Mo Yan (莫言) urodził się jako Guan Moye 17 lutego 1955 roku we wschodniochińskim powiecie Gaomi, wchodzącym w skład prowincji Szantung. Już w czasach rewolucji kulturalnej musiał podjąć pracę w tłoczni oleju, gdzie miał do czynienia z wieloma prostymi ludźmi, których potem portretował w swoich powieściach, opowiadaniach i wspomnieniach. W wieku dwudziestu lat wstąpił do Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, gdzie pełnił funkcje kancelisty, instruktora politycznego i oficera propagandowego. Pisać zaczął w 1981 roku, a już trzy lata później został wykładowcą na wydziale literatury w szkole wojskowej i uzyskał doktorat za pracę o twórczości najwybitniejszego chińskiego pisarza współczesnego Lu Xuna. Debiutował w roku 1981 opowiadaniem Rzęsisty deszcz w wiosenną noc i właśnie wtedy zaczął łączyć swoje dalsze losy z profesjonalnym pisarstwem. W tym celu 1984 roku rozpoczął też studia na wydziale literatury w Wyższej Szkole Artystycznej, a rok później wydał pierwszą powieść pt. Przezroczysta marchewka. Spożytkował w niej swoje bolesne doświadczenia robotnika dziecięcego i stworzył przygnębiający obraz życia na chińskiej wsi w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Obecnie dorobek pisarza jest ogromny, a jego kolejne wielkie powieści są nieustannie analizowane przez krytyków chińskich i międzynarodowych. W uniwersytetach powstają tysiące prac magisterskich i doktorskich na temat jego twórczości, a poważne dzienniki zamieszczają opinie, w których porównuje się go do Faulknera i Marqueza („Washington Post”), wskazuje jego światową klasę pisarską („New York Times”) i monumentalizm utworów („AsianWeek”). Od wielu lat Mo Yan kandydował do Literackiej Nagrody Nobla, ale po przyznaniu jej w 2000 roku chińskiemu dramaturgowi i powieściopisarzowi Gao Xingjianowi, nie spodziewano się, że autor Klanu czerwonego sorga otrzyma ją już po dwunastu latach. Niewątpliwie przyczynił się do tego film nakręcony przez Zhanga Yimou, nagrodzony na festiwalu w Berlinie Złotym Niedźwiedziem. (1988). To było wielkie ogólnoświatowe rozpropagowanie twórczości pisarza, którego zaczęto masowo przekładać, w tym na najważniejsze języki światowe. Szybko zauważono też jego niezwykłą wrażliwość pisarską, ostrość refleksji, niepowtarzalność stylu, dosadność językową, dzikość wyobraźni i majestat narracji. Przełożyło się to na prawdziwy deszcz chińskich i międzynarodowych nagród literackich, między innymi we Francji, we Włoszech, w Japonii i na Tajwanie, a także na ogromny sukces komercyjny.
Wręczenie Nagrody Nobla – Sztokholm 2012
Proza Mo Yana ma charakter pulsacyjny, zataczający szerokie kręgi i stale penetrujący kontrapunktowe rzeczywistości. Pisarz nieustannie zagęszcza opisy, wprowadzając subtelne porównania i dopowiedzenia, nawroty, spojrzenia z góry i wybiegnięcia ku przyszłości. Wielowarstwowość i symbolizm jego powieści kojarzyć się mogą z tryptykiem Hieronima Boscha Ogród rozkoszy ziemskich, tyle w nich szczegółów, tyle przeciwstawnych ujęć i metaforycznych nawiązań. To katalog typów ludzkich i ich drapieżnych zachowań, rejestr wynaturzeń i nagłych uniesień, lista historycznych deprawacji i nieustannego dążenia cierpiących jednostek ku światłu i przestrzeniom spokoju, ciszy, zamknięcia konfliktów. Prześwietlając ludzkie charaktery, przypatrując się przywódcom i szeregowym wykonawcom ich zbrodniczych decyzji, autor wnika głęboko w ludzką naturę, odziera ją z upiększeń i odkrywa zwierzęce instynkty, popychające jednostki do morderczych ataków. Jego powieści dają wiedzę o współczesnych Chinach, ale też mają walor uniwersalny i prezentują zdarzenia i typy ludzkie dobrze znane z kart historii. Jego kreacje japońskich i chińskich morderców przypominają przedstawienia zbrodniarzy nazistowskich i stalinowskich w prozie europejskiej, ale też zyskują walor egzotyki i kulturowej odmienności. Podobnie jest z ich ofiarami i dziwakami, którzy nie są ozdobnikami fabularnymi, a raczej jeszcze jednym potwierdzeniem, że natura ludzka może generować profile diabelskie i anielskie zarazem, a także tajemnicze postaci lokujące się pomiędzy nimi. Zdumiewająca jest dynamika kolejnych opowieści, jakby stale mutujących i poszukujących odpowiednich opisów dla tego, co pisarz kiedyś przeżył i twórczo zmodyfikował w swoich utworach. Czytelnik szybko zauważy tę skłonność i podąży za tokiem narracji, z jej meandrami i rekapitulacjami, z pędem wręcz niewyobrażalnym, z symboliczną dynamiką, jak ze wskazanego wyżej tryptyku Boscha. Mo Yan prześwietla ludzkie byty i umieszcza je w konkretnej topografii miasta na prawach powiatu Gaomi, gdzie do dzisiaj zachowało się jego domostwo i żyją członkowie rodziny. Wielu spośród nich stało się protoplastami postaci powieściowych, a i losy samego pisarza są często multiplikowane w wykreowanych charakterach. Użyteczny tutaj staje się kwiecisty styl i poetyckie porównania, ale czasem wręcz porażające są opisy wyprane z dodatkowych dopowiedzeń i upiększeń, biorące wszystko, co najlepsze z osiągnięć realizmu pisarskiego wielu przestrzeni geograficznych. Autor posiadł niezwykłe wyczucie słowa i rozumienie złożonych konstrukcji prozatorskich i tak za każdym razem moderuje opowieść, że czytelnik dosłownie tonie w morzu szczegółów, wyodrębnionych detali, barw i dźwięków, zapachów i wrażeń dotykowych. Krytycy, by okiełznać jakoś te gęstości, przywołują realizm magiczny Gabriela Garcii Marqueza, ale przecież takie porównania mają tylko charakter doraźny, użytkowy, daleki od rzeczywistych głębi próz Mo Yana. Domagają się one opisu źródłowego, z licznymi odniesieniami do kultury chińskiej, w której od tysiącleci zbrodnia graniczyła z delikatnością porcelany, a cierpienie ludzkie z wykwintnymi przedstawieniami żurawi mandżurskich na białym jedwabiu lub papierze. Te powieści przywołują konkretne zdarzenia z czasów konfliktu z Japonią i zderzenia komunistów Ma Zedonga z Kuomintangiem Czang Kaj-szeka, ale w gruncie rzeczy są syntezą wielu wieków mrocznej i chwalebnej historii Państwa Środka, pogłosem batalii z czasów dynastii Han i Trzech Królestw oraz najbardziej wojowniczych okresów – Qin, Tang, Song i Ming.
Spotkanie autora eseju z Mo Yanem – Pekin 2017 Foto Zhao Si
Migotliwość tej prozy da się porównać z grą świateł na wodzie, z pojawiającymi się na niej szerokimi wstęgami światła słonecznego lub księżycowego. Czasem jednak zapada zmrok i gęsta ciemność spowija wszystko, powołując do istnienia ludzkie demony i postaci mityczne. To z kolei daje autorowi możliwość wprowadzenia do poszczególnych dzieł przestrzeni magicznych, tak charakterystycznych dla kultury Chin, w której roi się od smoków, gryfów i feniksów. Oczywiście najważniejsza dla Mo Yana jest jednak warstwa realistyczna, opis rzeczywistości, w której bytował i dojrzewał do tego, by stać się tym, kim jest. Był czas, że budził się w chacie z glinianych cegieł i nie miał co włożyć do ust, a teraz pojawia się w wielu miejscach świata jako ważki intelektualista, nie wahający się mówić o sprawach gorzkich dla swojego kraju. Niegdyś musiał kryć się w ziemnych jamach, uciekać przed żołnierzami, a teraz jest profesorem w Normal University w Pekinie i spotyka się z młodzieżą podczas wykładów. Ma jej do przekazania istotne wiadomości na temat ludzkiej natury i procesów historycznych, determinujących bieg zdarzeń. Rozwój współczesnych Chin jest imponujący i widać to na każdym kroku, w Pekinie, Chengdu i Szanghaju, ale także w mniejszych miastach i wsiach, co najlepiej obrazuje podróż koleją wielkich szybkości CRH. Tak jak powstała ogromna sieć żelbetonowych estakad, na których mijają się te pociągi, jak wyrosły nowe osiedla i monumentalne wieżowce, tak państwo pisarza przeobraziło się z zacofanej prowincji światowej w awangardę współczesnego świata. Opisy jego świata, który odszedł bezpowrotnie, mogłyby sugerować, że nigdy nic się nie zmieni w najludniejszym kraju świata, wszak przemoc i gwałt przez stulecia wtłaczały ludzi do niewielkich nisz, w których próbowali się schronić i przetrwać zły czas. Rzecznikiem ich tragedii jest Mo Yan, a szczegółowość jego relacji ma określoną funkcję artystyczną, urealniającą rzeczywistość i wywołującą określoną reakcję u czytelnika. Tak jak nawet najpiękniejsza kobieta, będąca obiektem westchnień wielu mężczyzn, musi udać się do miejsca odosobnienia, by wydalić pozostałości przemiany materii, tak rozwój państwa chińskiego miał swoje ohydne oblicza. Pisarz nie chce maskować niczego, nie potrafi zakłamywać rzeczywistości krwawych bitew i absurdalnych akcji inicjowanych przez Mao Zedonga, wytapiania żelaza we wsiach, zsyłania na nie intelektualistów albo wychwytywania i zabijanie wróbli, jako największych szkodników w kraju. Nie znaczy to, że pisarz wskazuje, iż te wszystkie ofiary były potrzebne, by powstała nowa państwowość i dawni wieśniacy zaczęli żyć w wygodnych apartamentach wysokościowców wielkich metropolii. Raczej chodzi mu o ukazanie kształtowania się nowej świadomości i odpowiedzialności ludzkiej w tak trudnej strukturze społecznej, jaką jest państwo komunistyczne. Nie wolno w nim dyskutować z decyzjami przywódców partyjnych, nikt nie odważy się kwestionować wyznaczonych kierunków, a nad wejściem do Zakazanego miasta wciąż wisi wielki portret Mao; ale można się odnaleźć pośród tych, którzy biorą sprawy w swoje ręce i wykorzystują możliwości rozwojowe. Niegdyś nie tolerowano indywidualizmu i bogactwa, a obecnie w Chinach jest wielu biznesmenów, którzy są właścicielami ponad stu wieżowców, ogromnych przedsiębiorstw i fabryk. W takim ujęciu powieści Mo Yana są hołdem dla tych, którzy musieli złożyć swoje życie na ołtarzu postępu – tych, którzy niewyobrażalnym cierpieniem i poświęceniem utorowali drogę następnym pokoleniom. W wielu utworach Mo Yana najmniejszą cząstką imaginatywną jest niezwykle wyrazisty szczegół, który staje się osią stale rozrastającego się wiru zdarzeniowego. Pisarz każe czytelnikowi penetrować go z uwagą, raz w samym centrum, innym razem na bokach, albo na krańcach, ściemniając lub rozjaśniając obraz, przybliżając lub oddalając cząstki. Szczegół odgrywa też ważną rolę przy opisach postaci i ich zachowań, a dodatkowo wyposażany w kontekst metaforyczny, staje się elementem magii i poezji opisywanych krain. To właśnie on powoduje, że pisarz, który uczył się rzemiosła od Balzaka i Hemingwaya, nie zatracił chińskiej egzotyki i głębi kulturowej kilku tysięcy lat. Słusznie zatem szwedzcy akademicy wskazali w jego prozie halucynacyjny realizm łączący opowieści ludowe, historię i współczesność, bo połączenie dynamiki pisarskiej realizmu europejskiego z gęstością detali i wieloznacznością przedstawień Mo Yana, dało zaskakujące efekty artystyczne. Jego wpatrywanie się w człowieka i analizowanie procesów społecznych nie zna kompromisów i jest chyba najodważniejszą w kulturze chińskiej próbą mówienia prawdy o cierpieniach największego narodu świata. Samo wpatrywanie się nie jednak niestarczyłoby, musiały się zbiec w jego pisarstwie także inne ważkie elementy – przede wszystkim daleko posunięty zmysł obserwacyjny, wiedza psychologiczna i socjologiczna, a także umiejętność snucia i zawiązywania fabuł. Lektura najważniejszych powieści tego pisarza jest jak zagłębianie się w realnych przestrzeniach północno-wschodniego Gaomi, oddzielonego od Korei i Japonii tylko częścią Morza Żółtego i przez to narażonego na ataki ze strony najeźdźców. Może to spowodowało, że w dziełach Mo Yana wciąż wyczuwalna jest atmosfera grozy, niebezpieczeństwa, zła czyhającego na bohaterów. Zmagają się oni z żywiołami krainy (powodzie, upały, mroźne zimy), a przy tym muszą walczyć o życie z wojskami japońskimi, oddziałami Kuomintangu i komunistami, chcącymi realizować idee Marksa i Lenina, które w chińskiej odmianie stają się parodią przychylnego dla ludzi systemu. Wiele w światowym literaturoznawstwie napisano o opisowym okrucieństwie tej prozy, która przecież jest realistycznym odzwierciedleniem tego, co działo się w przestrzeniach całego państwa. Nic tutaj nie zostało podkolorowane, a jedynie prawdziwie zrelacjonowane, z wykorzystaniem źródeł historycznych i własnych doświadczeń. Pisarz ma znakomitą pamięć, która wydobywa z zapomnienia typy ludzkie i ich deprawacje, cierpienia całych rodów, okrutne zbiorowe gwałty, mordowanie kobiet, dzieci i starców, często z dewiacyjnym wykorzystaniem zakrzywionych mieczy, ale też i innowacyjnych „zabawek” współczesności – samolotów, czołgów, armat i karabinów maszynowych. Rozerwane ciała i „ludzkie mięso” urastają w tej prozie do rangi symbolu zła, szerzącego się w świecie i znajdującego swoje lokum w umysłach niestabilnych ludzi. Prawdziwa literatura nie może rugować takich obrazów, nie może też bać się realistycznych opisów, bo tylko w taki sposób może stawać do konfrontacji z grozą tego, co wydarzało się w Chinach przez stulecia, a swoją intensyfikację zyskało w wieku dwudziestym.
Rozmowa o powieści pt. Klan czerwonego sorga Foto Zhao Si
Poezja Wojciecha Kawińskiego jest zdumiewającym zjawiskiem na mapie współczesnej liryki polskiej. Autorowi udało się podążać własną drogą, stale modyfikować język poetyckiej narracji, poszukiwać słów-kluczy i symboli bez zapożyczeń i przelotnych fascynacji. Powiedzieć można, że poezja ta oparła się próbie czasu, a swoiście polskie rytuały pokoleniowe, pułapki manifestów i kolejnych zmów nie wyrządziły jej krzywdy, tak jak to miało miejsce w przypadku rówieśników Kawińskiego. Jeśli można mówić tutaj o jakiejś korespondencji, to jest to jedynie korespondencja duchowa – klimat charakterystyczny dla poety i indywidualny kształt wiersza. Wtedy wskazać by należało największych poetów amerykańskich i angielskich, a także niektórych twórców z niemieckojęzycznego kręgu. Zresztą Kawiński stale wymienia swoich duchowych antenatów – tworzy cykle wierszy, w których pojawiają się oni w najprzeróżniejszych sytuacjach lirycznych. To co zostało wyżej powiedziane nie jest tylko pochwałą poezji, jest raczej zdziwieniem czytelnika, który przystępując do lektury i krytycznego opracowania tego fenomenu stwierdza, iż ma do czynienia z dziewiczą wyobraźnią i obrazami pozwalającymi udanie odtwarzać mechanizmy podświadomości, snu i kojarzenia impulsów rzeczywistości. Trudno doprawdy doszukać się w tej poezji jakichś negatywnych stron. Krytyk musi zaangażować cały swój warsztat badawczy, żeby nie uronić niczego z tych zdumiewających wizji. Często też opis krytycznoliteracki nie wystarcza i konieczny staje się dyskurs naukowy.
Dla Wojciecha Kawińskiego poezja jest rejestrowaniem pulsu życia – każdy wiersz jest świadectwem tego, iż krew płynie w żyłach, a serce szamocze się z przeznaczonym mu czasem. Ale jest też zdziwieniem, że po nocy zdarza się nowy świt i płyną kolejne godziny. Każde zderzenie, każdy incydent dnia rozgrywa się jakby w perspektywie dalekiego, pełnego tęsknoty śpiewu: Widzisz, jeszcze widzisz te żywe gołębie ciemności/ Twoja obecność trwa między wapnem a żywą krwią./ Morze przesypuje swą sól w twe suche źrenice. Człowiek Kawińskiego jest bytem kruchym i chwilowym, Jest w nim tajemnica, której rozwikłać nie można – tajemnica, która swoje korzenie ma być może w odległych spiralnych galaktykach i mroku świadomości. W tej poezji wszystko jest odkrywaniem i wszystko jest poszukiwaniem: przez pola/ na ukos:/ betonowa gwiazda:/ w gnieździe przestrzeni/ żółta rana światła;/ pod wygasłym domem/ twój cień;/ skamielina płaska;/ szukająca siebie/ po ostatni/ sen –. Wszystko tu jest przekształcaniem, nazywaniem stanów, które są nienazwane, które poeta wyczuwa piątym zmysłem, których się boi i przed którymi ucieka widząc, iż naturalnym stanem b y t u jest entropia. Wszystko dookoła rozpada się – kruszeją mury i posągi, padają cywilizacje, ludzka świadomość zanika z upływem czasu. Byt porusza się od całości i scalania do rozpadu – do cząsteczki, komórki, atomu i kwarka; wszystko bezpowrotnie zamiera, traci sens. W takim świecie walka jest właściwie niemożliwa, a jedynie pożądanym stanem umysłu jest jego samoświadomość, pogodzenie się z ogromną, przerażającą, a zarazem piękną w swoim niszczycielskim rozmachu siłą: I będzie co ma być/ W rdzą przeżartej równinie/ Nigdzie nie zdołasz się skryć? Czas podliczy twe winy? Każda kropla zmęczenia/ Rozpłynie się w suchym dymie/ Zmienność odsłoni znaczenia/ Jak ryte w betonie imię/ Pod chłodu zdrewniałą powieką/ Miniona zieleń skruszeje/ A światu cynowe wieko/ Odsłoni krew i nadzieję.
Człowiek Kawińskiego uczestniczy w procesie rozpadu – przemija jak każdy byt. Poeta jednak nie może nie czuć się rozdartym, nie może nie lamentować nad zmieniającą się perspektywą. Wszak czuje on i widzi więcej od pogodzonych – częściej otwierają się przed nim przepaście, których ludzie nawet nie przeczuwają. Jego lament jest jednak formą intelektualnego pogodzenia – jest często ledwie liryczną notatką, zapisem stanu bez komentarza: Z krwi i kości/ jest ten nasz mały świat;/ kość gnije,/ krew zmienia się w rdzawą rosę,/ kończy się podróż; wieje wiatr… Ów opis rzeczywistości nagle się urywa, bo tylko taka pointa może mieć swoją wymowę. Ten człowiek zawsze będzie szukał jakiegoś wyraźnego zakończenia, patetycznego zwieńczenia, które uspokoi jego rozchybotaną świadomość. Kawiński wskazuje w swoich wierszach, iż proces rozpadu nie ma początku i końca – jest permanentny. Charakter życia splata je z rozkładem, tak jak uzależnia je od obecności tlenu, wody, określonej temperatury, rodzaju pokarmu itd. Obrazy poety „przesycone” są nieuniknionym oparem przeznaczenia, mają skazę śmiertelności: Spękana kora/ zieleń zdeptana szary dym/ pod okapem rozpadającego się domu/ (…)/ to moje życie/ na złuszczonym powietrznym liściu/ na zranionym przez kolejne zimy/ kamyku. Poecie zostaje tylko wyobraźnia, która stale ożywia, generuje nowe sensy, mami i niesie otuchę. Chętnie poddaje się on tej grze, dyskutuje z nią, choć wie, iż w stale pulsującym wirze entropii karmi go ona słowami na nieżywych ustach,/ które niewymownie mówią – – –.
Poezja Kawińskiego jest ciągłym poszukiwaniem i wskazywaniem sprzeczności – odkrywaniem spękań w skorupach przeszłości i pojawiających się powoli krwawych plam na materiach przyszłości. Człowiek Kawińskiego jest bezbronny – dźwięczne oksymorony i kontrasty znaczeniowe, przeciwstawne „temperatury” strof i symultanicznie stosowane tropy współtworzą określony nastrój przegrania, upadku, zaprzepaszczenia wszelkich szans. To jakby proste – prostotą mitu, podania, zapisu kulturowego – pieśni tych, którzy codziennie idą na zagładę; tych, którzy powstają z popiołów. Tragedia graniczy tutaj z chwilowym olśnieniem, miłość określana jest przez nienawiść, a zło jest jedynie alternatywą dobra. Jak cień snuje się tu wciąż za człowiekiem opar klęski o absurdalnym wymiarze: Wisi nad nami nie słowik, nie deszcz./ Wisi nad nami nie ból ani dreszcz./ Wisi nad nami nie litość zmrożona./ Wisi nad nami treść losu stępiona. Poezja Kawińskiego ma wymiar eternalny. Nie liczą się w niej dni, godziny, sekundy – a jeśli poeta mówi o nich to są to określenia pośredniczące. Ważna jest pustka wszechświata, w której lodowatych rewirach czas jest pojęciem względnym. Poeta jakby czuje się gościem na ziemi – jego świadomość wyposażona została w zmysł „względności”. Nie potrafi ona łatwo adoptować się do ziemskich warunków. Chwilowe, naprędce stwarzane azyle jawią się jej w ich złudnym poczuciu trwałości. Dlatego też poeta rezygnuje z licznych masek, jakie nakłada nam życie – woli bytować pośród doskonałych przestrzeni światła i dźwięku, pośród kosmicznych zawirowań. Kolejne wiersze są uzupełnianiem całości – każdy szczegół jawi się tu w całej swej rozpaczliwej jaskrawości, staje się iskrą i zaczynem mroku, obietnicą ciszy i ostatnią palbą cierpienia.
Bohater liryczny Kawińskiego błąka się w labiryncie czasu. Przeszukuje coraz to inne korytarze w nadziei znalezienia wyjścia, błąka się od ściany do ściany, przystaje, a potem znowu idzie przed siebie. Jego nadzieja tli się ledwie w perspektywie beznadziei. Są tylko lodowate korytarze, poczucie przegranej i ból kolejnych przebudzeń. Ów bohater dawno stracił wszystko i pogodził się ze swoim losem. Tylko tego rodzaju przebudzenie, świadomość, że kolejny dzień jest dalszym ciągiem cierpień i prób, pozwala żyć. Labirynt jest metaforą i surrealną rzeczywistością. Jest przestrzenią wewnętrzną bohatera i światem zewnętrznym. Wędruje w nim świadomość poety i on sam projektowany przez sen, lęk, ból. Został on stworzony dla cierpienia i zrozumiał, że nie ma przed nim ucieczki. Istnieje, żeby potwierdzać owo cierpienie w sobie i dawać Bogu jego znak: Świt w brudzie przebudzenia/ Zwraca ku tobie ołowianą twarz/ I barwy swe powoli zmienia/ Choć chmury ogromnieje płaszcz/ Błądzący w labiryncie godzin/ Daremnie szukasz prostych dróg/ Bezsenność skrada się jak złodziej/ Los szydzi z twych kolejnych prób/ żelazny płomień zima niesie/ Na oszroniałej cierpkiej skórze/ I tylko szepcze gdzieś w bezkresie/ Bóg – swym milczeniem bez powtórzeń. Bohater Kawińskiego budzi się dla śmierci – nie budzi się dla życia. Owo przebudzenie w innym miejscu określone zostanie jako sina obręcz świtu/ która więzi, razi chłodem/ i blaskiem/ niepewności. Świat jest gabinetem tortur, jest kaźnią wyobraźni, labiryntem składającym się z samych pułapek i zakamarków, w których czai się ból. Bohater może istnieć pośród tego świata, bo jego egzystencja jest formą niebytu: wyciekły ze mnie/ wszystkie trwogi stare;/ przenikliwy ból wciąż prostował/ swobodne myśli;/ z miłosnego źródła pamięci/ pozostała szara piana,/ popiół liści, zetlała kartka papieru/ na blacie stołu.
Ta poezja jest pogłosem odwiecznej gry elementarnych żywiołów, ale jest też echem walki żywiołów tkwiących w człowieku. Poeta wypowiada w swoich utworach wiele przeczuwanych prawd, odsłania podświadome i nierealne przestrzenie. W kreowanej i demaskowanej rzeczywistości przestają obowiązywać, zdawać by się mogło niewzruszone prawa fizyki, albo są one na jakiś czas zawieszane. Dlatego narrator tej poezji może poruszać się w przestrzeni niczym światło, może przenikać żelazo, mięso i skały niczym kropla żrącego deszczu, może smużyć się na niebie niczym chmura. Świadomie, albo podświadomie traci wtedy walor człowieczeństwa, łączy się z naturą, bądź z ciągnącymi się w głębinach jaźni systemami anty-natury. Potrafi w jednej chwili zawiązywać świat i równie szybko go gasić. Potrafi ogarniać krainy okrutnej wyobraźni jednym szybkim jak błysk spojrzeniem, ale też potrafi odwracać percepcję świata. Wtedy wzgórza w stukocie kół odchodzą, a nie narrator od nich się odsuwa. Wtedy dzień uniesiony w skrzydle kruka gaśnie, a nie kruk znika w gęstniejącym mroku. A dzieje się tak za sprawą swoistego odwrócenia perspektywy, gdy widzimy, że rzeka stoi pionowo w blasku stalowym. Narrator tych drżących jak samo trwanie wierszy, przez ciągłe obcowanie z dwiema walczącymi sferami – wielkiej kosmicznej gmatwaniny materii i skomplikowanej materii człowieka zaczyna rozumieć ukryte prawdy. Wtedy wypowiada zaklęcia, w których zawiera się wiedza o stanach, w których nie obowiązują już reguły ludzkiego bytowania: i wierzyć przestajesz w sens utartych praw/ nie pojmujesz surowej prostoty przemian/ zimnej materii wiedzy która pogłębia/ kryzys wewnętrzny jednostki. Wszystko coraz bardziej się komplikuje, zmierza ku splątaniu. A gdy oswajamy ten bezład myślą, staramy się stworzyć logiczny system, nagle nasze widzenie zaczyna ulegać deformacji. I widzimy to, co do tej pory było proste i jasne – w odwróceniu. A dzieje się tak dlatego, że lotna materia ciągle z nas drwi, stale nas przedrzeźnia i nigdy nie będziemy w stanie odgadnąć jaka jest jej prawdziwa twarz.
Świat poezji Kawińskiego, to świat z licznymi rysami, wieloma – powiększającymi się z każdą chwilą – pęknięciami. Także nasze postrzeganie rzeczywistości ma wiele spękań. Te krzywizny nagłych i bolesnych linii nakładają się na siebie i tworzą sieć, w której szamocze się bezsilne istnienie. Poeta pragnie zrozumieć na czym polega jego inność i co go łączy z ludźmi, pragnie odpowiedzieć sobie na pytanie kim jest i jaka jest logika zmian zachodzących w jego groźnym świecie. Przygląda się zatem rzeczywistości z dociekliwością geologa (Warstwy) odkrywającego coraz to nowe elementy ukrytej przed wiekami struktury. Jednocześnie przenosi tę samą dociekliwość na samego siebie. W obserwacjach swoich sięga nawet po „perspektywę pośmiertną”, bo w rozkładzie wyraźniej widać cząsteczki, elementarne molekuły bytu. I wtedy odsłania się przed nim nagle przedziwna jedność świata. Podejmuje więc trud opisu tego, co w gruncie rzeczy jest nie do opisania, gdyż wiedza o zjawiskach nie dających się opisać/ jest cięższa od metalu pełniejsza od proroctwa. Pragnie zapisać dźwięk niewypowiedziany – określić bieguny widmowego świata. Jednocześnie uzmysławia sobie, iż owe bieguny są postrzegalne w eksplozjach bólu, nagłym zaślepieniu i że określa je tylko chwila. Zastanawia go sytuacja, gdy do studni wiecznie daleko/ w czystym tle lotu – sytuacja jakby wiecznego pozostawania w przestrzeni, nieustannego zawieszenia, gdy zanikł nagle magnetyzm, gdy stan poetyckiej nieważkości zrodził bolesny niepokój. Poeta nie może zrozumieć jak to się dzieje, iż w tej krainie kamień, liść czy ptak, w ułamku sekundy może zmienić swój kształt, upaść na ziemię, bądź wznieść się w powietrze obcy, z przebudowaną strukturą molekularną. Patrz na liść wilgotny a zarazem twardy jak żelazo/ spadający pod stopy. Ta rzeczywistość potrafi nagle stwardnieć, zakrzepnąć – tak jak potrafi też nagle, nieoczekiwanie zniknąć, odpłynąć w niebyt: Rzeka przepłynęła/ krajobraz się skończył; sad/ Uciekł w dymie; rzeczy najbliższe stopniały; dziewczyna znikła/ Jak mgnienie. Owo nagłe zniknięcie świata to poblask śmierci – przypomnienie, że wszystko jest pochodną pra-iluzji. Poeta notuje też inną immanentną cechę tego świata – powolne, zanikanie ciepła, umieranie płomienia, zastyganie lawy, gdy obok świeca topnieje, a ty tkwisz w rosie szklistej. W poezji Kawińskiego świat może nagle stopnieć, może gwałtownie zmienić się w kryształ szkła. I nie dziwi to, że w takiej przestrzeni bez praw fizyki – w świecie spotworniałym rdzawa kropla deszczu/ przebiła skórę/ I zatrzymała się na poduszce serca. Nie dziwi, gdyż wszystko się tu przenika, światło i ciemność, ból i oddech, zmęczenie i feeryjne poświaty radości. Poeta stoi zatem na skale wiersza jakby na ostatnim skrawku trwałej, tradycyjnej przestrzeni. I łudzi się, iż zdoła ogarnąć, uporządkować chaos, że podliczy, wysyntetyzuje (Być może) prawdę w retorcie metafory. Jednakże myśl poety nie jest już z tego świata i nie ogarnia swoim zasięgiem tego, co inni ludzie widzą. Żyje jakby pod powłoką rzeczywistości, w świecie wirtualnym i alternatywnym. Czy możemy zatem winić go za to, iż nie wiedział kiedy organy otworzyły niebo/ przezroczyste dla oczu/ nie wiedział o strzale pierzastej/ która jak wróżba zapaliła się we wnętrznościach jastrzębia. Poeta mówiąc o sytuacji nieznajomych, braci i wrogów nie spostrzegł, ze mówi też o samym sobie i ze jego krew już dawno zmieniła się w rdzę.
Miasto pojawiające się stale w poezji Kawińskiego przypomina swoją architekturą liryczną zabudowane przestrzenie z powieści i listów Franza Kafki. Wszystko jest tu przerysowane, wszystko odkształcone. Nigdzie żywej duszy, chociaż tętni tu wciąż w powietrzu wycie zaludnionej pustki. To jakby miasto po wielkim kataklizmie, a zarazem miasto ukryte głęboko we śnie. Narrator tych wierszy porusza się pomiędzy tymi nienaturalnie wysokimi domami, przemierza złudne korytarze niekończących się ulic. Tutaj przeraźliwy los czyha jak pająk, tutaj w skurczach ciemnych pamięci odbywa się misterium przezroczystości i czarnej, gęstej ciemności. Monumentalne budowle tego miasta jak sny spotworniałe, gdzie spojrzeć w dal – ciągnące się rumowiska domów, tunele ulic, ostańce wielkich gmachów. Patrząc z najwyższych pięter tych betonowych, a może szklanych kolosów na ciągnące się ku horyzontowi świetliste termitiery, wydać się może, iż cały świat jest molochem, którego łuski stanowią te bryły i pasy asfaltu. Wydać się może, iż otacza nas labirynt dymiących jak śmietniki miast. To skupisko to na wpół umarłe miasto, miasto łez. Tutaj poeta błąka się dzień w dzień i spogląda na czarne mury. Bo jest to miasto jakby podświetlone od dołu wielkimi reflektorami i zimnymi punktowcami odsłaniającymi każde pęknięcie i każdą plamę brudu na murze. Poeta porusza się pośrodku rozświetlonej masy brył, a jednocześnie sam zdaje się być czarną, powiększającą się z każdą chwilą szczeliną. Gdzie spojrzeć wynaturzone kolosy, które chorująca na nadwrażliwość wyobraźnia przechyla to w tę, to w inną stronę. Tu świetlista wieża, dalej dzwoniąca katedra bólu, a tu pod stopami ulica rozpierzchła wybuchem. W takiej to scenerii przepaść codzienności spada w nasze wnętrza i snuje się wokół śpiew nie usłyszany. To miasto, które nas opuściło. Nie my opuściliśmy jego mury, ale zgodnie z prawidłami tej anty-rzeczywistości – miasto odeszło od nas. Została tylko rzeka i miasto niknące/ gwałtowność dźwięku i unicestwienie. Byt w wiecznych opozycjach, byt sam jak dręcząca, kaleka opozycja. Poeta wie, że musi z tej zabudowanej, martwej perspektywy uciekać. Ale boi się i wyznaje: Sądziłem że się wydobędę/ z tej rozdzieranej błyskami równiny, z tego miejsca, gdzie oddycha suterena cienia w nasz dom wbudowana. Poeta instynktownie czuje, że trzeba stąd uciekać, gdyż – oprócz tego, że jest to miasto po wielkim kataklizmie – jest to też pole nadchodzącego szybko kosmicznego zderzenia. Trzeba uciekać, ruszać i poeta, w ostatniej chwili przed upadkiem swojego imaginacyjnego miasta, ratuje się nagłym przeskokiem ku innej rzeczywistości. Oddala się, gdyż jest to jedyna szansa ratunku. Rusza poza granice groźnie zurbanizowanego świata, a za sobą czuje jeszcze ponaglający oddech miasta.
Ale czy zdoła się uciec przed czymś, co tak silnie w nas wrosło, czy można uciec przed własną wyobraźnią? Czy można uciec przed przestrzenią, o której mówi poeta: Jesteś we mnie, trwałe, okrutne i ciężkie/ Zapylone ołowiem, pamięcią, mżeniem lat? Tym bardziej dramatyczna jest ucieczka – od samego początku skazana na niepowodzenie, ucieczka, która zapewne skończy się powrotem do miasta, intuicyjnym zamknięciem tułaczego kręgu wyobraźni. Poeta musi jednak próbować, musi ciągle rzucać wyzwania, by w pędzie podróży odkryć swoją inną twarz. Pęd go podnieca, pobudza w nim jakąś lotną, utajoną dotąd energię. Obrazy płochliwie przebiegają przed nim i przez chwilę jest pewien, że byt, którego jest nośnikiem, autentycznie i s t n i e j e. Będąc w samym oku podróży widzi najdalsze dale ginącej harmonii barw. Tak mknie w dal siwowłosy podróżnik o przewrotnej i okrutnej wyobraźni. Ale i tu nie ma końca zagrożenia. Pęd podnieca, daje poczucie lekkości, ale im jest szybszy, tym bardziej zwiększa się ryzyko katastrofy. Poeta zatem ucieka z przeczutej katastrofy ku nieuniknionej kolizji. Ileż w tym prawdy z sytuacji człowieka, ileż gorzkiej prawdy. Husserl powiada, że przedmioty indywidualizują się przez miejsce w przestrzeni i czasie1. W momencie podróży to prawo jest zawieszone. Przemieszczający się obiekt jest jeszcze tam, a już tutaj. W każdym ułamku sekundy obdarza i kaleczy linearną przestrzeń swoją obecnością. Tak istnieje w wielu punktach naraz. Podróż – zatem – jest naszą ojczyzną./ I masz tylko tyle przed sobą idącym/ ile zdołasz ujrzeć/ dotknąć i utracić. Dlatego mijamy się z innymi ludźmi, dlatego ich nie dostrzegamy – w ich pędzie w przeciwną stronę, stają się dla nas tylko ciemną mgiełką. Dlatego biegniemy ku sobie od lat, ale tylko pusta przestrzeń pada nam w ramiona. Zwrócić też trzeba uwagę i na to, że owa imaginacyjna podróż z wierszy Kawińskiego jest też podróżą w głąb siebie. I jest na nim jakby wymuszona – powie poeta w pewnym momencie: nie wiem skąd bierze się ta ciemna podróż w głąb siebie. Może stąd, że pamięć broni się i śmiesznie tańczy w obłokach odległości. Podróż w głąb siebie jest więc czymś na kształt eutanazji. Poeta wie o tym i ucieka także – o paradoksie – przed ucieczką w głąb siebie. Wie, że prawdziwe jest/ co będzie/ powrotem w przyszłość/ miarą wysokości/ pędem ku słońcu i myślą/ o tym/ czego do końca nie wiesz –/ pragnąc. I choć jest to podróż pośpieszna, choć narrator stara się jak najszybciej oddalić od widmowych megalopolis, i choć jest to ucieczka – jak mówi Husserl – obcej bryły żywego ciała2, zawsze jest to ucieczka. Spóźniona, ale r u c h; wymuszona, ale otwierająca k a l e j d o s k o p w y o b r a ź n i – ucieczka sromotna, ale też podróż nie do powtórzenia.
Ucieczka dociera do coraz dalszych kręgów i nagle poeta odnajduje się w obrębie jakiegoś wielkiego, monstrualnego cienia. Jakaś wielka budowla, albo mocarz przestrzeni – może sam Demiurg – przesłonili słońce. Ale gdy poeta znalazł się już w obrębie cienia, odkrył, że cień żyje. Cień – jakby dźwięk odbity od realnego życia, jakby abstrakcyjna nazwa ludzkiego trwania, jakby wieczna litera w alfabecie bytu. Wszędzie dookoła cierpliwa materia czasu cienie swe rozciąga. Tutaj kropla cienia mokra, a tam cień sekundy odciśniętej w powietrzu; za progiem cień (…) cienia niebiesko świeci, a tu cień popiołu. Tam cień twojej ręki, kamień myślący cień i gra wyblakłych cieni. Gra, bo cienie Kawińskiego żyją, pulsują. Było tak od niepamiętnych czasów i będzie tak już zawsze. Wszak już Arystoteles zastanawiał się dlaczego brzeg cienia wydaje się drgać od słońca? (…) Czy przyczyną drgania brzegu cienia są zjawiska w powietrzu3? A może dzieje się tak dlatego, że cienie żyją swoim własnym życiem, drżą z lęku, odczuwają ból, wreszcie umierają? Oto na peronie stoi (…) cień powracający z dalekiej wędrówki, cień powracający z wygnania; oto na progu cień (…) złamany zaczyna przenikać mur; oto na schodach głębokich odpoczywa cień. Patrząc na te żałosne strzępy mroku, strzępy żywej i jednocześnie martwej ciemności poeta rozumie przedziwną logikę świata ułudy i mimikry. Wtedy wypowiada raz jeszcze credo swojego tu trwania: Będąc – jesteś już poza własnym cieniem. Tylko w oderwaniu od ciała, od cienia, możliwa jest wędrówka przez skłębione krainy, pośród archipelagów światła i ciemności, bólu i ekstazy. Tylko w oderwaniu od własnego cienia można mknąć w dal, tylko wtedy można penetrować mroźne połacie snu i śmiertelnej ciszy. Tylko wtedy, gdy prześni się własny cień. Choć i ta wolność – jak wszystkie których doświadcza poeta – ma tylko pozory wolności absolutnej i zastawia wiele pułapek. A najwymyślniejszą z nich jest zmysłowa obrazowość, która nawet tutaj, w świecie bez cienia i w świecie żywych cieni nie potrafi przełożyć swoich predykatów na inny, abstrakcyjny język. Nie umiemy się wyswobodzić z więzów zmysłowych. Rację miał zatem Descartes, gdy im nie ufał, gdy zastanawiał się, czy wyświetlają w nas rzeczywisty świat. Poeta, który zrozumiał, ze percepcja rzeczywistości ma w sobie jakieś pęknięcie powinien się buntować przeciw dyktatowi zmysłów. On chciałby rozwiązać obraz ze znaczenia/ skórę z ciała/ Soczystość ze smaku, bo jego zmysły trzymane na uwięzi czekają niecierpliwie wyswobodzenia. W takiej sytuacji, w takim napięciu rodzić się muszą zjawy, nierealne kształty, powidoki, antropomorfizacje przestrzeni i martwych przedmiotów, antropomorfizacje cieni. Poeta czuje, iż na końcach jego nerwów powstało napięcie, które zrodzić może przeskok iskry, czuje się jakby zahipnotyzowany. Wtedy wypowiada podświadome słowa, będące świadectwem wiecznej obecności zmysłów, ich magnetyzmu i kinetyki: idziesz długo/ w chrzęście żwiru i trawy/ kalecząc stopy tamtego siebie/ łamiąc obrazy tamtymi oczyma/ niosąc w sobie naręcza zapachów/ sczerniałość murów gęstość rozkładu. Nie ma ucieczki od słuchu, dotyku, węchu i wzroku – nie ma ucieczki od zmysłu równowagi. Uczestnictwo w naturze jest grą sensualną – uczestnictwo w lirycznej anty-naturze Kawińskiego jest także grą zmysłów. To uczestnictwo, to prośba by wypowiedzieć/ spór/ gwiazdy żywej i źródło natury/ i tylko wokół siebie/ odczuwać kamienne sznury/ podobne zaciśniętym palcom. Tę prośbę poety odczytać też można jako pochwałę surrealnych przestrzeni układających się lekko w bruzdach podświadomości. Jako apologię gorzkiej krwi snu – snu skaleczonego. Ale też i jako przyznanie się, że jest w poecie lęk, że sen może upodobnić się do prawdy. Łudzi się on, iż życie realne i podświadome, rzeczywistość i anty-rzeczywistość, to różne światy i kontrastowe przestrzenie. Tam pod powłoką postrzeganego świata, tam w pęknięciach skorupy snu: sól płonąca, krew gorzka i drzazgi ognia. Tam miedź nie wymówionych słów, tratwa popiołu i pęknięta łza; tam złuszczona kora, żyła deszczu i ryba w niebo zapatrzona. Tam pod powłoką realnego blasku i realnego mroku znaleźć można bolesną realność, przedziwną rozpacz spokoju. To tam rodzi się wiersz pęknięty, który jest jak we krwi odciśnięty ślad. To miejsce jest widzialnym echem śmierci, głuchej nicości.
Gdy poeta na moment, bądź na dłużej, wychodzi z cienia, gdy opuszcza splątane arterie martwego miasta, gdy jak krew „wypływa” z trzewi snu, wreszcie – gdy stapia się ze swoimi jasnymi źrenicami, dźwięczy w nim ciepły „luksoryczny” powiew. Światło ma w sobie coś z wyobraźni, a wyobraźnia – słoneczna wyobraźnia – przypomina działanie światła. U Kawińskiego każdy wiersz/ emanuje nieodbitym światłem –/ każdy jest jak tren i ekloga. Tutaj, na tych rozświetlonych płaskowyżach, na tych białych, świetlano-śnieżnych przestrzeniach, wszystko lśni w obliczu słońca. Tutaj słoneczne protuberancje wyznaczają rytm trwania, cykl każdego istnienia. Czuje to mrówka, która biegnie niosąc źdźbło na powitanie słońca, „czują” to liście, pomiędzy którymi spróchniałe płomyki/ Odbicie słońca które odeszło nie niknąc. Tutaj pod okiem słońca roztapia się skóra i słońce prześwietla nas. Jest w nas blask odbity od słonecznego morza – plama słońca; gęste świecidło. Słońce wciąż trwa – mówi poeta – wielkie, bezbrzeżne niczym Bóg, będące obietnicą jutra. Patrząc na nie, zachodzące na niebie, całe we krwi, bolesne, wiesz, że jutro zmartwychwstanie, wiesz że po nocy znów nastąpi dzień (i zmiana barw i odcieni). Narrator poezji Kawińskiego opowiada świat po wielkim rozbłysku, po oślepiającym wybuchu, po niespodziewanej, wielkiej słonecznej protuberancji. Opowiada świat patrząc dookoła oczyma oślepionymi, jakby jeszcze nie przyzwyczajonymi do tej rozległej, sferycznej jasności. Może jest to chwila po wyładowaniu atmosferycznym, nagłym uderzeniu pioruna, może jest to moment po wybuchu w centrum jakiejś kosmicznej katastrofy. Może to pogłos prawybuchu, wyładowań pierwotnej, groźnej energii? Poeta wie, iż obrazy wynikają z oślepienia. Dlatego też porażony blaskiem dnia/ otwiera oczy/ świat się przybliża/ i oddala w głębokości swej/ wstrząsany dreszczem. Narrator tej liryki odnalazł się w sytuacji, gdy targnęło nim oślepiające przebudzenie i czuje się oszołomiony, przytłoczony. Dlatego drży, nie wie w którą skierować się stronę, nagle świat raz jeszcze traci dla niego swoją realność – zanika dla niego czas i przestrzeń – jak mówi w komentarzu do Hegla Adorno: nieokreślonością jest byt4. Tak oto koło znowu się zamyka, w nagłym oszołomieniu, w jasności nie do uwierzenia odnajdujemy korzenie istnień. Tylko wtedy, gdy oczy widzą w mgnieniu, w oślepieniu, gdy szybko biegnie znicz/ zielona iskra – łasica przestrzeni dostrzec możemy w oślepiającej jasności kontury trwania, możemy odnaleźć samego siebie. Wtedy dostrzegać zaczynamy też drugiego człowieka i poeta może powiedzieć – widzę ciebie w odpływie światła/ Z źrenicą otwartą jak rozłupany kamień. Wtedy też światło staje się czymś na kształt zwierciadła życia. To wielkie lustro przypomina, iż obraz jest trwaniem. Metaforą zdarzeń./ Pragniemy w nim odnaleźć coś, czego już nie ma./ Dlatego ma w sobie świetlistość wspomnienia/ przybraną w nam jedynie znane twarze. Zwierciadło najwyraźniej ukazuje nam pęknięcia w postrzeganiu zmysłowym, pęknięcia niedoskonałego świata. Zwierciadło jest nieufne – mówi poeta – i choć ożywia je światło, często też się przeciwko niemu buntuje, ukazuje rzeczywistość zdeformowaną, odkształconą. Wtedy promienie rozłamują zwierciadło na rtęć stężałych sekund, wtedy płonie krzywe zwierciadło, a im dłużej wpatrywać się będziemy w te płomienie, tym większa wzbierze w nas pewność, że oko nasze kłamie, gdy zaczynamy patrzeć w żywe źródła. W takich chwilach w poecie tym bardziej krzewi się pewność, że coś w nas samych tworzy to lustro pęknięte. I tak naprawdę nie ma wyzwolenia z łagodnej dyktatury światła – jest natomiast w poecie pewność, że traci wszystko stojąc pod smugą blasku. Jego ciało, myśli i pamięć płoną w widmie krwi – i patrząc pustymi źrenicami, prześwietlony własną krwią zaczyna widzieć wszystko jakby skażone i uwznioślone światłem. Oto niewidzialny śnieg znaczy na twarzach jadowite promienie wielkiej przezroczystej symfonii i w jedną ogromną wyrwę światła zmienia się burza jasna i wilk przezroczysty; jasny kształt goryczy i łuna rdzy. Tu pulsuje drapieżne tętno świtu, zewsząd spadają krople blasku i strzępy światła, tutaj w dymie świetlistym ciągnie się w dal zorza krwi. Potem napływa mgła i już tylko z rzadka prześwituje przez nią srebro błyskającego dnia. Jednak ta mgła jest coraz większa, a unoszące się coraz wyżej brunatne opary wróżą niechybne nadejście mroku. Już dzień na powiece spala się przejrzyście. Tak długie obcowanie ze światłem i nadwyrężanie tylko jednego zmysłu musiało zrodzić ciemność. Narrator wierszy Kawińskiego opowiada zatem także rzeczywistość po nagłym oślepnięciu, po nagłym przejściu jasności w ciemność. I wcale nie oznacza to, że źródło światła wygasło, nie – to raczej receptory światła nie podołały kolejnym jego falom. Poeta porusza się teraz w zetlałej ciemności, jeszcze żyje w nim wspomnienie światła, widzi drzewa, domy, ludzi w nagłej świetlnej agonii. Wtedy też zwraca się do drugiego człowieka: widzę ciebie w odpływie koła,/ które jest światłem zamkniętym. Sens tej świetlanej śmierci stanie się dla nas czytelny, gdy przytoczymy kilka zdań z książki księdza profesora Włodzimierza Sedlaka: To nieprawda, że umierając wchodzi się w czerń tunelu. To przedpokój jasności. Może jest to sięganie poza krąg, po którym światło obiega wszechświat, zataczając krzywiznę o promieniu trzydziestu pięciu miliardów lat ziemskich (…) W tak wielkiej chwili wystrzelenia swej biologicznej egzystencji, nie wiadomo dlaczego nazywanej śmiercią, sięga się poza system wszechświata. Do samej światłości5. W takim momencie poeta stoi w obliczu kolejnej wyprawy w głąb siebie. Zostały mu już tylko długie noce po zniknięciu słońca, gdy leżymy nieruchome obok siebie. Została mu wyprawa-ucieczka w przestrzenie powietrza, w przestrzenie oddechu.
Ale jest to jeszcze oddech przyspieszony, oddech zanurzony w soli słońca. Oddech, który daje życie i jest życiem. Oddech w obrębie którego z każdą chwilą budzi się i umiera milion ciemnych drobinek powiewu. Tak oto fale oddechów przenoszą poetę w inny wymiar i zdaje się on teraz poruszać we wnętrzu jakichś monstrualnych, nieograniczonych, nie mających końca płuc. Przestrzeń wypełnia tu powietrze lekkie, błonkoskrzydłe, jak rzęsa drgającego oddechu. Ale jest to też powietrze, które dusi i jest tak gęste, że trudno nim oddychać. To wielkie powietrze ściska (…) gardła. Poeta nie może uwierzyć, iż znalazł się w innej rzeczywistości. Ta przestrzeń ma właściwości aerodynamiczne. Tutaj został do kół powietrza/ Przybity? Węzeł spraw mocny jak pogorzelisko, tutaj włosy czesze gorzkie srebro powietrza, tutaj oczy powietrza, liście powietrza i widzialne echo świata, z którego poeta przybywa: powietrze zwierciadła. W takiej scenerii powstają długie wersety poematu o napowietrznej rzeźbie. Ale wcale nie jest to kraina idylliczna – tutaj także można wejść w strefy skażenia i tutaj także przechodzą burze – z łoskotem przewala się wiatr. Tutaj policzek muska świeża kropla wiatru? A to co minęło/ od nowa rozkwita. Rześkość wiatru budzi olśnienie i poeta znowu odkrywa inne prawa rządzące rzeczywistością, odkrywa przedziwną jedność doznań i odtwarza nieustanne cykle istnienia. Dochodzi do tej samej prawdy, jaką kiedyś wypowiedział Marek Aureliusz: Kto widział teraźniejszość, widział wszystko od wieczności do wieczności. Wszystko bowiem jest jednakiego rodzaju i kształtu jednakiego6. Tutaj w tej groźnej krainie przestrzennej, wietrznej wyobraźni, podobnie jak w krainie światła, cienia, zurbanizowanego snu, widać wszystko jakby w zagęszczeniu, jakby w mikroskopowym powiększeniu. Mówi poeta o sobie i o każdym człowieku: Jeden niewidzialny powiew/ powalił go na ziemię/ rozbitego wewnątrz na ślepe drobiny. Dlatego „widzi” on tutaj poprzez oddech, poprzez powietrze, widzi poprzez wiatr. Kraina ta rozciąga się od zewnętrza do wnętrza poety. Wiatr wieje w nas, a więc przywołuje zapach przestrzeni. Poeta zatem jakby faluje od zewnętrzności i świata postrzeganego do wewnętrznych krain przeczuwanych. A priori i a posteriori w ogniu chłodnego powiewu…
Tak oto w przywołaniu, w nagłym i bolesnym powrocie zamyka się przestrzeń poety – Świat jest dla niego przypowieścią/ bez metafor/ powtarzaniem tych samych sytuacji. Jego krainy przypominają geometryczne próżnie z obrazów Mondriana, mają w sobie coś z ducha wierszy Benna, Sterna. Coś z tragizmu i pęknięcia wierszy Baczyńskiego, coś z logiki liryki Jastruna i rówieśnika Kawińskiego – Brodsky’ego. Mają w sobie coś z martwych i rozkrzyczanych obrazów Boscha. Wyobraźnia poety jest elegijna i cierpka, ale to właśnie dzięki niej staje się możliwe dotarcie do otwartych ran bytu, możliwe staje się wskazanie zawirowań czasu i przestrzeni. Choćby tylko w obrębie jednego cienia, jednego oddechu, choćby tylko w jednej łusce światła. Poeta stara się wskazywać i penetrować głębokie rany w skórze przestrzeni, stara się ogarnąć refleksją liryczną śpiew kościelny z rozstrzelanej przestrzeni; trzymany w dłoniach pusty pęk przestrzeni. Słowa, zdania, metafory Kawińskiego są skłębione, pogmatwane, wymieszane, a owym skłębieniem imitują wspomnianą już wieczną walkę, narodziny i agonie materii i antymaterii, rzeczywistości i nadrzeczywistości. W wierszach tych następuje zestrzelenie zmysłów i kształtów świata w j e d n i ę liryczną. Tutaj obłok szary spoczywa na dnie powietrznego zwierciadła, a odległość jest linią wznoszącą się bezustannie w martwej perspektywie zaciśniętych drzew. Pod naprężonym murem przestrzeni poeta czuje się porzucony sam sobie, niechciany, „wypluty” na obcym brzegu przez lodowate morze świata. Czuje się obcy, obcy nawet sobie./ Samotny, bardziej niż samotny. Tutaj pod stalowymi kłębami przestrzeni trwa jego sensualny marsz po nieistniejącej linie, marsz, który w każdej chwili może zakończyć się upadkiem w nicość. Falująca przestrzeń jest pod nim i nad nim – jest w nim. Oto sytuacja poety miażdżonego przez kleszcze zmysłów – sytuacja człowieka, dla którego powidoki monstrualnej czaszy miasta, światło i ciemność, entropia, oddech, wiatr i duszne powietrze są nadrealnym szeptem istnienia. Błąkając się w labiryncie świata pragnie zapytać pierwszego przechodnia o drogę ku budowlom dzieciństwa. Ale nikt nie nadchodzi, a w powietrzu śmigają tylko ponaddźwiękowe mgły…
___________
1 E. Husserl, Medytacje Kartezjańskie, tłum. A. Wajs, Medytacja V, § 53, Warszawa 1982, s. 152.
Zauważyłem na błękitnym niebie chmurę przypominającą kalmara. Kiedyś, jako dziecko, przyglądałem się takim kształtom i wyobrażałem sobie różne odniesienia. Najczęściej robiłem to leżąc w trawie na łące, ale zdarzało się też, że czyniłem to płynąc na plecach w jeziorze. Teraz telefon komórkowy w kieszeni ułatwia utrwalenie takich dziwnych tworów niebieskich…
Nieoczekiwanie byłem w centrum miasta i musiałem na kogoś poczekać pół godziny, czując, że stracę nieco cennego czasu. Ale tak się nie stało, bo zszedłem z mostu, usiadłem przy Brdzie i zacząłem się jej przyglądać, wyodrębniając gęste wodorosty i ryby różnych rozmiarów, pływające między nimi. Wiele razy kąpałem się w tej rzece, szczególnie w okolicach Czyżkówka, gdzie widywałem ogromne klenie i nurkowałem wytrwale aż do dna. Zacząłem przeglądać archiwum pamięci i pojawiły się konkretne sytuacje nad rzeką – bieganie po zakotwiczonych barkach, przysiadanie przy wędkarzach czekających na branie, spacery z kolejnymi dziewczynami, a potem z moimi dziećmi, wieczorne powroty do domu wzdłuż brzegu. Niegdyś rzeka była bardzo brudna, brunatna i jej zapach też był odstręczający, a teraz woda jest przejrzysta, zachęcająca do zanurzenia. W czasach międzywojennych w tym miejscu było kąpielisko i sporo ludzi siadało na piaszczystym brzegu, bo nie było jeszcze betonowych umocnień. Ruchome obrazy przepływały przez mój mózg, odbicia domów i fary falowały, minuty i sekundy mijały, rzeka szybko toczyła swoje nurty, a ja siedziałem tam u początku trzeciego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku. Tak uświadomiłem sobie jak bardzo czas podążył do przodu i przypomniałem sobie starą maksymę Heraklita z Efezu – panta rhei. Człowiek rodzi się i podąża do przodu jak ta woda, mija kolejne miejsca i zbiera doświadczenia, coraz starszy, coraz więcej wiedzący o swoim życiu. Kiedyś ta wiedza będzie pełna, niemal stuprocentowa i trzeba będzie wstać z ławki…
Trylogia pt. Złote czasy nawiązuje do trzech okresów w życiu cenionego chińskiego pisarza Wanga Xiaobo, który zmarł w kwiecie wieku. Przyczyniły się do tego trudy życia i ataki przeciwników, nie umiejących zaakceptować nowego rodzaju pisarstwa tego błyskotliwego buntownika i prześmiewcy. Jego obserwacje patologii Kraju Środka zostały wzmocnione podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych, gdzie kontynuował edukację uniwersytecką i zdobył tytuł magistra. Zapewne wtedy zaczął widzieć wszystko kontrastowo i po powrocie do Chin zapragnął dać prawdziwe świadectwo swoim czasom. Ważna też była chęć zachowania zdarzeń i nadania im określonego kształtu analitycznego, a że możliwe to było tylko w parabolicznym lustrze prozy, twórca szybko stworzył dzieła, które obecnie stanowią ważką część kanonu współczesnej literatury jego kraju. Sytuacja polityczna wymusiła na nim określoną formułę narracyjną, w której najważniejszą rolę odgrywa wyimaginowany bohater Wang Er, urodzony w 1950 roku i wchodzący w dorosłość w czasach rewolucji kulturalnej. To alter ego autora i swoisty eksperyment artystyczny, pozwalający mu dowolnie modyfikować zachowania i postawy wobec zmieniającej się sytuacji społeczno-politycznej. Wang Er jest świadkiem samobójstw i zbrodni, eksperymentuje ze środkami wybuchowymi, za co zostaje uwięziony i ciężko pobity. Z tego powodu, po uwolnieniu musi udać się na reedukację do prowincji Junnan, gdzie jednak szybko znajduje sobie niszę, w której może egzystować w opozycji do systemu. Zapewnia mu to związek z piękną Chen Qingyang, określaną jako „przechodzony towar”, z powodu separacji z mężem, siedzącym w więzieniu, a pracującą jako lekarka w wiejskiej komunie. Początkowo zaczyna budować się konflikt pomiędzy nimi, ale górę bierze gorąca krew i dochodzi do pierwszego zbliżenia, podczas którego bohater przestaje być prawiczkiem i zakompleksionym młodzieńcem, doglądającym wykastrowane byki. Spotkanie z żywą kobietą, łaknącą seksu tak samo jak on, powoduje, że spaczona rzeczywistość czasów Mao Zedonga oddala się, a chwile bliskości wyposażają ich życia w inną głębię. I choć w późniejszych latach pojawią się nowe kobiety – kochanka Dzwoneczek i żona Erniuzi – to i tak najważniejsza w jego życiu pozostanie ta, z którą spotykał się w górskim szałasie, a potem wycierpiał wiele, gdy poddano ich zjadliwej krytyce hunwejbińskiej. Po powrocie do Pekinu Wang Er pracuje w warsztacie i zaczyna studia uniwersyteckie, potem zostaje wykładowcą w pomniejszej uczelni i bierze ślub z niezwykle wymagającą i zazdrosną o niego Erniuzi. Wielki indywidualista i seksoholik nie wytrzymuje zbyt długo ciągłych napięć małżeńskich, odnawia swój związek z Dzwoneczkiem i w końcu rozwodzi się z żoną. Pakiet jego doświadczeń jest już tak wielki, że wszystko staje się dla niego materiałem do rozważań filozoficznych, a spotkanie z tajemniczym panem Liu, otwiera przed nim nowe horyzonty myślowe i interpretacyjne.
W konserwatywnych i zakłamanych Chinach drugiej połowy dwudziestego wieku otwarte przedstawianie seksu, bez mgiełek i kamuflaży, było prawdziwym szokiem i natychmiast zostało poddane krytyce. Czym innym były jednak oficjalne opinie i zakazy druku, a czym innym błyskawicowe rozprzestrzenianie się tej prozy w środowiskach młodych intelektualistów. Im bardziej zakazywano, tym więcej pojawiało się pirackich i tajwańskich edycji Xiaobo, by w końcu doczekać się uwolnienia druku, a nawet ustalenia kanonu przez oficynę Xinjingdian, wydawcę dzieł zebranych pisarza. Chińskie elity i postępowi politycy zrozumieli prawdę, którą wyartykułował Li Yinhe, autor wstępu do omawianego tutaj dzieła: Xiaobo stworzył dla nas groteskowy i barwny świat, tak odległy od rzeczywistości, a równocześnie tak mocno związany ze światem, w którym żyjemy. Podobny nie formą, a duchem. Czytając powieści i opowiadania tego pisarza Chińczycy zaczęli rozumieć pierwiastkową prawdę, że najpełniej wolni mogą być tylko w wykreowanych samoistnych enklawach (domach, mieszkaniach, posiadłościach wiejskich) i w gorących związkach erotycznych. To one dawały im siłę i poczucie niezależności, a eksperymenty w duchu Xiaobo utwierdzały ich w przekonaniu, że ta dziedzina życia nigdy nie podda się inwigilacji. Nikt wcześniej tak nie opisywał miłości cielesnej i ludzie chcieli być tak samo rozpustni – naśladować Wang Era i jego kochankę: Kiedy się kochaliśmy, do szałasu przez szczelinę wcisnęła się jaszczurka; to sunąc naprzód, to się zatrzymując, doszła do środka pomieszczenia. Nagle wystraszyła się, smyrgnęła i znikła w rozświetlonym wyjściu. Właśnie wtedy jęki Chen Qingyang rozlały się jak fale powodzi i wypełniły całą przestrzeń wokół. Przestraszyłem się i znieruchomiałem. Wtedy mnie ponagliła, pośpiesz się, idioto, i uszczypnęła w nogę. Przyspieszyłem i po chwili zatrzęsła się ziemia. Chen Qingyang powiedziała, że popełniła tyle grzechów, iż prędzej czy później dopadnie ją karma. Gdy to mówiła, rumieniec znikał z jej piersi. Ale jeszcze nie skończyliśmy. Zabrzmiała tak, jakby płaciła za to, co właśnie zrobiła. Nagle przez moje ciało, od głowy aż do kości ogonowej, przepłynął dreszcz i trysnąłem, potężnie i z rozmachem. To już nie były czasy, gdy innowacyjny seks z wieloma kobietami zarezerwowany był tylko dla przewodniczącego Mao i jego urzędników – tak zaczynała się cicha rewolucja, o której niewiele wiedziano przed pojawieniem się dzieł Xiaobo. Wcześniej powieści miały być wzniosłe, dydaktyczne i patriotyczne, miały utrwalać w ludziach przekonanie, że partia czuwa nawet nad tą sferą życia. A tutaj pojawił się pisarz, który nie wahał się sugerować związków homoseksualnych pomiędzy partnerami, a także przemycać elementów masochistycznych: Kiedy uspokoiłem oddech, chwyciłem prawą ręką strzelbę, a lewą wymierzyłem jej dwa siarczyste klapsy w tyłek. Przez cieniutką tkaninę poczułem jego niezwykłą gładkość. Miała bardzo krągłe pośladki. Ja pierdolę, co to było za uczucie! Po tych dwóch klapsach od razu się uspokoiła. Stała się grzeczniutka i nie odezwała się już ani słowem. I do tego Xiaobo klął jak szewc, czyniąc z wulgaryzmów jeden z żywych tropów stylistycznych i rodzaj kontrapunktu dla pompatycznej mowy liderów partyjnych i krzykaczy wiecowych.
Chorobliwe pomysły chińskiego przywódcy, nakazujące dzieciom inteligentów jechać na wieś, by tam uczyć się prawdziwego życia, były tylko fasadą wielkich, wymuszonych ruchów społeczeństwa i jego ciągnącej się latami katorgi. W takim kontekście górski szałas Wanga Era i wyuzadany seks z lekarką, jest metaforą wolności niemożliwej, a jednak przytrafiającej się w zakłamanych przestrzeniach „wielkiego skoku”. Taką samą enklawą staje się laboratorium uniwersyteckie, w którym bohater pracuje po powrocie do Pekinu. I tutaj ucieczka w seks i wspomnienia związku z Dzwoneczkiem dają poczucie niezależności: Nasze pożycie seksualne nie było może harmonijne, ale się przyzwyczailiśmy. Dzwoneczek była oziębła, musieliśmy używać lubrykantów, ale nigdy nie odmawiała i nigdy się nie skarżyła. Przywykłem do drobnego ciała leżącego pode mną spokojnie. To jakby narracja z innej rzeczywistości państwowej i geograficznej – tak pisał o seksie skandalista Henry Miller albo jego kochanka Anaïs Nin; to charakterystyczne dla Xiaobo wkraczanie w zakazane rewiry i łamanie zakłamanej akademickiej pseudonaukowości. Wang Er męczy się w uczelni i podlega intrygom, charakterystycznym dla wielu krajów, a szczególnie dla bloku postsowieckiego, gdzie habilitacja stała się narzędziem walki ze zdolnymi przeciwnikami. W Chinach także pracownicy naukowi chętnie korzystają z tych starych szablonów, ograniczających wolność wmyślenia i dydaktyczną innowacyjność, tworzą grupy nacisku i wyżynają się co i rusz. Bohater powieści często wzywany jest na dywanik swojego szefa i szachowany dalszym zatrudnieniem, możliwością otrzymania stypendium lub zgodą na wyjazd zagraniczny. Ale i tutaj możliwa jest inna głębia doznań, w czym pomagają wyjazdy z kochanką na prowincję: W każdym razie każdy nasz wypad na pole sorgo dawał nam mnóstwo szczęścia. Siadaliśmy na kawałku juty, uwalniałem Dzwoneczek z ubrań i wchodziliśmy w inny świat. Recytowałem jej mój wiersz, składany na początku, chaotyczny pod koniec i z ostatnim wersem odlecianym aż do gwiazd. Kiedy Dzwoneczek pode mną usłyszała końcówkę, krzyknęła i mnie zepchnęła. Leżała naga na ziemi i w świetle gwiazd zapisywała wiersz w notatniku. Żaden Rektor, Dziekan lub kolega z wydziału nie byli w stanie doświadczyć owej kosmicznej jedni, a nawet jeśli mieli swoje żony i kochanki, daleko im było do takich astralnych stylizacji. Po prezentacji uwikłań ludzi w Junnanie, pisarz nie waha się demaskować zakłamań pekińskich i tworzy zestaw typów ludzkich charakterystycznych dla miejsc, w których dane mu było bytować. Kimkolwiek nie był, czy to karmicielem byków w oborach, czy podmiotem krytyki młodych zapaleńców rewolucyjnych, czy wreszcie wykładowcą uniwersyteckim, zawsze uciekał w modyfikowane twórczo związki erotyczne, znajdując w nich coś, co dawało się porównać tylko z otwartością i wybuchową drapieżnością natury. Odbierając ludziom wolność i zakłamując ich talenty, niszcząc więzi rodzinne i oskarżając o niestworzone rzeczy, urzędnicy systemów totalitarnych nie mogą odebrać ludziom ich intymności. Choćby nie wiem co robili i jakie zapory stawiali i tak będzie dochodzić do spotkań innych jak Wan Erów i ich kochanek.
Trzecia część trylogii Wanga Xiaobo zatytułowana Lata płyną jak woda dokumentuje procesy starzenia się bohatera, chociaż w przypadku czterdziestoletniego mężczyzny może to się wydać dziwne. Pamiętajmy wszakże, że w chinach panuje kult młodości a Wang zaczynał on swoją edukację seksualną, gdy miał dwadzieścia lat. Teraz coraz częściej łapie się on na tym, że życie przestało być ekscytujące: Chodząc w tę i z powrotem po laboratorium, nagle poczułem, że życie nie ma sensu. Przypomina tybetańską torturę, polegającą na tym, że owija się człowieka w mokrą krowią skórę i zostawia na pełnym słońcu. Skóra twardnieje, kurczy się i wyciska z głowy gałki oczne. Takie jest życie – z każdym dniem się starzejesz, a krowia skóra z każdym dniem robi się ciaśniejsza. Moją skórą był codzienny rytm – do pracy, z pracy, jedzenie, sranie, nawet seks był jednym z elementów rutyny, wszystko robiłem w ustalonym czasie. Leżąc tak owinięty skórą, miałem tylko maleńkie marzenia – zagraniczny staż i adiunktura. Kiedy nadzieja umiera, rodzi się histeria. Tak bohater histerycznie zaczyna kontestować własne życie i podejmuje decyzje pozostające w konflikcie z wcześniejszymi przekonaniami. Może, gdyby żył dłużej, stałby się zakłamanym urzędnikiem systemu, pędzącym leniwe życie w wielkim apartamencie, od niechcenia spotykającym się z kochanką lub uprawiającym „obowiązkowy” seks z nową, młodszą żoną. Jego spojrzenie na świat zostało skażone doświadczeniami wieku młodzieńczego i takimi drastycznymi zdarzeniami jak samobójstwo pana He i śmierć w szpitalu pana Liu. Tak nowe obserwacje zaczynają orbitować ku paranoi i przestają mieć walor poznawczy, a kolejne lata mają gorzki smak i wiotczeją jak męskie przyrodzenia: Gdybym zdecydował się w ten sposób opisać lata płynące jak woda, nie martwiłbym się brakiem tematów, tylko bym się bał, że nie zdołam ich wyczerpać. Potrzebowałbym do tego wypełnionego wiedzą pióra historyka, kto wie, może nawet i kilku. Gdzie je znaleźć? Gdzie znaleźć tak wielu ludzi. (…) Tylko wtedy mógłbym się zmierzyć z okrutnym bożym wyrokiem śmierci ze starości i z wyprostowaną głową poświadczyć, że jestem bohaterem. Zanim jednak podejmę tę decyzję, potrzebuję jeszcze trochę czasu. Lata płyną jak woda i starość zaczyna drwić z przekonań młodości, z dnia na dzień odbiera oddech i niszczy twardość cielesną. Nawet dawne uniesienia miłosne i rekordowa sprawność seksualna jawią się z tej perspektywy jako coś bezsensownego, zbyt naturalistycznego. Przekraczając granicę czterdziestu lat Wang Er nie potrafi sensownie wartościować kolejnych okresów swojego życia, wszystko zaczyna się w nim rozmywać, a szczytne plany tracą swoją koherentność i stają się mrzonkami podlotka. Trudno powiedzieć czy pisarz przeczuwał, że umrze w kwiecie wieku, gdy jeszcze mógłby stworzyć wiele dzieł, trudno też prorokować jakimi drogami powędrowałby jako prozaik, wszak forma jego utworów zaczęła drastycznie tracić stabilność. Może jak Mo Yan, po szerokich prezentacjach i opisach, skupiłby się na osobnych bohaterach, albo zacząłby odrealniać świat w nowatorskich konstrukcjach. Jakkolwiek by nie było jego dorobek literacki ma swoją wagę i stanowi zamkniętą całość – tak samo jego Wang Er dokumentuje kolejne wzloty i upadki autora, jego doświadczenia w wyodrębnionych wyraźnie okresach życia. Teraz już tylko krytyka literacka może próbować prześledzić zależności pomiędzy bohaterem literackim i realnym Wangiem Xiaobo, a choć będzie to praca historyczna, w nowych epokach przynieść może jeszcze ciekawe odkrycia.
____________
Wang Xiaobo, Złote czasy, przeł. Katarzyna Sarek, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, s. 276.
Nigdy nie lubiłem pracy w ogródkach, nie parłem też do tego, by mieć własną działkę i kopać w niej dołki. Za każdym razem, gdy ojciec brał mnie na swój kwadracik ziemi przy ulicy Jaskółczej i narzucał mi jakieś prace, buntowałem się, nie godząc się na przebywanie w jednym miejscu przez wiele godzin. Jeszcze gorzej było, gdy razem z bratem i tatą budowaliśmy dom w Stronnie, dosłownie harując jak wyrobnicy, przerzucając ogromne ilości kamieni fundamentowych, cegieł, pustaków i betonu. Teraz, gdy mam własny ogród przy domu, też za bardzo nie chce mi się być w nim ogrodnikiem i wolę wynajmować pracowników, którzy zrobią co należy. Przecież każde odciągnięcie mnie od prac pisarskich odbieram jako udrękę, chociaż po sześćdziesiątce ruch na pewno jest ważny, a tzw. rozprostowanie kości, wręcz konieczne. Lubię jednak usiąść na werandzie albo stanąć przy krzaku hibiskusa i przyglądać się strukturze kwiatów odwiedzanych przez pszczoły i trzmiele, uwalane żółtym pyłkiem i brzęczące ostrzegawczo. Z moich pięciu pobytów w USA zapamiętałem narodowe zawody Amerykanów w koszeniu trawy, choć i oni najczęściej wynajmują imigrantów do tej pracy. Gdziekolwiek się nie udałem, wszędzie słychać było kosiarki i rzeczywiście niektóre trawniki były wspaniale wypielęgnowane i znakomicie uzupełniały obejścia domów. Teraz mój ogród stanowi znakomite tło dla odpoczynku z książką w ręku i ostatnio są to powieści chińskiego noblisty Mo Yana, z którym miałem okazję spotkać się i porozmawiać w Pekinie. Możliwości jest wiele – wygodny fotel, hamak, albo ławka bujająca się na łańcuchach, no i kawa na stoliku, jakieś ciasto lub zakazane łakocie. W takich chwilach chce się żyć, tym bardziej, że codzienne porządkowanie mojego archiwum utwierdza mnie w przekonaniu, że sporo zrobiłem i najbliższe lata – gorąco w to wierzę – będą czasem pisarskich żniw, zbierania owoców, wekowania i tworzenia legendy szczęśliwego życia.
W wielkiej Librairie Avant-Garde czytamy wiersze i po spotkaniu dyskutujemy z publicznością, która nie może się nadziwić, że napisałem dziesiątki wierszy o Chinach i ludziach, których tu spotkałem. W drugim rzędzie siedzi dwudziestoletnia dziewczyna o niezwykłej urodzie i raz po raz zerkam na nią z przyjemnością. Jest nieco wyższa od większości Chinek ludu Han. Naród ten zamieszkuje głównie Chińską Republikę Ludową, gdzie stanowi około 92% ludności (reszta należy do oficjalnie wymienianych 55 mniejszości), a także Tajwan, gdzie również stanowi większą część populacji wyspy, prawie 20 milionów. Po lekturze wierszy podchodzę do kolejnych półek i stołów promocyjnych i przyglądam się pięknie wydanym książkom, a szczególnie interesują mnie tłumaczenia pisarzy europejskich i amerykańskich. Zaintrygowany chińską wersją powieści Williama Faulknera Sartoris z 1929 roku, nie zauważyłem, że stanęła przy mnie urodziwa dziewczyna z drugiego rzędu. Jej promienny uśmiech zaprasza mnie do rozmowy, więc pytam czy czytuje literaturę amerykańską lub europejską. Odpowiada nienaganną angielszczyzną, że jest zapaloną czytelniczką literatur światowych, ze szczególnym uwzględnieniem dzieł laureatów Nagrody Nobla. Kiwam głową ze zrozumieniem, bo zauważyłem już wcześniej, że Chińczycy mają wielkie nabożeństwo do tego szwedzkiego wyróżnienia. Okazuje się, że jej ulubionym pisarzem jest William Golding, o którym niegdyś sporo pisywałem, a niemal cały dorobek znam na wyrywki. Czarne oczy dziewczyny zaczynają płonąć jakimś dziwnym blaskiem, a do tego wszystko w niej jest takie świeże, piękne, młodzieńcze, apetyczne. Niestety rozmowa o Władcy much i Wieży nie trwa długo, bo czujna Zhao już staje przy nas i mówi, że musimy ruszać na obiad. Piękność z drugiego rzędu odsuwa się z lekko skrzywionymi ustami, a ja wzięty pod ramię, nie mam jak podać jej wizytówki. Wychodzimy na ulicę i raz jeszcze czuję magię tego miasta, z jego zamglonymi ulicami i niską zabudową, stopniowo wyburzaną i zastępowaną drapaczami chmur. Na ulicach nie ma tutaj takiego ruchu jak w Pekinie czy Szanghaju i wszędzie obecna jest aura spokoju, jakby Nankin nie otrząsnął się jeszcze z traumy japońskiej masakry z grudnia roku 1938 i stycznia roku następnego. Niby wszyscy podążają do swoich celów, niby mkną w dal skutery, motocykle, elektryczne rowery, niby pojawiają się szaro-niebieskie autobusy, ale wszystko nacechowane jest też dziwną łagodnością, ciszą, wystudiowanym lenistwem. Moje wrażenie znika, gdy zjeżdżamy ruchomymi schodami do metra i po chwili wciskamy się do białego wagonu podziemnej kolejki. Tutaj jakby wszystko wraca do normy, a gęsty tłum ludzi wpatruje się w telefony komórkowe lub rozmawia z kimś ściszonym głosem. Po kilkunastu minutach wychodzimy z podziemi i kierujemy się na obiad do stylowo urządzonej restauracji, imitującej świątynię buddyjską.
Z Librairie Avant-Garde wziąłem folder reklamowy zatytułowany dumnie Najning: A City of Literature. Teraz w przerwie pomiędzy kolejnymi daniami, popatruję na niego na bocznym, wolnym krześle i na początku zrażam się mottem z Mao Zedonga, pompatycznym i komicznym, porównującym miasto do smoka i tygrysa, w którego antycznej chwale łączą się żywioły ziemi i nieba. Przez ułamek sekundy pojawia się w mojej głowie myśl o Czesławie Miłoszu, który tłumaczył poezję tego typa i opublikował w „Twórczości”. Na szczęście na następnych stronach pojawiają się informacje i zdjęcia, które budzą moją ciekawość. Okazuje się, że Nankin ma pięćdziesiąt trzy uniwersytety i kolegia pedagogiczne, w których uczy się bagatela 800 000 studentów, a pośród nich 20 000 gości z osiemdziesięciu obcych krajów. W tak wielkiej strukturze odnajdziemy też około tysiąc bibliotek, spośród których największa jest Biblioteka Narodowa z dwunastoma milionami woluminów. Jak piszą twórcy katalogu, ambicją Nankinu jest zachowanie i odwzorowanie światowego dziedzictwa kulturowego, w którym akcentuje się dokonania Chin. Już w piątym wieku (438 r.), w czasach panowania cesarza Wena założono pierwszą instytucję edukacyjną, w której nauczano konfucjanizmu, taoizmu, historii i literatury. Trudno się zatem dziwić, że w Nankinie poeta Zhong Rong z piątego wieku, napisał pierwszą książkę teoretycznoliteracką, zatytułowaną Styl poetycki, a przecież z dumą wskazuje się jeszcze innych nankińskich poetów, teoretyków i prozaików: Xie Lingyuna, Xie Tiao, Liu Xie, Zhou Xingsiego, Xiao Tonga. Na sąsiedniej stronie umieszczono wizerunki słynnych poetów i poetek chińskich, którzy poświęcili swoje strofy miastu nad Jangcy. Czytam zatem fragmenty wierszy Li Baia, Du Mu, Li Yu i najsłynniejszej chińskiej poetki Li Qingzhao. Autorzy wskazują, że w czasach dynastii Ming (1368–1683) i Qing (1683–1911) Nankin stał się ważnym centrum kulturowym w Chinach, czego przypieczętowaniem było powstanie w mieście Encyklopedii Yongle w sześćdziesięciu tomach, zawierającej 370 milionów słów, określanej do dzisiaj jako największa encyklopedia w dziejach ludzkości. Na kolejnych stronach umieszczono nawiązania do dzieł słynnych współczesnych pisarzy chińskich: Zhu Ziqinga, Yu Pingbo, Lu Xuna i Ba Jina, a także amerykańskiej pisarki i laureatki Nagrody Nobla Pearl S. Buck. Znajdziemy tam też dział prezentujący 24 arcydzieła współczesnej sztuki edytorskiej – między innymi kompendium Materia medica Ge Honga, Sen czerwonej izby Cao Xueqini, Historia późnej dynastii Han Fan Ye, Historię kultury chińskiej Liu Yihui, Poezję dynastii Song Tanga Guizhanga. Dwie kolejne karty poświęcone zostały regionalnym pisarzom nankińskim, takim jak Gao Xiaosheng, Su Tong, Han Dong, Zhao Benfu, Lu Wenfu i lekko zezowaty Ye Zhaoyan, którego miałem okazję kilkakrotnie spotkać w Chinach. Liczne wydawnictwa w tym mieście publikują sporo klasyki chińskiej i światowej, a serie wydawnicze promują noblistów i laureatów innych wielkich nagród literackich: między innymi J.M. Coetzee’ego, V. S. Naipula, D. Lessing, J-M. G. Le Clézio. Ogromną rolę odgrywa tutaj też wymiana międzynarodowa i organizacja licznych imprez literackich i festiwali – Chiny to może ostatnie miejsce na ziemi, gdzie w księgarniach są tłumy, a spotkania z pisarzami przyciągają ogromne rzesze uczestników.
Obfitość chińskiego stołu
Obiad jemy w osobnym pokoju, przygotowanym specjalnie dla nas i raz jeszcze oddaję się przyjemnościom pochłaniania ogromnych ilości warzyw i owoców. Są też półmiski z rybami, ale pochodzą one ze zbiorników słodkowodnych i mają bardzo dużo ości. Zhao umiejętnie wydobywa skrawki mięsa spomiędzy nich, ale ja wolę specjalnie przygotowane grzyby mun, kiełki i gotowane na parze młode liście kapusty pak choi. Ilekroć wybieram się do Chin znajomi pytają mnie o różne obrzydlistwa żywieniowe, o których czytali w Internecie lub widzieli je podczas projekcji filmowych. Najwięcej wątpliwości budzą specjalnie preparowane kostki krwi, tłuste larwy owadów, koniki morskie i skorpiony pieczone na patykach w oleju, wędzone pisklaki i węże, nieodmiennie pojawia się też zawsze pytanie o mięso psów i kotów, o cuchnące stuletnie jaja, o zupy z żab, karaluchów i ślimaków morskich. Najczęściej dania te pojawiają się na specjalnych straganach, przy niewielkich restauracjach, gdzie przewalają się tłumy ludzi, a w luksusowych restauracjach raczej trudno je dostrzec w menu. Tutaj widzę tylko wieprzowe żołądki i ośmiornice w panierce, są też rozgwiazdy i śmierdzące tofu, które zdążyłem już polubić. Bezpiecznie jem tylko warzywa i najwięcej nakładam sobie talarków korzenia lotosu, który jest ważnym komponentem posiłków w krajach Dalekiego Wschodu. Przyglądam się poszczególnym okręgom, ścinanym z grubych bulw i liczę okrągłe otwory. W każdym jest co najmniej dziesięć takich kółeczek, którymi żywa roślina transportuje płyny na powierzchnię, do liści i przepięknych kwiatów. Korzeń smakuje dziwnie, jakby natura połączyła w jednym dziele kalarepę i brukiew, a do tego dodała nieco słodkości owocowych. Danie jest lekko mdłe więc dodaję do niego sporo papryczek chili, małych cebulek i młodych marchewek. Widzę, że moi towarzysze też pałaszują co się da i wszystko przetykają ryżem z sosem sojowym. Siedząca obok mnie Zhao co chwilę podrzuca mi też na talerzyk białe kawałeczki ryby, zachęca też bym jadł słynne chińskie bułeczki, przygotowywane na parze w piętowych pojemnikach z wikliny. Mam na nie ogromną ochotę, ale trochę boję się ich farszu, w którym mogą być zmielone owady, żaby lub bliżej nieokreślone podroby. Przyjaciółka zapewnia mnie, że w środku są tylko warzywa, ale nie dowierzam i dalej pałaszuję grzyby z lotosem. Po mojej prawej stronie siedzi Jalal, zarozumiały poeta z Maroka, który na wszystkich festiwalach czyta wiersz o Al Pacino i na końcu lektury obwieszcza, że jest równie jak on przystojny. Dalej siedzi profesor uniwersytetu w Nankinie Huang Fan, żywo opowiadający o mieście i ludziach, których można w nim spotkać, a także o dawnej literaturze chińskiej. Za nim siedzi nieustannie kłócąca się para przybyła z Paryża: poetka z Rumunii prowadząca w Internecie mały portal poetycki i jej facet, grubaśny i zarozumiały Denis. Przy nich usadowił się Mister Liu, jak każe się nazywać, niegdysiejszy dyplomata we francuskojęzycznych krajach afrykańskich, a obecnie zapewne tajny agent, strzygący uszami i starający się zapamiętać nasze wypowiedzi. Zhao będzie z nim współpracowała przy przekładach jeszcze przez rok, a potem pozna się na jego intrygach i podziękuje mu za towarzystwo.
Świątynia Jiming w Nankinie
Po obiedzie ruszamy metrem do kompleksu świątynnego w Nankinie z górującą nad nim strzelistą pagodą Jiming (雞鳴寺). Jego obiekty znajdują się na wzgórzu Jilong, tuż przy jeziorze Xuanwu, w samym centrum miasta, przy ośrodku olimpijskim. Budowę świątyni zainicjował cesarz Liang Wudi i pierwotnie nosiła ona nazwę Tongtai, ale niewiele się zachowało z tamtych czasów, bo trzęsienia ziemi i pożogi wojenne zrobiły swoje. Obecny kształt – z roku 1387 – Jiming zawdzięcza przedstawionemu już wyżej cesarzowi Hongwu, choć nie wiadomo ile oryginalnych detali odtworzono po wielkim pożarze w 1973 roku. Legenda głosi, że w jednej ze studni świątynnych, wraz z dwiema konkubinami, ukrywał się słynny generał Chen Shubao. Wchodzimy na dziedziniec i rozdzielamy się, więc zaczynam samotnie zwiedzać wąskie uliczki i kolejne budynki, w których widzę wiele figur bóstw i słynnych postaci z dziejów Chin. Patrzę na ludzi klęczących i bijących pokłony przed jakimś wąsatym demonem z wykrzywioną twarzą, odzianym w złote szaty i przyozdobionym wieńcami z kwiatów. Jak zwykle w takich momentach rodzi się we mnie refleksja o naturze wierzeń i przekonaniu ludzi, że jakiś wojskowy z dawnych czasów, cesarz lub postać fantastyczna dopomogą im w życiowych trudach. Niestety nie mogę wejść do czterdziestoczterometrowej pagody, która została zamknięta dla zwiedzających, rozkoszuję się jednak jej orientalnym widokiem i rozmyślam o drogach mojego życia, które przywiodły mnie do tego miejsca. W którymś momencie z oddali podchodzi do Mnie Zhao Si i zaprasza na kolejny poczęstunek w pięknej restauracji, tym razem ze znakomitym chińskim piwem, kawą i słodkim deserem. Siedzimy przy otwartych oknach i przyglądamy się szarościom w dali, jakiejś innej odległej pagodzie, elementom reklam centrum sportowego i wieżowcom wyrastającym z mglistych oparów. Widać też fragment murów miejskich i mostu, na którym zamontowano pięć ogromnych kół olimpijskich, a pośród niskich domów stoją wysokie, budowlane żurawie, zapowiadające zmianę rodzaju zabudowy. Patrzę w dal, roztapiam się w szarościach i dopada mnie nostalgia, może spowodowana zmianą pory dobowej, wszak w Polsce jest już głęboka noc. Wielokrotnie w takich chwilach myślałem o miliardach ludzi, którzy żyli w Chinach i umierali w każdym stuleciu i nic po nich nie pozostało, oprócz budynków, umocnień obronnych, dróg i mostów. Patrzę na dwie dziewczyny siedzące przy sąsiednim stoliku, żywo sobie o czymś opowiadające, popijające zieloną herbatę i jedzące pałeczkami nieco warzyw z krewetkami. Obie należą do grupy etnicznej Han – jedna jest dość pucułowata, przez co zatraciła charakterystyczne rysy, ale druga, ubrana w czarną jedwabną sukienkę prezentuje się pięknie i ma bardzo zmysłowe usta, jakby stworzone do całowania. Widzę, że obie panie zerkają na naszą grupę od czasu do czasu i wymieniają uwagi. Wreszcie ta urodziwsza z nich podchodzi do nas i pyta pana Liu czy mogłyby zrobić sobie z nami zdjęcie. Zastanowiło mnie to, że od razu skierowały się do tego milczącego Chińczyka, jakby nauczone doświadczeniem wielu lat, wiedziały, że to nasz tajny opiekun. Wstajemy od stołów i pozwalamy dziewczynom zrobić sobie z nami zdjęcia, a w ostatniej chwili dobiegają jeszcze dwie kelnerki w bordowych fartuszkach i stają po bokach grupy. Dzień powoli zbliża się do końca i opuszczamy kompleks świątynny by metrem wrócić do hotelu, w którym czeka na nas jeszcze jedna kolacja, tym razem znowu bardzo obfita, ze słynną wódką 1573 i chińskim winem w baryłkowatych, fajansowych baryłkach.