PO DESZCZU

W chilijskim Valparaiso

Po szarym, deszczowym dniu i długiej pracy przy komputerze, wyszedłem po dwudziestej do sklepu, oddalonego od mojego domu o kilkaset metrów. Ulewa nagle ustała i na niebie pojawił się błękit, a w dali, od strony zachodniej, nad miastem i jego wieżami, zaczęły tężeć pastelowe kolory: róż i amarant, fiolet i złoto, granat i czerń. Szedłem dziarsko i jak zwykle w takich razach i myślałem o swoim życiu. O tym ile się w nim wydarzyło i o specjalnych darach, które od niego otrzymałem – sumując dobre i złe chwile, wracając do momentów centralnych dla kolejnych etapów, uśmiechałem się sam do siebie. Ten mały chłopiec z podwórka przy ulicy Szubińskiej 33, ten szkrab przyglądający się ptakom i ludziom, pojawił się w wielu zjawiskowych miejscach świata, wychował syna i córkę, napisał i opublikował blisko sto książek, namalował sporo obrazów, stworzył obszerny album surrealistycznych rysunków, wypromował ponad trzystu magistrów i licencjatów, wydawał książki i redagował periodyki, a nade wszystko żył, przeglądając się w oczach pięknych kobiet, ściskając dłonie wspaniałych mężczyzn, uprawiając sporty i rosnąc w siłę. Ozoniczne powietrze powodowało, że oddychałem pełną piersią, czując się szczęśliwy i spełniony, za nic mając kłopoty, oszustwa i problemy czynnego życia. Właśnie uzyskałem wiek emerytalny i mogę spokojnie uporządkować to, co zrobiłem, a jeśli dorzucę jakieś kolejne osiągnięcia, to jeszcze bardziej urosnę w szlachetną dumę. Taka jest natura naszego świata, że stają nam na drodze żenujące kanalie, potwory w ludzkim ciele, ale siła człowieka polega na tym, że omija oślizłe rafy i ciągle mknie do przodu. W zamian za to dostaje od życia świetliste chwile nad brzegami oceanów, w rozwidleniach wielkich rzek, na szczytach gór i w zielonych dolinach, w kabinach wielkich odrzutowców i w wagonach szybkiej kolei, mknącej ku nowym dniom, cudownym dźwiękom i barwnym obrazom. Za każdym razem był to ten sam chłopiec, który urodził się u końca lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, zdobywał pierwsze doświadczenia, uczył się i studiował, zapisał tysiące stron i pozostawił po sobie wyrazisty ślad. Za każdym razem była to ta sama wrażliwość, pulsująca żywa wyobraźnia i chęć manifestowania siebie – na boiskach piłkarskich, na siłowniach, na ringach i matach, w światowych uniwersytetach i podczas międzynarodowych festiwali literackich. Zawsze ten sam…         

OSTATNIA WALKA BOHATERÓW (14)

Wiele razy chodziłem po cmentarzach i przyglądałem się grobom, czytałem nazwiska na tablicach, patrzyłem na owalne zdjęcia i kontemplowałem daty narodzin i śmierci. Najbardziej jednak ekscytowały mnie tam ptaki, które pojawiały się pośród krzewów i w koronach drzew: żółto-niebieskie sikorki, rudawo-lazurowe zięby, sino-pomarańczowe kowaliki, wielobarwne szpaki i szczygły, ruchliwe rudziki, zielonkawe dzwońce. Czasem też zdarzały się niezwykłe spotkania z barwną arystokracją: wilgą, kraską, sójką, gilem, grubodziobem, dudkiem, a nawet przelotnym zimorodkiem, przysiadającym przy pompie cmentarnej i chłepczącym wodę wyciekającą z niej. Najwięcej jednak było ptaków pogrzebowych: gawronów, wron, srok, kawek, zlatujących czasem na ziemię i uczestniczących w procesie rozpadu ciał. Doskonale było to widać w dawnych wiekach na polach bitew, gdzie syciły się mięsem padłych rycerzy. Tutaj, krążąc po niebie w wielkich stadach, zdawały się wyczuwać, że pod powłoką ziemi tysiące ciał wraca do materii pierwotnej, gnije lub rozpada się w pył. Zdarzało się, że przysiadałem na ławce, przy jakimś przypadkowym grobie i przypatrywałem się czarnym owadom na ziemi, podążającym ku chropowatej korze akacji i wspinającym się mozolnie ku górze, gdzie czekał już na nie pełzacz, wszędobylska modraszka lub wróbel. Tak samo było z moim życiem, podążałem ku jakimś celom, nie wiedząc, że wiele razy otrę się o śmierć; czy to zderzając się czołowo Volvo z grupką innych chłopaków, pędzących po pijaku starym Volkswagenem „garbusem”; czy to wystawiając nogi poza balustradę dziesięciopiętrowego wieżowca; skacząc ze stopnia wagonu pędzącego pociągu, szalejąc na rowerach; czy wreszcie pływając głęboko pod wodą, wspinając się na górskie szczyty, bijąc się z silnymi chłopakami albo nie panując nad kolejnymi seriami kufli z piwem, butelek wina i wódki. I zawsze był we mnie smutek, żal i ból nie do wyrażenia, bo byłem pewien, że moje życie skończy się szybko i już pojutrze, za tydzień, za miesiąc, zaniosą moje ciało na cmentarz Świętej Trójcy. Słońce zachodziło i widziałem nadpalone kształty granatowych chmur, przypominające brzegi dalekich lądów, jakieś góry, przełęcze, równiny i wyżyny. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że w przyszłości wiele razy będę podróżował do odległych krain i to samo słońce zobaczę w różnych miejscach Europy, w Chinach, Indiach, w Afryce i Południowej Ameryce.

Nie wiem czy to cmentarze wsączały do mojej głowy ponure myśli, ale pojawiały się one szczególnie po kolejnych samobójstwach kolegów i koleżanek z podwórka. Największy szok przeżyłem, gdy otruła się gazem bardzo ładna Ewa, z czwartego piętra sąsiedniego bloku. Podczas porannych wypraw do liceum, spotykałem ją w autobusie miejskim, podążającym do centrum i za każdym razem z nią rozmawiałem, zauważając piękne niebieskie oczy, długie włosy i zmysłowe usta. Każda śliczna dziewczyna robiła wtedy na mnie wrażenie i wszystkie też pojawiały się w snach, snuły się po nocach nade mną, przysiadały przy łóżku. Teraz stawałem przy jej grobie, z fotografią potwierdzającą zjawiskową urodę i zaczynałem z nią rozmowę – pytałem dlaczego to zrobiła, przecież zaczynałem się nią szczególnie interesować, snuć jakieś plany, tworzyć fabuły dla nas dwojga. Ale odpowiedzi nigdy nie było i rodzina też nie informowała sąsiadów jaki był powód jej odejścia, czy był jakiś chłopak, czy coś ją zraniło. Dopiero po latach dowiedziałem się, że Ewa nie poradziła sobie z budzącą się w niej drugą naturą i pociągiem do dziewcząt. Okazało się, że krótko przed śmiercią całowała się z koleżanką, dotykała jej ud, gładziła piersi i poczuła w sobie żar nie do wyrażenia. Katolickie wychowanie kazało jej pójść do spowiedzi i pechowo natknęła się na grubawego księdza, który w konfesjonale zaczął ją obrzucać wyzwiskami. Powiedziała o tym Kasi, bliskiej koleżance Janis, a ta przekazała mi te informacje, podczas któregoś spotkania. Podobno Ewa miała zły kontakt z matką i ojcem, a tylko ze starszym bratem dogadywała się czasami, ale i jemu nic nie powiedziała. Zamknęła się w sobie i samotna podążała do tego feralnego dnia, gdy odkręciła kurki kuchenki gazowej i jak Sylvia Plath, wsadziła głowę do piekarnika. Na pogrzebie było wiele dziewcząt i chłopców z naszego liceum, a ceremonię prowadził ten sam tłusty typ, który nie pomógł jej, gdy potrzebowała wsparcia. A jak powiedział, że Ewa zdradziła Boga, jej drobna matka osunęła się do wykopanego grobu i zaczęła z krzykiem obejmować trumnę, przepraszać Boga za czyn córki. Płakała tak przeraźliwie, że ludzie podeszli do klechy i kazali mu natychmiast odejść do parafii. Modlitwę dokończył grabarz i jego koledzy zaczęli szybko zakopywać dół, formować grób i kłaść na piaskowy kopiec kwiaty i wieńce przyniesione przez ludzi. Nie byłem na tym pogrzebie, ale wszystko opowiedziała mi taka ruda Hania, która chodziła z Ewą do tej samej klasy w liceum i wraz z delegacją wzięła udział w pochówku.

Jakże byłem smutny, jakże przybity, gdy myślałem o zmarłych kolegach, których po kolei odprowadzałem do grobów. Siedząc na ławeczce cmentarnej czułem ich obecność w naszych sekretnych samotniach i pośród otwartej przestrzeni. Przecież tuż za płotem nekropolii była nasza szkoła numer sześćdziesiąt, dumnie nazywana Pomnikiem  Tysiąclecia, a przy niej duże boisko. Graliśmy tam w piłkę, a ja zwykle stałem na bramce i dokonywałem cudów, rzucając się z boku w bok. Raz w maju nasza drużyna klasowa połączyła się z innymi grupkami i wzięliśmy udział w turnieju młodzieżowym na stadionie klubu „Budowlani”. Chociaż niczego nie wywalczyliśmy, to po raz ostatni spotkaliśmy się wszyscy na murawie i ramię w ramię dążyliśmy do zwycięstwa. Myśląc o tym, obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, że jacyś młodsi chłopcy rozgrywają mecz na naszym boisku i co chwilę pokrzykują na siebie, używając nazwisk znanych piłkarzy, tak jak my to też robiliśmy.

– Lubański szybciej, podaj…Deyna… jestem, dawaj tutaj…Tomaszewski chwytaj tę piłkę…

Odwróciłem się w drugą stronę i ponad grobami wpatrzyłem się w korony drzew morwowych, posadzonych w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Teraz po ponad pięćdziesięciu latach urosły wysoko, a ich korony stały się szerokie, niczym żaglowce dawnych odkrywców nieznanych lądów. Wchodziliśmy na nie, tak jak majtkowie wspinali się na reje i do bocianich gniazd i rozkoszowaliśmy się czerwonymi lub białymi morwami. Z tej wysokości świat wyglądał inaczej, zdawał się bardziej uporządkowany, choć nie brakowało w nim zagrożeń, takich choćby jak patrol milicji lub ORMO, jak pijani grabarze, jak podążająca ku osiedlu bitna banda Jaraków. Drzewa szczelnie pokrywały się liśćmi i stanowiły znakomitą kryjówkę, trzeba tylko było siedzieć cicho i przeczekać zagrożenia, a potem z cyrkową zwinnością zsunąć się ku ziemi. To przy tych drzewach miałem odnieść jeden z największych młodzieńczych triumfów, gdy wystawiony do biegu przełajowego wokół cmentarza, skazany na porażkę i wydrwiwany przez kolegów z klasy, dobiegłem pierwszy do mety, na końcu wyprzedzając najszybszych biegaczy szkolnych. Mój wynik na tym dystansie, określanym przez naszego wuefistę jako 1000 metrów – trzy minuty i osiem sekund – długo potem był rekordem szkoły. Do dzisiaj pamiętam jak parłem do mety i jak szczęśliwy byłem, gdy za moimi plecami pozostali wszyscy konkurenci. To zwycięstwo znacznie podniosło moje notowania we wspólnocie szkolnej i grupach osiedlowo-blokowych i zacząłem piąć się w górę w generacyjnych rozstrzygnięciach.  Za drugim, mniejszym cmentarzem  był rozległy jar, który zimą stawał się wspaniałym torem lodowym. Zjeżdżaliśmy tam przede wszystkim „na butach”, choć niektórzy przynosili też „bobslejki”, czyli kwadratowe deski z przytwierdzonymi do nich łyżwami. Pamiętam kilku mistrzów, którzy zjeżdżali na brzuchu lub stawali na tym chybotliwym przyrządzie i zaliczali brawurowe zjazdy. Lubiłem to miejsce i miałem tam wiele udanych tur, po których jeszcze szedłem do parku przy ulicy Czerwonego Krzyża i tam testowałem swoją odwagę w prawdziwej lodowej rynnie, zjeżdżając brawurowo w dół. Kilka razy upadłem fatalnie i szedłem do domu potłuczony, ale rany szybko się goiły i rześki wracałem do miejsc naszych zawodów zimowych.

W domu zamykałem się w małym pokoiku i czytałem książki przygodowe, przeglądałem mapy, rysowałem szkice lub malowałem obrazy. Moim wielkim marzeniem była wtedy Afryka i sporo wiedziałem o takich krajach jak Kongo, Nigeria, Ghana, Kenia, Tanzania czy Botswana. Rozróżniałem też antylopy i dzikie koty, ogromne nosorożce, hipopotamy i słonie – wiele z nich miałem na znaczkach pocztowych w kilku klaserach i z ogromną przyjemnością zamieniałem ich miejsca, przekładałem barwne papierki, uważając by ich nie skancerować. Nocą śniły mi się piękne dziewczyny, chociaż czasami miewałem koszmary, w których pożerała mnie jakaś ogromna przedpotopowa bestia. Stale żywy podążałem w niej jakimiś jelitami, tunelami,  korytarzami i szukałem wyjścia z labiryntu, przekonany, że przepadłem na wieki. To były sny niezwykle wyraziste, choć nie mogły się równać z tym zapamiętanym z dzieciństwa: oto razem z ojcem wchodziłem na drabinę, która prowadziła do samego nieba – z mozołem, szczebel po szczeblu piąłem się w górę i płakałem histerycznie. Ojciec był niżej i co chwile popychał mnie ku górze, groził, że spadniemy, gdy się zatrzymam i nie trafimy do nieba. W końcu dotarliśmy do jakiegoś wejścia, a po jego pokonaniu znalazłem się pośród pięknych aniołów, uśmiechających się do mnie i głaszczących mnie po głowie. Zdziwiłem się, że ojca już nie było przy mnie, ale pojawił się jakiś szkarłatny anioł z wielkim mieczem w prawej dłoni i wskazał mi ścieżkę, którą zacząłem wędrować ku dalekim szczytom górskim. Nie wiem, co było dalej, bo nagle się obudziłem z płaczem i długo nie mogłem się uspokoić. W moim małym pokoju na osiedlu czułem się bezpieczny, choć wiedziałem, że mój ojciec bywał nieobliczalny. Bił mnie wiele razy, przynajmniej do czasu, gdy zacząłem trenować karate i broniąc brata zagroziłem mu, że dostanie ode mnie solidny łomot. Matka zawsze stała po jego stronie i myślałem, że przegiąłem i zaraz wyrzucą mnie z domu, ale wszystko się uspokoiło i jakoś podążaliśmy dalej przez życie.

TRANSGRESJA

Wieczorny powrót do domu ze wschodniej części miasta… Jasne rozświetlenie ulic, pulsowanie kolorów, płynne podążanie nowoczesnego tramwaju w dal, a potem przesiadka do autobusu. Ludzie zmierzający ku jakimś celom, spoglądający za okna, zamyśleni, albo wpatrzeni w telefony komórkowe. To już trzecie dziesięciolecie dwudziestego pierwszego wieku i moja siódma dekada, nieubłaganie mknąca ku następnym latom i niewyobrażalnemu niegdyś jubileuszowi siedemdziesięciolecia. Patrzę za szybę i widzę ukochane miasto, z jego odrestaurowanymi kamienicami i znajomymi ulicami. Mijam znaczące dla mnie miejsca, gdzie mieszkałem i toczyły się codzienne boje o przetrwanie, byłem szczęśliwy, albo doświadczałem niezasłużonych krzywd. Róg ulicy Chodkiewicza i Gdańskiej, duża kamienica, gdzie od 1984 roku miałem mieszkanie z moją pierwszą żoną, wychowywałem syna i ruszałem do pracy w szkole podstawowej, średniej, a potem w uczelni. Ciąg domów przy głównej arterii Bydgoszczy, przemierzanej tyle razy, w drodze do sklepów, na spacery z synem, do galerii miejskiej, muzeum Leona Wyczółkowskiego, do kin lub ku dalszym celom. Miasto nie potrzebuje ludzi, domy istnieją bez żywej materii, zaprojektowane i wzniesione, trwają w czasie jak skały, drzewa, moreny. Jesteśmy tylko chwilowymi dekoracjami, przesuwającymi się obrazami, dla których stają się one punktem odniesienia. Przypominam sobie niektóre osoby, z którymi podążałem ulicą Gdańską, prowadząc ożywione rozmowy, słuchając jakichś opowieści, albo wymownie milcząc – Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kolberger, Leonard Pietraszak, Jerzy Sulima-Kamiński, Krzysztof Nowicki, Joanna i inne piękne kobiety, a także opromienieni młodością mężczyźni ze środowisk literacko-artystycznych. Wszystko jak kolorowy film, jak nasycone barwami wyraziste przeźrocza, pełne aktualnych treści i lśniące wyraziście we wspomnieniach. Poddaję się magii wieczoru, podążam w dwie strony – pojazdami komunikacji miejskiej ku ulicom Szwederowa i myślami w głąb siebie, ku przeszłym latom i wydarzeniom. Światła odbijają się w szybach witryn sklepowych, połyskują w oknach dawnej willi Blumwego, secesyjnych budynków i placów zaprojektowanych przez Józefa Święcickiego, Josepha Stübbena, Bogdana Raczkowskiego, Kazimierza Tołłoczkę, Bronisława Jankowskiego, Jana Kossowskiego i Maksymiliana Reicha. Poddaję się z rozkoszą magicznej transgresji i kołyszę się w bycie, niczym boja na rozhukanej tafli oceanu. Podróż się kończy, wracam do domu i kładę się spać, znowu szybuję w dal, tym razem we śnie, ale budzę się po trzeciej i idę na górny poziom mojego domu, by napisać ten tekst. Lampki chilijskiego wina chardonnay Como Sur, pitego z sokiem mandarynkowym, znieczulają mnie, a wspomnienie podróży do tego kraju przydaje kolejnych świetlistych treści. Stoję nad oceanem w miejscowości Isla Negra, przy grobie Pabla Nerudy i patrzę na czarne skały, o które rozbijają się ogromne fale. Białe mewy unoszą się nad toniami i gdzieś w dali, nie wiadomo gdzie, słychać śpiew barwnego ptaka, jęk muszli albo skargę pięknej syreny…

            

NAD BRDĄ

Nieoczekiwanie byłem w centrum miasta i musiałem na kogoś poczekać pół godziny, czując, że stracę nieco cennego czasu. Ale tak się nie stało, bo zszedłem z mostu, usiadłem przy Brdzie i zacząłem się jej przyglądać, wyodrębniając gęste wodorosty i ryby różnych rozmiarów, pływające między nimi. Wiele razy kąpałem się w tej rzece, szczególnie w okolicach Czyżkówka, gdzie widywałem ogromne klenie i nurkowałem wytrwale aż do dna. Zacząłem przeglądać archiwum pamięci i pojawiły się konkretne sytuacje nad rzeką – bieganie po zakotwiczonych barkach, przysiadanie przy wędkarzach czekających na branie, spacery z kolejnymi dziewczynami, a potem z moimi dziećmi, wieczorne powroty do domu wzdłuż brzegu. Niegdyś rzeka była bardzo brudna, brunatna i jej zapach też był odstręczający, a teraz woda jest przejrzysta, zachęcająca do zanurzenia. W czasach międzywojennych w tym miejscu było kąpielisko i sporo ludzi siadało na piaszczystym brzegu, bo nie było jeszcze betonowych umocnień. Ruchome obrazy przepływały przez mój mózg, odbicia domów i fary falowały, minuty i sekundy mijały, rzeka szybko toczyła swoje nurty, a ja siedziałem tam u początku trzeciego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku. Tak uświadomiłem sobie jak bardzo czas podążył do przodu i przypomniałem sobie starą maksymę Heraklita z Efezu – panta rhei. Człowiek rodzi się i podąża do przodu jak ta woda, mija kolejne miejsca i zbiera doświadczenia, coraz starszy, coraz więcej wiedzący o swoim życiu. Kiedyś ta wiedza będzie pełna, niemal stuprocentowa i trzeba będzie wstać z ławki…       

SKOK CZERWONEGO SMOKA (5)

Przed czytaniem wierszy w Librairie Avant-Garde

W wielkiej Librairie Avant-Garde czytamy wiersze i po spotkaniu dyskutujemy z publicznością, która nie może się nadziwić, że napisałem dziesiątki wierszy o Chinach i ludziach, których tu spotkałem. W drugim rzędzie siedzi dwudziestoletnia dziewczyna o niezwykłej urodzie i raz po raz zerkam na nią z przyjemnością. Jest nieco wyższa od większości Chinek ludu Han. Naród ten zamieszkuje głównie Chińską Republikę Ludową, gdzie stanowi około 92% ludności (reszta należy do oficjalnie wymienianych 55 mniejszości), a także Tajwan, gdzie również stanowi większą część populacji wyspy, prawie 20 milionów. Po lekturze wierszy podchodzę do kolejnych półek i stołów promocyjnych i przyglądam się pięknie wydanym książkom, a szczególnie interesują mnie tłumaczenia pisarzy europejskich i amerykańskich. Zaintrygowany chińską wersją powieści Williama Faulknera Sartoris z 1929 roku, nie zauważyłem, że stanęła przy mnie urodziwa dziewczyna z drugiego rzędu. Jej promienny uśmiech zaprasza mnie do rozmowy, więc pytam czy czytuje literaturę amerykańską lub europejską. Odpowiada nienaganną angielszczyzną, że jest zapaloną czytelniczką literatur światowych, ze szczególnym uwzględnieniem dzieł laureatów Nagrody Nobla. Kiwam głową ze zrozumieniem, bo zauważyłem już wcześniej, że Chińczycy mają wielkie nabożeństwo do tego szwedzkiego wyróżnienia. Okazuje się, że jej ulubionym pisarzem jest William Golding, o którym niegdyś sporo pisywałem, a niemal cały dorobek znam na wyrywki. Czarne oczy dziewczyny zaczynają płonąć jakimś dziwnym blaskiem, a do tego wszystko w niej jest takie świeże, piękne, młodzieńcze, apetyczne. Niestety rozmowa o Władcy much i Wieży nie trwa długo, bo czujna Zhao już staje przy nas i mówi, że musimy ruszać na obiad. Piękność z drugiego rzędu odsuwa się z lekko skrzywionymi ustami, a ja wzięty pod ramię, nie mam jak podać jej wizytówki. Wychodzimy na ulicę i raz jeszcze czuję magię tego miasta, z jego zamglonymi ulicami i niską zabudową, stopniowo wyburzaną i zastępowaną drapaczami chmur. Na ulicach nie ma tutaj takiego ruchu jak w Pekinie czy Szanghaju i wszędzie obecna jest aura spokoju, jakby Nankin nie otrząsnął się jeszcze z traumy japońskiej masakry z grudnia roku 1938 i stycznia roku następnego. Niby wszyscy podążają do swoich celów, niby mkną w dal skutery, motocykle, elektryczne rowery, niby pojawiają się szaro-niebieskie autobusy, ale wszystko nacechowane jest też dziwną łagodnością, ciszą, wystudiowanym lenistwem. Moje wrażenie znika, gdy zjeżdżamy ruchomymi schodami do metra i po chwili wciskamy się do białego wagonu podziemnej kolejki. Tutaj jakby wszystko wraca do normy, a gęsty tłum ludzi wpatruje się w telefony komórkowe lub rozmawia z kimś ściszonym głosem. Po kilkunastu minutach wychodzimy z podziemi i kierujemy się na obiad do stylowo urządzonej restauracji, imitującej świątynię buddyjską.

Z Librairie Avant-Garde wziąłem folder reklamowy zatytułowany dumnie Najning: A City of Literature. Teraz w przerwie pomiędzy kolejnymi daniami, popatruję na niego na bocznym, wolnym krześle i na początku zrażam się mottem z Mao Zedonga, pompatycznym i komicznym, porównującym miasto do smoka i tygrysa, w którego antycznej chwale łączą się żywioły ziemi i nieba. Przez ułamek sekundy pojawia się w mojej głowie myśl o Czesławie Miłoszu, który tłumaczył poezję tego typa i opublikował w „Twórczości”. Na szczęście na następnych stronach pojawiają się informacje i zdjęcia, które budzą moją ciekawość. Okazuje się, że Nankin ma pięćdziesiąt trzy uniwersytety i kolegia pedagogiczne, w których uczy się bagatela 800 000 studentów, a pośród nich 20 000 gości z osiemdziesięciu obcych krajów. W tak wielkiej strukturze odnajdziemy też około tysiąc bibliotek, spośród których największa jest Biblioteka Narodowa z dwunastoma milionami woluminów. Jak piszą twórcy katalogu, ambicją Nankinu jest zachowanie i odwzorowanie światowego dziedzictwa kulturowego, w którym akcentuje się dokonania Chin. Już w piątym wieku (438 r.), w czasach panowania cesarza Wena założono pierwszą instytucję edukacyjną, w której nauczano konfucjanizmu, taoizmu, historii i literatury. Trudno się zatem dziwić, że w Nankinie poeta Zhong Rong z piątego wieku, napisał pierwszą książkę teoretycznoliteracką, zatytułowaną Styl poetycki, a przecież z dumą wskazuje się jeszcze innych nankińskich poetów, teoretyków i prozaików: Xie Lingyuna, Xie Tiao, Liu Xie, Zhou Xingsiego, Xiao Tonga. Na sąsiedniej stronie umieszczono wizerunki słynnych poetów i poetek chińskich, którzy poświęcili swoje strofy miastu nad Jangcy. Czytam zatem fragmenty wierszy Li Baia, Du Mu, Li Yu i najsłynniejszej chińskiej poetki Li Qingzhao. Autorzy wskazują, że w czasach dynastii Ming (1368–1683) i Qing (1683–1911) Nankin stał się ważnym centrum kulturowym w Chinach, czego przypieczętowaniem było powstanie w mieście Encyklopedii Yongle w sześćdziesięciu tomach, zawierającej 370 milionów słów, określanej do dzisiaj jako największa encyklopedia w dziejach ludzkości. Na kolejnych stronach umieszczono nawiązania do dzieł słynnych współczesnych pisarzy chińskich: Zhu Ziqinga, Yu Pingbo, Lu Xuna i Ba Jina, a także amerykańskiej pisarki i laureatki Nagrody Nobla Pearl S. Buck. Znajdziemy tam też dział prezentujący 24 arcydzieła współczesnej sztuki edytorskiej – między innymi kompendium Materia medica Ge Honga, Sen czerwonej izby Cao Xueqini, Historia późnej dynastii Han Fan Ye, Historię kultury chińskiej Liu Yihui, Poezję dynastii Song Tanga Guizhanga. Dwie kolejne karty poświęcone zostały regionalnym pisarzom nankińskim, takim jak Gao Xiaosheng, Su Tong, Han Dong, Zhao Benfu, Lu Wenfu i lekko zezowaty Ye Zhaoyan, którego miałem okazję kilkakrotnie spotkać w Chinach. Liczne wydawnictwa w tym mieście publikują sporo klasyki chińskiej i światowej, a serie wydawnicze promują noblistów i laureatów innych wielkich nagród literackich: między innymi J.M. Coetzee’ego, V. S. Naipula, D. Lessing, J-M. G. Le Clézio. Ogromną rolę odgrywa tutaj też wymiana międzynarodowa i organizacja licznych imprez literackich i festiwali – Chiny to może ostatnie miejsce na ziemi, gdzie w księgarniach są tłumy, a spotkania z pisarzami przyciągają ogromne rzesze uczestników.

Obfitość chińskiego stołu

Obiad jemy w osobnym pokoju, przygotowanym specjalnie dla nas i raz jeszcze oddaję się przyjemnościom pochłaniania ogromnych ilości warzyw i owoców. Są też półmiski z rybami, ale pochodzą one ze zbiorników słodkowodnych i mają bardzo dużo ości. Zhao umiejętnie wydobywa skrawki mięsa spomiędzy nich, ale ja wolę specjalnie przygotowane grzyby mun, kiełki i gotowane na parze młode liście kapusty pak choi. Ilekroć wybieram się do Chin znajomi pytają mnie o różne obrzydlistwa żywieniowe, o których czytali w Internecie lub widzieli je podczas projekcji filmowych. Najwięcej wątpliwości budzą specjalnie preparowane kostki krwi, tłuste larwy owadów, koniki morskie i skorpiony pieczone na patykach w oleju, wędzone pisklaki i węże, nieodmiennie pojawia się też zawsze pytanie o mięso psów i kotów, o cuchnące stuletnie jaja, o zupy z żab, karaluchów i ślimaków morskich. Najczęściej dania te pojawiają się na specjalnych straganach, przy niewielkich restauracjach, gdzie przewalają się tłumy ludzi, a w luksusowych restauracjach raczej trudno je dostrzec w menu. Tutaj widzę tylko wieprzowe żołądki i ośmiornice w panierce, są też rozgwiazdy i śmierdzące tofu, które zdążyłem już polubić. Bezpiecznie jem tylko warzywa i najwięcej nakładam sobie talarków korzenia lotosu, który jest ważnym komponentem posiłków w krajach Dalekiego Wschodu. Przyglądam się poszczególnym okręgom, ścinanym z grubych bulw i liczę okrągłe otwory. W każdym jest co najmniej dziesięć takich kółeczek, którymi żywa roślina transportuje płyny na powierzchnię, do liści i przepięknych kwiatów. Korzeń smakuje dziwnie, jakby natura połączyła w jednym dziele kalarepę i brukiew, a do tego dodała nieco słodkości owocowych. Danie jest lekko mdłe więc dodaję do niego sporo papryczek chili, małych cebulek i młodych marchewek. Widzę, że moi towarzysze też pałaszują co się da i wszystko przetykają ryżem z sosem sojowym. Siedząca obok mnie Zhao co chwilę podrzuca mi też na talerzyk białe kawałeczki ryby, zachęca też bym jadł słynne chińskie bułeczki, przygotowywane na parze w piętowych pojemnikach z wikliny. Mam na nie ogromną ochotę, ale trochę boję się ich farszu, w którym mogą być zmielone owady, żaby lub bliżej nieokreślone podroby. Przyjaciółka zapewnia mnie, że w środku są tylko warzywa, ale nie dowierzam i dalej pałaszuję grzyby z lotosem. Po mojej prawej stronie siedzi Jalal, zarozumiały poeta z Maroka, który na wszystkich festiwalach czyta wiersz o Al Pacino i na końcu lektury obwieszcza, że jest równie jak on przystojny. Dalej siedzi profesor uniwersytetu w Nankinie Huang Fan, żywo opowiadający o mieście i ludziach, których można w nim spotkać, a także o dawnej literaturze chińskiej. Za nim siedzi nieustannie kłócąca się para przybyła z Paryża: poetka z Rumunii prowadząca w Internecie mały portal poetycki i jej facet, grubaśny i zarozumiały Denis. Przy nich usadowił się Mister Liu, jak każe się nazywać, niegdysiejszy dyplomata we francuskojęzycznych krajach afrykańskich, a obecnie zapewne tajny agent, strzygący uszami i starający się zapamiętać nasze wypowiedzi. Zhao będzie z nim współpracowała przy przekładach jeszcze przez rok, a potem pozna się na jego intrygach i podziękuje mu za towarzystwo.

Świątynia Jiming w Nankinie

Po obiedzie ruszamy metrem do kompleksu świątynnego w Nankinie z górującą nad nim strzelistą pagodą Jiming (雞鳴寺). Jego obiekty znajdują się na wzgórzu Jilong, tuż przy jeziorze Xuanwu, w samym centrum miasta, przy ośrodku olimpijskim. Budowę świątyni zainicjował cesarz Liang Wudi i pierwotnie nosiła ona nazwę Tongtai, ale niewiele się zachowało z tamtych czasów, bo trzęsienia ziemi i pożogi wojenne zrobiły swoje. Obecny kształt – z roku 1387 – Jiming zawdzięcza przedstawionemu już wyżej cesarzowi Hongwu, choć nie wiadomo ile oryginalnych detali odtworzono po wielkim pożarze w 1973 roku. Legenda głosi, że w jednej ze studni świątynnych, wraz z dwiema konkubinami, ukrywał się słynny generał Chen Shubao. Wchodzimy na dziedziniec i rozdzielamy się, więc zaczynam samotnie zwiedzać wąskie uliczki i kolejne budynki, w których widzę wiele figur bóstw i słynnych postaci z dziejów Chin. Patrzę na ludzi klęczących i bijących pokłony przed jakimś wąsatym demonem z wykrzywioną twarzą, odzianym w złote szaty i przyozdobionym wieńcami z kwiatów. Jak zwykle w takich momentach rodzi się we mnie refleksja o naturze wierzeń i przekonaniu ludzi, że jakiś wojskowy z dawnych czasów, cesarz lub postać fantastyczna dopomogą im w życiowych trudach. Niestety nie mogę wejść do czterdziestoczterometrowej pagody, która została zamknięta dla zwiedzających, rozkoszuję się jednak jej orientalnym widokiem i rozmyślam o drogach mojego życia, które przywiodły mnie do tego miejsca. W którymś momencie z oddali podchodzi do Mnie Zhao Si i zaprasza na kolejny poczęstunek w pięknej restauracji, tym razem ze znakomitym chińskim piwem, kawą i słodkim deserem. Siedzimy przy otwartych oknach i przyglądamy się szarościom w dali, jakiejś innej odległej pagodzie, elementom reklam centrum sportowego i wieżowcom wyrastającym z mglistych oparów. Widać też fragment murów miejskich i mostu, na którym zamontowano pięć ogromnych kół olimpijskich, a pośród niskich domów stoją wysokie, budowlane żurawie, zapowiadające zmianę rodzaju zabudowy. Patrzę w dal, roztapiam się w szarościach i dopada mnie nostalgia, może spowodowana zmianą pory dobowej, wszak w Polsce jest już głęboka noc. Wielokrotnie w takich chwilach myślałem o miliardach ludzi, którzy żyli w Chinach i umierali w każdym stuleciu i nic po nich nie pozostało, oprócz budynków, umocnień obronnych, dróg i mostów. Patrzę na dwie dziewczyny siedzące przy sąsiednim stoliku, żywo sobie o czymś opowiadające, popijające zieloną herbatę i jedzące pałeczkami nieco warzyw z krewetkami. Obie należą do grupy etnicznej Han – jedna jest dość pucułowata, przez co zatraciła charakterystyczne rysy, ale druga, ubrana w czarną jedwabną sukienkę prezentuje się pięknie i ma bardzo zmysłowe usta, jakby stworzone do całowania. Widzę, że obie panie zerkają na naszą grupę od czasu do czasu i wymieniają uwagi. Wreszcie ta urodziwsza z nich podchodzi do nas i pyta pana Liu czy mogłyby zrobić sobie z nami zdjęcie. Zastanowiło mnie to, że od razu skierowały się do tego milczącego Chińczyka, jakby nauczone doświadczeniem wielu lat, wiedziały, że to nasz tajny opiekun. Wstajemy od stołów i pozwalamy dziewczynom zrobić sobie z nami zdjęcia, a w ostatniej chwili dobiegają jeszcze dwie kelnerki w bordowych fartuszkach i stają po bokach grupy. Dzień powoli zbliża się do końca i opuszczamy kompleks świątynny by metrem wrócić do hotelu, w którym czeka na nas jeszcze jedna kolacja, tym razem znowu bardzo obfita, ze słynną wódką 1573 i chińskim winem w baryłkowatych, fajansowych baryłkach.   

Pagoda w centrum świątynnym

SPOKÓJ

Złotokap pospolity w moim ogrodzie

Dzisiaj przez godzinę siedziałam na naszej ławeczce ogrodowej. A właściwie bujałem się lekko, bo wisi ona na łańcuchach na specjalnie przygotowanej, metalowej ramie z rurek. Jakież to było uspokajające i jak dobrze mi się oddychało powietrzem pełnym majowych zapachów. Nie myślałem o czymś szczególnym, raczej chłonąłem chwile, przyglądając się przede wszystkim ptakom i owadom. Zaskoczył mnie duży ruch w powietrzu – sporo nadlatujących skądś szpaków i mazurków, jakieś śmigłe synogarlice i podążające w dal grzywacze. Do tego kawki przysiadające na dachach domów i jakby ukosem tnące niebo sroki, w locie tracące swoją charakterystyczną ociężałość i chybotliwość. W moich myślach pojawiły się zdarzenia z ostatniej podróży do Argentyny, kadry z szerokich ulic i największego cmentarza w stolicy, ale też chwile szczęścia w moim mieście, podczas spotkań ze studentami i życzliwymi mi ludźmi. Ławeczka bujała się lekko, a ja patrzyłem na zieleń krzewów i trawy, chwastów i liści róż, wodziłem wzrokiem po kwiatach złotokapu i bzów. Nigdzie nie musiałem iść, nic nie musiałem robić, byłem sobą w tym lekkim kołysaniu, a świergot i piski jeżyków stały się tłem dla dobrych chwil.  

JEDNIA

Przebudzenie w nocy, około godziny drugiej trzydzieści. Przewracam się z boku na bok i próbuję zasnąć, ale sen nie przychodzi. Wstaję po cichu z łóżka by nie obudzić Ani i idę na górny poziom mojego domu. Przed zaśnięciem mówiliśmy o tym, że jemy za mało owsianki – przygotowuję więc w kuchni pół małego garnka płatków w wodzie z cukrem. Rano doleję tylko mleka, zagotuję raz jeszcze i dietetyczne śniadanie będzie gotowe. Podchodzę do okna w pokoju i widzę księżyc na niebie, rozmywający się pośród ponurych chmur, które w malarstwie i filmie stanowiły zawsze tło dla grozy i tajemnicy. Przez ułamek sekundy widzę płótna Caspara Davida Fridricha, Iwana Ajwazowskiego, WilliamaTurnera, kadry z filmów Eisensteina i Murnaua. Otwieram okno, wdycham chłodne powietrze i myślami podążam ku zbliżającej się wielkiej podróży na kontynent południowoamerykański. Znowu przelecę Atlantyk w obie strony i będzie to mój najdłuższy lot, bo trwający aż trzynaście godzin i czterdzieści pięć minut. Jeśli do tego dodamy przeskok z Bydgoszczy do Warszawy i dalej do Frankfurtu, to na przełomie kwietnia i maja spędzę w samolotach w sumie ponad trzydzieści godzin. Patrzę na księżyc i czuję lekkie podniecenie, odprowadzam siebie na lotniska, patrzę przez okno wielkiego Boeinga 777 na ocean, próbuję wszystko połączyć w kosmiczna jednię.

W ZJEDNOCZONYCH EMIRATACH

Mój wieloletni przyjaciel Prof. Hatif Janabi zamieścił w periodyku w Zjednoczonych Emiratach Arabskich duży artykuł o mojej twórczości i o literaturze polskiej. Warto tutaj opublikować moje odpowiedzi na zadane pytania w procesie powstawania tej cennej publikacji.

1989 był rokiem przełomowym we współczesnej historii polskiej. Przed tą datą i po niej powstały różne orientacje literackie, zwłaszcza poetyckie. Na przełomie lat 60-70-tych była nowa fala “pokolenie 68”, na początku lat 80-tych były nowe debiuty i tak zwane „Pokolenie, które występuje”, w drugiej połowie tejże dekady powstała grupa ‘Brulion” -u, a począwszy od lat 90-tych mieliśmy do czynienia z nowymi nazwiskami a wciąż w tyglu tamtych wydarzeń panowały takie nazwiska jak, Miłosz, Różewicz, Herbert i Szymborska. Gdzie znajduje siebie poeta i krytyk Dariusz Tomasz Lebioda?

Niejako automatycznie przypisano mnie do pokolenia Nowych Roczników, które jednak nie zaistniało w poezji polskiej, tak wyraziście jak wymienione przez ciebie struktury generacyjne. Andrzej K. Waśkiewicz i Jerzy Leszin-Koperski myśleli, że wydanie antologii Nowe roczniki stanie się takim samym wydarzeniem jak debiut kilku znaczących poetów w 1956 roku, albo wystąpienia nowofalowe Kornhausera i Zagajewskiego. Niestety tak się nie stało, a z antologii ocalały tylko nazwiska twórców mających siłę przebicia. Rzeczywiście rok 1989 był ważny, bo skończył się w Polsce komunizm, a na scenę literacką zaczęli wchodzić nowi twórcy. W tym roku uhonorowano mnie Nagrodą Artystyczną Młodych im. Stanisława Wyspiańskiego i może wtedy moje nazwisko najbardziej się upowszechniło. Było przy tej nagrodzie sporo szumu medialnego, a nagrodzeni twórcy (wraz ze mną aktor Zamachowski, muzyk Sojka, aktorka Ciunelis) pojawiali się w telewizji w godzinach największej oglądalności. Szybko posypały się zaproszenia na spotkania autorskie, wystąpiłem też w „Pegazie” i w Polskim Radiu. Dzisiaj, patrząc z perspektywy lat, cieszę się, że nie zachłysnąłem się tzw. sławą i zacząłem konsekwentnie podążać swoją drogą. To były badania romantyzmu europejskiego, studiowanie literatur anglojęzycznych i zamieszczanie wielu tekstów o literaturze polskiej w prasie ogólnopolskiej i regionalnej. Ta moja wielka aktywność spowodowała, że dzisiaj mój dorobek jest pokaźny i mogę w swoich późnych latach sukcesywnie komponować nowe książki eseistyczne, krytycznoliterackie, prozatorskie i poetyckie. Tak jak w okolicach 1989 roku zrozumiałem, że pisanie o literaturze i sztuce jest moim głównym zajęciem w Polsce, tak około roku 2000 zacząłem otwierać się na świat i uczestniczyć w licznych zagranicznych zdarzeniach kreacyjnych. Stało się to za sprawą naszego wspólnego przyjaciela Adama Szypera, który zaprosił mnie do Nowego Jorku i wraz ze słynnymi poetami amerykańskimi (G. Stern, S. Kunitz, H. Taylor) wziąłem udział w czytaniu poezji w siedzibie ONZ-tu.  

Dariusz T. Lebioda był na początku swojej kariery literackiej typem buntownika. Proszę o wyjaśnienie istoty tego buntu.

Mój bunt miał podłoże pokoleniowe, bo wychowałem się na nowym bydgoskim osiedlu i znalazłem się w licznych grupach generacyjnych, w szkole, w klubach sportowych, na osiedlu i podwórku. To byli chłopcy i dziewczęta mniej więcej w tym samym wieku. Wszystko robiliśmy razem, w dużych drużynach – graliśmy w piłkę nożną i hokeja na lodzie, odbywaliśmy długie wyprawy piesze do pobliskich lasów i równie forsowne wyprawy rowerowe nad jeziora, rzeki, do pobliskich miast i wsi. Z racji tego, że zajęcia sportowe rozbudowały moją muskulaturę, szybko stałem się jednym z wiodących chłopaków, a później zostałem nawet przywódcą dużej grupy chuliganów. Udawało mi tak ich moderować, by nie wyrządzali za wiele krzywdy innym ludziom, ale z czasem porzuciłem ich, bo moje zainteresowania artystyczne były tak dalekie od ich świata, że nasze drogi rozchodziły się samoczynnie. Zaczynałem już słuchać muzyki poważnej, malować obrazy olejne, rysować, pojawiły się trudne lektury i pierwsze utwory poetyckie, recenzje, opowiadania. Ja studiowałem polonistykę, a oni szli swoim torem, popełniali przestępstwa i trafiali do placówek wychowawczych, a potem do więzień. Buntowałem się przeciwko temu i nie mogłem zrozumieć jak dawni wspaniali sportowcy, niezwykli pływacy i biegacze przeistoczyli się w ciągle pijanych awanturników. Po powrocie z więzień słuchałem ich opowieści o tzw. kulturze gitowców i wprowadziłem ją do mojej poezji. Natychmiast utożsamiono mnie z nimi i pojawiło się sporo nieporozumień, przeinaczeń i nadinterpretacji. Nie chcę siebie wybielać, krew miałem gorącą, nie wylewałem za kołnierz i w połowie lat osiemdziesiątych trafiłem do więzienia po paskudnej prowokacji bydgoskiego środowiska artystycznego i tutejszych esbeków. Na szczęście nie straciłem wtedy życia, wydobyłem się z kłopotów i dalej realizowałem swoje zajęcia literackie, publikując wiele tekstów i nowych książek, uczestnicząc w spotkaniach autorskich i polskich festiwalach literackich.   

Jak widzisz kwestię terminu „pokoleń literackich” w Polsce?

Myślę, że ostatnio kategoria ta uległa rozmyciu, a może nawet i całkowicie zanikła. Jak wiadomo przedstawicieli tego samego pokolenia literackiego łączy podobny wiek, wydarzenia społeczne i polityczne, wspólna estetyka odzwierciedlana w manifestach i opozycja do starszych grup generacyjnych. Od czasów romantyzmu i pierwszych uściśleń pokoleniowych (Antoni Potocki, 1912; Kazimierz Wyka, 1977) mieliśmy w Polsce nadprodukcję pokoleń literackich, co wiązało się też z unarodowieniem twórczości, później kompletnie niezrozumiałej dla twórców zagranicznych. Młodzi twórcy, urodzeni po stanie wojennym mniej już interesowali się sprawami patriotycznymi i podążali ku indywidualizacji swoich dorobków. Przyczyniło się do tego też otwarcie świata, możliwość dokonywania wyborów i swobodnego podróżowania, a także niechęć do poetów i twórców uwikłanych w politykę, biurokratyzm i donosicielstwo. Dodatkowo też i fakt, że zabrakło krytyków literackich, takich jak wspomniany Waśkiewicz, którzy dalej ciągnęliby opisy generacyjne. Cóż, miały one sens w określonej rzeczywistości komunistycznej i stawały się utylitarnym opisem, z którego korzystali propagandziści partyjni i zakamuflowani moderatorzy ruchu literackiego. Każda władza ma swoich donosicieli i w przypadku młodej literatury też tacy byli potrzebni, a jeśli nawet nie zostali instytucjonalnie związani z tego rodzaju biurokracją, to ich działalność była użyteczna i pozwalała komunistom zorientować się jakie są tendencje pośród młodych twórców.

Jesteś aktywnym działaczem kulturalnym i literackim za granicą. Gdziekolwiek byś przebywał, miejsce, jej kultura, ludzie i przyroda pozostawiają ewidentny ślad. Nieraz wydaje się, że ten zakres przewyższa w ostatnich latach twoją działalność krajową. Czym ten fakt wytłumaczysz i co to ci dało?

Rzeczywiście od roku 2000 biorę udział w licznych światowych eventach literackich i artystycznych na kilku kontynentach. Po podróżach europejskich i amerykańskich zaczęły się wyprawy do Chin, Iraku, Kenii, Indii, RPA, Kolumbii, ważną rolę w moim rozwoju odegrały też wyjazdy do Armenii, Gruzji i Turcji. Z racji tego, że od młodych lat czytywałem wiele literatury podróżniczej i interesowałem się przyrodą, powstało wiele wierszy o roślinach, ptakach, zwierzętach i artefaktach kulturowych krain, w których się znalazłem. Szybko pojawił się u mnie imperatyw ich wielopasmowego opisu i z każdej podróży przywoziłem wiele wierszy, notatek, esejów. Teraz wiersze podróżne, jak nazwał je krytyk Krzysztof Derdowski, stały się równoważną częścią dla tekstów pokoleniowych i trzeciej partii – symboliki kultury. Wiersze stały się tkanką nowych, dużych tomów, takich jak Sprzedawca skowronków, Ormiańska tancerka, Żółty oleander, Miecz proroka, Złota źrenica, Rzeźba z hebanu, w których – czasem po raz pierwszy w poezji polskiej – opisałem niezwykłe zjawiska, żywe istoty, krajobrazy i budynki, a nade wszystko sytuację poety, który z przestrzeni narodowych podąża ku rozszerzeniom światowym. Szybko to dostrzeżono w międzynarodowych gremiach literackich i w 2015 roku uczyniono mnie prezydentem Europejskiego Medalu Poezji i Sztuki HOMER, którego laureatami są już tak wielcy światowi twórcy jak Adonis, Tomas Venclova, Jidi Majia, Antonio Gamoneda, Patrick Lane, Krzysztof Zanussi, Sona Van, Reiner Kunze, Tomas Lieske. Te kontakty bardzo pomagają mi w pracy literackiej i generują kolejne wyjazdy zagraniczne, spotkania z twórcami i przedstawicielami różnych generacji literackich.

Masz różne zainteresowania, niektóre nie są znane jak miłość do przyrody i botaniki. W tym zakresie masz ogromny album, co zamierzasz z tym zrobić?

Moja miłość do natury też wywodzi się z czasów młodzieńczych, gdy wiele chodziłem po lasach, podglądałem ptaki w trzcinach nadjeziornych, tropiłem sarny i jelenie pośród wzgórz, fotografowałem drobną zwierzynę na łąkach. Obecnie najbardziej interesuję się ptakami, do czego przyczyniły się podróże amerykańskie, gdy nagle znalazłem się w ptasim raju i zapragnąłem zgłębiać wiedzę na ich temat. Kupiłem fachowe atlasy i poradniki i sporo tej wiedzy wsączyłem do mojego Dziennika ornitologa oraz do książki wspomnieniowej pt. Amerykańskie chwile. Myślę, że było to takie samo zauroczenie jak u Johna Jamesa Audubona, który przemykając pośród wertepów wielkiego kontynentu, malował wspaniałe tablice poglądowe i stworzył podwaliny światowej ornitologii. Podróżując po świecie mam okazję zobaczyć ptaki charakterystyczne dla egzotycznych krain, uczestniczę w afrykańskich safari, wjeżdżam na chińskie pasma górskie  i wchodzę w gęstwiny kolumbijskiej roślinności, czasem nawet ryzykując, że natknę się na jakiegoś groźnego drapieżnika.  Ale możliwość zobaczenia barwnego ptaka w jego środowisku naturalnym jest wielkim przeżyciem i nie zapomnę do końca moich dni bliskiego spotkania ze szkarłatną tanagrą nieopodal rzeki Niagary, zachwytu nad zielonkawymi żołnami nad irackim Eufratem czy zetknięć z ibisami nad jeziorem Wiktorii w Kenii.

Jesteś nie tylko poetą, tłumaczem, wykładowcą akademickim, ale znanym krytykiem literackim. Według Ciebie, do czego zmierza obecna poezja i literatura polska?

To bardzo trudne pytanie i odpowiem na nie cytując najpierw mój wiersz z Tomu pt. Jasny dzień:

POLSKA POEZJA

Z pisarzami świata rozmawiam o polskiej poezji

jedni wielbią Herberta inni Miłosza i Różewicza

wielu chwali wiersze Szymborskiej ale nikt nie

wie kim był Norwid Baczyński Bursa nikt nie

czytał Leśmiana Grochowiaka i Poświatowskiej

Jakże pobieżny bywa odbiór naszych poetów

staram się wskazać inne nurty zachęcić do

lektury Krasickiego Morsztyna Janickiego

i Sarbiewskiego ale oni czytali tylko noblistów

i tego dziwnego Zagajewskiego o którym

mówią że będzie następny

Poezja jak życie ma swoje szczyty i błota

połyskujące w słońcu granie i cuchnące

metanem doły – jeśli miałbym wybrać

tylko jednego polskiego poetę

wskazałbym tego który się

jeszcze nie urodził

Bratysława 2015

Myślę, że taka sytuacja jest w każdym kraju i wcale nie zdziwiłem się, gdy w Czechach jeden bohemista zapytał mnie kim był Mickiewicz. Cóż, w Polsce i na świecie też wielu krytyków nie wie kim był ich wielki poeta Karel Macha… Wchodzenie w literaturę musi być odkrywaniem nowych przestrzeni, wskazywaniem dróg rozumienia i nieustającą interpretacją. Tak rozumiem moją misję i mam nadzieję, że będę kończył życie pozostawiwszy po sobie określony porządek literacki, badawczy i krytycznoliteracki. Literatura – jak życie – jest nieprzewidywalna, a honory i zaszczyty z nią związane na pstrym koniu jeżdżą, o czym zaświadcza choćby Nagroda Nobla przyznana nieoczekiwanie Oldze Tokarczuk i totalne pognębienie Adama Zagajewskiego, od wielu lat przygotowywanego o roli noblisty. Ważnym tropem i wskazaniem, że są tu jakieś utajnione mechanizmy, jest też jakże długie oczekiwanie na ten honor jednego z największych poetów świata – Adonisa. Obecnie jesteśmy w okresie przejściowym i dopiero po latach okaże się kto tak naprawdę szedł na czele pochodu, a kto zapadł się w jamę bez wyjścia. 

* * *

Idąc moją ulicą do sklepu zauważam na niebie lśniącą smugę oparów silnikowych wielkiego samolotu. W perspektywie czarnych gałęzi i gasnącego dnia, przypomina mi ona liczne loty interkontynentalne. Nauczyłem się organizować sobie czas podczas mozolnego podążania do jakiegoś odległego celu i szczególnie przydane w tym względzie były częste wyprawy do Chin. Zwykle czytam jakąś książkę, przeglądam gazety, wzięte ze stolika przy wejściu do aeroplanu, zdarza się, że coś piszę, oglądam jakieś filmy i stale kontroluję na mapie postęp lotu. Pode mną pojawiają się wielkie i mniejsze miasta, górskie osady, największe rzeki świata, ruchliwe autostrady, a jeśli azymut maszyny wyznaczony został nad morzami lub oceanami, próbuje dostrzec jakieś statki, wyspy, zarysy linii brzegowej. Zapamiętałem wiele takich niepowtarzalnych chwil – nad Indiami, gdy błyskawice co chwilę rozświetlały niebo, nad Stanami Zjednoczonymi, gdy wyraźnie widać było pustynne ostańce Arizony i przełom rzeki Colorado. Albo ta obserwacja lodołamaczy, torujących drogę statkom w Zatoce Świętego Wawrzyńca, momenty przy oknie, gdy samoloty znalazły się nad pustynią Gobi i Saharą, nad dżunglami Konga i Angoli. To tylko przykładowe zauroczenia tego typu, bo przecież było ich wiele, tak jak spotkałem mnóstwo ludzi, pojawiających się obok mnie i siedzących w innych częściach kabin. To zastanawiające, że czas zaciera kontury i zapamiętałem tylko najwyrazistsze osobowości: piękną czarną dziewczynę mknącą obok mnie z Amsterdamu na Newark, subtelną Chinkę dzielącą ze mną lot z Moskwy do Pekinu, Afroamerykanina o wadze ze dwieście kilogramów, który przygniótł mnie swoim ciałem, a choć lecieliśmy tylko dwie godziny, z Tampy do Nowego Jorku, to było to doświadczenie ekstremalne. Ciekawe w ilu umysłach zapisałem się dłużej… Może pamięta mnie Holender, który zamawiał u uczynnej stewardesy linii KLM, dla siebie i dla mnie, kolejne buteleczki whisky, choć wcale go o to nie prosiłem. A może stoję w pamięci Nigeryjczyka, z którym rozmawiałem podczas lotu z Warszawy do Stambułu i obaj rozpływaliśmy się nad pięknem kobiet z jego kraju. Czy czasem wspomina mnie ta ekspresyjna pięćdziesięcioletnia blondyna lecąca z Nairobi do Berlina, która już po pół godzinie rozmowy i popijania krwawej Mary, gotowa była brać ze mną ślub. A może pałętam się gdzieś w zakamarkach pamięci ogromnych rzesz stewardes i stewardów, a szczególnie jednej z nich, o urodzie Jennifer Lopez, uśmiechającej się do mnie jakoś tak ponad programowo podczas lotu z Medellín do Panama City? Tak, idąc ulicą w mojej dzielnicy i patrząc na rozognioną strzałę dalekiego samolotu, interaktywnie tęsknię za nowymi lotami…                              

DALEKIE ROZMYCIA

Wstałem około siódmej rano i stanąłem przy oknie, za którym jest weranda i mój niewielki ogród. Jak zwykle, stado wróbli czekało aż im coś rzucę, tym bardziej, że śnieg wciąż okrywa trawniki i drogi, dachy i gałęzie drzew. Wiatr strącił go tylko z górnych partii pobliskich olch i drzew owocowych i siedzą na nich cierpliwe wrony, gawrony, czasem zatrzymają się kłótliwe sroki. One też wiedzą, że na moim podwórku można rano znaleźć coś do zjedzenia, a choć za tarasem czai się wyjątkowo morderczy kot sąsiada, starają się go przechytrzyć. Patrzę dalej, w kierunku lotniska i widzę rozpłomienione niebo, jak z czasów mojej młodości, gdy tak przykuwało moją uwagę i generowało marzenia o dalekim świecie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie mi dano zobaczyć wiele wspaniałych miejsc na półkuli północnej i południowej, wschodniej i zachodniej. Ale doskonale pamiętam tamte zachwycenia, długie kontemplowanie nadpalonego nieba o wschodzie i zachodzie słońca, takiego jak to dzisiejsze. Tak rodziła się moja wrażliwość, dodatkowo doświadczana przez kolejne odejścia moich przyjaciół i ich jakże smutne pogrzeby. A dzisiaj, zaczyna się dzień i siadam do pracy przy komputerze, spełniony, mający wiele planów literackich, artystycznych i wydawniczych, zakorzeniony w przestrzeniach globu, wielkiego układu planetarnego, galaktyki i niewyobrażalnie rozległego wszechświata. Poranne barwy wschodniej strony nieba zwiastują coś wspaniałego we mnie i poza mną, trudnego do wyrażenia, ulotnego jak dalekie rozmycia…

« Older entries

%d blogerów lubi to: