PACYFIK

MilfordSound

Pacyficzne wybrzeża Nowej Zelandii

W telewizji niezwykły film BBC Earth o Pacyfiku, a szczególnie o tej jego części, w której rozgrywa się akcja Moby Dicka Hermana Melville’a. Powieść została wydana w 1851 roku w Londynie i Nowym Jorku i początkowo nie spodobała się krytykom. Z czasem jednak stała się jednym z najważniejszych dzieł literatury amerykańskiej i światowej, a czytelnicy zaczęli dostrzegać odniesienia do symbolicznych walk ludzi z różnie przedstawianym, starotestamentowym Lewiatanem. Film pokazuje wschodnią część Oceanu Spokojnego od wybrzeży Chile, poprzez wyspy Galapagos, Wyspę Wielkanocną, wulkaniczne skały Pitcairn, aż do Nowej Zelandii. Nawiązując do włóczęgi rozbitków ze statku wielorybniczego, skupia się na bogactwie życia, podsycanym przez chłodne i ciepłe prądy morskie. Widzimy ogromne kaszaloty przemierzające oceaniczne pustkowia, monstrualne kalmary i manty, a przy wybrzeżach wskazanych wyżej wysp przebogate ławice ryb, żółwie, lwy morskie i pingwiny. Świat podwodny jest najbarwniejszy wokół Wysp Galapagos, a i na skałach widać wiele endemicznych gatunków ptactwa, legwanów, jaszczurek lawowych i gekonów. Zanurzanie się w głębinach tych wód przypomina wkraczanie do raju, tyle w nim barw i różnorodnych kształtów, tyle stale falujących wodorostów i przemieszczających się ryb. Są też delfiny i rekiny, przed którymi umykają pingwiny i inne zwierzęta, przerażenie budzą też lwy morskie i uchatki. Oglądając na ten film myślałem o tym jak różne są przestrzenie naszej planety i ile jest na niej miejsc odosobnionych, będących enklawą ciszy i spokoju. Pozornego oczywiście, bo życie tętni tam z niezwykłą intensywnością i drapieżcy stale zabijają swoje ofiary. W porównaniu jednak z gwarem wielkich metropolii miejskich, szerokopasmowych autostrad i linii kolejowych, miejsca te tchną spokojem i ciszą. To też jest rodzaj piekła, którego z taką intensywnością doświadczyli, noszący biblijne imiona, bohaterowie jednej z najpiękniejszych powieści na świecie, którzy by przeżyć musieli stać się ludożercami. Przeogromna błękitna przestrzeń była tłem dla tego dramatu, a wyjące wiatry i falujący ocean stały się przekleństwem rozbitków.

BIEL

No i zasypało… Znowu na ziemię spadły tony śniegu, okrywając białym puchem gałęzie topól, brzóz i igły świerków, osiadając na dachach i drogach. Zawsze mam wtedy wrażenie, że pojawiła się jakaś odświętność, wyrazista nowa odsłona świata, wygładzonego i pozbawionego wstydliwych dziur i śmietników, wyrw w jezdniach, zapadni w chodnikach i brudnych kałuż. To jakby chwilowe zapewnienie, że żyjemy pośród ładu i harmonii, a tony krzykliwe mogą zgasnąć w jednej chwili. W dzieciństwie był to czas zabaw i zimowych gier sportowych, na czele z hokejem i jazdą na łyżwach, ale też zjazdów na czym się dało z jakichś wzniesień, skoków na nartach i wyścigów na bobslejkach. Teraz to raczej spora uciążliwość, konieczność przedzierania się przez zaspy i zmrożone płaszczyzny – teraz to zaproszenie do sesji fotograficznych, dokumentujących tę nagłą odmianę świata i świętość chwili okrytej bielą.

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

DAWNA KOLEKCJA (2)

skanuj0003

W mojej dawnej kolekcji znaczków pocztowych były dwa niezwykłe okazy z Panamy, przedstawiające dawne żaglowce. Podczas wymian z innymi kolegami, nazywanych „handlowaniem” miały te znaczki ogromną wartość i można za nie było otrzymać inne wspaniałości. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, że prezentowały one statki żaglowe ze znanych obrazów lub malowideł i nie znałem dalszych części tej edycji małego, środkowoamerykańskiego kraju. Liczyło się wrażenie jakie robiły i ich wartość dla poszczególnych właścicieli, wzmacniana często jakąś anegdotą z elementami kłamliwego zachwalania. Dałem za nie mój rower – mówił kolega słynący z barwnych opowieści; ja zhandlowałem je za nowiutką piłkę razem z pompką i rękawicami bramkarskimi – zachwalał towar inny bajerant. Dzisiaj zastanawiam się dlaczego te znaczki miały tak ogromną wartość dla młodych ludzi i kojarzę je z szerszą fascynacją podróżami, dalekimi krainami i obcymi ludami. To są emblematy dali i piękna niewyobrażalnego, to obietnica odkrycia nieznanych lądów, tak jak tego dokonał Krzysztof Kolumb, Ferdynand Magellan i Vasco da Gama. Nie bez znaczenia była tutaj też estetyka tych pięknych przedstawień, która zdecydowanie kłóciła się z zachwalanymi wszędzie radzieckimi czy enerdowskimi projektami. W czasach mojego dzieciństwa kupowało się pakiety znaczków w kioskach i pamiętam do dzisiaj to ogromne podniecenie, gdy rozcinało się delikatnie złożoną na pół tekturkę i wysuwało z niej kolejne wspaniałości. W zestawach tytułowanych „Cały świat”, trafiały się te panamskie cuda, choć nie zdarzało się to często. Ja dostałem taki szczęśliwy pakiet, gdy byłem chory i leżałem w domu z gorączką, ale po znalezieniu tych okazów natychmiast się ożywiłem, poprosiłem o klaser i z rozkoszą układałem nowe znaczki. Długo wpatrywałem się w żaglowce z Panamy, przez lupę analizowałem szczegóły i chwilami zdawało mi się, że jestem na pokładzie któregoś z nich, naciągam żagle albo wypatruję z bocianiego gniazda dalekich wysp. Potem nawet skopiowałem jeden z obrazów, ten z wielorybem na pierwszym planie i chwaliłem się na prawo i lewo moimi zdolnościami w tym zakresie. Dopiero gruby Maras wyhamował ostro moje zapędy, mówiąc, że nic nie dorówna pięknu tych znaczków. Jakaż była moja radość, gdy po latach kupiłem synowi u filatelisty całą serię za psie pieniądze i włączyłem do jego kolekcji. Nie zrobiły na nim specjalnego wrażenia, ale przecież bardzie mnie były potrzebne, niż jemu i często ukradkiem otwierałem jego klasery i kontemplowałem cuda z przeszłości.

Połączone

SEN XXX

s1

Wczoraj sen długo nie przychodził, a kiedy wreszcie zamknąłem dzień, otworzyła się przede mną przestrzeń, w której pełno było dziwnych stworów. Jakby nie należały do naszego świata i jakby wiedziały wszystko o mnie i o każdej cząstce ziemskiej rzeczywistości. W dali słychać było potężniejące szeptanie i niebo pokryło się szkarłatnymi chmurami. Obce istoty kłębiły się i garnęły się do siebie jak sardynki w wielkiej ławicy, poruszały kolczastymi odnóżami i zerkały na mnie jak na drapieżcę, który może się na nie rzucić. Gdy wpatrywałem się w jednego osobnika, rozpierzchały się nagle i kryły go w gęstwinie dziurawych ciał i czułek. Były jak pulsująca materia, monstrualna meduza, nieustannie zmieniająca swoje kształty i poruszająca się w rytm niewidzialnej siły. Chciałem do nich zagadnąć, ale coś blokowało mój głos, chciałem skinąć dłonią, ale nie mogłem jej unieść, coś lub ktoś zatrzymał mnie w pędzie i mogłem tylko patrzeć na to, co rozgrywało się przede mną. Nagle stwory zaczęły się szarpać i pożerać po kawałku, a jednocześnie w samym centrum pulsującej ławicy rodziły się nowe, bladoróżowe osobniki, które natychmiast przeobrażały się w większe, czarne struktury. Jeden z nich przybliżył się znacznie,  przypłynął falując jak murena, przytknął dziób do mojego czoła i zaczął boleśnie wwiercać się w czaszkę, a potem docierać jeszcze głębiej. Nie mogłem się ruszać, a niewyobrażalny ból paraliżował mnie coraz bardziej, odbierał mi siły i całą cielesność. Nagle poczułem, że cała moja świadomość, wraz z mózgiem i krwią jest wciągana do ciała ogromnego oprawcy. Jeszcze tylko przemknęła mi przez myśl wizja dalekich sadów owocowych, całych w kwiatach, wypełnionych rojowiskiem wilg, krasek i żołn, a potem wszystko zgasło, szepty ucichły i resztki bólu utonęły w smolistym mroku. Nie widziałem już, że ławica rozpadła się natychmiast, a poszczególne twory pomknęły jak kalmary ku niewidzialnym głębinom chaosu. Dopiero blady świt wyrwał mnie z matni tego snu, dopiero rozlewające się światło odsunęło ciemność i lodowaty, fioletowy chłód zmartwiałych chwil.

ELEMENTY (2)

???????????????????????????????

Drewno jest jedną z pierwszych stałych materii, z którą zapoznajemy się w najwcześniejszym dzieciństwie, przede wszystkim odczuwając jego twardość. W dawnych stuleciach jego znaczenie było jeszcze większe, bo wszystkie zabawki wykonywano z lipy lub gruszy, jesionu albo sosny. Teraz tę funkcję przejął plastik i guma, chociaż pamiętam jeszcze moje zabawy klockami drewnianymi, budowanie różnorakich zamków i warowni, strażnic i mostów. Te klocki były najczęściej lakierowane, pokryte wyrazistymi farbami i miło było je dotykać. Moje dzieci bawiły się już klockami Lego i większość innych zabawek też miały z tworzyw sztucznych. W moim dziecinnym kartonie królowały jednak klocki z drewna i doskonale pamiętam ich gładkość, a także ciężar, znacznie większy od późniejszych tworów sztucznych. Teraz nawet dziecinne łóżeczka i kojce produkuje się z tworzyw sztucznych, ale też niektóre niemowlaki wspinają się po raz pierwszy chwytając się szczebelków drewnianych. To jest pierwsze spotkanie z drewnem w świecie ludzkim, ale dopiero później, gdy zacznie się krystalizować świadomość, zaczyna się rozumienie skąd się coś wzięło, dlaczego na gładkich powierzchniach mebli lub krzeseł pojawiają się charakterystyczne słoje. Do siódmego roku życia mieszkałem z rodzicami w takim miejscu, gdzie były jeszcze domy z piecami i miałem wtedy często do czynienia z rąbaniem drewna w szopie, zapewne też wtedy po raz pierwszy poczułem charakterystyczny zapach szczap i zacząłem przyglądać się temu, co jest pod korą. To był też czas pierwszych zabaw z wykorzystaniem jakichś patyków, kijów, listewek i sztachet, wtedy też po raz pierwszy poczułem jak bolesne są wniknięcia drzazg pod skórę dłoni i jak boli mozolne ich wydobywanie igłą lub pincetą. Te początkowe zabawy, to też wspinanie się na drzewa i drewniane płoty, to wskakiwanie na wykonane z tego materiału dachy szop i komórek, to wreszcie uważne przypatrywanie się korze klonów, w rowkach której zobaczyć można było wiele mrówek, drobnych chrząszczy, kowali bezskrzydłych i ciem, spokojnie czekających na zmianę pory dobowej. No i te pierwsze bolesne spotkania z twardością palanta lub imitacji miecza, z nieustępliwością belki, nie zauważonej w porę lub deski wystającej z jakiegoś zakamarka i raniącej bez litości biegającego wszędzie malca.

2d

Niebawem moja rodzina przeprowadziła się na nowe osiedle, gdzie był wielki plac budowy i wszędzie walały się jakieś kantówki, deski gładkie i chropowate, sterty listew i bali. Robotnicy wykonywali szalunki z drewnianych płyt, układali prowizoryczne podłogi kolejnych kondygnacji rusztowań, przybijali grube pale do tworzonych konstrukcji. Widywałem ich jak podążali do piły tarczowej i tam przecinali pieńki lub deski, a potem transportowali je na szczyt wznoszonych bloków. Po przeprowadzce, w jednej z ogromnych przestrzeni piwnicznych, pojawił się stolarz ze swoimi maszynami, który zaczął produkować jakieś elementy ozdobne z drewna. Udawało mi się czasami stanąć w drzwiach lub nawet wejść do przedsionka i obserwować jak na tokarkach i szlifierkach powstają ozdobne nogi do taboretów, elementy płotów i części mebli. To tam poczułem ten wspaniały zapach trocin i startego na miał drewna, którego drobinki fruwały w powietrzu i drażniły błony śluzowe nosa. Ludzie narzekali na hałas, dobiegający ze stolarni, a i zdarzył się wypadek, gdy nieostrożny właściciel odciął sobie palce przy posuwaniu kawałka drewna w kierunku wirującej tarczy. Wkrótce też zamknął interes i w pomieszczeniach powstała pralnia, choć jeszcze dość długo unosił się w powietrzu ów charakterystyczny zapach. Potem wraz z kolegami zakradaliśmy się na budowy i przynosiliśmy na podwórko sterty pięknie wygładzonych listew. Robiliśmy z nich karabiny do zabawy w wojnę, albo miecze imitujące narzędzie ulubionego bohatera filmowego – Zorro, ale często odbierali je nam też dorośli i wykorzystywali do jakichś celów w piwnicach, w domach i na działkach. W tym czasie też było wiele zranień i wniknięć drzazg pod skórę, ale szczytem wszystkiego było uderzenie jednego zawodnika palantem w czoło i krótkotrwała utrata przytomności. Graliśmy wtedy, jak wiele razy wcześniej, w tę grę i nic nie wskazywało na to, że coś się stanie, ale jeden z kolegów tak fatalnie śmignął kijem w powietrzu, że nie trafił w piłkę, tylko prosto w głowę innego chłopaka. Polała się krew i dopiero po kilkunastu minutach uderzony zaczął przychodzić do siebie, by wreszcie podsumować wszystko siarczystym przekleństwem. Mniej więcej w tych czasach – pomiędzy drugą a szóstą klasą podstawówki – zaczęliśmy też wykonywać jakieś przedmioty z drewna, konstruować karmniki dla ptaków, budy dla psów lub zamykane pudełka na narzędzia. Często była to praca domową, bo nauczyciel od tzw. prac ręcznych miewał dużą inwencję i zadawał nam zrobienie czegoś w domu, zastosowanie jakiegoś rozwiązania lub wymyślenie nowej konstrukcji.

3d

Wtedy też wiele razy chodziliśmy do lasu za osiedlem i mieliśmy do czynienia z materią ścinanych drzew, najczęściej sosen i brzóz, choć nie brakowało też wycinek w lasach liściastych lub mieszanych. To wtedy bliżej przyjrzałem się „wnętrzom” ogromnych sosen i dębów, bo po ścięciu odsłaniały się wyraziste słoje, które – jak mówiono – wskazywały ile lat miało dane drzewo. Ileż to razy pochylałem się nad wystającym z ziemi szczątkiem dawnego olbrzyma i uważnie liczyłem kolejne warstwy. Najczęściej nie udawało mi się dobrnąć do końca i myliłem się albo gubiłem ślad zakrzywionych słojów, nieostrożnie raniłem też palce o sterczące ostre wypukłości. Z kolei mniejsze drzewa lub konary układano w sterty i podczas naszych wypraw do lasu stawały się one fortecami, na które wspinaliśmy się i toczyliśmy o nie boje. Najgroźniejsi chuligani blokowi niszczyli czasem te sterty, co bywało powodem zatargów z leśnikami i mocarnymi drwalami. Jeszcze teraz, gdy idę lasem i napotykam równe szeregi ściętych pni, elegancko posegregowanych w kawałki, zatrzymuję się i przyglądam się im, fotografuję je i wdycham aromat z wnętrza drzew. Z tych wypraw do lasu przynosiliśmy też duże fragmenty kory, najczęściej sosnowej, i robiliśmy z niej niewielkie stateczki, żaglówki, a co zdolniejsi wycinali jakieś zwierzęta lub rzeźbili twarze i sylwetki ludzkie. Ja też zamykałem się w piwnicy i przy specjalnym stole rzeźbiłem jakieś dziwne twory, ścierałem pilnikami warstwa po warstwie albo dłutem nadawałem ostateczny kształt moim „dziełom”. Warto też wspomnieć o doświadczeniu związanym ze spalaniem drewna w ogniskach, szczególnie nad jeziorami lub rzekami. Siedziałem kiedyś na Mazurach nad brzegiem jeziora Bełdany, wpatrując się w ogień i ginące w żarze ogromne kloce sosnowe, a nad moją głową rozpościerał się wspaniały widok konstelacji gwiezdnych, niewyobrażalnego wprost rojowiska przedwiecznych świateł i ogników. Zapach płonącego drewna mieszał się z aromatem krzewów, traw i kwiatów, a dym raz po raz osmalał mi twarz i powodował, że przesuwałem się w inne miejsce. Szczapy zmieniały się w węgiel drzewny, ale póki płonęły były czymś niezwykłym, trudnym do opisania i wyobrażenia, czymś, co skwiercząc i generując dym, łączyło się w taki sposób z pierwotną materią kosmiczną.

Piękne zdjęcie: OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Fotografia: zdjecia.n3po.com

Może te moje dziecinne i młodzieńcze doświadczenia z drewnem spowodowały, że w wieku dorosłym zawsze otaczałem się meblami sosnowymi, samemu je projektując i zamawiając w specjalistycznych firmach stolarskich. Pomalowane tylko lakierem bezbarwnym, dość długo zachowują rysunek słojów i sęków, choć potem niestety zdecydowanie ciemnieją. Można się jednak nimi cieszyć wiele lat i teraz pisząc o tym też siedzę przy biurku z sosny, a w moim pokoju dookoła stoją meble z wyniosłych drzew. Nigdy się nie zastanawiałem się  gdzie wcześniej wyrosły i przez ile lat potężniały w jakimś lesie, ale koniec końców, tracąc życie w naturze, zyskały walor użyteczności w świecie ludzkim i dumnie dźwigają półki pełne książek. To bycie pomocnym, od pierwszej kołyski i łóżeczka, poprzez stoły, krzesła i szafy, ma swój finał w zakładzie pogrzebowym, gdzie rodziny zmarłych wędrują wybrać jakąś trumnę. Zdawać by się mogło, że ostatnio, w związku z coraz powszechniejszymi kremacjami, zacznie zanikać pogrzebowa utylitarność sosnowej deski, wypierana przez kamień lub tworzywo sztuczne najwymyślniejszych urn. Wykonuje się je z marmuru, granitu lub onyksu, ze specjalnej masy imitującej cenne kamienie, ale nieoczekiwanie sosnowe drewno znalazło nowe zastosowanie eschatologiczne. Oto ciała jednak przygotowuje się do kremacji w trumnach z czystego sosnowego drewna, nie umieszczając na nim żadnych metalowych ozdób, a jedynie – jeśli rodzina sobie tego życzy – krzyż z tegoż samego materiału, co cała trumna. W sensie filozoficznym ma to swoją wymowę, bo ciała kremowane są razem z drewnem, które towarzyszyło ludzkości od początku dziejów i przyczyniło się znacznie do jej rozwoju. Do urny trafiają zatem prochy ludzkie wymieszane z popiołem drzew, które kiedyś także rosły na tej samej planecie i były elementem tej samej egzystencji. Gdy podczas pochówku na cmentarzu pojawia się urna, uroczystość traci swoją grozę, jakby przesuwa się w stronę beznamiętnego pożegnania, ostatniego spotkania, choć nie ma już tych kształtów, które znali zgromadzeni ludzie. Trumna zawsze symbolizowała śmierć, a w kontekstach symbolicznych łączyła się z łodzią odpływającą ku wieczności, ostatnią podziemną przestrzenią, w której zwłoki ulegną rozkładowi. Urna jest bliższa strukturze kamienia, a poprzez swój niewielki rozmiar, wprowadza też do obrzędu pogrzebowego element komizmu. Nie zapomnę pytania małego chłopca na jednym z pogrzebów ogromnego mężczyzny: mamo, a jak wujek tam się zmieścił? Natychmiastowa kosmizacja, błyskawiczny rozpad komórek i cząstek powodują, że z ludzkiego ciała niewiele pozostaje, a zdawać by się mogło, masywna sosnowa trumna niknie w ogniu niczym papier. Tak jak wtedy, na brzegu jeziora, spalanie suchego drewna, kremacja ciała, które kiedyś patrzyło w gwiazdy, dokonuje się w obliczu lodowatego kosmosu.

4d

KSIĄŻKI NAJWAŻNIEJSZE (XIV)

Stern,_Gerald

Gerald Stern urodził się w 1925 roku w Pitsburgu (Pensylwania) jako syn polsko-ukraińskich imigrantów. Tytuły naukowe uzyskał na University of Pittsburg i Columbia University. Mając dwadzieścia kilka lat podróżował pomiędzy Nowym Jorkiem a Europą, głównie Francją i Włochami. Już wtedy pisał i publikował wiersze, ale szerzej zaczął zamieszczać swoje utwory w periodykach od trzydziestego piątego roku życia. Wykładał na wielu uniwersytetach i prowadził warsztaty literackie w University of Iowa. Otrzymał wiele nagród, w tym tak liczące się jak National Book Award (1998). Ma dwoje dzieci – córkę Rachael i syna Davida, a mieszka w Lambertville (New Jersey), miasteczku nad rzeką Delaware i w Nowym Jorku. Towarzyszką jego życia jest poetka Anne Marie Macari. Jego poezja jest odsłanianiem świata poprzez pokazywanie szczegółu i ukrytej logiki zdarzeń z pozoru błahych, z pozoru nieistotnych. To jakby przyglądanie się z bliska temu, co umyka, co człowiek gubi każdego dnia i każdej nocy. Metoda Sterna, to penetracja zakątków i wpatrywanie się w niewielką przestrzeń. To tak, jakby wiersz stawał się poletkiem doświadczalnym egzystencji, a wyodrębniona rzeczywistość jej najpełniejszym odbiciem. Poezja Sterna ma tę właściwość, że dookreśla i syntetyzuje, a nade wszystko tworzy nową strukturę rozumienia świata. Coś, co jest być może nieistotne dla milionów, staje się dla poety pretekstem by podążać od świata mikro, do przestrzeni makro. Rację zatem ma C. K. Williams gdy wskazuje, iż poeta Pozdrawia wycieńczone zwierzęta i liście, podnosi rangę wydarzeń, które same w sobie nie są wzniosłym dramatem, i uświęca cierpienie. Jego wielkość jest subtelna, bo w małych, pospolitych tematach – kogut, wiewiórka, koszula – znaleźć można ślady wielkich wydarzeń naszego wieku. Znaleźć też można – dodajmy – prawdziwy obraz człowieka i jego rozterek, jego poszukiwań i ucieczek, jego lęków i jego chwały.

Stern1Z ducha poezji Edgara Lee Mastersa jest u Sterna owa potrzeba przyjmowania różnorakich ról narracyjnych. Niektóre z nich są w konflikcie z  zwyczajowym rozumieniem poetyckości i jakby wkraczają do świata mitu. Tam martwy, sztywny pies, kulawy gołąb i uciekająca od śmierci pod kołami wiewiórka, mają swoje miejsce i swoją opowieść. Zbierając takie fragmenty mozaiki, poeta wkleja je do swoich książek, tworząc panoramy umierania i uwielbienia, szerokie wizje dochodzenia człowieka do wieczności. Stern patrzy bystro, a jego oko zdaje się być rozbiegane niczym oko ptaka, z lękiem sondującego przestrzeń dookolną. Ale jest to też zimne oko kamery, która pokazuje miliony szczegółów i odwzorowuje rzeczywistość w jej najtajniejszych zakątkach. Jak w obrazie filmowym, pojawiają się w tej liryce nagłe przybliżenia i powiększenia, nagłe dramatyczne skróty. A wszystko po to, by wniknąć w istotę rzeczy i poprzez ich poznanie odsłonić istotę świata, jakby tajemny kod rzeczywistości. Ale przecież są to też, i może przede wszystkim, tajniki świadomości. To w niej odsłania się świat, to ona go konstruuje i dookreśla – świadomość wrażliwa i współczująca człowiekowi. Warto zawierzyć Anne Marie Macari, gdy mówi – Znając Geralda Sterna, zdałam sobie sprawę, że kluczem do jego pracy i do jego życia jest potrzeba i zdolność do międzyludzkich więzi. Nawet wielka gorycz lub strata nie potrafią go zrazić. Powraca, by zaglądać martwym w oczy, by do nich przemawiać. Kontaktuje się ze zwierzętami i celebruje wszystkie formy życia. Jest w istocie poetą elegijnym, a także poetą aprobującym. Ta aprobata wyraża się też w poszukiwaniu dobra i chęci pokazania człowieka w obliczu jego wielkości, w obliczu stawania się i kształtowania osobowości. Nawet jeśli wychodzi z nizin, nawet jeśli ma w życiorysie bolesne rany, zawsze poeta stara się dostrzec w nim osobę ludzką, świętość niezaprzeczalną i porażającą w swoim kształcie wewnętrznym.

Stern dopowiada stale pointy do rzeczywistości, w której istniejemy. Wyodrębnia i zamyka w kształcie wiersza wzruszenie, którego nie może oddać inna sztuka. Trudno znaleźć w poezji piękniejszy opis umierania i nieistnienia, jak w Lilacs for Ginsberg, gdzie więdnięcie bzów i powolne skręcanie się liści powiązane zostało z chorobą poety i jego powolnym osuwaniem się w niebyt: (…) one skowyczały a on mówił/ swą plotkarską angielszczyzną z New Jersey/ powtarzając to samo, tak jak to robił na scenie, koszulę miał/ nieskalanie białą a brak powietrza i światła/ postarzał bzy, lecz on przez sekundę lub dwie/ siedział na lilii i zapomniał o Ósmej Ulicy/ o sławie i raku, schylił się by podnieść/ brylant, lecz co ważniejsze, rozmawiał z demonami/ po francusku i śpiewał swym malutkim głosem,/ długo nie narzekał na swoją żółknącą chorobę/ lecz liczył pąki i powiedział, że to tylko gwiazdy/ i że są w nich dwa splecione ze sobą wszechświaty – / biały i fioletowy, lub są to tylko okruchy i odpryski/ którymi mógłby sobie posypać ciasto, ani nie umiał/ dokładnie przypomnieć sobie swego smutku, poza chwilą/ gdy przyciskał bzy do twarzy lub gdy skulony/ krył się w krzaku, wówczas przez chwilę/ prawie mu się to udawało bo bzy oczyszczają umysł/ a każdy rozwój możliwy jest w ich/ miłym zapachu i nawet jego tak zacna/ i zadumana śmierć, na chwilę stała się smutna. Czyż może być bardziej współczujący i zarazem dosadniejszy opis umierania, jak w takim właśnie powiązaniu życia człowieka i istnienia chwilowego kwiatów, istnienia fragmentarycznego i zwielokrotnionego zarazem w takim samym kształcie i zapachu? To jest eschatologia wystudiowana i nie lękająca się konfrontacji z ogranym rekwizytem. A właściwie nie rekwizytem, ze szczegółem, bo w poezji Sterna nie ma atrap, wszystko tętni, pulsuje, potwierdza egzystencję. Nie ma w niej zatem podziału na to, co zwykłe i co wykwintne, a śmierć – jak w przywoływanym już tutaj raz micie – graniczy z białą koszulą Ginsberga, kurą o trzech sercach, martwym Yeatsem, Wiktorem Hugo i Kawafisem, posągiem Krzysztofa Kolumba, kucharzami, kurwami, lekarzami, a także szarymi prążkowanymi skarpetkami. To jest próba budowania obrazu świata od podstaw, od nowa, jakby nic nie istniało przed napisaniem wiersza, jakby poeta odsłaniał przed ludzką świadomością prawdziwe kształty i wymiary. Rację zatem ma       C. K. Williams, gdy mówi, że Stern należy do tych rzadko spotykanych poetyckich dusz, które niemal nie pozwalają przypomnieć sobie, jak wyglądał nasz świat, nim pojawiła się ta poezja, by nim zachwycać.

Czytelnik polski może zapoznać się z poezją Geralda Sterna dzięki przekładom Adama Szypera. Oddają one w zdumiewający sposób ducha tej liryki i jakby współgrają z wrażliwością autora. A jest to przecież poezja trudna do przeniesienia w obręb innej leksyki i innej skali wartości językowych. Szyper, od wielu lat mieszkający w Stanach Zjednoczonych, oddał w swoich przekładach wiernie ów zamysł Sterna, by w szczególe odzwierciedlić ogrom tragizmu i zarazem wzniosłość ludzkiej egzystencji. Stało się tak, dzięki wrażliwości translatora i jego umiejętności zrozumienia innej delikatności. Warto na koniec przywołać jego widzenie tego artystycznego fenomenu, gdyż jest w nim jakby synteza liryki autora Underground Dancing: Poezja Sterna była powszechnie ceniona za jej wizyjność, pasję, ogarnianie życia sercem, rozległy horyzont, wrażliwość, stosowanie paradoksu i ironii. Porównywano go chętnie do Whitmana ze względu na otwartą formę, długi wers, wymiar i celebracyjny charakter jego poezji. (…) Stern skłania się mocno ku realizmowi i – czasem gorzkiemu – zmysłowi humoru. Pociągają go mistyczne dzieła żydowskiego chasydyzmu i talmudyzmu, z którymi czuje się związany. W swoich wizjach jest do głębi żydowski, choć już jako amerykański Żyd ze Wschodniego Wybrzeża, który sztetl ma za sobą. To istotne dopowiedzenie, do tego co zostało tutaj wyartykułowane. Rzeczywiście Gerald Stern jest poetą zdumiewającym, a jego poezja staje się syntezą wrażliwości rozedrganej duszy człowieka dwudziestego stulecia. mało tego, sama jest tą duszą… Sama mówiąc o świecie, staje się świata odzwierciedleniem, bolesną pointą, żałosnym kadisz, albo tańcem chasydzkim wokół ogniska, tańcem ze łzami w oczach i radością w sercu.

__________

Gerald Stern,  Underground Dancing/  Podziemny taniec, Kraków/ New Jork 1999, przeł. Adam Szyper, s. 128.

SIKORY

???????????????????????????????

Podczas moich wypraw i długich, samotnych marszów jednymi z najczęściej spotykanych ptaków są sikory (Paridae), pieszczotliwie nazywane – przez dzieci i autorów poezji dla najmłodszych – sikorkami. To niewielkie ptaki wróblowate (Passeriformes), o charakterystycznym niebiesko-żółtawym ubarwieniu, z akcentami kontrastowymi czerni i bieli na podgardlu i głowie. Występują na lądzie półkuli północnej i w całej Afryce , a żywią się przede wszystkim owadami, nie gardząc w zimie słoniną zawieszaną specjalnie dla nich za oknami domów. Dzieci uwielbiają przyglądać się ukrycia jak małe dzióbki tych zwinnych zwierzątek pozostawiają na wyłożonych pokarmach charakterystyczne ślady uderzeń i wyszarpnięć. Najczęściej spotyka się sikorkę bogatkę (Parus Major), gdy przelatuje z drzewa na drzewo, pojawia się na gałązkach krzewów lub rytmicznie podryguje na balkonach lub parapetach. To jeden z najliczniejszych polskich ptaków, ale objęty ścisłą ochroną gatunkową, podobnie jak sikora modra, sosnówka, czubatka, sikora uboga czy czarnogłowa. Ostatnio dość długo przyglądałem się czubatce (Parus cristatus), która przyleciała na skraj osiedla z pobliskiego lasku. Bogatki zwykle szybko umykają na widok zbliżającego się człowieka, a ten osobnik pozwolił mi podejść na kilka metrów, przyjrzeć się dokładnie nieco jaśniejszemu ubarwieniu, długiemu ogonkowi i charakterystycznemu czubeczkowi na głowie. Trwało to może dwie, trzy minuty, co u niecierpliwych, podskakujących sikor jest sytuacja wyjątkową. Właśnie im zawdzięczamy śpiewne odgłosy, podczas przebywania na powietrzu, wyraziste wabienie, przypominające uderzenia w niewidzialny, mały metalowy talerz i jakże sympatyczne pogwizdywanie. Wielokrotnie obserwowałem te ptaki w różnych miejscach, a raz udało mi się sfotografować bogatkę tuż przy dziupli, do której wlatywała regularnie i przynosiła jakieś zapasy. Ten ptak także był bardzo odważny, pozwolił mi przyglądać się sobie dość długo i nie odleciał nawet, gdy powoli skierowałem ku niemu aparat fotograficzny.

PLANETY CZERWONYCH KARŁÓW

8fe57992-49f2-11e1-8a88-0025b511226e

Nasze magnetyczne zawieszenie w kosmosie jest czymś cudownym, nie dającym się z niczym porównać i do niczego odnieść. Przeczytałem na jednym z portali  internetowych, że najbliższa planeta przypominająca Ziemię może znajdować się zaledwie 13 lat świetlnych od tego miejsca, w którym jesteśmy. Do tej pory myślano, że tylko duże gwiazdy, przypominające Słońce, mogą mieć takie planety, a tymczasem okazuje się, że także czerwone karły mogą mieć podobne towarzystwo. Uczeni z Harvard-Smithsonian Center for Astrophysics podali na konferencji prasowej, że za pomocą kosmicznego teleskopu Keplera wyodrębnili sześć procent takich gwiazd, co zważywszy na to, że w Drodze Mlecznej jest co najmniej siedemdziesiąt pięć milionów czerwonych karłów, daje sumę olbrzymią. Patrząc na fotografie Niebieskiej Planety z kosmosu zastanawiam się czy także te odległe światy mają swoich tyranów i oprawców, a zło krzewi się na nich tak jak na ziemi? Trudno przykładać ludzką miarę do rzeczywistości, o których nie mamy nawet najmniejszych informacji, ale obserwacja innych stworzeń ziemskich może być tutaj pewną przesłanką. Gdyby nie uderzenie asteroidy w Zatokę Meksykańską 65,5 milionów lat temu, prawdopodobny byłby u nas rozwój cywilizacji dinozaurów, spośród których walkę wygrałyby te najlepiej wyspecjalizowane, co nie znaczy, że byłyby to stwory największe i najbardziej drapieżne. Dla żyjących zwierząt też najczęściej podstawowym pragnieniem jest zdobycie pożywienia i zabijanie nie wywołuje u nich takich odczuć jak u ludzi. Do tego potrzebna jest kultura, a tej nie znajdzie u dzikich kotów, rekinów, orek, wielkich węży, jaszczurów czy modliszek, które polują na swoje ofiary dla przetrwania. O wszystkim decyduje instynkt i głód, a mordowana piękna impala jest takim samym mięsem i obietnicą zaspokojenia elementarnych potrzeb, jak zabijany barwny ptak czy tęczowo ubarwiona ryba. Oglądając filmy przyrodnicze, buntujemy się, gdy krokodyle mordują stada gnu czy malowniczo ubarwionych zebr, ale przecież jest to element ich życia, takie samo zajęcie jak nasze codzienne przygotowywanie śniadania czy obiadu. Myśląc o dalekich światach nie możemy być pewni, że obowiązują tam takie same prawa jak na Ziemi, bo walkę o przetrwanie wygrać mogły istoty drapieżne, w bestialski sposób mordujące inne twory, a nawet takie, które stworzyły całe systemy przygotowywania potencjalnych ofiar do pozbawienia życia. W ludzkiej historii wielokrotnie dochodziło do podobnych sytuacji, a zachowania kanibalskie też nie były rzadkością, nie mówiąc już o takich wynaturzeniach jak morderstwa Stalina, Hitlera, Mao, Pol Pota czy wielu tyranów czasów starożytnych. Może zatem zaistnieć taka sytuacja, że gdy pierwszy ludzki statek kosmiczny dotrze do innego świata, napotka tam opór istot organizujących się na prawach walki o przetrwanie, zabijających i nie widzących w tym nic szczególnego. Co wtedy uczynią nasi potomkowie, czy będą starali się zmienić zabójców, czy pozwolą sobie na ingerencję, a może pozostawią wszystko swojemu biegowi, obserwując z ukrycia to, co tam się będzie działo. Wiele powieści i opowiadań science fiction wykorzystuje motyw wielkiej, pradawnej cywilizacji (najczęściej z planet Syriusza), która wpłynęła na bieg historii ziemskiej, nauczyła Majów i Egipcjan budować piramidy, przyczyniła się do rozwoju cywilizacji chińskiej i Mezopotamii. Według takich fantastów jak Erich von Däniken byliby zatem przyszli Ziemianie modyfikatorami, moderatorami rozwoju, choć nie możemy wykluczyć, że gdzieś tam, daleko w kosmosie, jest społeczność żyjąca spokojnie, kierująca się dobrem, odżywiająca się tylko tlenem lub światłem słonecznym, a jeszcze do tego pracująca wspólnie nad tym, by wszystkim było dobrze, a chwile składały się w ciąg dziejów chwalebnych. Na Ziemi na zawsze pozostaną w podręcznikach historii opisy krwawych walk plemiennych i wielkich wojen światowych, a w książkach na temat zoologii przeczytamy o tym jak waran z Komodo rani jelenia w nogę, czeka aż bakterie osłabią zwierzę, a potem powoli, jeszcze żyjącego, pożera nieszczęśnika.

SZERMIERKA

Szer-1

W szóstej klasie szkoły podstawowej zacząłem chodzić wraz z kolegami na treningi szermiercze do klubu Gwiazda. Zawiązała się wtedy spora grupka nastolatków z różnych ulic naszego osiedla, która regularnie dwa razy w tygodniu podążała do dość daleko położonej sali gimnastycznej. Dostaliśmy specjalne siatkowane maski, białe stroje z grubego płótna, szable, szpady lub florety, który to sprzęt nosiliśmy w specjalnych torbach, przypominających miękkie futerały na gitary. Klub mieścił się na ulicy Bronikowskiego i trzeba było wędrować do niego obok baraków cygańskich, co zawsze wiązało się z jakimiś kłopotami. Na szczęście po jakimś czasie do sekcji zapisał się też Cygan Heniek i jeszcze jakiś jego kolega i zagrożenie minęło, a wręcz pukaliśmy do drzwi tych ludzi i szliśmy razem z nimi dalej. Okazało się, że Cyganie są bardzo sympatyczni i przyjacielscy, a do tego niezwykle utalentowani, potrafiący wyczyniać cuda na matach i parkiecie. To Heniek nauczył nas skakać z obrotem w powietrzu na rozgrzewce i to on namawiał wszystkich do podjęcia prób zrobienia szpagatu, kwiatu lotosu i innych ćwiczeń jogi. Stawialiśmy specjalną, sprężynującą skocznię gimnastyczną i biegliśmy w jej kierunku, a po odbiciu się robiliśmy pełne salto i lądowaliśmy na wielkich, grubych materacach. Często sala była podzielona na dwie części, bliżej wyjścia ćwiczyła sekcja szermiercza, a po drugiej stronie trenowali zapaśnicy albo gimnastyczki. Szczególnie dziewczęta przykuwały naszą uwagę, a mnie podobała się jasnowłosa, niewysoka mistrzyni, która także uważnie mi się przypatrywała. Potem okazało się, że koleżanki nazywają ją „Kozaczek” i w moich myślach i snach też zaczęły pojawiać się takie określenia. Roiłem sobie, że będzie moją dziewczyną, ale nawet jak spotykałem ją w drodze do klubu, w tramwaju lub na ulicy, brakowało mi odwagi by ją zaczepić i tylko wymownie gapiłem się na nią. „Kozaczek” skakała wspaniale przez konia, szalała na równoważni i świetnie ćwiczyła na drążku, podobała mi się też podczas ćwiczeń ze wstążką i piłką. Wydawała mi się wtedy nieziemską pięknością i jak teraz czasami ją widuję w mieście – po wielu latach i zmianach, które nie omijają nikogo – zastanawiam się, co takie szczelnego w niej widziałem? Myślę, że to była magia pięknego niebieskiego lub czerwonego stroju, wyraźnie już rysujących się piersi, kształtnych nóg, no i tej grzywki, stale odgarnianej z czoła ręką albo solidnym dmuchnięciem z ust.

szermierce_zlote_medale_5428665

Szabliści

Nasz trening zaczynał się od rozgrzewki, czyli jakiejś zabawy z piłką, skakania na materace, czasem wspinania się po linie aż do dachu sali lub zabawy na równoległych drążkach. Potem stawaliśmy rzędem obok siebie, naprzeciw trenera i wykonywaliśmy jego polecenia. Trzeba było przyjąć postawę szermierczą, z prawą nogą wysuniętą do przodu, a lewą ustawioną do niej pod kątem prostym i wykonywać kolejne komendy. Nasi trenerzy: Waldemar Wardalski, Edward Glonek i dr Adam Papée instruowali nas krótko: dwa do przodu, trzy w tył, balestra, rzut, cztery do przodu, wypad i znowu dwa do tyłu. Odnosiło się to do kroków i specjalnych działań, spośród których balestra, to było przygotowawcze uderzenie wysuniętą nogą do przodu, a potem wypad z trafieniem przeciwnika. Wiele godzin spędziłem w takiej pozycji, wykonując polecenia i wzmacniając nogi, co bardzo przydało się potem w innych sytuacjach sportowych i podróżniczych. Wiele bym dzisiaj dał za to, by zobaczyć siebie w tamtych dniach, ubranego w strój szermierczy, z maską na głowie lub bez niej, z floretem lub szpadą w dłoni. W moim archiwum zachowało się ledwie jedno zdjęcie w białym kombinezonie, zrobione w domu, przy jakiejś okazji, nie oddające klimatu i mojego zaangażowania w tamte treningi. Najlepsze były jednak walki, które toczyliśmy ze sobą, czasem nawet stając naprzeciw starszych kolegów, o wiele bardziej wprawionych od nas i drwiących sobie z naszych nieudolnych prób pokonania ich. Póki byłem w grupie floretowej, wszystko jakoś się układało i reprezentowałem średni poziom, ucząc się skomplikowanych akcji dość opornie. Naprawdę zapaliłem się i zacząłem się ekscytować szermierką, gdy przeszedłem do grupy szablistów i moim opiekunem został utytułowany trener , a wcześniej medalista olimpijski – wspomniany wyżej dr Adam Papée. Szabla okazała się bardziej błyskotliwa, szybsza, bez tych wszystkich kabli i lampek, które potrzebne są florecistom i szpadzistom. Zacząłem zatem trenować fechtunek innym rodzajem broni, ale nieoczekiwanie pojawił się problem, który spowodował, że moja mama nie zgodziła się na dalsze zajęcia w sali gimnastycznej Gwiazdy. Podczas walk szablami, bardzo cieniutkimi, z twardej stali, przy trafieniach pojawiały się na ciele bolesne, wyraziste pręgi. Czasem po powrocie do domu miałem na przedramionach i na plecach krwawe, siniejące ślady, które w żargonie szermierczym nazywaliśmy „parówy”. Starsi koledzy czynili sobie z nas „manekiny” do okładania klingami, bili z ogromnym rozmachem, co wywoływało straszliwy ból, wyciskało łzy z oczu i generowało jęki co słabszych kolegów. Do dzisiaj pamiętam te złowieszcze śmignięcia białą bronią, a potem cierpienie spowodowane uderzeniem i długie gojenie się ran, powolne zanikanie sinych pręg. Trudno się dziwić, że nie pozwolono mi dalej trenować, a mój ojciec – zawsze dość porywczy – chciał nawet pójść ze mną na trening i ostro objechać Wardalskiego, że pozwala na takie rzeczy. Wraz z końcem podstawówki skończyły się zatem moje treningi, ale przecież natychmiast zwróciłem się ku innym dyscyplinom, przede wszystkim ku walkom bokserskim, karate i kulturystyce, a potem piłce nożnej.

Dr Adam Papée - po prawej w drużynie szablistów

Dr Adam Papée – po prawej w drużynie szablistów

W tamtym czasie miałem bliskie kontakty z dwiema osobami, które osiągnęły ogromny sukces w szermierce, zwiedziły dzięki niej świat i zdobyły liczące się tytuły, a nawet medale olimpijskie. Pierwszy z nich, to ów tajemniczy i pełen dostojeństwa dr Adam Papée, którego poznałem, gdy był już w bardzo podeszłym wieku, ale stale przekazywał młodzieży swoje doświadczenia. Nie miałem wtedy pojęcia, że urodził się we Lwowie w 1895 roku i był synem dyrektora bibliotek narodowych w tym mieście i w Krakowie, a także Władysławy z Anczyców. Mówiło się o tym, że był czterokrotnym olimpijczykiem i zdobył dwa brązowe medale w Amsterdamie i w Los Angeles, ale nikt nie wspominał, że był prawnikiem, studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, wstąpił do legionów Piłsudskiego, walczył na froncie, gdzie został ranny, a potem otrzymał Krzyż Walecznych. Jeszcze przed wojną wyrobił sobie wspaniałą pozycję w polskiej szermierce, występując w barwach Krakowskiego Klubu Szermierczego (1909–1914), AZS Kraków (1921–1928), Legii Warszawa (1929–1933) i Pierwszego Śląskiego Klubu Szermierczego Katowice (1933–1936). Czterdzieści sześć razy występował w reprezentacyjnej drużynie narodowej w tym: 38 (szabla), 5 (floret) i 3 (szpada). Największe sukcesy odniósł w szabli. Był czterokrotnym mistrzem Polski (1926, 1927, 1929, 1932) i raz wicemistrzem (1924) w tej broni, a poza tym zdobył trzy tytuły wicemistrzowskie (1924-1926) we florecie. Czterokrotny uczestnik mistrzostw Europy (1926, 1930, 1931, 1933) – w 1930 roku zdobył w drużynowym turnieju szabli brązowy medal. Ukoronowaniem czterech startów olimpijskich były dwa brązowe medale zdobyte w drużynowych walkach szablistów w Amsterdamie (1928) i Los Angeles (1932). Brał też udział w zmanipulowanych przez nazistów igrzyskach w Berlinie (1936), po których zakończył swoją karierę zawodniczą, okazjonalnie występując jeszcze na planszach aż do 1946 roku. W okresie międzywojennym, równolegle z karierą zawodniczą aktywnie uczestniczył w organizacji sportu szermierczego w Polsce: należał  do grona osób reaktywujących sekcję szermierczą AZS Kraków (1921), z ramienia tego klubu brał też udział w założycielskim zebraniu Polskiego Związku Szermierczego we Lwowie (1922), piastował  funkcję prezesa PZS. (1926–1930), był kapitanem sportowym tego związku (1933), wspólnie z K. Laskowskim i L. Lubicz-Nyczem jako pierwszy w Polsce otrzymał dyplom fechtmistrza-amatora. Był wreszcie sędzią związkowym (1923–1973) i międzynarodowym sędzią szermierczym (1930–1960). Stając naprzeciw tego trenera i witając go specjalnym ruchem białej broni nie wiedziałem też, że walczył w powstaniu warszawskim pod pseudonimem „Gil” , a po II wojnie światowej aktywnie włączył się w odbudowę sportu polskiego. Był wśród reaktywujących Polski Związek Szermierczy, zajmując w pierwszym powojennym zarządzie (1945) funkcję I wiceprezesa. Był potem wieloletnim wiceprezesem Pomorskiego Okręgowego Związku Szermierczego (1968–1980), trenerem w klubach sportowych Budowlani i AZS Kraków (1949–1966) oraz Gwieździe Bydgoszcz (1967–1977). Opublikował dwie książki wspomnieniowe: Na planszach czterech olimpiad (1957) oraz Na białą broń (1987). Dwukrotnie żonaty (drugą żoną była znana zawodniczka Irena Manthey). Został odznaczony Krzyżem Komandorskim OOP i Węgierskim Krzyżem Zasługi, był też laureatem znaczącego wyróżnienia im. Janusza Kusocińskiego (1988) i medalu „Kalos Kagathos” (1989). Ciekawostką jest to, że gdy mieszkałem na osiedlu  Błonie, na pierwszym piętrze, na parterze mieszkała rodzina tego znamienitego trenera i zawodnika, którą często odwiedzał ze swoją drugą żoną, także znaną zawodniczką we florecie – Ireną Manthey. Zmarł 6 marca 1990 roku w Bydgoszczy i został pochowany na cmentarzu św. Trójcy, gdzie leży tylu moich kolegów i koleżanek – choć był jedną z najbarwniejszych postaci, jakie pojawiły się w Bydgoszczy po wojnie, w opracowaniach związanych z tym cmentarzem,  nie wspomina się nawet, że został tam pochowany.

Marian Sypniewski - "Maniuś"

Marian Sypniewski – „Maniuś”

Drugą znaczącą osobą, którą poznałem w klubie Gwiazda Bydgoszcz, był Marian Sypniewski. W czasach moich treningów nazywaliśmy po prostu Maniuś i nikomu do głowy nie przychodziło jaką rolę odegra w polskim sporcie. Był wspaniałym kompanem i choć miał już spore osiągnięcia, jakoś specjalnie nie zaznaczał swojej wyższości. Był pupilkiem trenera Wardalskiego i często widziałem jak dawał z siebie wszystko na treningach, po których był tak „wypompowany”, że aż słaniał się na nogach. To miało zaowocować w przyszłości, gdy przeszedł do Legii Warszawa i walczył w niej aż do końca kariery zawodniczej. Na razie był w naszej grupie treningowej, choć miał więcej indywidualnych „lekcji” i zostawał na parkiecie aż do późnej nocy. Grał z nami w piłkę, leżał na materacach, słuchając naszych opowieści, albo snując jakieś swoje relacje z walk i wspaniałych wyjazdów, zdarzało się też, że okładał się z nami delikatnie podczas zainscenizowanych walk na pięści lub zapaśniczych przepychanek. Podziwiałem wtedy jego skoczność i refleks, ale floret coraz mniej mi się podobał i fascynowałem się coraz bardziej szablą, a moją decyzję o przejściu do nowej grupy podjąłem po mistrzostwach polski w hali Astorii Bydgoszcz, kiedy to przerażony byłem głośnymi krzykami Ryszarda Pakulskiego, byłego mistrza świata z1961 roku we florecie, drużynowego mistrza świata  w szpadzie z 1963 roku i wicemistrza olimpijskiego we florecie (1964). Maniuś też tam stawał do boju, ale na razie niczego nie osiągnął – sukcesy miały przyjść jednak niebawem, po przejściu do Warszawy, do trenera Marka Poznańskiego. Urodził się w 1955 roku w Bydgoszczy, gdzie ukończył „budowlankę”, wysoki na 1,82 metra, był trzykrotnym mistrzem Polski w konkurencji indywidualnej (1982, 1986, 1988) i sześciokrotnym we florecie drużynowym (1982, 1984-1987, 1989). Mistrz świata w drużynie narodowej z Hamburga (1978) i dwukrotny brązowy medalista Mistrzostw Świata: we florecie indywidualnym z Wiednia (1983) i drużynowym z Essen (1993). Aż dwadzieścia siedem razy był też finalistą turniejów o Puchar Świata (1975–1992). Po zakończeniu kariery zawodnika został działaczem  sportowym w Polskim Komitecie Olimpijskim (przewodniczący Komisji Zawodniczej) i Polskim Związku Szermierczym (członek Zarządu). Był też sędzią międzynarodowym i rozstrzygał walki między innymi podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney w 2000 roku. Uznany został za Zasłużonego Mistrza Sportu i odznaczony złotym i srebrnym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe oraz Brązowym (1980), Srebrnym (1993) i Złotym (1999) Krzyżem Zasługi. Jakieś dziesięć lat po naszych wspólnych treningach w klubie  Gwiazda, ożenił się i urodziły mu się bliźnięta – Anna i Michał. W mojej pamięci Maniuś zostanie na zawsze starszym kolegą z tej samej sali gimnastycznej, który był dla nas wzorem, ale też i kompanem, z którym toczyliśmy walki i przepychaliśmy się na materacach dla zabawy i któremu żywo kibicowaliśmy podczas zawodów.

Szermierka

Z tamtego czasu zapamiętałem też dobrze stosunki panujące w grupie rówieśniczej, bo jak to zwykle bywa, obok fajnych osób, poznajemy tych, których nie pamiętamy później zbyt dobrze. Pośród nas był taki koleś, który tyranizował nas i popisywał się przed resztą grupy wulgaryzmami i rzekomą siłą fizyczną. Trwało to do jakiegoś czasu, aż wreszcie strzeliłem mu w szatni kilka szybkich ciosów i ku mojemu zaskoczeniu całe powietrze z niego uszło. Mało tego, jakoś tak totalnie spokorniał i stał się od tej pory obiektem kpin kolegów, bo w tamtych czasach nie byłem jeszcze tak rozwinięty fizycznie, jak to się miało stać w przyszłości, a moje umiejętności bokserskie były doprawdy mizerne. Poniżony florecista szybko dał sobie spokój z dalszymi treningami, zdał sprzęt w magazynie i więcej go już nie widzieliśmy, a atmosfera w grupie znacznie się poprawiła. Także moje relacje z innym kolegą, z sąsiedniego osiedlowego podwórka, bywały napięte, a najbardziej zapamiętałem naszą walkę na szable, gdy z ogromną siłą cięliśmy się stalowymi klingami i po walce obaj mieliśmy łzy na policzkach. Zauważyłem, że ów kompan tak walczył by zadać mi jak najwięcej bólu, więc przyjąłem tę samą metodę i śmigałem w powietrzu cieniutkimi „drutami”, trafiając go to w ramiona, to w plecy i samemu też inkasując sporo takich uderzeń. Bywało, że nasze konflikty na sali były tak wielkie, że po treningu szliśmy do pobliskiego lasku i tam toczyliśmy walki na pięści, co miało czasem opłakany finał. Pod koniec podstawówki nasza grupa zaczęła się rozpadać, a i klub miał coraz większe trudności by utrzymać sekcję szermierczą, którą ostatecznie zlikwidowano. Najlepsi zawodnicy znaleźli swoje miejsce w innych miastach i strukturach sportowych, a nasi koledzy i koleżanki ruszyli ku swoim przeznaczeniom – jedni ku laurom, inni ku upadkowi i mrocznym zakamarkom życia. W moich wspomnieniach treningi szermiercze zawsze będą miały swoją wagę i wracać do nich będę jeszcze wielokrotnie, bo były kuźnią charakteru i dały mi tężyznę fizyczną, która potem tak się przydała. Wracając do tamtych lat widzę chłopaka z rozwianym włosem, wędrującego ulicami osiedla Błonie, dzielnicy Jary i Miedzyń do klubu, który znajdował się na obrzeżu lasu, przy pruskim kanale. To w ogóle było dziwne miejsce w moim życiorysie, bo raz utopiłbym się prawie w tym kanale, w ostatniej chwili wyciągnięty spod wody przez ojca, a także mam pewne wspomnienia związane z domem, który był koło niego ulokowany, ale może jeszcze nie czas by o tym mówić. W sumie były to lata wspaniałych przeżyć i doznań, chwile niezwykłej fizycznej aktywności i wiary w to, że sport jest najważniejszą rzeczą w naszym nastoletnim życiu.

DAWNA KOLEKCJA

_dKenya_Uganda_and_Tang_Stamp_1937_5c_Black_and_Green_SG111a_Rope_Joined_to_Sail-tile

Próbuję odtworzyć w pamięci moje zbiory filatelistyczne, które kiedyś tak mnie ekscytowały, a potem pojawiły się jeszcze w momencie dorastania syna, kiedy to znosiłem nowe znaczki od filatelistów i kupowałem ogromne klasery. W czasach mojego dzieciństwa miałem różne kolekcje, spośród których najcenniejsza chyba była ta poświecona Afryce. To był czas mojej wielkiej fascynacji Czarnym Lądem, czytania powieści podróżniczych i wielu książek wspomnieniowych, interesowania się takimi podróżnikami jak Mungo Park Henry Stanley czy David Livingstone. Wtedy też moją uwagę przykuwały znaczki, na których pojawiały się antylopy i dzikie koty, wiele barwnych ptaków i roślin, afrykańskie motyle, owady i gady, a także przedstawiciele tamtejszych plemion i ludów. Zaprzyjaźniłem się wtedy z filatelistą z ulicy Grunwaldzkiej i jak miałem jakieś pieniądze, gnałem do niego na rowerze przez park nad kanałem i ulicą o nazwie Czarna Droga. Jakież skarby przywoziłem z tych wypraw i z jaką potem radością układałem nowe serie w klaserach. Wiele znaczków mi się przypomina, ale najbarwniejsze i najciekawsze były te ze zwierzętami, tudzież prezentujące maski i totemy, albo domy, budowle charakterystyczne dla danych regionów. Seria z impalami z Ugandy i wspaniały zestaw przedstawień panter z Lesotho, zbiór ptaków egzotycznych z Konga i lwy na znaczkach z krajów Zatoki Gwinejskiej. Wiele też było okazów z niewielkiej Rwandy, której walory miały pod spodem wyrazisty znak wodny, a prawdziwym rarytasem był zielony znaczek z prezydentem J. F. Kennedym, rozmawiającym przez telefon i mającym w tle sputnik. Niezwykłe były też arkusiki prezentujące Park Narodowy Kagera, a szczególnie podobały mi się marabuty na drzewach i zebry Granta. Pomiędzy tymi efektownymi i barwnymi znaczkami trafiały się starsze egzemplarze, spośród których wyróżniały się te z Ugandy Kenii i Tanganiki, terytoriów w czasach kolonialnych zarządzanych przez Niemców i Anglików. Stąd na tych przedstawieniach, obok szczytów Kilimandżaro, łodzi na jeziorze Wiktorii czy Tanganika, pojawiały się portrety króla Jerzego VI i Elżbiety II. Te walory miały swój niepowtarzalny charakter, wyraziste liternictwo i najprawdopodobniej powstawały w starej technice rytowniczej. Internet pozwala dzisiaj odświeżyć w pamięci wszystko nieomal w jednej chwili, więc przeszukałem różne strony filatelistyczne i znalazłem cząstki moich dawnych kolekcji. To były wspaniałe przeżycia, a przy okazji świetna forma poznawania świata, zaznajamiania się z gatunkami zwierząt, zapamiętywania obco brzmiących nazw i twarzy ludzi, to na pewno nie był czas zmarnowany.

13072620-green-john-f-kennedy-republique-rwandaise-stamp-at-10-cents

%d blogerów lubi to: