych żywiołach w twórczości tego twórcy. Podczas pracy nad nim pojawił się u mnie pomysł kulturowego opisu czterech polskich wieszczów, tym bardziej, że dotychczasowe opisy ich dzieł nie dotykały fenomenów, które ja spostrzegłem. To było ogromne zadanie, bo zakładało opis systemowy, a zatem potrzebne były monografie opisujące całość dokonań. Teraz wciąż pracuję nad tomem o Norwidzie, choć odłożyłem to zadanie na jakiś czas, gdyż znakomita edycja dzieł Czesława Miłosza zainspirowała mnie do stworzenia pracy o jego twórczości. Procentowo bardziej zaawansowany jest u mnie Miłosz i ta książka najpierw zostanie opublikowana, ale nie byłbym sobą, gdybym nie dokończył też monografii o Norwidzie. Teraz, po odejściu z uniwersytetu, pojawiała się też nowa sytuacja badawcza, pozwalająca mi pisać bez ograniczeń, bez lęku, że jakiś zawistnik z tytułem profesorskim zemści się za krytykę. Po znakomitej recenzji książki o Mickiewiczu, pióra Jana Błońskiego, także zaczęło się wokół mnie kumulować wiele zła w tym względzie, a szczytem wszystkiego były dwa oszustwa habilitacyjne. Niestety polska nauka o literaturze wciąż uzależniona jest od układów i wzajemnego lansowania się, a jakakolwiek konstruktywna krytyka niesie za sobą daleko idące konsekwencje zawodowe.

W jakim kierunku zmierzasz? Jakie są Twoje literackie plany na przyszłość?

Mam nadzieję, że ku chwalebnym zdarzeniom, ale któż to wie…? Mam w głowie wiele projektów, sporo materiału do opracowania, ale wszystko rozbija się o finanse i możliwości kreatywne człowieka, który dopiero co był tzw. „młodym poetą”, a już przekroczył granicę sześćdziesięciu lat i zaczął porządkować wszystko w przeczuciu zbliżającego się „końca świata”… Mam nadzieję, że uda mi się zostawić po sobie porządek, a stojące na półkach równe tomy wydań moich książek, zaświadczać będą, że nie zmarnowałem danego mi czasu…

EMPATIA

Czytam niezwykła książkę pt. Corvus – Życie wśród ptaków, szkockiej pisarki Esther Woolfson, której rodzina pochodziła z Europy Środkowej. Ta niezwykle interesująca kobieta, która studiowała sinologię na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i w Edynburgu, byłaby zapewne wymarzoną żoną dla każdego ornitologa, a to za sprawą jej miłości do ptaków i przyrody. Opiniotwórczy „The Obserwer” pisał, że Woolfson ma dwie najważniejsze cechy autora książek przyrodniczych: bystre oko i nienasyconą ciekawość. „Corvus” rozprawia się z powszechnym przekonaniem, że tylko rzadkie i egzotyczne zwierzęta zasługują na uwagę i ochronę. Autorka opowiada o swoich fascynacjach ptakami krukowatymi, ze szczególnym uwzględnieniem gawronicy imieniem „Kurczak”, którą przygarnęła, gdy była jeszcze pisklęciem. Są też liczne refleksje związane ze sroką „Pyskacz”, wroną „Ziki”, a w dopowiedzeniach znajdziemy też informacje o stosunku znanych i wielkich ludzi do ptaków. I tak w opowieści o zdolnościach językowych i muzycznych szpaków pojawia się Mozart: Na duchu podniósł mnie Pliniusz: „teraz, kiedy to piszę, mają młodzi Cezarowie szpaka oraz słowiki, dające się nauczyć po grecku i łacinie, poza tym codziennie ćwiczące i ciągle wymawiające nowe wyrazy, nawet dłuższe zdania.” Mozart także trzymał w Wiedniu szpaczka kupionego za trzydzieści cztery grajcary w 1784 roku. Dziwnym trafem jeszcze w sklepie zoologicznym ptaszek nauczył się gwizdać całe takty z koncertu fortepianowego G-dur KV 453. Ponieważ utwór dopiero co został skomponowany, nie jest jasne, w jaki sposób szpak poznał melodię, lecz przypuszcza się, że usłyszał pogwizdywanie Mozarta, podczas jego wcześniejszych odwiedzin (co dowodzi nadzwyczajnych umiejętności naśladowczych tych ptaków). Kompozytor zanotował pieśń szpaka i zrobił dopisek: Das war schön! Co ciekawe jednak, śpiewak samowolnie zmienił jedną nutę, g na gis, poprawiając (albo wręcz przeciwnie) dzieło wielkiego artysty. (Behawioryści badający zdolności szpaków twierdzą, że późniejsze dzieło Mozarta, divertimento KV 522, czyli „Żart muzyczny”, było inspirowane śpiewem ulubieńca i miało unieśmiertelnić jego geniusz).  Woolfson dokumentuje swoją wielką cierpliwość i empatię, jaką  miała dla ptaków, które ucząc się jej domu, dawały jej też wiedzę o swoich zachowaniach, częstokroć dziwnych i trudnych do zrozumienia. Znamienne tutaj są lęki, które można zrozumieć dopiero po długich obserwacjach: Lęki krukowatych bywają rozmaite: nabyte i wrodzone, zarówno racjonalne, jak i irracjonalne. Laureat Nagrody Nobla, przyrodnik Konrad Lorenz w swojej książce o zachowaniach zwierząt „Rozmawiał z bydlątkami, ptakami i rybami” opisał reakcje kawek na czarny powiewający przedmiot, który trzymał w ręku (były to kąpielówki). Natychmiast został otoczony przez chmarę wściekłych ptaków: wszystkie próbowały go dziobnąć, ponieważ wzięły skrawek materiału za jednego ze swoich, martwą kawkę. Książka szkockiej autorki skrzy się od takich wspaniałych dopowiedzeń i obserwacji, bo mieszkanie z ptakami zawsze związane było u niej z obserwacjami naszych „braci mniejszych”: Mimo wspólnie przeżytych lat Kurczak pod wieloma względami nadal jest dla nas zagadką. Na przykład zmysł wzroku gawrona bardzo różni się od ludzkiego. Ptaki mają najlepszy wzrok ze wszystkich kręgowców; umiejscowienie oczu w czaszce wpływa między innymi na zdolność do wypatrywania drapieżcy albo zdobyczy. Szponiaste i sowy, z oczami z przodu głowy, widzą stereoskopowo jak ludzie, podczas gdy choćby gołębie, z oczami po bokach głowy, często padające łupem drapieżników, widzą monokularnie: każde oko postrzega inny przedmiot. Monokularność zwykle rozszerza pole widzenia: niektóre ptaki, na przykład słonka (o oczach przesuniętych w stronę tyłu głowy), precyzyjniej postrzegają to, co przed nimi. („Mogłaby ci lepiej opowiedzieć, gdzie była, niż dokąd się wybiera” – napisał zasłużony politolog i autor książek przyrodniczych Louis J. Halle). Podczas gdy wzrok człowieka ograniczony jest trzema rodzajami barwników występujących w czopkach, ptaki mają cztery lub pięć rodzajów czopków, wrażliwych na szersze spektrum fal światła, w tym ultrafiolet, dzięki czemu widzą one dwa razy więcej kolorów niż ludzie. Potrafią także rozróżniać długość fal w widmie ultrafioletu, co pomaga im podczas żerowania, gdyż wychwytują całą paletę odcieni w swoim otoczeniu. Szponiaste, choć wyróżnia je najostrzejszy wzrok spośród wszystkich ptaków, prawdopodobnie odbierają mniej barw niż wróblowate. Książka Woolfson napisana została z zacięciem eseistycznym, a warto tez pamiętać o filologicznych zainteresowaniach autorki, która z taką samą oczywistością przywołuje opinie uznanych przyrodników, jak i opowiada o największym angielskim romantyku: Lord Byron, choć oczywiście zasłynął czymś zupełnie innym, miał najwyraźniej eklektyczny gust – zarówno, gdy chodziło o ludzi, jak i o zwierzęta. Z listu Shelleya, który odwiedził przyjaciela w Rawennie, wiemy, że lord dzielił dom z psami, małpkami, kotami, pawiami, perliczkami, orłem, sokołem, koronnikiem szarym i wroną. W swoim dzienniku pod datą 5 stycznia 1821 roku Byron opisuje karmienie sokoła i „potulnej (ale  n i e o s w o j o n e j) wrony”. Dzień później żali się, że jego ulubienica została skaleczona: „Wrona kuleje na jedną nogę – nie wiem, jak to się stało – jakiś dureń nastąpił jej na łapkę”. Codziennie przechodzę obok pomnika Byrona. Od 1794 roku przyszły pisarz, który mieszkał tutaj z matką, uczył się w Aberdeen Grammar School. Choć zabawił w tych murach niedługo, jego okazały pomnik z brązu wznosi się dumnie nad granitową fasadą szkoły. Kiedy mijam postać poety, zawsze go pozdrawiam. To, co o nim mówiła lady Caroline Lamb, jest mi obojętne. Troska o pazurek wrony nie najgorzej świadczy o człowieku. Jakże konkretna, a zarazem zabawna, jest końcowa konstatacja miłośniczki ptaków, pomijająca zdanie kochanki Byrona (która miała go za człowieka złego, szalonego i niebezpiecznego), a wskazująca na wagę empatii poety dla skrzywdzonej wrony. Książka Esther Woolfson jest przebogata i stanowi prawdziwą ucztę dla ornitologa – od dygresji i fachowych obserwacji, poprzez informacje niezbędne dla zrozumienia skrzydlatych mieszkańców przestworzy. Liczne są też porównania zachowań i budowy części anatomicznych człowieka i ptaków, jak choćby w przypadku najważniejszego naszego organu: Centralny układ nerwowy jest podobny u wszystkich kręgowców. Mózg ludzki i ptasi mają wspólną historię i wiele funkcji sprawia wrażenie analogicznych. A jednak organy wyglądają zupełnie inaczej. Powierzchnia ptasiego mózgu jest gładka, ludzkiego – pofałdowana, ze zwojami i bruzdami, gyri i sulci. Mózg ptaków ma to, co tym zwierzętom jest najpotrzebniejsze – czyli duże przodomózgowie, móżdżek zawiadujący mięśniami niezbędnymi do latania i dobrze rozwinięte płaty wzrokowe. Połączenia neuronów umożliwiające złożone zachowania działają prawdopodobnie na identycznych zasadach u nich i u nas, a pewne części ptasiego mózgu mają właściwości, których brakuje naszemu: zdolność do neurogenezy, czyli odnawiania się komórek, okresowe zmiany wielkości hipokampu (obszaru związanego z pamięcią), który pod wpływem intensywnego uwalniania melatoniny powiększa się jesienią (gdy od efektywnego zdobywania, a następnie ukrywania pokarmu zależy przetrwanie mrozów). Niektóre gatunki ptaków cechuje, podobnie jak człowieka, wysoki wskaźnik stosunku masy mózgu do masy ciała (encefalizacji), sugerujący proporcjonalny iloraz inteligencji. Świat pełen jest ptaków i trudno wskazać takie miejsca, gdzie ich nie znajdziemy – autorka nawiązuje jednak do przestrzeni, w których człowiek spowodował ich wyginięcie i ostateczne zamilknięcie: Milczenie ptaków jest jedną z rzeczy, których powinniśmy obawiać się najbardziej. Wróży katastrofę. Taka cisza zalega na jałowych, skażonych terenach – na morzu zanieczyszczonym ropą albo na ziemiach zatrutych pestycydami. Kojarzy się z wojną i zagrożeniem wojną, z klęskami żywiołowymi – suszą, powodzią, nadejściem kolejnego zlodowacenia. Milczenie ptaków to nieobecność ptaków. Książka szkockiej pisarki jest hymnem pochwalnym dla ptaków i dla ludzkiej empatii, będącej przejawem zainteresowania stworzeniem i kreatywnością procesów ewolucyjnych. To zarazem wskazanie, że nie jesteśmy jedynymi mieszkańcami naszej planety, a choć mieliśmy okres łowiecki w historii naszego gatunku, kiedy to zabijaliśmy dzikie zwierzęta w celu zaspokojenia głodu, to obecnie stały się one naszymi partnerami, a często też przyjaciółmi. Zakończmy te rozważania na temat mojej lektury wskazaniem pisarki, które wydawać się może oczywiste, ale po głębszym zastanowieniu, staje się rodzajem niezbędnego i stale aktualnego przypomnienia: W kilku zaledwie miejscach na Ziemi nie ma ptaków. Znajdziemy je nawet na tych obszarach, o których sądzimy, że są zbyt niedostępne, zbyt wysoko położone, zbyt zimne albo gorące. Nieubłagany klimat Arktyki nie odstrasza górniczka, kruka, śnieżycy dużej, sowy śnieżnej, rybitwy popielatej, pardwy górskiej czy poświerki. Antarktydę zamieszkują pingwiny, wydrzyk antarktyczny, rybitwa antarktyczna, albatros, pochwodziób żółtodzioby oraz czarnodzioby, petrel antarktyczny. W najwyższych górach, Himalajach i Ałtaju, żyją ułar tybetański, himalajski, kaukaski, kaspijski i ałtajski, orzeł przedni, orłosęp brodaty, sęp płowy i ibisodziób. Na pustyni występują lelkowate, sieweczka pustynna, brzegówka, stepówka, kruk, kukawka kalifornijska… Wszędzie niosą się głosy ptaków – w mroźnym i rozgrzanym powietrzu. Ptasia pieśń, nierozerwalnie związana z człowiekiem, jest niezbędna naszej synestetycznej pamięci. Podobnie jak zapach czy obraz, wywołuje nagły błysk wspomnienia: ogrodu, lasu, wrzosowiska, portu. Ta obecność ptasich głosów jest nam tak samo potrzebna jak inne elementy naszego świata, a ich zamilknięcie zawsze wróży coś niepokojącego – zbliżanie się drapieżnika, naruszenie systemowe, zachód słońca i nadejście nocy. Rację ma autorka, gdy przypomina i fascynuje się wielorakością głosów w naturze: Ptasia pieśń jest zjawiskiem, które imponuje pod każdym względem. To nieskończenie wiele odcieni i subtelności: dialogi, duety, mimikra poprzez naśladowanie cudzego śpiewu, ostrzeżenia, pozdrowienia, wiadomości, których nie potrafimy jeszcze zrozumieć. Ptaki używają głosu podobnie jak my: aby obwieścić swoją obecność, wyrazić radość, zaalarmować, uwieść, odstraszyć, okazać strach lub dać upust innym emocjom. Warianty melodii, liczba pieśni w repertuarze wprawiają w osłupienie – zięba zna sześć różnych pieśni, słowik dwieście, przedrzeźniacz rudy dwa tysiące. Na jedną linię melodyczną, którą uważamy za charakterystyczną dla określonego gatunku, składają się nawet setki nut. Na modyfikacje częstotliwości, tonacji wpływają kontekst sytuacyjny oraz geograficzny. Na przykład ptaki morskie, nawołujące się w stadzie, robią potworny hałas. Głos maskonura to coś pomiędzy wyciem potępieńca a jazgotem piły łańcuchowej. Rybitwy popielatej – wysoki, natarczywy pisk. Petrela – głośna czkawka. Kormoranów – krztuszenie się albo donośny dźwięk fagotu. Razem tworzą one orkiestrę z piekła rodem, grającą na instrumentach ze złomowiska. Faktycznie – nie wszystkie pieśni są pieśniami. Istnieją również klekoty, stukoty, warkoty i gwizdy, rozmaite komunikaty wydawane dziobami, skrzydłami, stopami… Odkładam książkę Woolfson z żalem, bo każda jej strona jest fascynującą przygodą czytelniczą, nie tylko dla ornitologa – dla każdego poszukiwacza źródeł i sensu, natury i kultury, początku i końca spraw tego świata.

______________

Esther Woolfson, CORVUS Życie wśród ptaków, przeł. A. Pluszka i J. Wajs, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012, s. 328.

LECHOŃ O MIŁOSZU…

Waszyngton 1948

Sylwetki czterech pisarzy w Zniewolonym umyśle – wspaniałe, określenie „europejski” świetnie przystaje do tego Miłosza, który jest tak bardzo niepolski. Jest to arcydzieło analizy psychologicznej, która nie jest psychoanalizą, przy czym styl, jakiego żaden inny z naszych pisarzy nie ma – tutaj oszczędność naprawdę robi wrażenie ukrywanego bogactwa. Ale przeczytawszy to wszystko, robi się zimno na sercu, podziwia się tego Miłosza, ale zarazem ma się dla niego prawie litość – albo strach przed nim. Ta inteligencja jest jak nóż ostra, ale też jak nóż zimna i okrutna. Myśli się sobie, czy on się kiedyś popłacze, rozryczy właśnie nad sobą, czy zrozumie, że jest właściwie nieszczęśliwy, tak chroniąc ten swój talent przed wszystkimi nieszczęściami, przed wszystkim, co by mogło właśnie zrobić z niego jego wymarzonego siebie, tego wielkiego Miłosza.

Jan Lechoń, Dziennik, t. 3, Warszawa 1993, s. 843.

* * *

Szary, monotonny dzień bez historii… Położyłem się spać po piętnastej i gdy budziłem się około 17.40, w mojej świadomości, wracającej powoli do rzeczywistości, pojawiła się taka myśl: tysiące, miliony i miliardy lat, gdy już miną są tym samym – niczym… Ludzie nieustannie ścierają się ze sobą, walczą o zaszczyty, honory, pieniądze, a nie pamiętają, że operują w obrębie przeogromnej nicości, która była przed nami i która będzie po nich. Jedynie próba ocalenia teraźniejszości ma sens, tylko skupienie się na malutkiej jednostce tej nicości, jaką jest nasze życie, daje chwilowe przekonanie, że istniejemy.

WILGA

Foto Tomasz Jóźwiak

Czasami krótkie wyjście z domu, dostarcza licznych wrażeń związanych z ornitologią. Tak było i dzisiaj, gdy wyszedłem na pocztę, wędrując jak zwykle ulicą Horodelską, a potem szerokim, pustym polem, pełnym krzewów i niskich drzew. Zwykle podczas takich wędrówek widzę jakieś przygodne ptaki, ale dzisiaj było ich znacznie więcej, co może potwierdzać obserwacje, iż w czasach zmniejszonego ruchu ludzkiego,  zwierzęta odważniej wchodzą (wlatują…) między domy. Od razu po wyjściu zauważam powszechne, szczególnie w okolicach domków jednorodzinnych, ptaki codzienne: sroki, kawki, całe stada mazurków, jakieś pary synogarlic i pojedyncze sikory. Na dachy pobliskich domów zalatują znad Brdy rybitwy i duże mewy, są też ogromne wrony i mrowie szpaków, przysiadających na kwitnących właśnie drzewach lub płotach. Moje zdziwienie budzą niepłochliwe, potężne gołębie grzywacze, które niegdyś zobaczyć można było tylko w lesie, a teraz siedzą sobie w przyblokowym ogródku i nie zwracają na mnie uwagi. Szybko załatwiłem sprawy na poczcie i wracałem głęboko oddychając, świeżym, chłodnym, majowym powietrzem, czując jakąś rozpierającą mnie witalność. Lubię tę porę roku, chociaż pyłki kwiatowe solidnie dają mi się we znaki i wieczorami muszę zażywać jakąś tabletkę antyalergiczną. Miałem dobry humor i byłem już blisko domu, gdy nagle stanąłem jak wryty i zacząłem nasłuchiwać śpiewnych pogwizdywań, najpierw kilku skrzekliwych tonów, a potem krystalicznie czystych zaśpiewów. Tak, nie mogłem się mylić, to odzywała się wilga, gdzieś stosunkowo niedaleko ode mnie. Zwolniłem kroku i zacząłem lustrować wysokie brzozy, na skraju ogródków działkowych, które wielokrotnie bywały obszarem moich obserwacji, gdyż widywałem na nich stada jemiołuszek, paszkotów, jakieś samotne grubodzioby albo rzadkie sikorki. Śpiew na chwilę ustał, bo pewnie ptak zauważył ruch na drodze, więc przystanąłem i zacząłem  uważnie wpatrywać się w korony brzóz, który przy większym powiewie wiatru odsłaniały swoje wnętrza. Nagle zlokalizowałem coś wyraziście żółtego i już nie miałem wątpliwości, że natknąłem się na wilgę, której pióra w tym czasie są jeszcze niezwykle jaskrawe. Ptak pozwolił mi poobserwować się dość długo, po czym odleciał nad ogródki swoim charakterystycznym chwiejnym lotem, raz w górę, raz w dół. W sumie niewiele wilg widziałem w swoim życiu, więc to zdarzenie uznałem za dobry znak i w znakomitym humorze wróciłem do domu.

POLACZKI…

Fiodor Dostojewski

Czytam Gracza Fiodora Dostojewskiego, brawurowo napisaną, niewielką powieść z roku 1866. Podobno autor stworzył ten utwór w przeciągu jednego miesiąca, a za otrzymane pieniądze spłacił swoje długi karciane. Wyraźnie nakreślone postaci przypominają persony dramatyczne, co zapewne przyczyniło się do tego, że Sergiej Prokofiew wykorzystał Gracza do stworzenia opery, do której sam stworzył libretto. Choć powieść traktuje o fatalnym zauroczeniu hazardem głównego bohatera Aleksego Iwanowicza, to staje się też portretem zbiorowym międzynarodowego towarzystwa, gromadzącego się wokół stołów z ruletkami i gnieżdżącego się w hotelach Ruletenburga (nazwa fikcyjna, odnosząca się prawdopodobnie do Baden-Baden, Wiesbaden lub Marienbadu). Jest to też opowieść o dziwnej miłości Iwanowicza do Poliny Aleksandrowny, kochającej go, ale też nieustannie grymaszącej i wystawiającej na próby swojego adoratora. Dostojewski – jak w wielu swoich powieściach – wykorzystał tutaj zdarzenia ze swojego życia, wszak powszechnie wiadomo, że był hazardzistą, kochał się w kobiecie o imieniu Polina, a także odbywał podróże niemieckie dla poratowania zdrowia, z hazardem w tle. Zapewne stąd wzięła się tak dogłębna znajomość realiów, wzmocniona przez umiejętność opisu psychologicznego postaci i wyciągania wniosków z ich zachowań. Autor znakomicie kreśli wizerunki kolejnych postaci: roztrzepanego i ślepo zakochanego carskiego generała Sagorjańskiego, jego chciwej kochanki Blanche, wspomnianej wyżej Poliny, dziwacznego Anglika Astleya i francuza de Grieux, którego nazwisko prześmiewczo nawiązuje do słynnej powieści eks-zakonnika Antoine’a Prévosta,.  Na plan pierwszy wysuwa się jednak Iwanowicz, który nie potrafi uwolnić się od przekonania, że wygra fortunę, a gdy do tego rzeczywiście dochodzi, roztrwania ją bezsensownie w Paryżu, u boku Blanche, która ostatecznie i tak go porzuci dla generała i jego spadku. Inną dominującą postacią w tej powieści jest Antonida Wasilewna Tarasewiczewa, która nagle przyjeżdża do uzdrowiska, wszystkimi dyryguje, popisuje się swoją dominacją nad generałem, a potem zasiada do stołu z ruletką. Najpierw wygrywa ogromna sumę, stawiając na zero, a potem sukcesywnie przegrywa sporą część swojej fortuny. Generał czekał na jej śmierć i słał depesze do Rosji z zapytaniem, czy starsza kobieta już umarła, więc jej przyjazd do „letniej stolicy Europy” był dla niego prawdziwym szokiem. W opisie zdarzeń związanych z nią podkreślić należy wielki talent komediowy Dostojewskiego, który tworzy postać zabawną, ale też budzącą sympatię u czytelnika.

Intryga powieściowa służy też pisarzowi do snucia refleksji natury ogólnej, szczególnie na temat charakterów narodowych – najpierw na temat Rosjan trafiających do jaskini hazardu: A Rosjanin nie tylko nie jest zdolny do gromadzenia kapitałów, lecz nawet pozbywa się ich jakoś jawnie i nieprzyzwoicie. Niemniej Rosjanom pieniądze są równie potrzebne – dodałem – a co za tym idzie, jesteśmy bardzo radzi takim okazjom, jak na przykład ruletka, gdzie można wzbogacić się nagle, w ciągu dwóch godzin, bez pracy. (F. Dostojewski, Gracz, przeł. W. Broniewski, Warszawa 1984, s. 890).  Niezwykle zgryźliwy, ale jakże trafny, jest też opis przywar finansowych Niemców: A więc każda taka tutejsza rodzina jest w całkowitej niewoli od  f a t e r a.  Wszyscy pracują jak woły i wszyscy duszą pieniądze jak Żydzi. Dajmy na to, że  f a t e r  uciułał już tyle a tyle guldenów i liczy na starszego syna, chcąc mu przekazać rzemiosło albo ziemię; z tego powodu córka nie otrzymuje posagu i zostaje starą panną. Z tego samego powodu młodszego syna sprzedają prawie w niewolę albo do wojska, a pieniądze dodają do domowego kapitału. Naprawdę, tak się tutaj robi. (…) Cóż dalej? Ano i starszemu synowi również nie jest lżej: ma on tam swoją Amalchen, którą kocha, ale ożenić się nie może, bo jeszcze nie uciułane tyle a tyle guldenów. Więc też czekają, poczciwie i szczerze, i z uśmiechem idą na zarżnięcie. Amalchen zapadają się policzki, schnie. Wreszcie, po dwudziestu latach majątek się powiększył; guldeny uczciwie i cnotliwie zostały uciułane.                F a t e r  błogosławi czterdziestoletniego starszego syna i trzydziestopięcioletnią Amalchen z wyschnięta piersią i czerwonym nosem… Przy tym płacze, prawi morały i umiera. Ze starszego syna robi się cnotliwy  f a t e r i zaczyna się znów ta sama historia. A po latach pięćdziesięciu albo siedemdziesięciu wnuk pierwszego f a t e r a naprawdę zbija poważny kapitał i oddaje go swojemu synowi, ten swojemu, i po pięciu albo sześciu pokoleniach zjawia się sam baron Rothschild albo Hoppe et Comp, czy tam diabli wiedzą kto. (Tamże, s. 891-892) Ileż trzeba było mieć wiedzy o świecie, by tworzyć takie portrety, ale przecież mamy tutaj do czynienia z jednym z największych pisarzy w dziejach świata.

Grób Dostojewskiego na Cmentarzu Tychwińskim w Petersburgu

Z kolei sarkastyczne przeciwstawienie Rosjan Francuzom, pozwala Dostojewskiemu snuć refleksje na ich temat: My, Rosjanie, jesteśmy przeważnie tak bogato uzdolnieni, że dla przyzwoitych form potrzeba nam genialności. No, a na genialności coraz częściej zbywa, bo w ogóle genialność rzadko się trafia. To tylko u Francuzów i może jeszcze u niektórych Europejczyków formy się ułożyły tak doskonale, że można sprawiać wrażenie niesłychanej godności, będąc najnikczemniejszym człowiekiem. Dlatego formy znaczą u nich tak wiele. Francuz zniesie obrazę, prawdziwą, dotkliwą obrazę i ani się skrzywi, ale szczutka w nos za nic w świecie nie zniesie, dlatego że to jest naruszeniem przyjętej i utrwalonej od wieków formy przyzwoitości. Dlatego właśnie nasze panie są tak rade Francuzom, że ci mają ładne formy. Zresztą, moim zdaniem, nie ma żadnej formy, jest tylko kogut, le coq gaulois. (Tamże, s. 897) Dorzućmy do tego jeszcze charakterystykę sprytnego pana de Grieux, który: był taki jak wszyscy Francuzi, czyli wesoły i grzeczny, kiedy to potrzebne i wygodne, a nieznośnie nudny, kiedy nie trzeba było być wesołym i grzecznym. Francuz rzadko jest z natury grzeczny; jest grzeczny zawsze jakby z nakazu, przez wyrachowanie. Jeżeli na przykład uważa, że powinien być fantastyczny, oryginalny, niecodzienny, to jego fantazja, głupia i nienaturalna, posługuje się zawczasu przyjętymi i dawno wytartymi formami. Naturalny zaś Francuz ma w sobie tylko najbardziej mieszczański, drobiazgowy, pospolity pozytywizm – słowem, jest to istota najnudniejsza w świecie. Moim zdaniem, tylko naiwni, zwłaszcza rosyjskie panie, zachwycają się Francuzami. Natomiast każdy porządny człowiek natychmiast spostrzega i odczuwa jako nieznośny ów przymus na zawsze ustanowionych form salonowej grzeczności, nonszalancji i wesołego ożywienia. (Tamże, s. 909). Dostaje się także od Dostojewskiego Anglikowi Astleyowi, przypominającemu groteskowego szpiega, a w gruncie rzeczy będącemu tragikomicznym kochankiem, stale szukającym możliwości zdobycia fortuny i znalezienia się u boku Poliny – główny bohater tak go widzi:  Zaciekawił mnie również wczoraj i dzisiaj mister Astley. Tak, jestem przekonany, że się kocha w Polinie! Ciekawe i zabawne, ile niekiedy może wyrazić spojrzenie człowieka wstydliwego i chorobliwie powściągliwego, który się zakocha, i to właśnie wówczas, gdy ów człowiek wolałby się raczej zapaść w ziemię niż cokolwiek wyrazić słowem lub spojrzeniem. Mister Astley bardzo często spotyka się z nami na spacerach. Zdejmuje kapelusz i mija nas, rozumie się, umierając z chęci przyłączenia się do naszego towarzystwa. Jeżeli zaś bywa zaproszony, natychmiast się wymawia. W miejscach odpoczynku, w kasynie, przy muzyce lub przed fontanną, zatrzymuje się zawsze gdzieś w pobliżu naszej ławki, gdziekolwiek jesteśmy, w parku, w lesie czy na Schlangenbergu – wystarczy tylko rzucić okiem, rozejrzeć się dokoła, a z pewnością gdzieś na pobliskiej ścieżce albo zza krzaka ukaże się sylwetka mister Astleya. (Tamże, s. 887) W powieści znajdziemy też karykaturalny portret fałszywego włoskiego księcia Barberiniego, który nagle ucieka z jaskini hazardu, ale najbardziej komiczne są portrety Polaków.

Pierwsze wydanie Gracza

Dostojewski nazywa ich Polaczkami, a swoją niechęć uzasadniał tym, że lokował nas w obrębie grzesznej kultury Zachodu i obarczał winą za działania destrukcyjne w obrębie narodów słowiańskich. Można by tutaj mnożyć przykłady kanaliowatych Polaczków, ale przywołajmy tych spotkanych na katordze i sportretowanych we Wspomnieniach z domu umarłych i cwaniaczka z pijanej kompanii Rogożyna tudzież tego, który doprowadza do upadku Agłaję. O ile w Idiocie związek z Polaczkiem jest zapowiedzią wielkiej tragedii i rozpadu osobowości, o tyle w Graczu są to tylko wyspecjalizowani oszuści, kradnący pieniądze ze stołów. Towarzyszą oni babci, która wpadła w szał obstawiania kolorów i cyfr przy stole: Polaczki, którzy mentorowali babci, zmienili się tego dnia kilkakrotnie. Babcia zaczęła od tego, że przepędziła owego Polaczka, którego poprzedniego dnia darła za włosy, i wzięła drugiego, ale ów okazał się chyba jeszcze gorszy. Przepędziwszy go i wziąwszy znowu pierwszego, który nie odszedł i przez cały czas swojego wygnania kręcił się tuż obok za jej fotelem, wysuwając co chwila głowę, babcia wpadła wreszcie w zupełną rozpacz. (Tamże, s. 964) Natręctwo Polaczków jest ogromne i ukierunkowane na kradzież środków finansowych Antonidy Wasilewny: Wpędzon y drugi Polaczek również za nic nie chciał odejść; jeden z nich stanął z prawej, a drugi z lewej strony. Przez cały czas kłócili się i wymyślali sobie za wysokość stawek i sposób gry, wyzywając się wzajemnie od „łajdaków” i używając innych polskich uprzejmości, po czym znów się ze sobą godzili, ciskali pieniędzmi bez ładu i składu i rządzili się jak szare gęsi.  Po przegonieniu skłóconych doradców zjawia się współpracujący z nimi inny polski oszust: Babcia niewiele skorzystała na tym, że ją wybawiono od dwóch Polaczków. Zamiast nich zjawił się natychmiast na jej usługi trzeci Polak, najzupełniej już czysto mówiący po rosyjsku, ubrany jak dżentelmen, choć mimo wszystko wyglądający jak lokaj, z ogromnymi wąsami i honorem. I on również „całował stópki i słał się do stópek” jaśnie pani, ale względem otaczających zachowywał się wyniośle, wydawał despotyczne rozporządzenia – słowem, od razu zajął wobec babci pozycję pana, a nie sługi. (Tamże, s. 965) Im babcia więcej przegrywa, tym pojawia się więcej rozwrzeszczanych Polaczków, bez jej wiedzy obstawiających i po kryjomu zagarniających żetony.

Rękopis Dostojewskiego

Niewielką powieść Dostojewskiego określa się czasami jako opowiadanie lub nowelę, ale przecież – według dzisiejszych standardów – jest to dość obszerna, ponad stustronicowa powieść z wyraziście zarysowanymi typami ludzkimi i intrygami, charakterystycznymi dla miejsc, które w dziewiętnastym wieku były tęsknotą i „katorgą” bogatych Rosjan. Autor mimochodem ukazuje chorobliwe zauroczenie jego krajan kulturą Zachodu i tandetne wzorowanie się na dziwacznych cudzoziemcach, przede wszystkim Francuzach. W dalekich rosyjskich guberniach, w Moskwie czy Petersburgu, posiadanie kochanki znad Sekwany albo „bywanie u zachodnioeuropejskich wód” miało ogromne znaczenie i podnosiło rangę Rosjanina. Podczas siarczystych rosyjskich zim, na rautach i w trakcie kameralnych spotkań przy kominkach, rozprawiało się o wizytach w Paryżu, Berlinie, Genewie, a od biedy w okupowanej Warszawie. Jakże mogło być inaczej, gdy nawet carskie rodziny udawały się w podróż do Zachodniej Europy, a sukcesy lub wielkie przegrane przy stole krupierskim bywały przywoływane latami. Wielkie miłości – takie jak ta Dostojewskiego do Poliny Susłowej – rozgrywały się pośród dalekich przestrzeni i zmieniających się dekoracji, między Paryżem a Twerem, albo miedzy Baden-Baden a Moskwą. Gracz, choć może nieco zapomniany, na zawsze pozostanie przykładem niezwykłej dynamiki narracyjnej Dostojewskiego i jego wielkiej umiejętności analizowania ludzkich charakterów. To, że pisarz dyktował swoje powieści swojej przyszłej żonie, nie umniejsza ich rangi, bo przecież potem zasiadał do stenogramów i wielokrotnie je modyfikował. Zaświadczają to jego rękopisy, bogate w wiele poprawek i adjustacji, a często zawierające ogromne, dopisane partie. Dzisiaj także – szczególnie w USA – wielu autorów idzie tym tropem i posługuje się dyktafonem lub wynajmuje sobie kogoś, kto zapisze ich myśli w formie stenogramów. Choć tak nieprzychylny Polakom, zawarł Dostojewski w swoim dziele także sarkastyczne opisy innych nacji, a portret głupkowatego rosyjskiego generała na pewno nie spodobał się w arystokratycznych sferach Rosji. Jakkolwiek by nie patrzeć na Gracza, jest to utwór ważny w dorobku Dostojewskiego i w dziejach dziewiętnastowiecznej myśli rosyjskiej – tak zadufanej w sobie i tak zmaltretowanej w tym zdumiewającym utworze.

* * *

Żałobny, krystalicznie czysty głos synogarlic zatrzymał mnie na środku cmentarza, tuż przy wielkim krzyżu z realnie odwzorowanym ciałem Chrystusa. Ptaki żywo pokrzykiwały, gruchały raz po raz miłośnie, ale najdłużej słychać było tajemnicze hukanie uhu uhu uhu… Spojrzałem ku zielonym koronom drzew i zacząłem przesuwać się w stronę bocznej alei, prowadzony przez coraz intensywniejsze ptasie głosy. Tuż za wielkim, rodzinnym grobowcem z czarnego, polerowanego granitu, zauważyłem dwie ruchliwe sierpówki, manifestujące swoją obecność na grubym konarze starego kasztanowca. Samiec podnosił głowę, nadymał gardło i gruchał w uniesieniu, raz to obracając się wokół własnej osi, raz to podbiegając szybko do partnerki i ocierając się dziobem o jej szyję. Ona niby odrzucała jego zaloty, ale szybko znowu się przybliżała i pohukiwała żałośnie uhu uhu uhu… On nie zrażał się tymi odsunięciami i wciąż odgrywał swój taneczny spektakl, coraz bardziej przybliżając się i przytulając do niej. Nagle głosy ucichły, samica zastygła w bezruchu, nadstawiając się ku niemu i unosząc lotki na ogonie, a on w mig to zauważył, uderzył dwa razy piórami w powietrzu, uniósł swoje ciało i usadowił się delikatnie na niej, trzepocąc gwałtownie skrzydłami. Akt miłosny trwał kilka sekund, samiec zgrabnie zeskoczył z partnerki, podreptał kilka kroków, po czym powrócił i przytulił się ku niej z czułością. Patrzyłem w uniesieniu na sine ptaki i świetlista łza spłynęła mi po prawym policzku, przeniosłem wzrok na czarny grobowiec znanego w mieście rzeźbiarza i pomyślałem, że gdyby wciąż żył, może wyrzeźbiłby dwie synogarlice z kararyjskiego marmuru, przytulone do siebie, jakże samotne i jakże sobie bliskie. Nie mogłem dłużej powstrzymać łez i zapłakałem serdecznie, moje serce przyspieszyło gwałtownie, a płuca raz po raz nabierały chłodnego, porannego powietrza. Byłem zdruzgotany i zarazem pokrzepiony, rozczulony sceną miłości ptaków, zmartwiony smutkiem, który krzewił się we mnie coraz gwałtowniej. Synogarlice znowu zahukały i nagle odrywając się od konaru, cisnęły z karku ku górze delikatne czarne sierpy, poleciały gdzieś w dal cmentarnej gęstwiny, niknąc w niej bezgłośnie. Po chwili z daleka dobiegać zaczęło przytłumione pohukiwanie i byłem pewien, że to głos Boga, ustalającego odwieczny rytm natury, tykanie zegarów czasu i przestrzeni, potwierdzających jaskrawą świętość istnienia i głuchą nieodwracalność umierania.

BIBLIOTEKA (11)

Seria rodowody Cywilizacji, tzw. ceramowska

Od wielu lat zbierałem i gromadziłem na półkach liczne serie wydawnicze, tym bardziej, że w trzech ostatnich dziesięcioleciach ubiegłego wieku książki były tańsze i łatwo mogłem wysupłać drobne sumy na ich zakup. Do początku lat dziewięćdziesiątych były one towarem deficytowym i szybko znikały z księgarskiej lady, a sporo z nich trafiało na półki na zapleczach księgarń, gdzie wybrani mogli w nich buszować do woli. Był taki okres, że też z takiej półki korzystałem, wydając wszelkie moje oszczędności licealne, studenckie, a potem pierwsze pensje i honoraria młodego literata. Gdy wracam myślą do moich pierwszych łowów, bo do centrum miasta ruszało się by upolować jakiś wspaniały tom, przypominają mi się też pierwsze ciągi wydawnicze, które gromadziłem. Były to: seria celofanowa, ceramowska, Współczesnej Prozy Światowej, wiśniowa i skóropodobna seria Klasyki Polskiej i Obcej, a nieco później, gdy zacząłem interesować się myślą filozoficzną – seria Myśli i ludzie i Biblioteka Klasyków Filozofii oraz Nowy Sympozjon Czytelnika. Niezwykłym rarytasem były tomy Złotej Serii  PIW-u, a szczególną radość budziły też zakupy reprintów Wydawnictw Artystycznych i Filmowych, na czele z Herbarzem polskim Kacpra Niesieckiego i Encyklopedią Samuela Orgelbranda. Moje zainteresowania prozą światową odzwierciedlało gromadzenie niewielkich książeczek Czytelnikowskich z serii Nike i Klubu Interesującej Książki oraz tomów prozy skandynawskiej, wydawanych przez Wydawnictwo Poznańskie. Kupowałem też wiele tomów publikowanych przez Wydawnictwo Literackie w serii Proza Iberoamerykańska, a studia polonistyczne spowodowały, że zacząłem gromadzić tomy Biblioteki Narodowej i edycji dzieł wszystkich, np. Cypriana Norwida i Adama Mickiewicza. Ta moja pasja przetrwała do nowego wieku i zacząłem kupować Dzieła zebrane Czesława Miłosza, serie wydawnicze periodyków, sporo edycji jubileuszowych i naukowych opracowań dorobku interesujących mnie pisarzy.

Seria Klasyki Polskiej i Obcej

To gromadzenie miało szczytny cel, bo w młodości wierzyłem, że uda mi się to wszystko przeczytać, przemyśleć i opisać. Szybko jednak okazało się, że wiele tomów latami czekało na swoją kolejkę, a sporo też nieprzeczytanych trafiło do antykwariatów. Szkoda, że dzisiaj nie można sprzedawać książek w takich instytucjach, bo chętnie upłynniłbym wiele książek, które już nie są mi potrzebne. Człowiek idzie przez życie dynamicznie, z wielkimi nadziejami i fantastycznymi pomysłami, ze szczytnymi, maksymalistycznymi zamierzeniami, ale nagle kończy sześćdziesiąt lat i budzi się w innej rzeczywistości. Starość zaskakuje swoją nieodwołalnością i każe zastanawiać się nad latami, które jeszcze zostały – oto minęła młodość, wiek dojrzały i nieodwołalnie pojawiła się perspektywa eschatologiczna. Wielu ludzi w takim momencie załamuje się i traci poczucie pewności siebie, a jeśli jeszcze zaczynają się pojawiać choroby, sens życia zaczyna pękać jak kruche naczynie. Jedynym ratunkiem jest sumowanie osiągnięć życia i mądre planowanie tego, co jeszcze pozostało do zrobienia. Ale porządkowanie musi być totalne i nie może ominąć domowej biblioteki, z którą nie przejdzie się na drugą stronę istnienia. Konieczne zatem są zabiegi radykalne, usunięcie wielu tomów, zlikwidowanie półek, pogodzenie się ze stratą sporych pieniędzy, które przeznaczało się na zakupy w księgarniach i antykwariatach. Oczywiście coś trzeba zostawić, bo trwają różne prace (np. pisanie monografii o Norwidzie i Miłoszu), a niektórych książek tak żal, że nie sposób się z nimi rozstać. Selekcja musi tutaj być jednak bezwzględna, bo inaczej niczego nie da się usunąć, a sentymenty spowodują, że nie będzie widać prac porządkowych. Bardzo pomaga w takiej sytuacji komputer i skaner, pozwalające digitalizować ważne zapisy, spisy treści, dedykacje. Tak, moje porządkowanie biblioteki zaczęło się od tomików poezji, które przez wiele lat otrzymywałem od autorów i które dość ambitnie recenzowałem na łamach wielu periodyków, począwszy od „Życia Literackiego”, „Miesięcznika Literackiego”, „Nowych Książek”, a skończywszy na „Tygodniku Kulturalnym”, „Przeglądzie Tygodniowym” czy „Faktach”. Większość takich edycji, zawierających dedykacje, zeskanowałem i umieściłem w moim archiwum cyfrowym, a egzemplarze papierowe przekazałem do biblioteki Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego.

Reprint Encyklopedii Samuela Orgelbranda

Teraz przyszła też pora na archiwizację periodyków, w których publikowałem, gromadząc ich ogromne ilości od roku 1979. Nowsze edycje często dostępne są w sieci w formie PDF-ów, z których łatwo można zrobić zdjęcia stron, ale najwięcej mam starych numerów, które muszę skanować. Taka praca, choć męcząca, daje wiele radości, bo odświeża w pamięci to, co się napisało i opublikowało, a przy tym daje pewność, że w przyszłym czasie ktoś będzie mógł z tego skorzystać. To oczywiście jest też wstęp do stworzenia pełnej bibliografii, która w moim przypadku stanęła w okolicach roku 1996 i domagała się aktualizacji. Nie miałem na to czasu, więc wszystko szło do kartonów z napisem „Publikacje” i czekało na swój czas, który teraz właśnie nadszedł. Liczba kartonów ogromniała, a przyczyniło się też do tego skomasowanie niektórych książek –po odejściu z uniwersytetu, mniej mi były potrzebne opracowania literatury dziewiętnastowiecznej, więc wiele książek zdjąłem z półek i umieściłem w kartonach, umieszczając na nich konkretne informacje. Tak, oprócz tego, że przez lata obrastałem w książki, to teraz zacząłem jeszcze obrastać w kartony, których liczba ogromniała w zawrotnym tempie. Jak się okazało, to nie jest tylko mój problem, bo podczas ostatniej rozmowy z Józkiem Banaszakiem dowiedziałem się o kłopotach córki znanego bydgoskiego bibliotekarza i bibliofila, która nie wie, co począć z ogromnym księgozbiorem i płytoteką rodziców. Sama pracuje w bibliotece, więc książkom i cennym zbiorom nie zrobi krzywdy, ale przecież co jakiś czas w mediach pojawiają się informacje mrożące krew w żyłach. Mowa o prostym schemacie – dzieci dziedziczą biblioteki po rodzicach, próbują je sprzedać, przekazać jakimś instytucjom, a gdy to się nie udaje – pozostaje tylko zamówienie wielkiego kontenera na śmieci i wyrzucenie „zbędnego balastu”. Historia zna wiele większych tragedii tego typu, gdy płonęła Biblioteka Aleksandryjska i wiele innych składów książek podczas pożarów wojennych drewnianych zabudowań miejskich. Nawet jeśli będziemy o tym pamiętać, to żal własnych książek nie będzie mniejszy i tylko szerokie prace ocalające dadzą nam pewność, że nie wszystko, co było nasze, obumrze bez śladu.

         

Dzieła wybrane Juliusza Słowackiego w Złotej Serii PIW

 

%d blogerów lubi to: