
Dochodziliśmy już do głównej bramy wielkiego cmentarza, przy której stały obok siebie dwie brudne furmanki. Zarośnięci chłopi sprzedawali z nich niewielkie wieńce i sztuczne kwiaty, baryłkowate znicze i białe świece. Część towaru rozłożona została na ziemi, przy gumowych kołach, a przy końskich nogach stały drewniane skrzynki z marchwią, białą kapustą w główkach i z burakami. Zwierzęta miały na głowach brezentowe worki z paszą i żuły ją powoli, raz po raz zginając szyję i strząsając gromadzące się wokół nich muchy. Minęliśmy wozy i bystro podążyliśmy na skraj cmentarza, gdzie rosło kilka wysokich drzew morwowych. Marek podsadził mnie na najbardziej pochylony pień, po czym schwyciłem pierwszą grubą gałąź i podciągnąłem się do góry. Teraz, dobrze ulokowany w rozwidleniu konarów, zwiesiłem cały tułów w dół i podałem rękę gramolącemu się do góry koledze. Schwycił mocno moją prawą dłoń i wciągnąłem go na taką wysokość, że mógł dalej wspinać się po pniu i gałęziach. Nie oglądając się za siebie, zacząłem podążać do góry, raz po raz pomagając sobie nogami i chwytając coraz dalsze zaczepy. W końcu ulokowałem się na najwyższej platformie, pomiędzy grubymi gałęziami, jedną nogę wciskając w rozwidlenie, a drugą opierając na konarze, dodatkowo wspierając tyłek na dwóch cieńszych tyczkach, jakby specjalnie dla mnie przygotowanych. Marek zatrzymał się na niższej platformie, dokładnie zamaskowany pośród liści, raz po raz chwiejąc się na sprężystych gałęziach. Nade mną była jeszcze tylko kula sroczego gniazda, w której wyraźnie słychać było głosy piskląt. Dwa dorosłe ptaki przelatywały z drzewa na drzewo i przysiadały na sąsiednich topolach, wznosiły się nad morwowce, zataczały kręgi i z hałasem odlatywały na niewielką odległość. Nad gniazdem strzelał w górę wierzchołek naszego nowego okrętu flagowego, powiewała błękitna flaga nieba i czuliśmy się jak najodważniejsi marynarze południowych mórz, zawieszeni na rejach.
Po obu stronach miałem dwa cmentarze, założone na początku lat trzydziestych dwudziestego wieku. Kiedyś w tym miejscu było tak zwane Pole Ułańskie, na którym odbywały się ćwiczenia polskiego wojska, ale w 1932 roku wydzielono z niego teren na dwie nekropolie. Po prawej stronie było wejście do mniejszego cmentarza wojskowego, przekształconego po drugiej wojnie światowej w miejsce pogrzebów komunalnych. Dziesięć metrów od bramy wybudowano kostnicę z czerwonej cegły, którą zwieńczono niewielką wieżyczką z cynkowej blachy. Przysiadały na niej synogarlice i gołębie grzywacze, szpaki i drozdy, a czasem lądowało duże stado kawek. Zimą często zatrzymywały się na tym ostrzu dachu gawrony i startowały z niego ku jakimś celom na osiedlu, zdarzało się też, że na krzyżu, zdobiącym wieżę, siadała tłusta wrona i obserwowała obszar cmentarza. Wiele razy widziałem otwarte drzwi do kaplicy, zgromadzonych w niej ludzi, transportowane trumny, a potem ceremonialne pochody do grobów. Teraz nic się nie działo, wielkie drzwi do kostnicy były zamknięte, a tylko czasami ktoś wchodził lub wychodził przez bramę. Siedzieliśmy z Markiem na rozłożystym drzewie i zajadaliśmy ze smakiem dojrzałe, czarne morwy. Pełno ich było dookoła i łatwo się je zrywało, wkładając malutkie grona od razu do ust, rozkoszując się słodyczą najbardziej dojrzałych gron. Czasem zrywałem też różowawe morwy, które były kwaskowe i stanowiły dobre urozmaicenie, innym razem sięgałem po czerwone kuleczki, ociekające lepkim sokiem i zostawiające plamy na koszulkach i spodniach.
Przekrzywiałem głowę i długo patrzyłem na wielką, błękitną taflę nieba, na której wolno przesuwały się puszyste czapy chmur. Słońce podświetlało je z różnych stron i wyglądały jakby nie były z tego świata, raz to mieniąc się jak wielkie lodowce, innym razem gasnąc jak powidoki dalekich wysp, tropikalnych mórz i atoli. Co chwilę sięgałem po nową morwę i czułem w ustach jej smak, czasem od niechcenia odganiałem ręką jakąś osę lub strącałem z gałązki, konaru lub liścia, mrówkę lub malutkiego, czarnego chrząszcza, reagowałem żywiej tylko wtedy, gdy sięgając po owoc, płoszyłem szczypawkę, umykającą w popłochu. Czasem rozcierałem ją na miazgę, a innym razem pstrykałem w nią najdłuższym palcem.
– Fajne są te morwy, nie…? – zagadał Marek.
– No, tylko mało jest czarnych… – odpowiedziałem.
– Szpaki je wyżerają – ciągnął kolega.
– I sporo spada na ziemię…
Lekki, popołudniowy wiatr rozwiewał nasze włosy i był wyraźnie wyczuwalny na czołach, na których rosiły się malutkie kropelki potu. Sierpień tego roku był słoneczny i świetlisty, liście nie traciły jeszcze zielonej barwy, a na drzewach owocowych pojawiło się wiele owoców. Czerwieniejące jabłka, fioletowe i żółte śliwy, pomarańczowe brzoskwinie i morwy oblepiały gałęzie w sadach i w opuszczonych ogrodach. Morwowce, spośród których najwyższe osiągały wysokość dziesięciu metrów, też pełne były jagód. Wokół cmentarzy i pomiędzy alejkami, posadzono różne rodzaje tych drzew, rodzące białe, czerwone i czarne jagody. Ich brązowawa kora była pełna bruzd i dzięki temu łatwo można było wspinać się na pnie i chwytać najbliższe gałęzie.
– Czytałem w jakiejś książce, że one są bardzo zdrowe… – zaczął raz jeszcze Marek.
– Ale białe czy czerwone – zapytałem.
– Jedne i drugie.. – odrzekł – Podobno w Chinach ludzie jedzą bardzo dużo tych owoców, robią też wywary z liści i kory…
– Po co…? – dopytywałem się, niedowierzając, że wiadomości kolegi mają jakąś użyteczną wartość.
– Smarują tym rany po ukąszeniach węży i owadów… – odparł.
Zerwałem sercowaty liść, uniosłem go w górę i patrząc pod słońce, przyjrzałem się uważnie jego strukturze. Wyraźnie rysowały się kanaliki i środkowa, grubsza arteria, a na brzegach sporo było piłkowatych zrębów. Puściłem płatek i patrzyłem, jak kręcąc się w powietrzu i uderzając o gałęzie, spada na ziemię i osiada w trawie. Rozpiąłem koszulkę pod szyją, bo słońce już było wysoko i czuć było w powietrzu jego żar, ale to nie wystarczyło, więc zdjąłem ją i przywiązałem do cieńszego konaru. Czułem teraz jak stróżki potu spływają mi po plecach i piersiach, jak przemykają po brzuchu i wsiąkają w krótkie spodenki. Wiatr nie chłodził mnie i co jakiś czas ocierałem pot z czoła, wciągałem głęboko powietrze do płuc i przerywałem zrywanie owoców. Tuż przy mnie, na czarnym owocu, przysiadł ogromny szerszeń i zaczął powoli zjadać go, rytmicznie poruszając głową i zagłębiając żuwaczki w słodkiej miazdze. W pierwszej chwili chciałem go trzepnąć otwartą dłonią, ale powstrzymałem się, widząc mnóstwo dziwnych włosków na jego odwłoku, tułowiu i głowie. Patrzyłem na korpus i sześć segmentowych nóg i myślałem o życiu tego drapieżnika, który na deser, zajadał się owocem morwy. Wielkie oczy połyskiwały metalicznie po obu stronach głowy i odbijała się w nich zieleń liściastej gęstwiny. Żółto-czarny odwłok kończył się wyraźnym żądłem, które służyło do zabijania innych owadów, przede wszystkim pszczół i os. Jego życie należało teraz do mnie i jednym uderzeniem mogłem je zakończyć, uratować istnienia, które jeszcze pozabija w tym roku i pomścić te, które pozbawił życia. Nie mogłem jednak tego zrobić, bo nie byłem Bogiem i nie ja stworzyłem tego organizmu, nie ja rozstrzygałem jak długo istnieć mają jakieś byty. Szerszeń zawisł się nad owocem, pobrzęczał trochę, uniósł się w górę i chwilę pozostawał na wysokości moich oczu. Wyraźnie oceniał zagrożenie, ale przy lekkim ruchu mojej lewej ręki, natychmiast śmignął w dal i zniknął pośród liści.
– Uważaj na osy i szerszenie, właśnie jeden był tu koło mnie… – powiedziałem do Marka.
– Nie mogłeś go zabić, jeszcze kogoś użądli… – wyraził zdziwienie.
– Nie mogłem…
Powiedziałem to, a potem przyciągnąłem gałązkę, oblepioną czarnymi morwami i zrywałem jedną po drugiej, miażdżyłem je w ustach zębami i językiem i połykałem słodką miazgę ze smakiem. Nagle zauważyłem, że przed kaplicę zajechała czarna bagażówka i wysiedli z niej dwaj młodzi mężczyźni. Z boku doszedł też grabarz i zaczął otwierać dębowe wrota, rozsuwać je na boki i odgarniać butami małe kamienie. Tymczasem pracownicy zakładu pogrzebowego wysunęli brązową trumnę z pojazdu i zaczęli ją taszczyć w mrok kostnicy. Grabarz podbiegł do nich i pomógł nieść trumnę na środku, przesuwając się wolno bokiem, jak złodziej przygotowujący się do pokonania wysokiego ogrodzenia. Przez chwile nie było ich widać, po czym wyszli w światło słoneczne, kopidołek zamknął odrzwia i podszedł do nich, by podpisać jakiś kwit. Nie byli daleko ode mnie, więc usłyszałem ich rozmowę.
– Babcia czy dziadek tym razem…? – spytał grabarz.
– Nie, szczeniak siedemnaście lat… – odrzekł konwojent – Powiesił się w piwnicy, na Korczaka…
– Coś słyszałem… – drążył temat zarządca cmentarza – Z miłości, czy jakoś tak…
– Jego matka rwała włosy z głowy, gdy go odcinaliśmy od rury i zabieraliśmy do trumny… – dorzucił kierowca.
– Napatrzyłem się na to wiele razy – podsumował grabarz, podał rękę obu mężczyznom, odwrócił się na pięcie i powędrował do swojego domu.
Mieszkał na cmentarzu, przy grobach i nic sobie nie robił z wszechwładnej obecności śmierci, traktował swoje zajęcie z namaszczeniem, ale nie przywiązywał wagi do ludzkiej rozpaczy i żałoby. Tyle kości i czaszek wykopał ze starych grobów, przygotowywanych do nowego pochówku, tyle razy widział księży targujących się z rodzinami o pieniądze, że znieczulił się zupełnie na ból i zrozumiał, że umieranie jest naturalną konsekwencją życia. Jego syn – Zenek – nosił krzyże, sztandary pogrzebowe i kropidła podczas pochodów, za co dostawał od niego parę groszy. Przychodził wiele razy na boisko szkolne i grał z nami w nogę, w czym był bardzo dobry, szczególnie w środku pola. Potrafił znakomicie rozdzielać piłki, a i kiwał się nieźle, dobrze prowadził ‘biedronkę” i strzelał jak z armaty. W przerwach meczów, gdy siadaliśmy na skarpie, piliśmy oranżadę lub piwo, opowiadał makabryczne historie z cmentarza. Najbardziej zszokowała mnie relacja o tym jak rodzina kazała otworzyć trumnę kobiety, która rzuciła się pod pociąg.
– Mówię wam chłopaki – wykrzykiwał ze śmiechem – Leżało tam przemielone mięso, kawałek ręki, a do połowy zmiażdżonej głowy przylepiła się urwana stopa…
– Pieprzysz Zenas… – powiedział Gruby – Na pewno by ją jakoś przygotowali…
– Powinni, ale zostały z niej takie strzępy, że zgarnęli je łopatą, a potem wrzucili do wora – odparł kolega.
– To jak je było widać… – dopytywał się Murawka.
– Ktoś to wysypał z worka do trumny… ale wszyscy wrzeszczeli… – odpowiedział coraz bardziej rozbawiony Zenek.
Zenek był bardzo wysoki, ale jakoś dziwnie zgarbiony i podczas meczów przypominał wieżę, kołyszącą się na różne strony. Miał dobrą kondycję i przemierzał boisko od końca do końca, wdawał się w pojedynki główkowe, a czasem strzelał z połowy pola w kierunku bramki przeciwnika. Zawsze miał pieniądze i często stawiał nam piwo, kupował jakieś batoniki, częstował cukierkami i suszonymi morelami… Moje myśli nagle się urwały, bo jakieś głośne wrzaski rozległy się w sroczym gnieździe, ale natychmiast ucichły i wyfrunęła z niego smukła samica. Spojrzałem do góry, ale kątem oka zauważyłem, że do kostnicy właśnie zbliża się Zenek. Patrzyłem z uwagą jak otwiera drzwi i wchodzi do środka.
– Widziałeś Zenasa…? – spytał Marek.
– Widziałem… tylko po co on wszedł do środka, dopiero co przywieźli tam trupa… – zastanawiałem się głośno.
– Jak to…? Musi obszukać klienta… – zawyrokował kolega.
– Co ty gadasz, pewnie musi przygotować coś do pogrzebu… – nie mogłem jakoś zgodzić się na taką okrutną interpretację.
– No to patrz naiwniaku… – zamknął dialog siedzący niżej chłopak.
Po kilku minutach Zenek wyszedł z kostnicy, zamknął drzwi, pęk kluczy zawiesił jakoś u boku spodni, a potem sięgnął ręką do kieszeni, wyciągnął z niej kilka monet i kiwając z dezaprobatą głową, przeliczył je i z powrotem wsadził do kieszeni. Skierował się do bramy, minął ją i pomknął w stronę zielonego kiosku, gdzie zwykle popijał piwo. Odprowadzałem go dość długo wzrokiem, po czym powiedziałem:
– Idzie wypić zdrowie trupa…
– A ty myślałeś, że skąd on ma tyle forsy…? – zapytał Maras.
– Myślałem, że ojciec mu płaci za pomoc przy pogrzebach… – odparłem.
– To by było za mało… – dopowiadał kolega – Musi też kraść, ha, ha…, a najwięcej zarabia na złotych zębach i obrączkach… – dodał
– To nieboszczyków chowa się też z obrączkami na palcach…? – wciąż niedowierzałem.
– Jak jakaś stara bardzo kocha męża, to nie pozwala zdjąć… Czasem są tak zarośnięte na grubych paluchach, że nie można ściągnąć… – mówił ze znajomością rzeczy kolega.
– No i co wtedy…? – dopytywałem coraz bardziej zdziwiony.
– Nic… Zenek z bratem lub ze starym kopidołem rozkopują grób, odcinają palec i dzielą się forsą za złoto – tłumaczył mój rozmówca.
Zenka już prawie nie było widać w dali, więc skupiłem się znowu na zrywaniu morw i na zjadaniu jednej po drugiej. Na niebie pojawiło się więcej białych cumulusów, a niektóre z nich wiatr rozsmużył jak wielkie włosy niewidzialnej, świętej istoty. Pomyślałem o aniołach, których tyle mieszka w niebie. Ksiądz na religii opowiadał kiedyś, że są karni jak wojsko i podzieleni na oddziały, którymi kierują dowódcy. Najbliżej Boga są Trony, potem Serafiny i Chóry, ale najważniejsi są archaniołowie, spośród których podobał mi się św. Michał z ognistym mieczem w dłoni. Katecheta mówił, że walczy on z samym Szatanem i trzeba się do niego stale modlić, to nas wesprze w naszych wewnętrznych walkach ze złem. Wiele razy zastanawiałem się dlaczego ono istnieje i dlaczego Bóg pozwala, by się panoszyło? Jak moi koledzy wrzucali kota albo małego psa do pojemnika na śmieci i podpalali je, albo gdy oblewali wodą młodą kawkę i podłączali ją do prądu, nie rozumiałem tego okrucieństwa. Chciałem ratować biedne zwierzęta, ale nie mogłem nic zrobić, bo prawa wspólnoty osiedlowej były nieubłagane. Rzuciliby się na mnie i pobili by mnie, a może nawet pocięliby mnie nożem, wybiliby zęby – wygodniej było patrzeć na to i udawać, że jestem twardy jak oni. Tylko potem, gdy leżeli w trumnach, a ich matki i ojcowie rozpaczali, krzyczeli i nie mieli siły stać na nogach, pytałem sam siebie o sens tego wszystkiego. Najgorszy ze wszystkich był Andrzej, przezywany Siniak, bo setki razy pozostawiał na twarzach i ciałach przeciwników fioletowe ślady. Pamiętam go, gdy jak szalony skakał po chodniku i miażdżył butami ślimaki, żaby i kowale bezskrzydłe, jak rozcierał je na miazgę, a potem jak dopadł błąkającego się psa i udusił go gołymi rękoma. Zginął potrącony przez wielką ciężarówkę, gdy wbiegł na ulicę i nie zauważył zbliżającego się pojazdu. Jego ciało pękło jak balon i widok był przerażający, szybko zgromadził się wielki tłum i bandy chłopaków z osiedla pobiegły to zobaczyć. Czy to była kara Boska za zabijanie niewinnych stworzeń? Czy zwykły zbieg okoliczności, nałożenie się wielu okoliczności? Tylko kto to zsynchronizował, kto pozwolił by ciężarówka wyruszyła o określonej godzinie i potem jechała z taką szybkością, by na skraju osiedla uderzyć w Siniaka i zakończyć jego życie? I kto kierował jego krokami, tak, że w pewnym momencie znalazł się tam, gdzie być nie powinien. Przypomniałem sobie jak w wieku czterech lat coś popchnęło mnie bym rozpędził się za szeregiem domów i wbiegł nagle na ruchliwą ulicę. Rozległ się pisk opon, stara Warszawa zahamowała gwałtownie i dzięki temu zostałem ocalony. Dlaczego wtedy nie zginąłem, przecież decydowały sekundy, a refleks kierowcy mógł być tak samo zawodny jak tego, który uderzył w kolegę? Znowu popatrzyłem na równe szeregi morwowych drzew i pomyślałem o ich dziwnym istnieniu przy cmentarzach. Ktoś je tutaj zasadził, ktoś spowodował, że zaczęły rosnąć, potężnieć i wydawać owoce. Ale co leżało u początku wszystkiego, kto ustalił zasadę, nadał rytm wzrastaniu, dojrzewaniu i więdnięciu? Kto scalał niebo i ziemię, księżyc i gwiazdy, owoc morwy i szerszenia, kto utrzymywał balans całego wszechświata?
– Stary, niedobrze… – syknął nagle Marek.
– Co się dzieje… – zapytałem od niechcenia.
– Popatrz na koniec ulicy… – odparował
Spojrzałem najpierw w lewo i niczego nie spostrzegłem, ale zaraz odwróciłem głowę i zobaczyłem na rogu cmentarza dwóch ormowców, w szarych mundurach i niebieskich beretach, idących powoli w naszym kierunku. Szybko oceniłem odległość, a także rytmikę kroków mężczyzn i uznałem, że jest za późno na ucieczkę.
– Maras, wejdź wyżej, bo cię zobaczą – powiedziałem teatralnym szeptem i jednocześnie wyciągnąłem rękę, by pomóc koledze.
Wyprostował się na gałęzi, chwycił się wyższego konaru, uczepił mojej reki i podciągnął się do góry. Byliśmy teraz na tym samym poziomie, pierś przy piersi i twarz przy twarzy. Gałęzie i liście znakomicie nas maskowały i mogliśmy przez dziury w gęstwinie obserwować przestrzeń wokół drzewa. Głosy ormowców potężniały i słychać też było uderzanie o ziemię ich przydziałowych butów. Mogliśmy już wyodrębnić pojedyncze słowa, a po chwili zaczęliśmy rozumieć całe zdania.
– Tam gnoja dorwałem… – mówił pierwszy z nich.
– Musiałeś Wiechu szybko biec…? – ekscytował się drugi.
– Ja, ja… aż się zasapałem i bolała mnie pikawa… szybko leciał… – odrzekł pierwszy.
– No to jak żeś gnoja dogonił… – dziwił się pierwszy.
Przystanęli przy naszym drzewie i zobaczyliśmy, że wyglądają jak bohaterowie słynnych filmów z Flipem i Flapem. Jeden był gruby jak baryła, a drugi chudy jak patyk. Prawie buchnęliśmy śmiechem, widząc tę parę, ale powstrzymaliśmy się, przejęci grozą ich bliskości. Sroki zaczęły hałasować jeszcze bardziej i wzlatywać nad najwyższe drzewo. Ormowcy wyjęli z kieszeni pomięte paczki papierosów o komicznej nazwie Sport, wydobyli z nich po jednym i zapalili je jedną zapałką. Gruby zaciągnął się głęboko, a wydychając dym, powiedział:
– Bym go nie dostał, bo tak zapierdalał, że aż się kurzyło… Tylko, że zrobił błąd, przystanął za śmietnikiem i po rynnie wlazł na dach…
– A to głupek… chciał Ciebie Wiechu przechytrzyć… – podlizywał się koledze chudy.
– Ja… myślał, że nie widziałem, jak włazi do góry…. – śmiał się gruby.
– I co zrobiłeś…? – dopytywał chudzielec.
– Stanąłem przy rynnie i powiedziałem do niego: Złaź gnoju, bo ci nogi z dupy powyrywam…
– Ha, ha, ha… – rechotał drugi ormowiec – Pewnie się zesrał ze strachu…?
– Ja… ja… wychylił łeb i jak mnie zobaczył zaraz, z dupą do tyłu, zlazł po tej rynnie… – odparł gruby.
– Zrobiłeś wniosek na kolegium…? – pytał dalej chudy.
– Jasne… ale nic gnojowi nie zrobili, bo okazało się, że jego tatuś jest w partii… Komendant wezwał mnie na rozmowę i prosił bym wycofał wniosek… to zaraz go wycofałem… – zakończył gruby i ruszył do przodu.
Odetchnęliśmy z ulgą, ale po chwili poczuliśmy lód w żyłach, bo gruby odwrócił się i zaczął lustrować wzrokiem pobliskie drzewa. Zaciągnął się raz jeszcze dymem papierosa i znowu ruszając do przodu powiedział:
– Patrz Jachu, morwy dojrzewają…
Chudy też popatrzył w górę, pokiwał głową, wypuścił dym nosem i przez dużą szparę w liściach widzieliśmy, jak coraz bardziej oddalają się od nas. Patrzyliśmy na siebie z uśmiechami na ustach i czuliśmy się jak zwycięzcy, jak bohaterowie wielkiej bitwy, toczonej gdzieś na granicy światów. Marek zsunął się znowu niżej, a ja spojrzałem na gruby konar, na którym opierała się moja prawa noga. Pomiędzy wyżłobieniami w korze przeciskały się małe, czarne mrówki i niewielkie, metalicznie połyskujące chrząszcze. W jednym z głębszych parowów ukrył się kruchy zielony owad z dużymi, przejrzystymi skrzydłami. Pocierał długim czułkiem o czułek i co jakiś czas prostował tafle świetlistych lotni. Na brzegu kory przystanęła mrówka i ostrząc nożyce na głowie, zaczęła przypatrywać się znacznie większemu robakowi. Zerwałem kolejną dojrzałą morwę i zjadłem ją szybko, a kropla soku spłynęła mi po wargach, zsunęła się z brody i szybko poleciała ku ziemi. Na brzegu głębokiego rytu, tuż za zielonym bezkręgowcem, pojawiało się coraz więcej mrówek i niektóre z nich zaczęły już podążać ku niemu. Gdy pierwsi wojownicy dotarli do wroga, nie czekał dłużej, napompował skrzydła i uniósł się w powietrzu, by po chwili osiąść wysoko, na szerokim liściu. Odetchnąłem z ulgą, ale w tej samej chwili, na grubej gałązce przysiadł tęczowo ubarwiony szpak i jednym uderzeniem dzioba rozdusił owada, szybko połknął zieloną miazgę i natychmiast odleciał na inne drzewo. Zamarłem na chwilę w przerażeniu i zamyśliłem się nad tym, co się stało – tak został urządzony nasz świat, w którym silniejszy pożera słabszego, a chwila może rozciągnąć się do wymiarów wieczności. Dla zielonego lotnika były to ostatnie okruchy życia i towarzyszyłem mu jak płaczka żałobna, odprowadzałem go poza bramę śmierci i nieistnienia, byłem świadkiem jego tragedii, ale nie mogłem mu w żaden sposób pomóc. Może i ten szpak zginął za chwilę w gęstwinie, może zabiła go pustułka, albo wpadł wprost na chytrą wronę. Wszystko w naszym świecie pędziło od narodzin do zatraty, wszystko pojawiało się na mgnienie Boskich powiek i znikało bezpowrotnie. Spojrzałem przez zielone kotary na błękitne niebo i poruszyłem się niespokojnie na gałęziach, bo zauważyłem czapy cumulusów, które znowu dziwnie się ukształtowały, tym razem w wielką twarz Stwórcy, z ogromną brodą i długimi włosami. Dwie dziury w chmurach imitowały oczy, a reszta tak się ułożyła, że pojawił się kształt buzi, taki sam jaki widywałem na obrazie w salce katechetycznej. Ten Bóg patrzył z góry na mnie i Marka i pewnie dziwił się wszystkiemu, przymykał oczy, oddychał błękitem i powoli rozsnuwał się po niebie. Gdzieś w górze, po drugiej stronie, słychać było monotonną pracę silnika samolotowego, więc odwróciłem się za siebie i zobaczyłem bardzo wysoko malutki punkt dwupłatowca, który wynosił w górę spadochroniarzy. Po jakimś czasie wytoczyła się z niego malutka szara kuleczka, która po jakimś czasie zmieniła się w coś na kształt nasienia dmuchawca. Po nim wyskakiwali kolejni skoczkowie i wkrótce niebo pełne było szybujących w powietrzu, białych i żółtych spadochronów. Za naszym osiedlem umiejscowiono wielkie lotnisko i czasami odbywaliśmy wyprawy na wysoki wiadukt, z którego dobrze było widać starty i lądowanie wojskowych migów, lekkich samolotów sportowych, ciągnących szybowce i ogromnych helikopterów. Najczęściej przyglądaliśmy się jednak skokom spadochronowym, a bywało, że spektakl ten przerywał mecze, zatrzymywał nas w drodze do szkoły, albo kończył bieganinę na boisku. Liczyliśmy wtedy sunące w dół czasze, zakładaliśmy się, że jeszcze ktoś wyskoczy, a jak pojawiał się ostatni bohater, mówiliśmy, że to generał wypadł na końcu. Czasem wiatr niósł spadochroniarza w naszym kierunku i lepiej widzieliśmy go, nieomal dostrzegając elementy ubioru i rysy twarzy. Nigdy jednak żaden z nich nie wylądował na osiedlu ani przy cmentarzach, zataczając wielkie kręgi i bujając się w powietrzu, powoli wracali nad lotnisko i lądowali niedaleko wyznaczonych miejsc. Teraz było już na niebie dziesięciu skoczków i postanowiłem o tym powiedzieć koledze:
– Znowu dzisiaj skaczą nad lotniskiem – rzuciłem krótko w jego stronę.
Usłyszałem powolne szamotanie się kolegi i zobaczyłem kątem oka, że przekręcił się w drugą stronę, a potem powiedział:
– Aha… mają dzisiaj dobre warunki do fruwania…
– Zawsze skaczą jak jest tak ciepło i pojawia się niewiele chmur na niebie – ciągnąłem.
– Otwierają drzwi samolotu na dwóch tysiącach metrów i wyskakują jeden po drugim… – powiedział, cedząc słowa jak wielki znawca spadochroniarstwa.
Nie lubiłem jak się mądrzył, ale nie chciałem się z nim sprzeczać, więc pochwaliłem go i zapytałem z lekką ironią, dając mu szansę by mówił dalej:
– Wiedzę, że znasz się na tym… Ale skąd masz tę podniebną wiedzę…?
– Ojciec Grubego jest majorem w Czerwonych Beretach i często opowiada, co się dzieje w powietrzu… – wyjaśnił.
– Stary Grubasa jest komandosem? – nie dowierzałem.
– No, i to jeszcze jakim… – potwierdził.
– A ta gruba łajza nie potrafi na wuefie skoczyć przez kozła… – rzekłem i zacząłem się śmiać.
– Nie śmiej się z niego, bo on jest chory na cukrzycę i ma kłopoty nawet z bieganiem… – skarcił mnie Maras.
– To dlaczego chodzi na wuefy? – nie dawałem za wygraną
– On chce być taki jak ojciec… – powiedział.
Zrobiło mi się głupio, bo sam zawsze chciałem naśladować ojca, więc zamilkłem i dalej jadłem czerwone i czarne morwy, a dopiero po chwili powiedziałem:
– Samolot zaczyna schodzić niżej, zabierze nowych spadochroniarzy, a potem wzniesie się tak samo wysoko…
– Czasem kilka razy tak krąży między ziemią a niebem i ci sami chłopacy skaczą parę razy dziennie… – dodał.
– Też chciałbym tak poskakać… – rozmarzyłem się.
– Kto by nie chciał… zakończył filozoficznie Marek i jeszcze dorzucił – Ale zdrowie trzeba mieć jak koń… To sport dla prawdziwych twardzieli…
Nie chciałem wdawać się z nim w złośliwości, więc zamilkłem trochę obrażony. Byłem przecież dobrze zbudowany i miałem silnie umięśnione nogi, które wytrzymywały skoki z wysoka na górki żółtego piasku, na budowach i na starej strzelnicy w lesie. Spostrzegłem, że jednak inny samolot zaczął mozolnie piąć się w górę i po kilkunastu minutach na niebie znowu pojawiło się dziesięć otwartych czasz. Zaczęły powoli obniżać się i kołować nad lotniskiem, kierując się w stronę wyznaczonego lądowiska. Nagle z samolotu wyskoczył jeszcze jeden spadochroniarz, ale leciał długo w powietrzu i nie otwierał białej czaszy.
– Maras zobacz… – krzyknąłem przerażony.
– Widzę – syknął i lekko uniósł się na nogach, by lepiej widzieć wszystko.
Skoczek wreszcie zaczął otwierać spadochron, ale ten łopotał w powietrzu i pozostawał tylko szczątkowo rozwinięty. Po kilkunastu sekundach został wreszcie odrzucony i w jego miejsce pojawiła się kolorowa czasza.
– O ja… otworzył zapasowy… – wykrzyknął Marek.
– Niewiele brakowało, a by się zabił… – powiedziałem.
– Oni to ćwiczą wiele razy i potrafią wydostać się z takiej sytuacji… – znowu sentencjonalnie mądrzył się kolega.
– Ze śmiercią nie ma żartów… – powiedziałem cicho, ale on to usłyszał i podsumował z emfazą.
– Śmiałkowie umierają młodo…
Objadłem już wszystkie morwy wokół siebie i zacząłem sięgać nieco wyżej, raz po raz unosząc się na nogach, albo przyciągając do siebie jakąś gałąź. Popatrzyłem daleko, ku końcowi cmentarza i zawiesiłem wzrok na równych szeregach koron drzew, jakby wielkich pąków zieleni. Zasadzone równo, utworzyły dwa szeregi, jakby dwa trakty dla ptaków, owadów i pyłków, zatrzymujących się na liściach. W tym momencie przypomniał mi się jeden ze snów, który miałem kilka dni temu… Cały dzień grałem z kolegami w nogę na boisku, stałem na bramce, rzucałem się do piłek, broniłem potężne strzały, chwytałem lobby i wyrzucałem z rozmachem „biedronkę” na środek pola. Wieczorem zjadłem jajecznicę z pięciu jaj na boczku, do tego spałaszowałem cztery sznyty chleba z masłem i solą, a popiłem litrem słodkiej herbaty z cytryną. Położyłem się spać obok brata i już po paru sekundach byłem w dziwnych krainach bez czasu i wymiarów. Błąkałem się wokół cmentarzy, przystawałem przy wielkim krucyfiksie, wpatrywałem w twarz Chrystusa i zawieszałem wzrok na przelatujących ptakach. Nagle zobaczyłem, że z wielu grobów, jak poranne mgły z zarośli, wychodzą moi dawni koledzy i koleżanki i bezgłośnie zapraszają mnie do zabawy. Wanda, w której się kochałem, chwyciła mnie za ręką i pociągnęła za sobą w powietrze jak lekki sztandar. Lecieliśmy ze stadem innych duchów wokół większego cmentarza, by w pewnym momencie zatrzymać się nad morwowcami. Wisieliśmy w powietrzu, łopotaliśmy na wietrze i rozmawialiśmy ze sobą bezgłośnie:
– Jak tam jest…? – spytałem dziewczynę u boku.
– Nie ma tam… – odpowiedziała śpiewnie.
– Jak to? – dziwiłem się.
– Sam niedługo zobaczysz… – szepnęła tajemniczo, raz jeszcze pociągnęła mnie i zawołała – No chodź…
Nie wiedziałem czy mam z nią zagłębić się w śmierć, czy podążyć ku wyższym partiom nieba, ale już po chwili byliśmy nad zieloną czupryną drzewa oblepionego czarnymi owocami. Duchy zaczęły podskakiwać na koronach, jak na batucie, a niektóre z nich unosiły się tak wysoko, że znikały na chwilę pośród błękitu, jakby zanurzały się w wodzie. Wanda skakała razem ze mną, a w powietrzu muskała moje usta. Miała piękne zielone oczy i długie, powiewające na wietrze, jasne włosy, ubrana była w amarantową szatę, udrapowaną misternie, jak na marmurowych rzeźbach greckich bogiń. Wyraźnie rysowały się pod nią pulsujące piersi, pośladki i subtelne łono. Byliśmy czystą radością, pieśnią wolności i marzenia, ale we mnie, jak krew z otwartej się rany, sączył się też ból.
– Co niedługo zobaczę…? – spytałem ją bez słów.
– Wszystko… – zanuciła, a inne duchy odpowiedziały jak echo – Wszystko…
– Co to znaczy…? – nie dawałem za wygraną.
– Początek i koniec… koniec i początek… – szepnęła i odleciała gdzieś w dal.
Skoczyłem za nią, ale już nie było duchów, zniknęły drzewa, a ja tonąłem w rozgrzanych popiołach, próbowałem wydostać się z jakichś zapadni, dołów i głębokich jam. Nikt nie podawał mi ręki i straciłem swoją cudowną lotność. Z daleka zbliżała się do mnie jakaś ogromna postać w czerni, bez twarzy i rąk, jakby będąca samą szatą, ociekającą krwią. Chciałem krzyknąć, ale w tym samym momencie obudziłem się zlany potem i usiadłem na tapczanie, przy bracie.
– Czego się tak drzesz… – powiedział zaspany – Daj mi jeszcze pokimać…
– Śpij, śpij spokojnie, coś mi się przyśniło – powiedziałem i szybko wstałem z łóżka.
Teraz patrząc na szeregi morwowych drzew zastanawiałem się co miały znaczyć słowa Wandy, która otruła się gazem z miłości. Dlaczego właśnie ona była moją przewodniczką w krainie snu i co chciała mi przekazać? Może to, że czas nie istnieje, a wszystko jest zarazem początkiem i końcem, ludzkie życie przemija jak sen i to co będzie, wciąż staje się tym co było. Nie ma teraźniejszości, bo nie można jej uchwycić, a każda sekunda natychmiast tonie w wieczności. Wiatr wzmógł się trochę i coraz bardziej chłodził nasze półnagie ciała, poruszał sprężyste gałązki i elastyczne liście, chwiał całymi koronami pobliskich drzew. Wszędzie latało pełno śmigłych jerzyków, słychać było ich piski i świst skrzydeł – wznosiły się w górę, nagle opadały i przemykały tuż przy nas. Potrafiły przelatywać w wielkim pędzie przez korony drzew, omijać bokiem cmentarną wieżę na kostnicy, a potem nagle szybować na wysokość dziesięciu pięter. Największe wrażenie robiły niewielkie stada, mknące przez powietrzne przestrzenie z oszałamiająca prędkością, wielokrotnie powracające nad nasze głowy i umykające w dal. Wyżej latały równie zwinne jaskółki oknówki, które tak jak jerzyki chwytały w locie owady, a na ziemię zlatywały tylko po wodę i błoto z kałuż. Z tej czarnej mazi lepiły gniazda uczepione do ścian i dachów domów, do wież kaplic i kościołów. Otarłem pot z czoła i chciałem coś powiedzieć, ale nagle wydarzenia potoczyły się z oszałamiającą szybkością. Dał się słyszeć trzask gałęzi i Marek z krzykiem przerażenia poleciał na ziemię.
– Jaaaa…. – zdążył wydać z siebie tylko jakieś bliżej nieokreślone dźwięki.
Po chwili usłyszałem jak jęczy z bólu, a przez dziurę w gałęziach zobaczyłem, że leży w trawie i nie może się podnieść. Najszybciej jak mogłem zsunąłem się niżej, zwiesiłem na wielkim konarze, oplotłem nogami pień i ostrożnie podążyłem ku dołowi. Niewiele nie brakowało, a w pewnym momencie też bym spadł, ale udało mi się chwycić sęka, który złagodził gwałtowne zsuwanie się. Wreszcie stanąłem nad kolegą i zobaczyłem, że jest cały zakrwawiony, a jego koszula i spodnie są w strzępach. Jęczał i płakał z bólu, więc spróbowałem mu pomóc, ale gwałtownie odepchnął moją rękę.
– Maras, co ci się stało – zapytałem.
Nie odpowiadał, tylko coraz głośniej zawodził, pochylał się ku trawie, a momentami wręcz rzęził z bólu.
– Jak mam ci pomóc – spytałem raz jeszcze.
– Ale zleciałem… – szepnął i zaczął się ostrożnie prostować.
Pomogłem mu wstać i zobaczyłem, że przez całą jego lewą pierś, przez brzuch i prawe udo biegnie duża rana. Jakiś fragment pękniętej gałęzi rozorał mu ciało, ale miał jeszcze wiele innych głębokich rys, na twarzy i na obu rękach, zbite lewe kolano i potwornie wykręconą prawą stopę. Próbował stanąć, ale ból nie pozwalał mu na to i padłby na ziemię, gdybym go nie powstrzymał. Oparł się na moich ramionach i powiedział:
– Chyba złamałem też nogę…
– Może tylko skręciłeś… – próbowałem go pocieszać.
– Nie, na pewno złamałem… – odpowiedział.
Wreszcie wyprostował się cały i zobaczyłem, że jego dżinsy bardzo nasiąkły krwią, a kawałki koszuli powiewały na wietrze jak chorągiewki. Przycisnąłem go mocniej do siebie i powoli ruszyliśmy w kierunku osiedla. Jęczał, łapczywie łapał powietrze i nie potrafił powstrzymać łez, które mieszały się na policzkach z zasychającą krwią. Kuśtykaliśmy długo, może nawet godzinę, aż wreszcie stanęliśmy u drzwi przychodni zdrowia. Kobiety z rejestracji natychmiast skierowały go do lekarza, który stwierdził złamanie nogi w śródstopiu i liczne rany na całym ciele. Było mi go bardzo żal, ale musiałem wracać do domu, gdyż robiło się już późno. Słońce dawno zaszło za horyzont i było coraz ciemniej i chłodniej. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że kolegę zabrali karetką pogotowia do szpitala, nastawili mu nogę i wsadzili w gips. Przez cały rok dochodził do siebie, ale w końcu wyleczył się i znowu zaczął chodzić na morwy. Nie wspinał się jednak na drzewa, tylko zbierał je z ziemi albo odłamywał nisko rosnące, oblepione owocami gałązki. Raz stanęliśmy razem pod feralnym drzewem, przy którym stale leżała wielka gałąź i Marek zaczął przyglądać się miejscu, gdzie się odłamała.
– Wcale nie była spróchniała… – powiedział.
– To była zdrowa gałąź, tylko, że ty przez cały czas bujałeś się na niej i pewnie w taki sposób ją nadłamałeś… – próbowałem wyjaśnić zdarzenie.
– Pewnie tak… – przyznał mi rację.
Wracaliśmy razem na osiedle przez większy cmentarz i patrzyliśmy na nagrobki w głównej alei. Na niektórych z nich siedziały sroki, kawki albo gawrony, które już przyleciały do nas ze wschodu. Przystanęliśmy na chwilę przy wielkim krzyżu i zwróciliśmy głowę ku wielkiej figurze Chrystusa.
– Ale go to musiało boleć… powiedział Marek.
– Najgorzej jak go przybijali do krzyża – dodałem.
Gdyby ktoś stał przy bramie cmentarza i patrzył na nas z daleka, zobaczyłby jak otoczyliśmy się ramionami i ruszyliśmy razem dalej, w stronę bocznego wyjścia z cmentarza. Jerzyki odleciały już dawno na południe Europy, ale w powietrzu krążyły wielkie stada kawek i robiły nie mniej hałasu. Puściłem Marka przy żelaznej bramie i trzasnąłem nią z rozmachem, tak że zachybotało całe ogrodzenie, a dwie tłuste sroki z przerażeniem uciekły na drzewa i skrzeczały na nich raz po raz. Wanda pewnie powiedziałaby, że nic się nie stało, bo teraźniejszość natychmiast zamieniła się w przeszłość, a sekundy, które decydowały o upadku kolegi z morwowego drzewa, dawno utonęły w wieczności. Ból też przepadł gdzieś tam, nie wiadomo gdzie… i krew bezpowrotnie wsiąkła w piasek.
Czytaj resztę wpisu »
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…