
W szóstej klasie szkoły podstawowej zacząłem chodzić wraz z kolegami na treningi szermiercze do klubu Gwiazda. Zawiązała się wtedy spora grupka nastolatków z różnych ulic naszego osiedla, która regularnie dwa razy w tygodniu podążała do dość daleko położonej sali gimnastycznej. Dostaliśmy specjalne siatkowane maski, białe stroje z grubego płótna, szable, szpady lub florety, który to sprzęt nosiliśmy w specjalnych torbach, przypominających miękkie futerały na gitary. Klub mieścił się na ulicy Bronikowskiego i trzeba było wędrować do niego obok baraków cygańskich, co zawsze wiązało się z jakimiś kłopotami. Na szczęście po jakimś czasie do sekcji zapisał się też Cygan Heniek i jeszcze jakiś jego kolega i zagrożenie minęło, a wręcz pukaliśmy do drzwi tych ludzi i szliśmy razem z nimi dalej. Okazało się, że Cyganie są bardzo sympatyczni i przyjacielscy, a do tego niezwykle utalentowani, potrafiący wyczyniać cuda na matach i parkiecie. To Heniek nauczył nas skakać z obrotem w powietrzu na rozgrzewce i to on namawiał wszystkich do podjęcia prób zrobienia szpagatu, kwiatu lotosu i innych ćwiczeń jogi. Stawialiśmy specjalną, sprężynującą skocznię gimnastyczną i biegliśmy w jej kierunku, a po odbiciu się robiliśmy pełne salto i lądowaliśmy na wielkich, grubych materacach. Często sala była podzielona na dwie części, bliżej wyjścia ćwiczyła sekcja szermiercza, a po drugiej stronie trenowali zapaśnicy albo gimnastyczki. Szczególnie dziewczęta przykuwały naszą uwagę, a mnie podobała się jasnowłosa, niewysoka mistrzyni, która także uważnie mi się przypatrywała. Potem okazało się, że koleżanki nazywają ją „Kozaczek” i w moich myślach i snach też zaczęły pojawiać się takie określenia. Roiłem sobie, że będzie moją dziewczyną, ale nawet jak spotykałem ją w drodze do klubu, w tramwaju lub na ulicy, brakowało mi odwagi by ją zaczepić i tylko wymownie gapiłem się na nią. „Kozaczek” skakała wspaniale przez konia, szalała na równoważni i świetnie ćwiczyła na drążku, podobała mi się też podczas ćwiczeń ze wstążką i piłką. Wydawała mi się wtedy nieziemską pięknością i jak teraz czasami ją widuję w mieście – po wielu latach i zmianach, które nie omijają nikogo – zastanawiam się, co takie szczelnego w niej widziałem? Myślę, że to była magia pięknego niebieskiego lub czerwonego stroju, wyraźnie już rysujących się piersi, kształtnych nóg, no i tej grzywki, stale odgarnianej z czoła ręką albo solidnym dmuchnięciem z ust.

Szabliści
Nasz trening zaczynał się od rozgrzewki, czyli jakiejś zabawy z piłką, skakania na materace, czasem wspinania się po linie aż do dachu sali lub zabawy na równoległych drążkach. Potem stawaliśmy rzędem obok siebie, naprzeciw trenera i wykonywaliśmy jego polecenia. Trzeba było przyjąć postawę szermierczą, z prawą nogą wysuniętą do przodu, a lewą ustawioną do niej pod kątem prostym i wykonywać kolejne komendy. Nasi trenerzy: Waldemar Wardalski, Edward Glonek i dr Adam Papée instruowali nas krótko: dwa do przodu, trzy w tył, balestra, rzut, cztery do przodu, wypad i znowu dwa do tyłu. Odnosiło się to do kroków i specjalnych działań, spośród których balestra, to było przygotowawcze uderzenie wysuniętą nogą do przodu, a potem wypad z trafieniem przeciwnika. Wiele godzin spędziłem w takiej pozycji, wykonując polecenia i wzmacniając nogi, co bardzo przydało się potem w innych sytuacjach sportowych i podróżniczych. Wiele bym dzisiaj dał za to, by zobaczyć siebie w tamtych dniach, ubranego w strój szermierczy, z maską na głowie lub bez niej, z floretem lub szpadą w dłoni. W moim archiwum zachowało się ledwie jedno zdjęcie w białym kombinezonie, zrobione w domu, przy jakiejś okazji, nie oddające klimatu i mojego zaangażowania w tamte treningi. Najlepsze były jednak walki, które toczyliśmy ze sobą, czasem nawet stając naprzeciw starszych kolegów, o wiele bardziej wprawionych od nas i drwiących sobie z naszych nieudolnych prób pokonania ich. Póki byłem w grupie floretowej, wszystko jakoś się układało i reprezentowałem średni poziom, ucząc się skomplikowanych akcji dość opornie. Naprawdę zapaliłem się i zacząłem się ekscytować szermierką, gdy przeszedłem do grupy szablistów i moim opiekunem został utytułowany trener , a wcześniej medalista olimpijski – wspomniany wyżej dr Adam Papée. Szabla okazała się bardziej błyskotliwa, szybsza, bez tych wszystkich kabli i lampek, które potrzebne są florecistom i szpadzistom. Zacząłem zatem trenować fechtunek innym rodzajem broni, ale nieoczekiwanie pojawił się problem, który spowodował, że moja mama nie zgodziła się na dalsze zajęcia w sali gimnastycznej Gwiazdy. Podczas walk szablami, bardzo cieniutkimi, z twardej stali, przy trafieniach pojawiały się na ciele bolesne, wyraziste pręgi. Czasem po powrocie do domu miałem na przedramionach i na plecach krwawe, siniejące ślady, które w żargonie szermierczym nazywaliśmy „parówy”. Starsi koledzy czynili sobie z nas „manekiny” do okładania klingami, bili z ogromnym rozmachem, co wywoływało straszliwy ból, wyciskało łzy z oczu i generowało jęki co słabszych kolegów. Do dzisiaj pamiętam te złowieszcze śmignięcia białą bronią, a potem cierpienie spowodowane uderzeniem i długie gojenie się ran, powolne zanikanie sinych pręg. Trudno się dziwić, że nie pozwolono mi dalej trenować, a mój ojciec – zawsze dość porywczy – chciał nawet pójść ze mną na trening i ostro objechać Wardalskiego, że pozwala na takie rzeczy. Wraz z końcem podstawówki skończyły się zatem moje treningi, ale przecież natychmiast zwróciłem się ku innym dyscyplinom, przede wszystkim ku walkom bokserskim, karate i kulturystyce, a potem piłce nożnej.

Dr Adam Papée – po prawej w drużynie szablistów
W tamtym czasie miałem bliskie kontakty z dwiema osobami, które osiągnęły ogromny sukces w szermierce, zwiedziły dzięki niej świat i zdobyły liczące się tytuły, a nawet medale olimpijskie. Pierwszy z nich, to ów tajemniczy i pełen dostojeństwa dr Adam Papée, którego poznałem, gdy był już w bardzo podeszłym wieku, ale stale przekazywał młodzieży swoje doświadczenia. Nie miałem wtedy pojęcia, że urodził się we Lwowie w 1895 roku i był synem dyrektora bibliotek narodowych w tym mieście i w Krakowie, a także Władysławy z Anczyców. Mówiło się o tym, że był czterokrotnym olimpijczykiem i zdobył dwa brązowe medale w Amsterdamie i w Los Angeles, ale nikt nie wspominał, że był prawnikiem, studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, wstąpił do legionów Piłsudskiego, walczył na froncie, gdzie został ranny, a potem otrzymał Krzyż Walecznych. Jeszcze przed wojną wyrobił sobie wspaniałą pozycję w polskiej szermierce, występując w barwach Krakowskiego Klubu Szermierczego (1909–1914), AZS Kraków (1921–1928), Legii Warszawa (1929–1933) i Pierwszego Śląskiego Klubu Szermierczego Katowice (1933–1936). Czterdzieści sześć razy występował w reprezentacyjnej drużynie narodowej w tym: 38 (szabla), 5 (floret) i 3 (szpada). Największe sukcesy odniósł w szabli. Był czterokrotnym mistrzem Polski (1926, 1927, 1929, 1932) i raz wicemistrzem (1924) w tej broni, a poza tym zdobył trzy tytuły wicemistrzowskie (1924-1926) we florecie. Czterokrotny uczestnik mistrzostw Europy (1926, 1930, 1931, 1933) – w 1930 roku zdobył w drużynowym turnieju szabli brązowy medal. Ukoronowaniem czterech startów olimpijskich były dwa brązowe medale zdobyte w drużynowych walkach szablistów w Amsterdamie (1928) i Los Angeles (1932). Brał też udział w zmanipulowanych przez nazistów igrzyskach w Berlinie (1936), po których zakończył swoją karierę zawodniczą, okazjonalnie występując jeszcze na planszach aż do 1946 roku. W okresie międzywojennym, równolegle z karierą zawodniczą aktywnie uczestniczył w organizacji sportu szermierczego w Polsce: należał do grona osób reaktywujących sekcję szermierczą AZS Kraków (1921), z ramienia tego klubu brał też udział w założycielskim zebraniu Polskiego Związku Szermierczego we Lwowie (1922), piastował funkcję prezesa PZS. (1926–1930), był kapitanem sportowym tego związku (1933), wspólnie z K. Laskowskim i L. Lubicz-Nyczem jako pierwszy w Polsce otrzymał dyplom fechtmistrza-amatora. Był wreszcie sędzią związkowym (1923–1973) i międzynarodowym sędzią szermierczym (1930–1960). Stając naprzeciw tego trenera i witając go specjalnym ruchem białej broni nie wiedziałem też, że walczył w powstaniu warszawskim pod pseudonimem „Gil” , a po II wojnie światowej aktywnie włączył się w odbudowę sportu polskiego. Był wśród reaktywujących Polski Związek Szermierczy, zajmując w pierwszym powojennym zarządzie (1945) funkcję I wiceprezesa. Był potem wieloletnim wiceprezesem Pomorskiego Okręgowego Związku Szermierczego (1968–1980), trenerem w klubach sportowych Budowlani i AZS Kraków (1949–1966) oraz Gwieździe Bydgoszcz (1967–1977). Opublikował dwie książki wspomnieniowe: Na planszach czterech olimpiad (1957) oraz Na białą broń (1987). Dwukrotnie żonaty (drugą żoną była znana zawodniczka Irena Manthey). Został odznaczony Krzyżem Komandorskim OOP i Węgierskim Krzyżem Zasługi, był też laureatem znaczącego wyróżnienia im. Janusza Kusocińskiego (1988) i medalu „Kalos Kagathos” (1989). Ciekawostką jest to, że gdy mieszkałem na osiedlu Błonie, na pierwszym piętrze, na parterze mieszkała rodzina tego znamienitego trenera i zawodnika, którą często odwiedzał ze swoją drugą żoną, także znaną zawodniczką we florecie – Ireną Manthey. Zmarł 6 marca 1990 roku w Bydgoszczy i został pochowany na cmentarzu św. Trójcy, gdzie leży tylu moich kolegów i koleżanek – choć był jedną z najbarwniejszych postaci, jakie pojawiły się w Bydgoszczy po wojnie, w opracowaniach związanych z tym cmentarzem, nie wspomina się nawet, że został tam pochowany.

Marian Sypniewski – „Maniuś”
Drugą znaczącą osobą, którą poznałem w klubie Gwiazda Bydgoszcz, był Marian Sypniewski. W czasach moich treningów nazywaliśmy po prostu Maniuś i nikomu do głowy nie przychodziło jaką rolę odegra w polskim sporcie. Był wspaniałym kompanem i choć miał już spore osiągnięcia, jakoś specjalnie nie zaznaczał swojej wyższości. Był pupilkiem trenera Wardalskiego i często widziałem jak dawał z siebie wszystko na treningach, po których był tak „wypompowany”, że aż słaniał się na nogach. To miało zaowocować w przyszłości, gdy przeszedł do Legii Warszawa i walczył w niej aż do końca kariery zawodniczej. Na razie był w naszej grupie treningowej, choć miał więcej indywidualnych „lekcji” i zostawał na parkiecie aż do późnej nocy. Grał z nami w piłkę, leżał na materacach, słuchając naszych opowieści, albo snując jakieś swoje relacje z walk i wspaniałych wyjazdów, zdarzało się też, że okładał się z nami delikatnie podczas zainscenizowanych walk na pięści lub zapaśniczych przepychanek. Podziwiałem wtedy jego skoczność i refleks, ale floret coraz mniej mi się podobał i fascynowałem się coraz bardziej szablą, a moją decyzję o przejściu do nowej grupy podjąłem po mistrzostwach polski w hali Astorii Bydgoszcz, kiedy to przerażony byłem głośnymi krzykami Ryszarda Pakulskiego, byłego mistrza świata z1961 roku we florecie, drużynowego mistrza świata w szpadzie z 1963 roku i wicemistrza olimpijskiego we florecie (1964). Maniuś też tam stawał do boju, ale na razie niczego nie osiągnął – sukcesy miały przyjść jednak niebawem, po przejściu do Warszawy, do trenera Marka Poznańskiego. Urodził się w 1955 roku w Bydgoszczy, gdzie ukończył „budowlankę”, wysoki na 1,82 metra, był trzykrotnym mistrzem Polski w konkurencji indywidualnej (1982, 1986, 1988) i sześciokrotnym we florecie drużynowym (1982, 1984-1987, 1989). Mistrz świata w drużynie narodowej z Hamburga (1978) i dwukrotny brązowy medalista Mistrzostw Świata: we florecie indywidualnym z Wiednia (1983) i drużynowym z Essen (1993). Aż dwadzieścia siedem razy był też finalistą turniejów o Puchar Świata (1975–1992). Po zakończeniu kariery zawodnika został działaczem sportowym w Polskim Komitecie Olimpijskim (przewodniczący Komisji Zawodniczej) i Polskim Związku Szermierczym (członek Zarządu). Był też sędzią międzynarodowym i rozstrzygał walki między innymi podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney w 2000 roku. Uznany został za Zasłużonego Mistrza Sportu i odznaczony złotym i srebrnym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe oraz Brązowym (1980), Srebrnym (1993) i Złotym (1999) Krzyżem Zasługi. Jakieś dziesięć lat po naszych wspólnych treningach w klubie Gwiazda, ożenił się i urodziły mu się bliźnięta – Anna i Michał. W mojej pamięci Maniuś zostanie na zawsze starszym kolegą z tej samej sali gimnastycznej, który był dla nas wzorem, ale też i kompanem, z którym toczyliśmy walki i przepychaliśmy się na materacach dla zabawy i któremu żywo kibicowaliśmy podczas zawodów.

Z tamtego czasu zapamiętałem też dobrze stosunki panujące w grupie rówieśniczej, bo jak to zwykle bywa, obok fajnych osób, poznajemy tych, których nie pamiętamy później zbyt dobrze. Pośród nas był taki koleś, który tyranizował nas i popisywał się przed resztą grupy wulgaryzmami i rzekomą siłą fizyczną. Trwało to do jakiegoś czasu, aż wreszcie strzeliłem mu w szatni kilka szybkich ciosów i ku mojemu zaskoczeniu całe powietrze z niego uszło. Mało tego, jakoś tak totalnie spokorniał i stał się od tej pory obiektem kpin kolegów, bo w tamtych czasach nie byłem jeszcze tak rozwinięty fizycznie, jak to się miało stać w przyszłości, a moje umiejętności bokserskie były doprawdy mizerne. Poniżony florecista szybko dał sobie spokój z dalszymi treningami, zdał sprzęt w magazynie i więcej go już nie widzieliśmy, a atmosfera w grupie znacznie się poprawiła. Także moje relacje z innym kolegą, z sąsiedniego osiedlowego podwórka, bywały napięte, a najbardziej zapamiętałem naszą walkę na szable, gdy z ogromną siłą cięliśmy się stalowymi klingami i po walce obaj mieliśmy łzy na policzkach. Zauważyłem, że ów kompan tak walczył by zadać mi jak najwięcej bólu, więc przyjąłem tę samą metodę i śmigałem w powietrzu cieniutkimi „drutami”, trafiając go to w ramiona, to w plecy i samemu też inkasując sporo takich uderzeń. Bywało, że nasze konflikty na sali były tak wielkie, że po treningu szliśmy do pobliskiego lasku i tam toczyliśmy walki na pięści, co miało czasem opłakany finał. Pod koniec podstawówki nasza grupa zaczęła się rozpadać, a i klub miał coraz większe trudności by utrzymać sekcję szermierczą, którą ostatecznie zlikwidowano. Najlepsi zawodnicy znaleźli swoje miejsce w innych miastach i strukturach sportowych, a nasi koledzy i koleżanki ruszyli ku swoim przeznaczeniom – jedni ku laurom, inni ku upadkowi i mrocznym zakamarkom życia. W moich wspomnieniach treningi szermiercze zawsze będą miały swoją wagę i wracać do nich będę jeszcze wielokrotnie, bo były kuźnią charakteru i dały mi tężyznę fizyczną, która potem tak się przydała. Wracając do tamtych lat widzę chłopaka z rozwianym włosem, wędrującego ulicami osiedla Błonie, dzielnicy Jary i Miedzyń do klubu, który znajdował się na obrzeżu lasu, przy pruskim kanale. To w ogóle było dziwne miejsce w moim życiorysie, bo raz utopiłbym się prawie w tym kanale, w ostatniej chwili wyciągnięty spod wody przez ojca, a także mam pewne wspomnienia związane z domem, który był koło niego ulokowany, ale może jeszcze nie czas by o tym mówić. W sumie były to lata wspaniałych przeżyć i doznań, chwile niezwykłej fizycznej aktywności i wiary w to, że sport jest najważniejszą rzeczą w naszym nastoletnim życiu.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…