CHMURY PAŹDZIERNIKA

W miesiącach chłodnych chmury przybierają fantastyczne kształty i kolory, zachwycają swoją oryginalnością i zmiennością. Mógłbym spędzić resztę życia na ich obserwowaniu i na utrwalaniu niezwykłych przekształceń, mutacji i transformacji, tworząc Wielki Atlas Obłoków. Żyjąc na ziemi i wędrując po niej codziennie, rzadko kiedy zauważamy pierwotne piękno przestworzy, a najczęściej pojawia się ono dopiero podczas wakacji, gdy stajemy w jakimś punkcie widokowym, patrzymy na morze, ogromne jezioro lub na ciągnące się w dal pola. Wtedy zauważamy to, co jest nad ziemią, a nawet wyodrębniamy chmury jako osobne twory przyrody i jej zjawiskowe fenomeny.  Oto kolejne ulotności, które udało mi się zatrzymać w kadrze podczas październikowych dni, gdyby nie te zdjęcia, przepadłyby na zawsze, rozmyły się w przestrzeni. A tak pozostanie po nich jakiś ślad i dzięki Internetowi, w jednej chwili, staną się widzialne i dostępne w wielu miejscach planety.

ROZPACZ PUSTKOWIA

Magda, bohaterka powieści Johna Maxwella Coetzee’go pt. W sercu kraju żyje wraz z ojcem i służbą na samotnej farmie, w Republice Południowej Afryki. Wysłuchujemy jej nostalgicznego monologu wewnętrznego, być może utrwalanego w formie pamiętnika lub nagrywanego na jakiś nośnik elektroniczny. To opowieść o nieprzystosowaniu do życia i znudzeniu nim, to protest przeciwko niczym się nie różniącym dniom i latom, a nade wszystko przeciwko światu, którego jedynym bogiem i tyranem jest jej rodzic. Wszystko wydaje jej się fantasmagorią, jakimś dziwnym spektrum, postrzeganym w silnym rozmyciu walorowym, dającym się wyodrębnić z gam szarości i czerni tylko siłą woli i wyobraźni. Rzeczywistość miesza się tutaj z imaginacją, a realne kształty są równie dziwaczne jak wymyślone scenariusze. Narratorka stale rozważa, co by się stało, gdyby wydarzenia poszły w takim kierunku, jak w jej myślach, zastanawia się jak by postąpiła, gdyby znalazła się naprawdę w inscenizowanych w jej umyśle fabułach. Rozważa na przykład morderstwo ojca i jego nowej żony siekierą, roztrząsa kolejne fazy tego „przedsięwzięcia”, „organizuje” w wyobraźni samo zdarzenie, a potem pozbywanie się ciał, palenie skalanych krwią sprzętów itd. To jest chorobliwa natura, nie godząca się na wegetację na pustkowiu, a zarazem buntująca się przeciwko stworzonemu przez ojca światu, w którym tylko jemu wszystko wolno, jak hetmanowi w szachach, a inni są zaledwie pionkami na szachownicy zdarzeń i mają określone pole manewru. Kobieta nie akceptuje swojego wychudłego ciała, nie wierzy, że spotka kiedyś mężczyznę, który przywróci ją do normalności, a najchętniej zamknęłaby się w pokoju, gdzie leżałaby stale w ogromnym łożu. Za drzwiami tej sypialni zaczyna się świat zdrad i zbrodni, poniżania ludzkiej godności i ciężkiej katorżniczej pracy. Tam są przestrzenie zła, monotonii, takich samych wschodów i zachodów słońca, dzikich zwierząt i wszechobecnego brudu. Coetzee, który jest piewcą rozpadu i zniszczenia, pisarzem nie wahającym się w naturalistyczny sposób opisywać ludzką egzystencję, tutaj raz jeszcze pokazuje na co go stać: Co sześć dni, kiedy zbiegają się nasze cykle, jego dwu-, mój trzydniowy, zmuszeni jesteśmy poufale wypróżniać kiszki w ustępie za figowcami, w odorze naszych świeżych odchodów, bądź on w moim smrodzie, bądź ja w jego. Odsunąwszy drewnianą pokrywę kubła, staję okrakiem nad piekielną nawałą ojca, krwistą, taką, jaką muchy kochają najbardziej, pocętkowaną, jestem pewna, nie strawionym mięsem, ledwie rozdrobnionym, nim zostało przepchnięte. Tymczasem mój własny stolec (tu myślę o ojcu, w spodniach spuszczonych do kolan, z nosem zmarszczonym i zadartym najwyżej, jak to tylko możliwe, podczas gdy muchy plujki bzyczą wściekle w czarnym dole poniżej) jest ciemny, oliwkowy od żółci, zbity, zatrzymywany zbyt długo, stary, zmęczony. Dyszymy i napinamy się, podcieramy każde na swój sposób kwadratami papieru toaletowego ze sklepu – znak lepszego urodzenia – doprowadzamy ubranie do porządku i wracamy na wspaniałe wolne powietrze. Później Hendrik ma obowiązek sprawdzić kubeł i jeśli nie okaże się pusty, opróżnić go do dziury wykopanej daleko od domu, umyć i odstawić na miejsce. Nie wiem, gdzie dokładnie się opróżnia kubeł; lecz gdzieś na farmie jest dół, w którym czerwony wąż ojca i czarny córki, oplatając się nawzajem zwojami, obejmują się, śpią i gniją. W wielu powieściach południowoafrykańskiego pisarza znajdziemy podobne opisy i fragmenty, które czasem wręcz odstręczają od jego prozy czytelników. Ale przecież musimy pamiętać, że pełnią one określoną funkcję w narracji i zyskują znaczenie symboliczne, stają się rodzajem brudnego, cuchnącego, ohydnego symbolu świata, do którego należą. Dla narratorki wszystko ma podobny wymiar i trudno się dziwić, że zbliżenia ludzkie – które podgląda – mają dla niej wymiar zwierzęcych kopulacji, wszak ludzie są jak potwory, a świat za oknem i za drzwiami sypialni staje się rodzajem ciągnącego się bezkreśnie bestiarium.

W sercu kraju, to jedna z najlepszych powieści tego autora, dokumentująca jak łatwo przechodzi się od znudzenia, zniechęcenia i apatii do stanu życiowego delirium i stopniowej utraty kontaktu z rzeczywistością. Nie wiadomo czy opisane (opowiedziane) zdarzenia miały miejsce realnie, czy też były rodzajem kreacji, chorobliwej wizji, anihilującej ból pustej egzystencji. Narratorka mnoży okrucieństwa i świadomie rozmywa wyrazistość poszczególnych epizodów, raz jest nienawistną córką, mordującą ojca, a zaraz potem ukazuje samą siebie jako zagubione dziecko, kochające i szukające bliskości rodzica, próbujące sprowadzić pomoc, po tragicznym zdarzeniu. Jej psychika jest „rozpalona”, rozedrgana i jakby swobodnie podąża za obrazami, transformując je na użytek chwili. Nie wiemy czy dziewczyna leży stale w łóżku, czy chodzi po domostwie lub przemyka przy płocie farmy, niektóre elementy w jej relacjach sugerować też mogą, że mamy do czynienia ze snem. Tego rodzaju poetyka wpisana została w kolejne odsłony, numerowanych wpisów, jakby powstawały dzień po dniu w dziwacznej agendzie. Stale na plan pierwszy wysuwa się w nich bolesna rozpacz, nie pozwalająca normalnie żyć i otwierająca w świadomości coraz głębsze rany. Taka odosobniona farma jest miejscem niebezpiecznym dla ludzi na niej żyjących, bo wszyscy wszystko wiedzą o wszystkich i nawet najmniejszy ruch w obrębie domostwa czy zwierzęcych zagród, jest zauważany. To jest analogon więzienia, w którym nie ma krat z żelaza, ale są tego rodzaju zapory w schorowanych świadomościach, w snach i wyobrażeniach innego życia. Kto raz osiadł w takim miejscu nie szybko z niego ucieknie, raczej będzie trwał w beznadziei, wegetował tak, jak czarni służący i hodowane zwierzęta. Coetzee ukazuje ludzką świadomość w stanie bliskim obłędu, a zarazem poddaje ją różnorakim eksperymentom psychologicznym – stale wraca tutaj pytanie: jakby się zachował dany człowiek, jakie decyzje by podjął i jak poradziłby sobie z konsekwencjami swoich działań? Czy to będzie ojciec i zarządca farmy, czy jego córka, Murzyn Hendrik, pracujący w obejściach lub jego młoda żona, Klein-Anna, „puszczająca” się z ze swym białym pracodawcą, wszyscy oni poddawani są próbom i ukazywani w sytuacjach krańcowych, wymagających decyzji i opowiedzenia się za jakąś formułą istnienia. Czas narracji jest tutaj płynny i opowiadająca dziewczyna, stale nagina go do określonej sytuacji – szybko zmienia przedziały wiekowe i raz jest dzieckiem, a kiedy indziej szukającą partnera dorosłą kobietą. Pozwala to na ukazywanie zaborczego i bezwzględnego ojca z różnych punktów widzenia i prowokuje nowe chorobliwe modulacje. Tak wyłania się z mroku niedopowiedzeń i wyrazistych uściśleń postać mająca wszelkie cechy szamana, kacyka, ale też i wyrachowanego dewianta seksualnego, skradającego się do ofiary z chytrością węża. To on daje Hendrikowi butelkę brandy i czeka, aż Murzyn upije się na umór, położy pod drzewem, a wtedy on będzie mógł przemknąć do jego młodej żony i oddać się z nią uciechom cielesnym. Wymowne przesunięcie akcentów, nieodłączne rozmycie realiów, znowu jednak każe się zastanawiać, czy mamy do czynienia ze snem, majakami nocnymi dziewczyny, czy z chorobliwą jawą? Z powieści tej wyłania się obraz pustkowia, przerażającego w swej sile niszczącej i odrealniającej świat. Wszystko wszakże tutaj jest ustalone – te same kontury wzgórz i dalekiego horyzontu, te same rośliny, trzymające się blisko ogrodzenia szakale i hieny, a nade wszystko ludzie snujący się jak opary, mijający się stale i szukający chwilowych potwierdzeń, że ich istnienie jest realne. To jest perspektywa egzystencjalna i pośmiertna zarazem, a kolejne zdarzenia, sny, majaki, potwierdzają tylko, że niczego nie da się utwierdzić, niczego zatrzymać i niczego doświadczyć. Nie można uchwycić chwil, w ich istocie i pełni, bo przy każdej próbie tego rodzaju, okaże się, że jest tylko przeszłość i przyszłość, a „teraz” tak naprawdę nie istnieje.

Magda inscenizuje w swojej wyobraźni kolejne morderstwo ojca, strzela do niego ze sztucera i karze go w ten sposób za seksualne kontakty z żoną Hendrika. Potem opisuje w najdrobniejszych szczegółach usuwanie śladów zbrodni, mycie trupa w wannie i walkę o wepchnięcie go do jamy po jeżozwierzu, tuż przy grobie jakiegoś innego członka jej rodu. Osiągnięciem Coetzee jest zastosowanie narracji krzyżowej, która przecina się w świadomości narratorki i czytelnika – z jednej strony jest świat ojca, istniejący i mający swoje prawa, ze strony drugiej potencjalna rzeczywistość Magdy, która odsłaniana jest stopniowo i znakomicie imituje realia, rozmywa rozlegle przestrzenie fantazji, dewiacyjnej wyobraźni i mrocznego snu. Ten horror opisywany jest z wykorzystaniem narzędzi literatury realistycznej i tylko czytelnik może weryfikować realność kolejnych artefaktów. Chodzi tutaj o zanegowanie samego siebie, o zniesienie aktu urodzin i przynależności do tej samej, co ojciec, przestrzeni genetycznej. Oto jaką prośbę artykułuje ta chora z samotności kobieta, oto jak siebie widzi:  Pozwól mi unicestwić się w tobie i wyłonić po raz drugi jako ktoś czysty i nowy, jako słodka rybka, ładny niemowlak, roześmiany szkrab, szczęśliwie dziecko, wesoła dziewczyna, zarumieniona oblubienica, kochająca żona, łagodna matka należąca do historii z początkiem i końcem, w miasteczku z miłymi sąsiadami, kotem na wycieraczce, geranium na parapecie i wyrozumiałym słońcem! Byłam jedną wielka pomyłką! Pomiędzy tyloma białymi rybkami pływała jedna czarna, i właśnie tę czarną wybrano, żeby stała się mną. Nie byłam siostrą dla żadnej z nich, byłam uosobieniem złego losu, rekinem, młodym czarnym rekinem. Czemu go nie rozpoznałeś i nie poderżnąłeś mu gardła? Co z ciebie za litościwy ojciec, ty, który nigdy się o mnie nie troszczyłeś, tylko posłałeś w świat jako potwora? Zmiażdż mnie, pochłoń, unicestwij, zanim będzie za późno! Wymaż mnie do czysta, wymaż również tych szepczących obserwatorów i ten dom w samym sercu pustki, pozwól mi spróbować od nowa w cywilizowanym otoczeniu! W prozie Coetzee’go jest wiele takich porażających miejsc, w których jeden obraz (ów czarny rekin pośród białych ryb), staje się nośnikiem wielkich narracji i pozostaje długo w świadomości czytelnika. Określenie serce pustki, odnosi się do farmy i jej zagubienia pośród południowoafrykańskiego interioru, ale też – w wymiarze symbolicznym – zaczyna się w psychice tej kobiety. Wielu prozaików próbowało wniknąć w naturę kobiety i opisać ją, wielu imitowało jej kruchą świadomość i zmieniało płeć w obrębie relacji. Tutaj, gdzie za każdymi drzwiami czai się jakiś koszmar, imitacja psychiki kobiecej wypadła znakomicie, wręcz niewiarygodnie, jakby to opisała ją sama bohaterka powieści, jakby autor znał najgłębsze tajnie kobiecego ego. Szczególnie widać to w imitacjach erotycznych pragnień Magdy, która chciałaby obcować w łóżku z młodą Anną-Klein, jak i z jej mężem. Podtekst seksualny i podkreślenie erotycznej natury bytów, obecne są prawie we wszystkich dziełach tego noblisty, ale też mają one wskazywać, że dewiacyjność związków międzyludzkich zaczyna się w świadomości osób boleśnie doświadczonych brakiem lub utratą uczucia. Kobieta, która jest starą panną i zarazem dziewicą, fantazjuje na temat swoich zbliżeń z czarnym pracownikiem rolnym i przedstawia to tak, jakby pragnęła powtarzających się gwałtów. Sex kojarzy jej się z bólem, ale szybko też pojawia się pragnienie jak najczęstszego obcowania z Hendrikiem i zgoda na jego szorstkość, brak delikatności i męską chęć dominacji nad partnerką. Narratorka konstruuje w swojej psychice potencjalne sytuacje łóżkowe, w których jakby obserwuje samą siebie i pragnie znaleźć odpowiedź na pytanie o sens egzystencji i ludzkich odruchów.

W końcu pojawiają się u niej stany, które określić możemy jako deliryczne, ekstatyczne lub paranoiczne, a w jej umyśle zaczynają rodzić się bolesne oskarżenia: Nie jestem tylko jedną z białych, ja jestem ja! Ja to ja, nie jacyś tam ludzie. Dlaczego to ja mam płacić za cudze grzechy? Sam wiesz, jak żyję na farmie, zupełnie poza ludzkością! Wiesz, kim jestem, nie muszę ci mówić! Wiesz, jak mnie nazywają: wiedźma z Agterplaas! Ta kobieta sama wyobcowała się ze społeczeństwa i skazała na wegetacje pośród pustkowia, a było to możliwe tylko za sprawą emigracji wewnętrznej i stworzenia w sobie nowych światów alternatywnych. Bytując w nich i coraz dramatyczniej modyfikując zdarzenia, dotarła  Magda do takiego punktu, z którego nie ma już powrotu, balansując na granicy choroby umysłowej, przechyliła się w końcu ku nierzeczywistości i zatraciła sens egzystencji pośród innych ludzi. Świat wydał się jej upiornym miejscem, gdzie mają prawo bytu tylko istoty zranione i rozmyślające o samobójstwie, o zbrodni i o fachowym pozbywaniu się ciał. To rzeczywistość utraty ludzkich cech i ściśle ukierunkowanej świadomości, to nieustannie artykułowane oskarżenia i żale: Nie jestem zasadą, regułą dyskursywną, maszyną osadzoną przez istotę z innej planety na tej opustoszałej ziemi pod Krzyżem Południa, aby tu płodzić arbitralne opinie dzień za dniem, noc po nocy, przeliczając je, w miarę jak ich przybywa, póki wreszcie się nie wyczerpię. Potrzebuję czegoś więcej niż tylko kamyków do przestawiania, pokoi do sprzątania, mebli do przesuwania z miejsca na miejsce; potrzebuję ludzi, z którymi mogłabym rozmawiać, braci i sióstr bądź też ojców i matek, potrzebuję historii i kultury, nadziei i pragnień, potrzebuję etyki i teologii – żeby nie wspomnieć już o jedzeniu i piciu – a dopiero wtedy będę szczęśliwa. Ale nawet w tych żalach, prośbach i zapewnieniach jest fałsz, bo tak naprawdę Magda nie potrzebuje niczego, chce wegetować, trwać pośród wyschłych traw i opuszczonych domostw, pragnie zaprzeczyć samej sobie – córce człowieka, którego chciałaby zamordować, chce przeciwstawić się „czarownicy”, której lękają się czarni służący i która jest wielką zagadką egzystencjalną dla niej samej. Nie rozumie czemu ma służyć jej życie i co musi się w nim zmienić, by uwierzyła w siebie i w innych ludzi – nie wie czy jej fantazje są prawdziwym bytem, czy może żyje w jakiejś matni, do której wtrącił ją ktoś dawno temu, może zaraz po urodzeniu, a może po śmierci matki. Brakuje jej wszystkiego, ciepła, miłości, sexu, bliskości innych ludzi i interaktywnego wchodzenia w życie, ale też chowa się w swoim ponurym pokoju i zagłębia się w coraz bardziej splątane i mroczne scenariusze rozwoju zdarzeń. Jeśli zabiłaby ojca – rozmyśla – mogliby przyjść jacyś ludzie, pytać o niego, a w końcu pojawiłaby się policja i być może wszystko by się wydało. Ale jak by się wtedy zachowała, czy wyszłaby naprzeciw wyzwaniom życia w więzieniu, pośród ulicznic i innych morderczyń, w brudzie, smrodzie i udręczeniu. Czy jej psychika wytrzymałaby takie obciążenia i czy wtedy czułaby się spełniona, wreszcie osadzona trwale w jakimś miejscu i będąca w jakiejś roli. Coetzee – tworząc tę skomplikowaną narrację dwudzielną – eksperymentuje na ludzkiej jaźni, rozważa jak zachowałby się człowiek w sytuacji ekstremalnej, co by robił, jakie decyzje podejmował. Magda przecież przez cały czas siedzi na tarasie z ojcem, otula go kocem i przyrządza mu pożywny bulion, od czasu do czasu zmienia mu pieluchę, myje go i pielęgnuje, dba o to by oddychał świeżym powietrzem i korzystał z dobrodziejstw promieni słonecznych. Nagle czytelnik zauważa, że minęło wiele czasu, nastąpiło ogromne przyspieszenie akcji i u końca powieści wciąż niewiadomo czy mieliśmy do czynienia ze retrospekcją, z marzeniami, z dewiacyjnymi fantazjami, czy wkroczyliśmy w rzeczywistość alternatywną, a może po prostu dane nam było zagłębić się w mroki snów tej kobiety. Tak charakterystyczne dla tego pisarza rozmycia walorowe, tutaj wspaniale imitują tragizm rzeczywistości ludzkiej, przydają głębi metaforycznej i stają się samą istotą życia, w którym niczego nie można utrwalić i niczego być pewnym. Kochająca córka, może nosić w sobie plany okrutnych zbrodni, czarny służący może fantazjować o gwałtach na niej, a jego żona, z kolei, może prowadzić niebezpieczną grę z właścicielem farmy i dla pieniędzy i prezentów chodzić z nim do łóżka. Wszystko to wszakże potencjalność, wszystko to chwilowość i nieokreśloność, wszystko to mroczna wizja, w której przez przypadek czasami się znajdujemy, wszystko to horror, który się nie wydarzy i życie, które od samego początku było pełną grozy makabreską, porażką w samej swej istocie i niespełnieniu. Tylko ono daje się potwierdzić i odnotować w pamięci i tylko mroczna konfabulacja może być dla niego przeciwwagą i choć na chwile łagodzić rozpacz, oddalać odczucie wewnętrznego i zewnętrznego pustkowia.

___________

J. M. Coetzee, W sercu kraju, przeł. M. Konikowska, Wydawnictwo Znak, Kraków 2004, s. 190.     

ŚWIAT STAROŻYTNY (XIII)

Woda

Kultura starożytnej Grecji powstała w licznych aliansach z kulturami starożytnego Bliskiego Wschodu i starożytnego Egiptu. Myśliciele greccy często odbywali wyprawy ku tamtym krainom i to nie przypadek, że filozofii greckiej patronują dwaj wielcy podróżnicy – Platon i Arystoteles. Początków wyodrębnienia naturalnych żywiołów upatrywać możemy wraz z zamianą punktu widzenia u Talesa, z mitologicznego na filozoficzny. To ten właśnie filozof jako pierwszy przestał traktować materię jako bóstwo, a wprowadził w ich miejsce pojęcie żywiołu: „teoria Talesa brzmiała: W s z y s t k o  j e s t  z  w od y, z wody powstało i z wody się składa. Można by przypuszczać, iż nie był to pogląd nowy, że już przed Talesem wypowiadano podobny.” Ale „Tales mówił   o  wodzie,  a jego poprzednicy o  bóstwach wody; on określał realny przedmiot, a oni mówili o fantastycznych postaciach. Mówiąc o Okeanosie i Tetydzie, uprawiali nie naukę, lecz mitologię. Aby mogła utworzyć się nauka, musiał dokonać się przewrót w sposobie myślenia: nieodzowne było zerwanie nie tylko z praktycznym, ale i mitologicznym sposobem myślenia. Tego zwrotu dokonali również myśliciele jońscy, z których pierwszy był, jak się zdaje, Tales.”[1] Jego uczeń – Anaksymander – stworzył pojęcie bezkresu. Z bezkresu wywodzi się wszystko i każda materia ma swoje miejsce w bezkresie, istnieje od dawien dawna; „Anaksymander nie tylko sformułował ogólne prawo przekształcenia się pierwotnej materii, ale także opisał szczegółowo, w jakim porządku odbywały się przekształcenia. Posługując się przyjętą przez siebie ogólną zasadą, usiłował wytłumaczyć, dlaczego przyroda ma taką a nie inną postać, dlaczego np. ziemia jest pośrodku, a niebiosa dookoła. Opis Anaksymandra jest pierwszą niemitologiczną kosmogonią, jaką posiadamy: nie odwołuje się do bogów, lecz kolejne etapy świata wywodzi z przyjętej zasady. Wydzieliły się na początku przeciwieństwa, zimno i ciepło, a przez zimno i ciepło wytworzyły się różne stany skupienia, poczynając od ziemi, która jest najgęstsza, poprzez wodę i powietrze aż po lotny ogień. Ziemia, jako najcięższa, znalazła się pośrodku, a tamte otoczyły ją koncentrycznymi, coraz to lżejszymi i gorętszymi sferami. Sfera wody częściowo wyparowała i przeto w niektórych tylko miejscach znajduje się między ziemią a powietrzem. Zewnętrzna ognista sfera, otaczająca świat »jak kora otacza drzewo«, rozerwała się, a części jej, odrzucone siłą odśrodkową, potworzyły ciała niebieskie.”[2] Trzeci w szeregu filozofów z Miletu Anaksymenes, przyjmując pojęcie bezkresu Anaksymandra wypełnił go powietrzem – „Bo ono jedno wśród wszystkich materii – twierdził – zdawało się być ilościowo nieskończone. Wydawało się, że wypełnia bezkres. Po drugie, musiało wpłynąć na ów wybór greckie przekonanie, że dusza (objawiająca się jako tchnienie) nie jest z natury swej różna od powietrza; jeśli więc dusza utrzymuje ciała przy życiu, to znaczy, że utrzymuje je przy życiu powietrze. (…) Trzecim wreszcie i zapewne głównym argumentem za tezą Anaksymenesa musiała być łatwa zmienność powietrza, pozwalająca względnie najłatwiej wyobrazić sobie, że powstały z niego wszystkie przedmioty.”[3] Także Heraklit z Efezu upatrywał w jednym z żywiołów fundamentu rzeczywistości. Według niego: „Ogień staje się morzem, powietrzem, ziemią i znów z powrotem ogniem.”[4] Ten ogień nie był dla Heraklita elementem przyrody, był raczej fazą przemiany. I choć obrazem rzeczywistości jest stale płynąca rzeka, to jego podstawą jest zmieniający się ogień. Z kolei uczeń Anaksymandra – Ksenofanes ze wschodnich kolonii jońskich – upatrywał w ziemi podłoża wszelkich żywiołów; to właśnie ziemia rodzi i przeradza się w inne stany.[5] Jednak przejrzystą teorię czterech żywiołów zawdzięczamy Empedoklesowi z Agrygentu. Twierdził on, że „niezmienne składniki mogą się łączyć i rozłączać; same przez to nie ulegają zmianie, ale zmieniają się ich układy i rzeczy z nich złożone powstają i giną. Składniki, zbiegając się jedne z drugimi, stają się różnokształtnymi rzeczami. »Nie ma powstania czegokolwiek, co jest śmiertelne, ani nie jest końcem niszcząca śmierć. Jest tylko mieszanie się i wymiana tego, co pomieszane«”. Aby przeprowadzić ten pogląd, trzeba było zerwać z monistycznym tłumaczeniem świata poprzez jedną tylko zasadniczą materię, jak to czynili pierwsi filozofowie i przejść do  pluralizmu. Empedokles przyjął cztery jakościowo różne składniki  świata, czyli cztery rodzaje materii. W doborze ich miał drogę wskazaną przez poprzedników. Wprawdzie z dotychczasowych fizyków każdy uznawał tylko po jednym rodzaju materii, ale każdy uznawał inny rodzaj. Tales – wodę, Anaksymenes – powietrze, Heraklit – ogień, Ksenofanes i inni – ziemię. Empedokles poszedł drogą najmniejszego oporu; połączył te różne opinie i przyjął cztery składniki: wodę, powietrze, ogień i ziemię. Były to cztery najbardziej rozpowszechnione w przyrodzie rodzaje ciał, różniące się między sobą stanem skupienia. Każdy odrębny rodzaj materii (stan ognisty wydawał się wówczas stanem czwartym obok stałego, płynnego i gazowego). Owe cztery pierwotne rodzaje nazwał »korzeniami wszechrzeczy«; potem utarła się nazwa »żywiołów« (stoicheia) i »pierwiastków«.”[6] Empedokles twierdził, że żywioły poruszane są przez dwie podstawowe siły – miłość i niezgodę. Dlatego też „ustrój świata zależny jest od tego, która z sił w danej chwili ma przewagę. I dzieje świata z tego punktu widzenia rozdzielają się na cztery okresy: 1) Stan pierwotny, gdy nie działa jeszcze żadna siła, żywioły, wprowadzone w ruch i nie zmniejszane, znajdują się każdy na swym miejscu i w najdoskonalszym ładzie; 2) okres działania »niezgody«, którego wynikiem jest: 3) stan całkowitego rozmieszania żywiołów i  chaosu; po nim zaś następuje: 4) okres działania miłości, która łącząc podobne z podobnym, komasuje żywioły  i doprowadzi z powrotem do pierwszego harmonijnego stanu. A potem znów dzieje świata będą rozwijać się dalej w tym samym porządku. Okres pierwszy i trzeci, w których działanie sił jest zawieszone, są okresami eleackiej nieruchomości, a drugi i czwarty Heraklitejskiej zmienności.”[7]

Ogień

Kolejni filozofowie, jacy przychodzili po Empedoklesie, zajmowali stanowiska zbliżone do tych myślicieli, którzy uznawali zasadę dominacji jednego tylko żywiołu, bądź stawali po stronie filozofa z Agrygentu. I tak – Platon szczególną rolę, podobnie jak Heraklit, przypisywał ogniowi. Według niego – tak zwany ogień wewnętrzny spokrewniony jest z ogniem zewnętrznym i wpływa na losy świata oraz jednostki. W dialogu Timajos pisał: „Otóż promienie ognia wewnętrznego splecione z powietrzem wchodzą za nim i wychodzą – i tak dzieje się, dopóki trwa organizm żyjącego i nieśmiertelnego. Ten, który nadał nazwy rzeczom, nazwał ten zespół zjawisk wdychaniem i wydychaniem. Cały ten proces czynności wykonywanych i wpływów odbieranych sprawia, że ciało nasze nawadniane i chłodzone odżywia się i żyje. W rzeczy samej, gdy odbywa się kolejno wdychanie i wydychanie, ogień, który te czynności implikuje, idzie za nimi. Ten ogień, który dąży ciągle od żołądka do góry, porywa w drodze ze sobą napoje i potrawy: rozpuszcza je, dzieli na cząsteczki i zabiera je ze sobą tunelami, którymi przechodzi. Czerpie je jak gdyby z jakiegoś źródła, by je wlać do żył, i sprawia, że ciecz płynie w żyłach przez ciało jakby wodociągiem. (…) Każde zwierzę najgorętszą część swojego wnętrza posiada w pobliżu krwi i żył, jak gdyby miało tam źródło swojego ognia. (…) Otóż element ciepły, jak należy przyjąć, na zewnątrz kieruje się naturalnie ku elementowi pokrewnemu, tam, gdzie on przebywa.”[8] Według Platona ogień porusza wszystko i wpływa na kształt świata postrzeganego – „według dialogu Timajos – współdziałanie żywiołu ognia z żywiołem powietrza, wody i ziemi składa się na całość procesów życiowych człowieka. Zrozumieć to jednak można przez odniesienie do całości procesów kosmologicznych, w których jednostka ludzka ma pewien istotny udział. Dzięki żywiołom utworzone zostało ciało świata, posiadające postać kulistą i poruszające się ruchem okrężnym – co jest objawem doskonałości. Cały świat, który wchłonął w siebie żyjące jestestwa różnego typu i jest nimi wypełniony – stał się tym samym jestestwem żywym, widzialnym. Jest jednak jedynie obrazem (odbitką) tego, co niewidzialne, które jest rzeczywiście Rzeczywiste.”[9]

 

Ziemia

Odmienne stanowisko zajął Arystoteles – dla którego żywioły są „materią substancji”, czyli mają charakter statyczny. Stagiryta sprowadził żywioły na płaszczyznę zwykłych rzeczy, niczym się nie wyróżniających spośród wielości przedmiotów. Przyjął też „następujące elementy: eter, powietrze, ogień, wodę i ziemię. Eter jako pierwszy – jest niezrodzony i niezniszczalny; pozostałe zaś dają się sklasyfikować według innych przysługujących im własności. Występowanie elementów wyprowadza Arystoteles z pojęcia natury (ton stoicheion physis), aby poprzez to wyjaśnić ruch istniejący we wszechświecie. Bowiem »natura jest zasadą (arché kiné seós) i wewnętrzną przyczyną ruchu oraz spoczynku w rzeczach, w których istnieje z istoty, a nie akcydentalnie. Wszystkie zaś ciała naturalne obdarzone są zdolnością ruchu, gdyż wszystkie mają naturę (physis). Ruch – w szczególności ruch lokalny (przestrzenny) jest dwojakiego rodzaju: prosty i złożony. Prosty cechuje ciała proste – czyli elementy, natomiast złożony jest właściwy ciałom złożonym z elementów. Istnieją dwa rodzaje ruchu prostego: prostolinijny i kołowy. Stąd ruchy wszystkich elementów albo rozpoczynają się od środka wszechświata (za który Arystoteles uznał środek Ziemi), albo do niego dążą, albo też około niego krążą. Ów trzeci rodzaj ruchu uważany za najdoskonalszy (skoro nie ma ani punktu początkowego, ani końcowego) – cechuje jedynie gwiazdy stałe i planety. (…) możliwe jest przeobrażenie się jednego elementu w drugi, tak iż z ognia może powstać powietrze lub ziemia, z powietrza zaś – ogień lub woda, z wody – powietrze lub ziemia, z ziemi – woda lub ogień itd. Elementy zatem, rozumiane jako materiał bytów złożonych, mogą zmieniać się jeden w drugi, tracąc swe specyficzne własności. Tkwi w tym jednak pewna sprzeczność, gdyż jeśli istnieje możliwość wzajemnej transformacji elementów, to połączenie własności przeciwnych nie powinno być dla Arystotelesa niemożliwe. Ale on jest zdania, że następuje to przez wymianę jakości, i że »to jedynie będzie elementem, co nie da się podzielić na ciała specyficznie różne«.”[10] W pewnym sensie negatywny pogląd Arystotelesa o elementarnych żywiołach i krytyka tychże zaważyły na dalszych badaniach w tym zakresie. Dopiero filozofia nowożytna przywróciła wartość pojęciom, których ojcami byli przede wszystkim jońscy filozofowie przyrody.

 

Powietrze

————–
[1] W. Tatarkiewicz: Historia filozofii, Warszawa 1978, t. 1, s. 24.
[2] Tamże, s. 28.
[3] Tamże, s. 29.
[4] Tamże, s. 30.
[5] Tamże, s. 33.
[6] Tamże, s. 41.
[7] Tamże, s. 42.
[8] Tamże: Timajos, tłum. P. Siwek, Warszawa 1986, 78e–79e.
[9] R. Teuchmann, R. Teuchmann: O żywiołach w starożytnej filozofii chińskiej, indyjskiej i greckiej, „Studia Filozoficzne” nr 3 (280) 1989, s. 41.
[10] Tamże, s. 41–42.

ALEJA KLONÓW (IV)

Za oknem wiatr lekko poruszał gałęziami klonów i jasnożółte liście odrywały się od nich, a potem kręcąc się w powietrzu, szybko spadały na ziemię. Wokół drzew i na chodnikach utworzył się już gruby, miękki dywan, po którym biegaliśmy i szurgaliśmy nogami, odrzucając na boki spłowiałe, czerwone i cytrynowe płatki. Mój kolega, którego nazywaliśmy Kawka, uzbierał pokaźny kopiec i skrył się w nim. Przyjdź jutro rano koło mojego domu, to zgarniemy więcej liści z ulicy… – powiedział z uśmiechem.  Szła noc i mama położyła mnie w łóżku, wcześniej nagrzewając pierzynę o kaflowy piec, a potem otulając mnie nią po samą głowę. Nie wiedziała, że miałem w ręku piękną muszlę porcelankę i wciskałem ją lekko tam, gdzie kończyły się moje uda. Jakaś nieznana rozkosz rozlewała się we mnie, oczy zaczynały zachodzić mgłą i czułem się bardzo szczęśliwy. Przekrzywiłem głowę w bok, spojrzałem na ozdobną makatkę, na której Anioł Stróż połyskiwał nad dwójką dzieci, przechodzących przez mostek, rozpięty nad rzeczką. Nagle zesztywniałem i przeraziłem się… chyba najbardziej w moim krótkim życiu. Namalowany niebiański strażnik zaczął grubieć i potężnieć, aż w końcu spłynął lekko z obrazu i stanął przy moim łóżku. Miał powiewną, białą szatę, poprzetykaną złotymi nitkami i płatkami jakiejś szklistej, lśniącej, odbijającej światło materii. Jego potężne, białe skrzydła miały tysiące lotek, które drżały jeszcze lekko po locie. W prawej ręce trzymał długi miecz, który na końcu był sfalowany i rozgrzany do czerwoności. Twarz anioła wyrażała nieziemską rozkosz i bolesny smutek, a w kącikach oczu połyskiwały łzy. Jedna z nich oderwała się od rzęs i spłynęła po policzku, zawisła na chwilę na brodzie, a potem spadła mi wprost na czoło. Poczułem jakiś ostry, przejmujący chłód, który natychmiast zmienił się w porażające ciepło i przeniknął całe moje ciało. Wysunąłem rękę z porcelanką poza pierzynę i zwolniłem ucisk, powodując, że muszla lekko kulnęła się po okryciu łóżka i spadła na dywan. Było teraz między nami dziwne porozumienie, jakaś tajemnicza więź, która powodowała, że rozumiałem jego przesłanie, choć nie wypowiedział ani jednego słowa.

Nie wiem kiedy zasnąłem, ale w pewnym momencie poczułem jakby nagłe szarpnięcie i znalazłem się pośród dziwnej przestrzeni, w której roiło się od kolorowych aniołów. Latały we wszystkich kierunkach, śmigały niczym rzucone dziryty i zwalniały na chwilę tuż przede mną. Zawisały w powietrzu (jeśli tam było powietrze…) i przyglądały mi się badawczo. W jednym rojowisku spostrzegłem mojego Anioła Stróża, który instruował bez słów inne skrzydlate twory i wskazywał rozpalonym mieczem na mnie. Byłem lekki jak piórko i wisiałem w błękitnym przestworze, pełnym połyskujących punktów – na dole, u góry i z każdej strony. Przypominało to niebo gwiaździste w ludzkim świecie, ale wszędzie były kaskady niebieskawego światła, dodatkowo rozjaśniane przez wyraziste, pulsujące żarem punkciki. To były miliardy, a może niezliczone liczby aniołów. Wszystkie wiedziały o mnie – czułem to każdą cząstką duszy – wszystkie cieszyły się, że jestem z nimi i wysyłały do mnie subtelne komunikaty. To były zapewnienia, że nic złego się nie wydarzy, a świat będzie bezpiecznie istniał dalej, w nieskończoność. Mój opiekun już był przy mnie i wskazywał mi kierunek, ku któremu śmigle podążyliśmy, w ułamku sekundy przebiegając niewyobrażalne dale. Zatrzymaliśmy się na czymś, co przypominało skałę, wychyloną nad coś, co podobne było do morza. Spowijał je pulsujący, biały dym, z którego raz po raz wysuwały się w górę, jakby nabierały powietrza i rozglądały się dookoła, kształty pięknych mężczyzn, kobiet i dzieci. Zatracając się w tym ruchu bez reszty, wysyłając ku nam pełne ufności spojrzenia, jakby potwierdzenia, że rozumieją nasze myśli, istoty te były, choć ich nie było i nie istniały, istniejąc. Zrozumiałem, że właśnie w tym miejscu, po śmierci, byty wnikają do innego świata i natychmiast podążają tam, gdzie czują, że jest cel ich wędrówki.

Obudziłem się spocony i przerażony, ale też jakby pokrzepiony i pewny, że tego dnia coś ważnego się wydarzy. Mama weszła do pokoju, pocałowała mnie w czoło i ze zdumieniem spojrzała na ścianę. Wisząca na niej makatka z Aniołem Stróżem, pochylającym się nad parą dzieci, spadła na podłogę i zwinęła się bezkształtnie. Spojrzałem za okno i oślepiły mnie żółcienie klonowych liści, a jaskrawy błękit nieba zatarł doszczętnie w mojej pamięci obrazy ostatniego snu. Dopiero po latach go odtworzyłem, dopiero w nowym stuleciu znalazłem się raz jeszcze w tamtych przestrzeniach i zapamiętałem je na zawsze. Mama podniosła z ziemi zimną porcelankę, popatrzyła na nią nieco zdziwiona i postawiła ją na starej, intarsjowanej komodzie z dwoma lustrami po bokach. Umyła mnie i uczesała, a potem posadziła na krześle przy stole, gdzie już czekała filiżanka gorącego kakao i mięciutka bułeczka z solonym masłem. Przyszła do nas pani Kozłowska, znachorka, która kiedyś odczyniła urok, rzucony na mnie przez nienawistną Cygankę. Była bardzo podekscytowana i pytała mamę czy wczoraj wieczorem czegoś dziwnego, nie spostrzegła na niebie? Widząc zdziwienie mojej rodzicielki, przybliżyła się do niej i zaczęła szeptem opowiadać, co się stało. Jakieś wielkie, białe ptaszysko krążyło nad domami, czuła to, ale kiedy wychodziła na ganek i patrzyła w górę, ono znikało natychmiast, jakby wessane przez pustkę. Co to mogło być – zastanawiała się gruba kobieta – czy to był jakiś ważny znak, czy może jakiś diabeł, zmienił barwę sierści i błąkał się wieczorem na obrzeżach horyzontu? A może to był anioł – powiedziała moja mama i spojrzała na mnie z uśmiechem, jakby znała moją tajemnicę. Znachorka upierała się, że wyczuwała obecność złego ducha, zresztą dobre byty objawiają się wprost, tak jak Najświętsza Panienka w Grocie Masabielskiej. Jadłem z wielkim apetytem pieczywo, czułem cudowny smak masła i soli, popijałem słodziutkim kakao i dziwiłem się tym wszystkim. Jednak podskoczyłem gwałtownie i krzyknąłem z przestrachu, gdy Kozłowska, wychodząc od nas, niechcący trąciła porcelankę na ziemię i zbiła ją. Mama zebrała wszystkie części, stwierdziła, że nie da się jej skleić i wrzuciła cząstki do pieca. Poczułem się jakby rozgrzany miecz przeszył mi pierś, chciałem wybiec z domu, schować się gdzieś w zakamarku piekarni, kuźni albo starej pralni. Ale coś trzymało mnie na krześle, jakaś siła wpychała mnie w siedzenie, nie pozwalała odejść od stołu. Mama dolała mi brązowego, ciepłego napoju i zacząłem, z obrzydzeniem, wyjmować z niego kożuch. Dostałem też jeszcze jeden kawałek bułki i szybko go zjadłem, znowu poczułem lekkość i usiadłem na parapecie. Do szyby przykleił się żółty, dygoczący lekko liść, ale po chwili wiatr szarpnął nim i rzucił go na środek podwórka. Jeszcze przez chwilę widziałem go jak leci w powietrzu, unosi się do nieba i równie szybko spada na ziemię.

SZATKOWSKI I BRUNO

W Bibliotece „Tematu” pojawiła się nowa książka, którą jest powieść Jerzego Szatkowskiego pt. „To tak nieprawdopodobne, że aż prawdziwe”. Jest to opowieść o latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy to Autor przyjaźnił się ze Stachurą, Wincentym Różańskim, Andrzejem Babińskim i Ryszardem Milczewskim-Bruno. Ta niezwykła narracja zainteresuje zapewne tych czytelników, którzy od dawna śledzą losy tzw. poetów przeklętych. Oto fragment tej  wciągającej, pisanej oryginalnym językiem i tragicznej  – w swoim wyrazie – powieści:

Kelner przyniósł kotlety. Bruno: Szefie, jeszcze raz to samo plus dwie setki czystej. I wtedy poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Odruchowo zacisnąłem pięści. Sprężam się. Wiadomo: jesteśmy w mordowni. Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Ale Bruno nie daje mi umówionego znaku. Spokój czyli. Nie będzie „akcji błysk”. Miałem z Brunem opracowany „teatr taktyczny”. Punkt pierwszy /najważniejszy/: zawsze siadamy twarzami do siebie, żeby widzieć co dzieje się za naszymi plecami. Pilnowanie tyłów. Odwracam się. Stoi istota kobietopodobna. Na trzeźwo aż żal patrzeć. To ta w przykrótkiej spódnicy. Wiedziałem, że prędzej czy później podejdzie do nas. Byliśmy bo nowi w tej pijbijbudzie. Wariant pierwszy: będzie nas brała na litość – szkiełko, dymek, coś na ząb. Czyli tak zwane „szukanie jelenią”. Wariant drugi: wulgarna prowokacja. Tu możliwości wiele. Nie da się wykluczyć jej stereotypowej zmowy z jakimś oprychem ze zmordowniałej ferajny. Może nim być jeden z Osiłków. Wiadomo: etatowi mordownianie mają swoje knajpiarskie zamiłowania, atrakcje, rozrywki – burdy, awantury bijatyki itd. To ich żywioł. Normalnie (z tak zwanego „braku laku”) żrą się, tłuką itd. między sobą. Ale… polują też na obcych i naiwnych. Nowego (z innej mordowni), ale „po fachu” traktują jak swojego. Na własnych śmieciach dla przygodnych gości – niewinnych baranków, a możesz nim być i ty profesorze zwyczajny (już widzę jak się żachasz na te słowa jajogłowy mędrku) są naprawdę groźni. Prawda: stosują prymitywne knyfy, zagrywki, przynęty; a kiedy uderzają, to znienacka, najczęściej z tyłu. Potrzaski, sidła i wnyki kłusowników też są prymitywne, a przecież wpada w nie nawet cwany lis! Skoroś więc nowicjuszem w tej materii, nie obyty w temacie i, o ileś nie liznął rzeczy choćby tylko teoretycznie, to zachodząc na kaszankę czy herbatkę tylko/ nie wiesz co jest grane i, jak się ten czy inny kawałek, tańczy, i… jużeś „ugotowany”. Bywaj zdrów, Jajogłowy! Ale twoje (i tobie podobnych) lekceważenie sprawy, wypięcie cię na marginalia życia i różne ekstremy, albo zadufane: ”Ja przecież jestem ponad tym” – może cię kosztować dużo więcej niż tylko pieniążki. Przerabiało się te lekcje. Się wie czyli, idobrze podpowiada. Powiesz: – Też masz o czym pisać, gryzipiórku! A mam! Bo… kiedy z głową w chmurach wdepniesz w gówno (oby tylko!), to jak naiwny dzieciak wyrecytujesz: – Na błędach człowiek się uczy. – Zastanów się, Jajogłowy, nad mizerią tego „przysłowia”. Usprawiedliwiasz nim własną głupotę. Nic więcej. Durne: Na błędach człowiek się uczy. Toż to brzmi jak… metoda. Jest w tym… zachęta. Można z tej mizerii wyciągnąć „morał”, że im więcej błędów popełnisz, tym więcej się nauczysz. Kretynizm! Popełniłeś błąd i pozostają tylko skutki tego błędu. Błąd jest błąd. Nie może uczyć. Błąd sapera, który myli się tylko raz, obala to „złote” a robaczywe w rzeczy samej, myślątko. Ale dość wymądrzania się. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Teraz my: Bruno i ja siedzimy w mordowni. Idzie o nasze „wiecznych studentów Uniwersytetu Życia” skóry. Uniwersytet Życia. Tak, to jest dopiero coś! – czcigodny, acz skądinąd… laboratoryjny czy gabinetowy !ty! – w wieży z kości słoniowej! ograniczony specjalisto od np. epoki kamienia łupanego, i wszyscy jemu podobni, co – jak mawiał Bruno – otarliście się o życie jak prosiak o żytnią słomę, i…

(…)

Kiedy pewnego razu Bruno (przy „otwartych drzwiach”) jak zwykle pomstował na „autorów” stawa honorariów autorskich, nazywając ich „analfabetami rachunkowymi bez wyobraźni”, mój synek Karolek… o ś m i e 1 i ł  się poprawić „Wielkiego Wuja” w tym stylu: „Bruno, przenośnie można ich tak nazwać, ale tak naprawdę to oni nie są analfabetami, bo przecież tak nazywa się tych, co nie znają liter i, w związku z tym nie potrafią czytać i pisać (wyrazów). A tu chodzi o cyfry – znaki graficzne liczb, czyli należałoby ich nazywać raczej nie analfabetami, a… „ancyferblatami”, które to słowo przyszło mi na myśl od nazwy tarczy zegarowej (zwanej cyferblatem), na której są wszystkie cyfry. Więc skoro jest: alfabet i analfabeta, te równie dobrze: od słowa (wyrazu) cyferblat, powinno być… „ancyferblata”. Nam rację?!”. Ten Karolkowy wywód uwieńczony wybornym neologizmem, tak się Brunowi spodobał, że przyobiecał mu nagrodę w postaci… „niespodzianki”, którą mu sprawi przy najbliższym… honorarium. „A w ogóle – powiedział Bruno – to Karolek powinien ten neologizm o p a t e n t o w a ć, bo… kapitalny i mądry, jest!”  Zabrakło więc czasu i „nerw”, żeby zrealizować pomysł z rysunkiem i Bruno powiedział : Jurek, otwórz archiwum. Coś wybierzemy. A jak… narysuję – zwrócę z nawiązką, jako że „twoje są te moje rysunki”. Przyniosłem tekę. Bruno przerzucał prace… Ten! Trafiło na piękny Autoportret z lat chłopięcych (rysunek węglem). Serce zabolało, ale taka Bruna wola. I… w ten oto sposób Autoportret zmienił właściciela. W tece plastycznej pozostała jedynie koszulka z papieru śniadaniowego z… pyłkami węgla – śladem jego Autoportretu byłej już tu, obecności. Kolejnych imienin Solenizantki Bruno już nie dożył. Nie zdążył też z… „przyobiecaną nawiązką”. Ilekroć odwiedzałem Solenizantkę – zawsze (ukradkiem!) z tęsknotą spoglądałem na Autoportrecik. Tak bardzo mi go brakowało! Bywało też, że zachodziłem do Solenizantki li tylko po to, żeby choć przez chwilę rzucić na niego okiem. Mijały lata.  Opublikowałem sporo Brunianów (nie tylko z teki plastycznej!). Zbliżała się dwudziesta rocznica śmierci poety. Na tę okoliczność postanowiłem „ujawnić” Autoportret. Trzeba będzie poprosić Solenizantkę o sfotografowanie go. Któregoś dnia podniecony tą myślą (…aż do gorączki!) – już chciałem wyjść na dwór, żeby ostudzić łeb, kiedy odezwał się dzwonek telefonu. Podnoszę słuchawkę, i… kto mówi?! Solenizantka! Nie do wiary! Fluidy?, zbieg okoliczności? . Oznajmia, to już od dłuższego czasu szuka mnie po całym świecie, i… tylko cud sprawił, że zdobyła mój numer telefonu. Przed chwilą go wycyfrowała, i dopiero teraz, kiedy już mnie słyszy (jednocześnie szczypiąc się w pupę, że.. siniak będzie!) – wierzy, że to jawa, nie sen!…, (Uwaga! – numer ten dał Poeta, który przedziwnym zrządzeniem losu, właśnie wtedy) rzec można: nazajutrz po zerwaniu ze mną pewnych „dyp1omatycznych rozmów” i, co za tym idzie, ochłodzeniu tak zwanych „kontaktów/… trafił do Drukarza, gdzie zapoznał się był również z panią domu… Solenizantką właśnie! I tak oto w antrakcie  s p r a w y, którą tam załatwiał, rozprawiając o poezji, z ust Solenizantki wyrwało się: Bruno! i… czy Poeta zna może jego przyjaciela Jurka (mnie czyli!), bo ona ma mu coś pilnego do przekazania, a nie wie, gdzie on się „zakopał” i, przynajmniej dla niej „przepadł bez wieści”. Poeta na to, że owszem, może nawet podać numer telefonu, pod którym testem uchwytny. A przecież wcześniej usilnie prosiłem Poetę, żeby bez mojej zgody  n i k o m u  go nie udostępniał, bo… zastrzeżony!) Że musi się ze mną spotkać. Niezwłocznie. Natychmiast. W arcyważnej sprawie. Już miałem na języku, że ja… też! Na miejscu, w dworku Solenizantki okazało się, że z jej strony chodziło o… Autoportret Bruna! Oto rąbek s p r a w y: Solenizantka naprawdę była u kresu wytrzymałości nerwowej. Zaczęło się od tego, że mężczyzna, z którym się ostatnio związała (żyją w konkubinacie) jest cholernie zazdrosny o nieżyjącego Bruna. Nigdy go na oczy nie widział, ale zna życie i twórczość poety, a także krążące o nim legendy. I wszystko byłoby w „najlepszym porządku”, gdyby nie to, że zamieszkała z nim (dzieląc stół i łoże) Solenizantka, która znała Bruna osobiście, a nawet otrzymała od niego… Autoportret , który pewnego dnia zawiesiła na ścianie jego (ich) domu. Na honorowym miejscu. A to już nie jest tak zwane „niby nic”. No i zaczęło się. Adoracja, jaką zawsze darzyła Bruna Solenizantka, nie wygasła. Z upływem czasu potęgowała się nawet. Wspominając Bruna, rozczulała sic często aż do łez (sam też, wielokrotnie byłem świadkiem tego). Poważanie, szacunek, względy (czytaj: życzliwość, przychylność, sympatia) to bardzo dużo. – Skąd? Dlaczego? aż tyle tego? – musiał zastanawiać się mężczyzna. Ani chybi coś się za tym musi kryć. A skoro c o ś, to najczęściej wiadomo, albo domniemywa się, C o. Poniekąd nawet go rozumiem. Każdemu, na jego miejscu (w jego skórze) musiałoby to dać do myślenia. Z tym, że ja znałem prawdę: nic z tzw. „tych rzeczy” nie wchodziło w grę. Absolutnie! Ale kto by w to uwierzył! Facet nie wytrzymał. Po zrostu wkurwił się. I, to w afekcie (tu: wywołanym zazdrością, podejrzeniami) poszedł „na całego”. Prędzej czy później, musiało do tego dojść (u każdego! – nie wyłączając układnych i kulturalnych… bez– bezjajcych Jajogłowych!). Punktem zapalnym stał się Autoportret; „irracjonalna?!… świecka idolatria tegoż obiektu” – praktykowana przez Solenizantkę. Mężczyzna zagroził, że o ile ona nie pozbędzie się tego „przeklętego obrazu”, to sam się tym zajmie. A w ogóle, jak nie „wyleczy się” z maniakalnej– egzaltowanej atencji i admiracji do tego w proch obróconego już, trunkowca i wagabundy, to – jak się wyrazić miał – koniec z nami! . (Różnie to interpretować można). Solenizantką miotały sprzeczne uczucia. Nie mogąc się skontaktować ze mną, była gotowa ten Autoportret spalić?, podrzeć na kawałki?, wyrzucić?, albo (co chyba jednak ryzykowne) schować gdzieś, żeby go nikt nie znalazł?. Dla dobra sprawy i świętego spokoju. Ale… Bruno nie pozwala! Nie wolno nawet zdjąć obrazu ze ściany! A w ogóle, to… Brunowi źle w tych kątach, czuje się tu intruzem, osobą niepożądaną, zakłócającą harmonię i rytm całego domu. A jednak nie opuszcza go, bo ma tu… „swoją ramkę”. Solenizanta każdej nocy słyszy jego kroki, skrzypienie krzesła, na którym siada, szelest przeglądanych przezeń papierów, wypowiadane szeptem monologi i głośne przekleństwa; czuje zapach jego tytoniu fajkowego, woń dojrzewającego na wolnym ogniu „grzańca” – jego ulubionego napitku: dobrego na domowe, całonocne, i… kulturalne rozmowy. Tak, „grzaniec”: jasne piwo z cukrem lub czerwone wino – zwyczajny, ordynarny sikacz „patykiem pisany” zaprawiony, albo inaczej mówiąc, ubogacony (własnym sumptem!) bukiecikiem przyprawek. Żeby tę „cholerną siarę ździebko uszlachetnić, „uwermutować”, Bruno stosował różne mieszanki listków, płatków, korzonków itd. często eksperymentował: kwiatek bzu czarnego, korzeń kosaćca, dzięgiel; gałka muszkatołowa, tatarak, kolender. Po czym degustując… delektował się „autorską” kombinacją! A żartując już, i odrobinkę poetyzując: iżby „grzaniec” „zagwoździkował”, „zaszałwił” nieco, to… dorzucał… goździki i szałwię właśnie! I piło się!

 

STO WIERSZY POLSKICH (XI)

Cyprian Norwid, Bema pamięci żałobny rapsod W starożytnej Grecji rapsodowie byli wędrownymi recytatorami poezji epickiej, której rzadko byli autorami. W czasie występów publicznych podczas podniosłych świąt nosili na głowach wieńce z wawrzynu, a w ręku trzymali laskę. Wygłaszali rapsody, czyli fragmenty poematów epickich. W czasach Norwida rapsod oznaczał już podniosły utwór sławiący mężnego herosa i jego czyny, przedstawiający jakiś fragment historii narodu. Bohaterem utworu Norwida jest generał Józef Zachariasz Bem – (urodzony w 1794 roku w Tarnowie – zmarły w 1850 w Aleppo), generał wojsk polskich, węgierskich i tureckich, świetny teoretyk wojskowości, uczestnik kampanii 1812 roku w Królestwie Polskim. Zajmował się on teorią i konstrukcją rakiet, co przypłacił w młodości znacznym oszpeceniem twarzy. W 1822 roku za działalność w Wolnomularstwie Narodowym został usunięty z wojska. Podczas powstania listopadowego odznaczył się brawurowym kierowaniem artylerią w bitwie pod Iganiami,, Ostrołęką i podczas obrony Warszawy, szybko też awansował do rangi generała brygady. Na emigracji we Francji związał się z obozem Czartoryskiego. W czasie Wiosny Ludów kierował obroną rewolucyjnego Wiednia (X 1848), a następnie (1848-1849) dowodził rewolucyjnymi wojskami węgierskimi w Siedmiogrodzie i Banacie. W VIII 1849 roku był wodzem naczelnym armii węgierskiej pod Temesvarem (Timoszoara). Po upadku rewolucji węgierskiej przebywał w Turcji, gdzie jako Murat Pasza służył w armii tureckiej. Wydał: Notes sur les fusées incendiares (1819), tłum. pol.: Uwagi o rakietach zapalających (1953) i O powstaniu narodowym w Polszce (1846-1848). Jakimż wspaniałym przykładem bohatera był Bem dla romantyków! Całe nieomal życie spędził w siodle i nad mapami wojennymi – stale wędrujący i zgodnie z romantycznymi dyrektywami stale szukający swojego miejsca i nigdy go nie znajdujący. Nie bez powodu Norwid tak uwznioślił tego bohatera, nie bez powodu też umieścił pod tytułem motto z Hannibala – jednego z największych wodzów w historii ludzkości. To motto miało podkreślać uniwersalny charakter walki generała i jego służbę dla dobra ludzkości. W kontekście tak wielkich czynów traciły dla Norwida sens oskarżenia o porzucenie wiary ojców, zaprzedanie się innowiercom i wyrzeczenie tradycji narodowej. Właśnie dla podkreślenia wierności ideałom powstał ten utwór i stał się apoteozą polskiego bohaterstwa. Jak pisał Stefan Żeromski: W tym rapsodzie, uzbrojonym w tak niezrównane onomatopeje, tętniącym, połyskliwym, szelestnym i dzwonnym od kopyt rumaka i chrzęstu oręża – jest wszystka tęsknota polska za bohaterem, wodzem, władczym orężem, walką i zwycięstwem. Utwór  ten jest obrazem duszy zbiorowej, niemal dokumentem politycznym. Czesław Miłosz idzie jeszcze dalej, mówiąc: jeżeli istnieje jakaś esencja polskości, to zawarta jest w Norwidzie….

Apoteoza bohaterstwa jest jednakże tylko jedną stroną arcy-rapsodu Norwida. Drugą jest próba przeciwstawienia się utartym wzorcom językowym, poetyckim i filozoficznym oraz ukazania człowieka w sieci przejmujących sprzeczności i zależności – jako bytu transcendentalnego, pielgrzymującego wraz z całą ludzkością i w imię tejże ludzkości do nieba. Jak słusznie zauważa Mieczysław Inglot: Wbrew dominującej w ówczesnej filozofii tendencji do umieszczania człowieka w strumieniu czasu i ujmowania go w perspektywie historycznego stawania się, Norwid ujmował los ludzki w wymiarach transcendentalnych. (…) Człowiek był swym twórcą w takim zakresie, w jakim zdołał przekształcić życie i historię w pielgrzymkę do nieba. Pielgrzymka taka była jego wkładem, przybliżającym chwilę nadejścia Nowego Jeruzalem dla całej ludzkości. Ta ogólna tendencja – dostrzegalna w wielu wierszach Norwida – jest jego dyrektywą twórczą i nieustającą tęsknotą. Utwór zaczyna się od pytania retorycznego i zarazem określenia funeralnej sytuacji: Czemu, Cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz/,Przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan? –/ Miecz wawrzynem zielony i gromnic płakaniem dziś polan. Jak widać pochówek stylizowany jest na pogrzeb rycerski, przy czym wzrok poety pada najpierw na cień generała. To do niego zwraca się autor i dopiero po wstępnym retorycznym pytaniu pojawiają się określniki powoli odsłaniające cały obraz. Domyślamy się, że ciało generała-rycerza leży na wozie, ubrane jest w pancerz i jak w rzeźbiarskich przedstawieniach nagrobnych ręce ma złożone na piersiach albo swobodnie leżące na zbroi (taki wzorzec w sztuce ustaliły trzynasto-  i czternastowieczne nagrobki rycerzy niemieckich i angielskich oraz późniejsze nagrobki rycerzy włoskich i hiszpańskich). To jednak tylko domysły, bo równie dobrze założyć można, że generał – niczym w monumentalizacjach Mickiewicza, Słowackiego czy Krasińskiego – stoi lub w pozycji posągowej porusza się w przestrzeni na koniu. Wtedy przypominałby jedno z bóstw znanych ze starożytności, wtedy przybierałby pozę mitycznego kolosa, albo rzymskiego cezara dumnie wjeżdżającego do miasta i wtedy wiersz  rzeczywiście miałby kształt spiżowy. Pochodnie na wysokości kolan mogą sugerować pierwszą możliwość jak i drugą – mogą być niesione (albo przyczepione do wozu) na wysokości ugiętych kolan (znowu przypominają się nagrobkowe pozy wielkich rycerzy), mogą też znajdować się w górze na tym samym poziomie co kolana postaci pomnikowej, jadącej na koniu. Ową posągowość bohatera podkreśla też monumentalizacja zwycięskiego miecza, przyozdobionego wawrzynem i oblanego woskowymi łzami. Już na tej płaszczyźnie odsłaniania język poetycki  Norwida zestraja efekty wizualne i dźwiękowe – iskry strzelające z pochodni grają, a gromnice płaczą. W następnych wersach dochodzą kolejne elementy uwzniaślające, rytmizujące i dźwiękonaśladowcze.  Norwid stale pragnie zawierać w słowach i symbolach możliwie najszerszą rzeczywistość. Sokół nie pojawiający się raczej przy okazji pogrzebów rycerskich, obecny bywał podczas pogrzebów muzułmańskich i nie można wykluczyć, że pojawił się podczas pochówku w Aleppo. Bywał także jednym z elementów obrzędów pogańskich, co zaświadcza między innymi Mickiewicz cytujący Stryjkowskiego w przypisach do Grażyny Nie bez znaczenia są też symboliczne konotacje związane z tym pięknym skrzydlatym tworem. W starożytnym Egipcie był księciem ptaków i świata podziemnego, w starożytnej Grecji jego kształt przybierał Apollo, był też umieszczony na godle wojennym Attylli, a potem pojawiał się w emblematyce i symbolice rycerskiej. Tutaj sokół rwie się do lotu, a w takich sytuacjach zawsze wiąże się to z wzniosłością, panoramicznym spojrzeniem na świat, podążaniem ku niebu. wraz z tym ptakiem wprowadza też Norwid do kreowanej przestrzeni kolejny po ziemi (trup, droga,) i ogniu (pochodnie, gromnice, iskry) żywioł – tym razem jest to powietrze (wiatr, a nawet spora wichura). Owo zrywanie się, ale przecież jeszcze nie zerwanie się ptaka zestrojone zostało z rytmicznym podrywaniem nogi przez konia. Pochód pogrzebowy Bema porusza się zatem jakby w rytm jakiegoś tajemnego tańca. Być może jest to danse macabre, ale może to też być jakiś zwiewny taniec pogański, którego rytm wyznaczają periodyczne zmiany zachodzące w naturze, taniec żałobny i zarazem pochwalny, ruchowe epitafium i epitalamium. Gdy wichura wzmaga się, w kolejnych wersach znowu wracają atrybuty rycerskie: proporce, namioty, znaki godności i rodu. Pochód porusza się torując sobie drogę pośród wichury i nagle – z iście Norwidowską finezją – mamy do czynienia z przerzuceniem akcji lirycznej ku niebu. Proporce rycerskie kojarzą się poecie z wojskami rozkładającymi i składającymi namioty, a także koczującymi na niebie. Nagle świat ziemski ujawnia się jako antyteza świata niebiańskiego. To nagła odbicie na niebie rzeczywistości z minionego życia generała Bema to prawdziwy majstersztyk poetycki Norwida. Tego rodzaju zabieg natychmiast wyposaża opisywaną rzeczywistość w nieomal nieskończoną głębię, nadaje odległościom wymiarów jakie odnajdziemy w świecie mitu, legendy i baśni. Cienie momentalnie się wydłużają, a cały krajobraz zyskuje rozległość ponadnaturalną. I nic dziwnego, że w tym momencie rozlegają się anielskie fanfary, które w zgodzie z poetyką wiersza-płaczu  we łkaniu aż się zanoszą. Ma to podkreślać żałość, ból, przygnębienie z powodu śmierci bohatera, a zarazem są to jakby kolejne diatoniczne melodie ogromnego chorału natury, pochylającej się nad zmarłym wraz ze znakami rycerskimi, które jak zranione ptaki opuszczają skrzydła. Tutaj dla jeszcze silniejszego podkreślenia bólu i rozpaczy wprowadza Norwid porównanie piętrowe. Znaki opuszczają skrzydła jak ptaki, ale też  Jak włóczniami przebite smoki, jaszczury – charakterystyczne elementy emblematyki i heraldyki rycerskiej. Dodatkowo jeszcze owe zwierzęta symboliczne pojawiające się na znakach i uderzające na wietrze w piki do których zostały przymocowane przypominają poecie znakomite pomysły wojenne generała Bema. W tego rodzaju segmentowych porównaniach objawia się najpełniej owo przeświadczenie Norwida, że świat składa się z przenikających się struktur materialnych i duchowych. Mieczysław Inglot widzi w takich momentach wręcz istotę jego poetyckiej wizji świata: Najważniejszym elementem poetyckiego światopoglądu Norwida było przekonanie o materialno-duchowej strukturze świata. Poeta borykał się z materią słownego znaku, aby wyrazić możliwie najtrafniej jego duchowe znaczenie. Poprzez powierzchnię znaków docierał do duchowej głębi znaczeń. Śmierć pojawiająca się w pierwszej części rapsodu nie jest zbyt groźna. Daleka od makabry i groteski średniowiecznej, daleka od idealizacji sentymentalnej, przybiera formułę łagodnego przejścia z bytu materialnego do bytu duchowego, a pochód pogrzebowy staje się jakby w takim kontekście rozległą synekdochą takiego właśnie przesunięcia w świadomości śmierci.

Ta odmienność rozumienia i postrzegania śmierci u Norwida może wydać się czymś niezrozumiałym, czymś wydumanym, czymś nie mieszczącym się w romantycznej kosmogonii wiecznych przeciwieństw. To dlatego w drugiej części utworu mamy do czynienia z odrealnieniem i jakby chwilowym przeniesieniem zdarzeń w zamierzchłą przeszłość pogańską. Cztery grupy żałobnic rozrzucają zioła na drodze pochodu, zbierają w konchy łzy, tłuką o ziemię  wielkie  gliniane  naczynia.  Najważniejsze  zdają  się  te,  które   drogi  szukają,  choć  p r z e d   w i e k a m i   z r o b i o n a … Tutaj Norwid wprowadza swój metajęzyk. Do tej pory opowiadał historię pochodu pogrzebowego znamienitego rycerza, generała wojsk –polskich, węgierskich i tureckich, a teraz wprowadza refleksję ogólniejszą. Obrzęd staje się pogrzebem przedstawiciela całej ludzkości, staje się symbolicznym podążaniem człowieka ku grobowi, ku wieczności. Ta droga przedwieczna, to szlak jaki przechodził i przejdzie każdy człowiek i cała ludzkość zarazem – to droga śmierci i ku śmierci. Metajęzyk symboliczny zaznacza Norwid, jak w wielu swoich utworach, rozstrzeleniem liter. Prowadzi w ten sposób dialog z czytelnikiem i pragnie by przy okazji opisu pogrzebu generała zadumał się on nad całym bytem ludzkim. Bem jest przedstawicielem ludzkości, która na zawsze odchodzi, ale też jest symbolem romantycznego wnikania w wieczność, przeistaczania się i łączenia z naturą. Ten pogrzeb i ta śmierć mają  odsłaniać ukryty wymiar egzystencji. Szczegółowa analiza twórczości Norwida odsłania pokłady tanatycznych fascynacji i lęków poety, którego kulminacją jest zapewne wiersz LXXXII z Vade-mecum. Bez wątpienia śmierć  była jednym z wyznaczników jego poetyckiego świata. Te penetracje i demaskacje miały wieloraki charakter – rozgrywały się pośród przestrzeni symbolicznych, w świecie realnym, w rozważaniach na temat przeszłości, w listach. Owe śmiertelne panny żałobne odrealniają i teatralizują przestrzeń wykreowaną przez Norwida. Ich pochodzenie jest dość mgliste – z jednej strony przypominają rzymskie płaczki żałobne, a ze strony drugiej jakieś greckie najady, driady lub nimfy albo słowiańskie rusałki. Są one też kapłankami w obrzędzie uświęconej śmiercią bohatera nieskończoności i sakralnej wieczności. Trzecia część rapsodu to powrót do rzeczywistości pogrzebu rycerskiego. Znowu Norwid wskazuje, iż pochód porusza się rytmicznie, bo chłopcy i pachołki wystukują ten rytm uderzając w topory i tarcze. Jest to ten moment dnia, kiedy błękit nieba tężeje i powoli zaczyna przekształcać się w granat. Ów błękit poeta dostrzega na toporach trzymanych przez chłopców. Muszą one być niezwykle wypolerowane w walce, skoro odbijają coś tak subtelnego. Ileż trzeba wiedzieć o świecie, ileż trzeba mieć wizualnej i kolorystycznej wrażliwości, żeby dostrzec błękitniejące cienie i takież odbicia. Norwid zdecydowanie wyprzedza w tym względzie malarskie odkrycia impresjonistów. Tarcze rude od pochodni niesionych w pochodzie sugerują, iż w tejże chwili zmienia się pora dnia – światło bywa rude właśnie o zmierzchu. Obok panien żałobnych i zwłok generała Bema, chłopcy i pachołki to kolejne osoby biorące udział w marszu.   Ale jest też: Przeogromna chorągiew, co się wśród dymów koleba,/ Włóczni ostrzem o łuki, rzekłbyś, oparta pod-niebne… Taka chorągiew oznacza kogoś bardzo ważnego, zwykle króla, albo hetmana. Tutaj jest zarówno oznaczeniem godności hetmańskiej Bema, jak i filarem podtrzymującym strop niebieski. Ten chybotliwy świat, jakby oglądany z wozu, albo konia na którym wiezione są zwłoki potrzebuje wsparcia, jakiegoś trwalszego elementu i taką kolumną rzeczywistości staje się przeogromna chorągiew. Mieczysław Inglot zwraca uwagę, iż kolumna należy do stałych motywów metaforycznych w poezji Norwida, tutaj jest ona jednakże elementem w przestrzeni nagle zarchitektonizowanej. Dopiero dwudziesty wiek przyniósł zjawiskowe obrazy, w których natura przechodzi niepostrzeżenie w regularne formy i kształty architektoniczne. W poezji romantycznej tego rodzaju architektonizacje pojawiły się z znacznym wyprzedzeniem wizji surrealistycznych.

Część czwarta przynosi kolejne elementy kreowanego świata, a zarazem dalsze etapy opisu widmowego pochodu – wejście w wąwóz, wyjście w światło księżyca, blaski na pikach. Do tej pory w utworze pojawiły się trzy żywioły z Empedoklesowej typologii podstawowych elementów natury. W tej części dochodzi element czwarty – woda. Pochód wchodzi w wąwóz, co metaforycznie kojarzy się poecie z jego zatonięciem. W tym momencie zmienia się też pora dnia. Słońce zachodzi i na niebie pojawia się wyraziście księżyc. Pochód wychodząc z wąwozu wyraźnie rysuje się na tle ogromniejącego nad horyzontem księżyca. Obserwacje z natury raz jeszcze są tu adekwatne – rzeczywiście odległe postacie na tle księżyca czernieją, a jedynie na ich obrzeżach zaznacza się jakby ognisty kontur (zimny blask). Ten blask pojawia się to tu, to tam, co podkreśla raz jeszcze, że cała grupa znajduje się w ruchu. Światło pojawia się na ostrzach i mogą to być ostre krawędzie sylwetek ludzkich, koni, wozu, ale też mogą to być ostrza niesionych pik, włóczni, toporów. Tutaj – jak chce tego Jastrun – Język Norwida nabiera szorstkości i wagi. Zdania jego mają walor rzeźbiarski Ostatni wers tej części jest podsumowaniem i zarazem jeszcze jednym konsekwentnym nawiązaniem do poetyki żywiołów – skoro grupa jakby utonęła i na moment ucichły jej odgłosy, pojawienie się przypominać musi wypluśnięcie fali, hałaśliwe, podkreślające gwałtowność takiego zjawiska. Norwid nazywa odgłosy dochodzące z pochodu chorałem i trudno byłoby znaleźć trafniejsze określenie dla tylu osobnych, diatonicznych dźwięków.   Część piąta przynosi zawołanie, które brzmi jak hasło do walki. Pochód podąża wciąż naprzód, ale poeta pragnie by zmierzał on w dal jeszcze rytmiczniej i pewniej. Przeczuwając bliski koniec drogi dodaje idącym, czy posuwającym się postaciom odwagi. Tutaj znowu na plan pierwszy wysuwa się Norwidowski metajęzyk. Zwracając się do uczestników pochodu, poeta raz jeszcze zwraca się do całej ludzkości. Grób jest grobem, ale też i odwieczną czeluścią za drogą, czyli po życiu. Ludzkość nie znajdzie sposobu by pokonać śmierć i nie znajdzie sposobu by przeskoczyć wieczność. Raz jeszcze pochód żałobników stał się metaforą ludzkiego losu, a generał Bem hiperbolą człowieczeństwa.  I tak oto raz jeszcze – Poetycka metafora Norwida staje się próbą twórczego zapanowania nad tajemnicami ludzkiej egzystencji. Zapanowania i nie zapanowania, chwilowego przekonania, że można spojrzeć w śmierć i w wieczność. Tam jest odpowiedź na podstawowe pytania ludzkiej egzystencji i tam odpowiedzi nie ma. Jest tylko znikomość, chwila rozbłysku, złudne przekonanie, że w pozorze jest reguła, że to co ulotne ułoży się w kształt Boski. Taka chwila jest niezwykle bolesna, taka chwila niesie doświadczenie końca i ekstazę kresu, ale przede wszystkim rani duszę. Można się jeszcze buntować, można spinać konia włócznią albo ostrogą, można z szaleńczą brawurą ruszyć do przodu. Taką sytuację mamy w szóstej części rapsodu. Tutaj akcja liryczna nabiera nagłego przyspieszenia. Po leniwym, tanecznym posuwaniu się do przodu, nagle – z całą siłą Norwidowskiej ironii – następuje skok do przodu. Jakże jest komiczny ten obraz. Koń zrywający się do skoku by przesadzić czeluść śmierci i przepaść wieczności. Ale – dodajmy zaraz – jakże też romantyczny. To jest to samo rzucanie się na ogromy co u Goethego, Schillera, Byrona, Mickiewicza, to jest ta sama romantyczna brawura co u Fausta, Karola Moora, Conrada (z Korsarza), Konrada (z Dziadów), to są podobne gesty, podobne znaczenia. Narratorowi wydaje się, że romantyczny bunt, owo uderzanie urnami o bramy i bicie w nie toporami zdoła obudzić śpiące miasta i spowoduje, że ludzie nagle przejrzą na oczy. W obliczu symbolicznego pochodu generała Bema – przedstawiciela ludzkości, która odchodzi, w obliczu nieubłaganej śmierci i grozy wieczności – zobaczą oni, że są jak on wiecznymi emigrantami, że są pielgrzymami i mają za mało czasu by tracić go na ciągnące się spory, kłótnie, wojny. Wreszcie zobaczą – jak Norwid, jak Bem – co jest  ludzkim powołaniem. Norwid symbolizuje dodatkowo zachowania symbolicznych postaci, bo chce by patrzyli oni na świat tak jak patrzył jego bohater. Pragnie by wprowadzone do tej części powszechnie znane i zrozumiałe symbole odsłoniły raz jeszcze prawdziwy wymiar człowieczeństwa. To może szokować, ale przecież o to chodzi Norwidowi, który zawsze prowadzi ironiczny i jakże bolesny dialog z czytelnikiem, pragnie by Człowiek włączał się w historię, w swoją historię, i słuchając głosu Bożego (…), doskonalił siebie i dzieje. Bema pamięci żałobny-rapsod jest opisem symbolicznego pogrzebu znamienitego generała, ale też potwierdzeniem starej prawdy o przemijalności chwały tego świata i każdej rzeczy, która na nim jest. Ostateczne, oddzielone wymownym milczeniem, Dalej – dalej – – (w. 30) jest pochyleniem głowy i ostatecznym poddaniem się prawom jakie rządzą ludzkim bytem. Człowiek musi podążać na spotkanie śmierci, bo ona ustala proporcje i wyznacza granice. Jest kropką na końcu zdania i wielką, wielką niewiadomą, ostatnim uderzeniem w talerz, albo ostatnią zgłoską w wielkim chorale natury, historii, czasu i przestrzeni. Utwór rozgrywa się na wielu płaszczyznach i w wielu wymiarach. Poecie udało się stworzyć dzieło, w którym świetlistość i efekty barwne zostały znakomicie zestrojone z warstwą dźwiękową i muzyczną. Dzieło jest zatem feerią rozbłysków, odbić, olśnień, ale też czymś na kształt utworu muzycznego, w którym instrumentami są ludzie i przedmioty wydające najprzeróżniejsze dźwięki – od płaczu i żałosnego łkania, poprzez odgłosy trąb i strzelających w powietrzu iskier. Ale utwór ten rozgrywa się też pośród dwóch rzeczywistości symbolicznych – pierwszej; symbolicznej krainy symbolicznego, rycerskiego pogrzebu, i drugiej: przeogromnej przestrzeni wspieranej przez kolumny z kopii i lanc, przestrzeni graniczącej z wiecznością, krainy, gdzie pewna jest jedynie śmierć, a jej opis możliwy jest tylko przy zastosowaniu Norwidowskiego metajęzyka. Bema pamięci żałobny rapsod jest wieloznacznym i głębokim spojrzeniem w śmierć i w wieczność, jest odważną próbą zatrzymania wzroku na zbyt jasnym świetle i zbyt mrocznej czerni i jest próbą odpowiedzi na pytanie o kierunek i sens ludzkiego bytowania.

Ilustracją wpisu są oryginalne grafiki Cypriana Norwida.

DRAPERIE PRZESTRZENI (IX)

Widok naszej planety ze statku kosmicznego Apollo 17

Ziemię nazywa się niebieską planetą, bo z kosmosu widać przede wszystkim oceany, oblewające wszystkie kontynenty i stanowiące podstawę życia. Ocean Spokojny, Atlantyk i Ocean Indyjski, a także Ocean Lodowaty są ogromnymi przestrzeniami, pośród których wykluło się pierwsze istnienie, a potem rozwinęło się w miliny różnorakich odmian, wybuchło niczym samo Słońce. Nie ma na świecie takiego organizmu, który by nie potrzebował wody, a ludzie wręcz są zbudowani z niej i niedostatek płynów szybko kończy każdą egzystencję. Połączenie dwóch cząsteczek wodoru i jednej tlenu jest rodzajem kosmicznego cudu, którego konsekwencje stale widzimy w otaczającym nas świecie. Inne planety skaliste, takie jak Merkury, Wenus czy Mars pozbawione są wody lub znajduje się ona na nich w innej formie (pary, lodu). Tylko Ziemia ma tak złożony ekosystem, w którym podstawowa, przejrzysta i ożywcza ciecz jest najważniejsza, wytycza miejsca powstawania osad, wsi, miast i całych cywilizacji. Jej brak może docenić tylko ktoś, kto podróżował lub błąkał się po pustyni, albo odwodnił w jakikolwiek inny sposób swój organizm. Historia ludzkości, to też zapis tego, w jaki sposób zapewniano sobie dostatek tej substancji, jak budowano kanały, wielkie cysterny, jak wznoszono akwedukty i ukrywano w ziemi rurociągi. Ileż wojen wybuchło, bo jakiś władca zapragnął szerszego dostępu do morza, ile bitew stoczono o zdobycie brodów rzecznych, ile plemion najeżdżało pustynne oazy i zabijało obrońców, by cieszyć się rześkością i ożywczym chłodem, dobywanego ze studni płynu. Choć podstawową formą materii ziemskiej są skały, to tlenek wodoru, występujący głownie we wskazanych wyżej oceanach, stanowi 70,8% powierzchni globu. Znajdziemy go także w rzekach i jeziorach, w postaci stałej w lodowcach, a w lotnej – w chmurach. Większość wody, występującej w naturze, jest słona (około 97,38%), a choć najwięcej jest w niej chlorku sodu (soli), to oczywiście ten znakomity rozpuszczalnik zawiera też tysiące innych substancji. Czy woda powstała – zgodnie z hipotezą solarną – w wyniku działania wiatru słonecznego i skomplikowanej reakcji wodoru i tlenu, czy też zawlokły ją na naszą planetę komety lub asteroidy, nie jest czymś wyjątkowym w kosmosie, starczy przywołać ogromne połacie lodu na księżycu Jowisza – Europie – lub ostatnie potwierdzenia jej istnienia na Marsie (2008) i Księżycu (2009). Ludzie reagują na brak wody w prosty sposób – gdy mają do niej codzienny dostęp – po prostu sięgają po plastikową lub szklaną butelkę lub nabierają ją jakimś naczyniem ze zbiornika, a przecież jest to symptom czegoś o wiele bardziej złożonego. Wszak to woda jest transporterem wewnątrzustrojowym produktów przemiany materii, substancji odżywczych, hormonów i enzymów, a także reguluje temperaturę ciał i uczestniczy w pozbywaniu się resztek zużytych cząstek. W wielu kulturach pojawia się jako podstawowy żywioł, przeciwstawiany niszczącej sile ognia, brudowi i rozkładowi, ale też bywa nośnikiem śmierci ukrytej, drzemiącej w głębinach, odbierającej oddech nieostrożnemu pływakowi.

Nasze doświadczenia, związane z wodą, zaczynają się w czasach dzieciństwa, gdy najpierw kąpani w niewielkich wanienkach przez rodziców, stopniowo sami wchodzimy w szersze i głębsze przestrzenie wodniste. To są zabawy w jakichś oczkach, kałużach, rozlewiskach, a potem kąpiele w stawach, jeziorach, rzekach i w morzu. Moje wodne inicjacje były doprawdy euforyczne, bo szybko nauczyłem się pływać i skakać w głębinę. Teraz nawet myślę o tym z pewnym niepokojem, bo wyprawiałem czasem niebezpieczne harce. A to, gdy rzucałem się z pomostów na główkę w nieznane ciemności podwodne, gdy toczyłem z kolegami wojny na kajakach, rowerach wodnych i łodziach, a chyba szczytem wszystkiego było wspinanie się na wysokie drzewa i skakanie z nich do Brdy. To były duże wysokości, a głębie krystalicznie czystej rzeki wcale nie były takie duże i często zwodziły śmiałków. Raz solidnie trzepnąłem głową o dno, ale na szczęście mój pęd został już wyhamowany i skończyło się tylko na wielkim strachu. Jeśli już jestem przy tej rzece, to pamiętam liczne wyprawy z Błonia do dzielnicy Jachcice, gdzie Brda była czyściutka i zachwycała chłodem, rześkością, a nade wszystko odsłaniała przed nami świat podwodny. Była tam bujna roślinność, stale ruchliwa w ogromnym nurcie, a pośród niej pływały wielkie klenie, pstrągi, okonie i wiele drobiazgu rybiego. Do drzew były tam przymocowane długie liny, z kołkiem na dole, na których można było się huśtać nad tonią i w pewnym momencie, puszczając się, wpadać do niej z impetem. Było też nurkowanie i przyglądanie się temu zjawiskowemu światu pod powierzchnią, próby łapania ryb, wydobywania pięknych kamieni, ale najbardziej ekscytujące było skakanie w lodowate nurty. Najtrudniejsze było to opisane wyżej, z platform, przymocowanych bardzo wysoko do gałęzi, ale także skoki z brzegu, z tzw. skoblem w powietrzu, też były w cenie. Wracaliśmy często z takich wypraw pokiereszowani, z jakimiś stłuczeniami, ranami kończyn, otarciami naskórków, ale też z poczuciem uczestnictwa w wielkim bohaterskim boju młodości. To były eskapady na cudze terytorium plemienne, gdzie spotkać można było Cyganów i chuliganów z innych dzielnic, stąd też zdarzały się walki, bójki a nawet wielkie bitwy i sromotne ucieczki. Często jednak dochodziło do rozejmów nad rzeką, wspólnych skoków i zawodów, jakichś meczów w piłkę na brzegu i opowieści snutych przy ogniskach. Pisząc o tym, widzę tego drobnego chłopaka, jakim byłem, jak sunie dwa, trzy metry pod wodą, tuż przy dnie, pomiędzy ruchliwą roślinnością i przygląda się innemu, jakże cudownemu, krystalicznie czystemu światu.

Moje czasy młodzieńcze także związane były z wodą i wodnistością, a najważniejsze było doświadczenie jeziora w Chmielnikach. Pisałem już o tym w moim dzienniku, gdy wybrałem się z córką do miejsc tamtych inicjacji i przemierzałem raz jeszcze łodzią dobrze mi znane przestrzenie. Tam też, jako mały chłopiec, skakałem z pomostów do wody, a potem, po zdobyciu karty pływackiej, przemieszczałem się po toni na różnych jednostkach – od tratw z sitowia i trzciny, poprzez kajaki, trzeszczące rowery wodne, aż do wielkich łodzi, zdolnych pomieścić kilka osób. Wypływało się na środek jeziora, rozglądało się dokładnie, czy nie widać motorówki milicyjnej i z wielkim rozmachem „waliło” się głową w zupełnie nieznane głębie. Oczywiście wiedzieliśmy, że akwen jest dość głęboki, ale przecież zdarzały się na nim pagórki, jakieś ukryte wybrzuszenia dna, czasem zatopione rybackie krypy, no ale przecież nikt się tym nie przejmował i jakoś naszą wspólnotę chłopacko-dziewczyńską ominęły większe tragedie. Nie znaczy to, że namawiam młodzież do takich zachowań, tym bardziej, że żniwo śmierci i kalectwa co roku bywa wielkie w tym względzie. Wtedy nie myśleliśmy o tym, a radość z obcowania z wodą podczas upału, była wielka i stawała się jakby samą esencją życia. Dopływaliśmy do wybranych miejsc, rozbijaliśmy obozy, pływaliśmy do drugiego brzegu i na jakiś wysunięty znacząco cypel, stale wprawiając się w sztuce pokonywania wodnych dali. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że będę kiedyś ratownikiem nad tym jeziorem i będę je patrolował z motorówki i łodzi, strofując takich samych jak ja zapaleńców i nieostrożnych pływaków. To tam miał miejsce kurs na stopień ratownika i tam wziąłem udział w egzaminie na żółty czepek, który dawał możliwość pływania w miejscach niebezpiecznych i oddalonych od kąpielisk. Dobrze pamiętam to doświadczenie, gdy skoczyłem z białej barierki do wody i przepłynąłem pod wodą wiele metrów, a potem zacząłem podążać z wieloma innymi pływakami wokół jeziora, by w końcu ostatnie sto metrów „przewalić” delfinem i wyjść na brzeg ze wspaniale wyrzeźbionymi mięśniami klatki piersiowej, brzucha i ramion. Wiele godzin spędziłem w wodach tego jeziora, a po podjęciu pracy nad nim ruszałem wpław wcześnie rano, ku przeciwnemu brzegowi, tak samo kończąc też dzień. Tonie nie były wtedy tak czyste, jak dzisiaj, bo odprowadzano jakieś ścieki do tego akwenu, ale w sumie nie były to wielkie zanieczyszczenia. Zawsze w mojej wyobraźni, w snach i w świadomości zbiornik nazywany Jezuickim, będzie archetypem jeziora, głębin kuszących i przerażających, ożywczego chłodu i przestrzeni licznych sprawdzianów młodzieńczej tężyzny. Obok jeziora Qinghai na Wyżynie Tybetańskiej, jezior mazurskich i litewskich, pozostanie ta woda ważnym doświadczeniem ziemskości i kosmiczności, uczestnictwa w jej wielkim obiegu natury.

Bezkresność wodna Florydy

Dość szybko pojawiło się też w moim życiu morze, nad które jeździłem z dziewczętami i chłopakami, ku któremu pędziłem na motocyklu i podążałem samochodem z przyczepą. Tam pierwsze doświadczenia erotyczne sprzęgły się z cudownością falujących ogromów i z poczuciem łączności z całością planetarną. Najpierw więc był Bałtyk, szaleńcze pływanie na dalekie dystanse, obijanie się o porośnięte glonami słupy i kamienie, a potem dane mi było zobaczyć inne rzeczywistości nadmorskie. Z synem pływaliśmy po Morzu Śródziemnym u brzegów Katalonii, tuż przy wyspach Medas, nad brzegiem Adriatyku zbierałem muszle i kamienie, były też wspaniałe chwile na plaży Kleopatry w Turcji, a potem wędrowanie nad Atlantykiem w Atlantic City i nad Zatoką Meksykańską w Clearwater, na Florydzie. W tym ostatnim miejscu mogłem siadać na brzegu i godzinami wpatrywać się przybliżające się i oddalające się fale, nad którymi unosiły się mewy i rybitwy, przelatywały kormorany, ostrygojady i brązowe pelikany. Z zaciekawieniem patrzyłem też na to, co morze wyrzucało ze swoich głębin, jakieś rośliny i zwierzęta denne, dziwne ryby, muszle i kamienie. Nazbierałem sporo tych ostatnich i przywiozłem do Polski, a w niektórych z nich czuć stale zapach tamtej zatoki i tamtej soli. Wchodząc do wody w tym zjawiskowym świecie i patrząc na zachodzące słońce, czułem się jak przedwieczny Indianin, który po całodziennym polowaniu w lesie namorzynowym, stanął wreszcie na brzegu oceanu, rzucił upolowane ptaki na piasek, a sam zatopił się w toniach, zmył z siebie trudy walki o przetrwanie. To są wody niebezpieczne, gdzie sporo jest żarłocznych rekinów, nie wchodziłem zatem zbyt daleko, a pływałem przede wszystkim w basenie, przy hotelu. Żar lał się z nieba, a ja doświadczałem raz jeszcze wodnistości i jej ożywczego działania w obliczu pierwotnej energii słonecznej. Nie byłoby życia bez niej i czułem to dobrze, gdy piłem też tam wodę Fuji, jedną z najlepszych na świecie, pochodzącą z innej części globu, wspaniale gaszącą pragnienie i rozlewającą się w całym ciele. Na Florydzie jest wiele zatok i rozlewisk, oderwanych od morza jezior i stawów, a nade wszystko wszędzie wdziera się ocean, którego moc wyczuwa się szczególnie w wietrzne dni i podczas sztormów oraz huraganów. Strugi deszczu łączą się wtedy z wodą wyrywaną z oceanicznych toni, powietrze jest przesycone wilgocią i rześkością, ale starczy, że na niebie pojawi się znowu słońce, a wszystko błyskawicznie wysycha i łaknie wody. Zawsze piłem sporo różnych cieczy, począwszy od czasów dziecinnych, poprzez lata następne, aż do dzisiaj i zawsze znajdowałem wielką przyjemność w ich pochłanianiu. Teraz biorę do ręki stojące naczynie z niegazowaną wodą mineralną i piję ze smakiem, łącząc się w myślach z pierwotnością płynu, w którym powstało życie i który jest jego gwarantem. Pyszna, chłodna, krystalicznie czysta woda… Gdy byłem chłopcem, w domu mojej babci wisiały białe makatki z różnymi rysunkami i napisami, a na jednym z nich widniała mądrość: Świeża woda urody ci doda

Fragmenty świata podwodnego - Zatoka Meksykańska

WSZECHŚWIAT WEDŁUG STEPHENA HAWKINGA

Oglądałem film o wszechświecie, którego narratorem jest wybitny brytyjski uczony z Oxfordu – Stephen Hawking. Mówi w nim o wielkim wybuchu, który zainicjował rozszerzanie się wielkich przestrzeni, tworzenie galaktyk i innych ciał niebieskich. Naukowiec pyta, czy wszystko było wynikiem przypadku, a zaistnienie życia czymś wyjątkowym w skali całego kosmosu. To trudne do zaakceptowania, ale Hawking dopuszcza taką możliwość, tym bardziej, że jesteśmy tak bardzo oddaleni od innych układów gwiezdnych i być może nigdy się o tym nie przekonamy. Słuchając komentarzy kosmologa zastanawiałem się nad konstrukcją wszechświata, który wypełniony jest w dwudziestu dwóch procentach – najbardziej tajemniczą i trudna do pojęcia – czarną materią oraz tajemniczą energią. Wszakże sama zasada działania układów planetarnych, galaktyk i całego kosmicznego przestworu, wskazuje na to, że zostało to wspaniale „obmyślane”. Galaktyki nie krążyłyby wokół własnej osi i nie trwałyby w swoim kształcie przez miliardy lat, gdyby nie czarne dziury, które najczęściej znajdują się w ich centrum. Podobnie planety nie krążyłyby eliptycznych orbitach wokół gwiazd, gdyby nie grawitacja i ich oddziaływanie na mniejsze twory. Śledząc skomplikowanie i zasadę konstrukcyjną materii, od cząstek najmniejszych do struktur największych, zauważamy wyrazistą  z a s a d ę… Czyżby po big bangu wszystko samoistnie się tak poustawiało? Czy może  K t o ś   lub coś, nadało taki kierunek dalszym przekształceniom i coraz bardziej skomplikowanym metamorfozom? Od dawna zajmują mnie sprawy związane z kosmogonią, czemu wyraz dałem w książce o Juliuszu Słowackim, a teraz w serii filmów z Hawkingiem, odnajduję wiele problemów, nad którymi od dawna się zastanawiam i które zapewne uważnie będę studiował. Moja biblioteka książek na temat wszechświata jest bardzo duża, ale wciąż pojawiają się w niej nowe, ekscytujące prace. Filozofowie mówili od dawien dawna o pierwszej przyczynie i w narracji Brytyjczyka odnajduję echo tych pierwiastkowych pytań i szerokich rozważań (np. Kanta…). Skoro w widzialnym wszechświecie wszystko ma swoją przyczynę, trudno byłoby przyjąć, że wszechświat i przypisana mu cała przeogromna kosmogonia, przyczyny nie miały. Może wszakże być tak – sugeruje kosmolog – że wielki wybuch był efektem wydarzeń w niewyobrażalnie wielkim prawszechświecie, w którym nasza przestrzeń jest tylko jedną z alternatywnych mutacji. Zachodziłaby wtedy taka sama reakcja, jak przy uderzeniach kulek zawieszonych na tzw. kołysce Newtona. To wahadło ilustruje prawo zachowania pędu i energii kinetycznej podczas sprężystego zderzenia kul. Jak przy uderzeniach małych stalowych „planet”, tak samo mogłyby reagować sąsiadujące ze sobą wszechświaty, które są kulami sferycznymi, a nasz wielki wybuch mógłby być wynikiem tego, co zdarzyło się w jednym, bądź wielu wszechświatach sąsiadujących ze sobą, ustawionych w rzędzie lub pędzących ku sobie z ogromną szybkością. Ach, jaka piękna teoria i może za sto lat będą ją określać moim nazwiskiem…

GITTA RUTLEDGE

Poezja rymowana ma piękne karty w historii literatury polskiej i dopiero w dwudziestym wieku zaczyna się „panowanie” wiersza białego. Nie znaczy to, że rymotwórcy całkowicie złożyli broń i przestali zaznaczać swoją obecność we współczesnej liryce polskiej. W każdej formacji pokoleniowej, nawet tej najbardziej odchodzącej od reguł wersyfikacyjnych, pojawiali się poeci, którzy na przekór modom i zwyczajom – z głębokim przekonaniem o wartości tego co robią – rymowali i tworzyli klasyczne miary wiersza. Starczy przywołać Wojciecha Łęckiego, Krystynę Konecką czy Karolinę Kusek. Ale przecież nawet najwięksi poeci – tacy jak Miłosz, Bryll czy Szymborska – nie stronili od rymów. Często była to też poezja tworzona jako rodzaj piosenki czy piosnki i szybko pojawiali się wykonawcy, którzy umieszczali ją w swoim repertuarze. Mamy też do dyspozycji ogromną literaturę na temat tego jak należy rymować i jak kształtowała się polska poezja rymowana, od wieków dawnych, poprzez renesansowe realizacje Kochanowskiego, barokowy wykwint Sarbiewskiego, oświeceniowy polot Krasickiego, aż do naszych wyżyn lirycznych: wierszy Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, a potem dalej ku Asnykowi, Konopnickiej, sonetom Kasprowicza i wierszom Tetmajera, Staffa i Tuwima, ku ulotnym lirykom Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Kazimierza Wierzyńskiego. Kimkolwiek by nie był poeta i gdziekolwiek by nie tworzył, ma w swoim życiorysie etap rymotwórczy. To czas poszukiwań własnego rytmu i specjalnego wyrazu artystycznego, ale też próba zmierzenia się z klasyczną regułą, chęć zamknięcia słowa w wyraziście obwiedzione ramy.

Wiersz jest ludzkim mikrokosmosem i makrokosmosem zarazem – cząstką nicości i rozszerzeniem penetracji do ponadnaturalnych wymiarów. Poezja dotyka elementów rzeczywistości, które ekspandują egzystencję w obręb licznych, częstokroć nieuświadamianych, głębi. Tworzy kontekst dla wyborów i ustaleń nadwrażliwej jednostki, staje się integralnym kształtem intelektualnym. W takich realizacjach tytuł jest formą tekstu naddanego, umieszczonego ponad sensem głównym utworu. Pomiędzy nim a treścią wiersza ma się wytworzyć napięcie, rodzaj nieodzownej zależności semantycznej – w taki sposób wspiera on treść, ale też ją wzmacnia. Jest zwieńczeniem konstrukcji utworu, jakby iglicą na wieży kościoła lub flagą powiewającą nad ważnym budynkiem. Te zależności mogą być różnorakie, a obok wsparcia i wzmocnienia może pojawić się rola kontrastowa czy kontrapunktowa. W tym drugim przypadku – tak jak w tym tomie – chodzi o uwyraźnienie opozycji pomiędzy wnętrzem wiersza, a tym czego on dotyczy, pomiędzy treścią a tytułem. Owa opozycja staje się wtedy elementem konstrukcji i integralną częścią całości, to jakby dwa płatki kwiatu, wychylone w inne strony, mające inny obrys, ale ten sam kolor, zapach, będące częścią tego samego kształtu. Bardzo często tytuł wiersza stanowi opozycję symboliczną między kreacją treściową, a tym co w utworze jest ukryte, co ma wymiar liryczny, co – u największych poetów – bywa tajemnicą, istotą, głębią. Szczególną rolę pełni w wierszu brak tytułu, zaznaczany trzema gwiazdkami, czasem jakimś jednym znakiem graficznym, a często wręcz – jak u Słowackiego czy Norwida – pozostawieniem tekstu bez zwieńczenia. Wtedy nowy utwór staje się jakby cząstką jakiegoś metatekstu, pisanego przez autora przez całe życie, jakąś wyrazistą realizacją właściwego mu tematu. Z kolei motto pełni rolę drugiego tytułu lub podtytułu – czasem jest łącznikiem pomiędzy tym co jest wnętrzem wiersza, a co jego zewnętrzem, pomiędzy tytułem a treścią. Często też – tak jak tutaj, w nawiązaniu do Simone Convelle – jest manifestacją korespondencji treściowej, semantycznej, filozoficznej, powoduje, że wiersz staje się synkretyczny, wieloznaczny, pełen ulotnej energii. Czasem, już na początku utworu – jak w Bema pamięci żałobnym rapsodzie, motto jest określeniem stosunku autora do prezentowanej postaci i jej wyborów. Czasem bywa totalnym rozszerzeniem przestrzeni, jak w Romantyczności Mickiewicza (postawy hamletyczne, przestrzeń szekspirowska), a czasem zawężeniem, jak w Po drugiej stronie Miłosza. Przywołanie jakichś treści, najczęściej z innego wiersza lub dzieła, jest próbą wskazania kierunku interpretacyjnego. Autor tak głęboko odczuwa więź z czytelnikiem, że pragnie go poinstruować, chce zainicjować proces odczytywania już w samym wierszu. W taki też sposób powoduje, że motto staje się pierwszą glosą, pierwsza próbą obiektywizacji.

Gitta Rutledge wchodzi w przeznaczony jej czas z przekonaniem, że poezja ma ogromną wartość jako instrument poznania. Ale też próbuje w wierszach sumować doświadczenia i w magiczny sposób przenosić się w przeszłość. To jest rodzaj sondy puszczanej w dawne dni i lata, ale też sondy odkrywającej, dotąd nieuświadamiane, pokłady wyobraźni, obrazy pierwiastkowe, znaki i znaczenia, które gdzieś się zgubiły lub zostały pominięte. Teraz, dzięki poezji i pasji twórczej, autorka wraca do wielu ważkich doświadczeń egzystencjalnych, a spośród nich na plan pierwszy wysuwają się przeżycia związane z emigracją i miłością. Ciekawe jest owo podążanie za autorką, ulicami Manhattanu i poznawanie ważnych dla niej zakątków, placów, miejsc znaczących. Ale równie interesujące jest odkrywanie świata uczuć tej niezwykłej kobiety, która wszystko postawiła na miłość i czasem wygrywała, czasem przegrywała, ale zawsze – żyła i kochała, czuła, że ma coś do ofiarowania kochankowi i oczekiwała, że on obdarzy ją też czymś równie cennym. To jest częstokroć poezja rymowana, ale też widać, że w tych utworach rymy przełamują się i pojawia się zapis, który można określić jako intelektualny komentarz do zdarzeń. Każdy wiersz jest też rodzajem syntezy, podsumowania tego, co się zdarzyło, co było ważne, cenne, wyjątkowe, a nade wszystko, co zapisało się wyraziście w pamięci. W takim ujęciu tom ten jest dziennikiem intymnym i zapisem uczestnictwa w świecie, na przestrzeni lat, w różnych miejscach w Europie i w Ameryce, a nade wszystko tego, co działo się i co zdarza się we wnętrzu, w sercu, w myślach niezwykłej istoty. Człowiek ma bardzo mało czasu, by uzewnętrznić to, co jest jego tajemnicą i co komponuje jego wyjątkowość. Poezja przyspiesza proces poznania wnętrza, a jednocześnie przyobleka byt w mgiełkę wieloznaczności, przydaje barw, dociera do głębi uczuć i uczy pokory wobec słowa i języka. Warto czytać te wiersze, bo jest w nich prawda i uniesienie, które nie zdarza się często – prawda miłości i natchnienia, uczucia czyste i poparte długim doświadczeniem emigracyjnym. Nade wszystko jednak jest to, zajmująca i pełna nagłych zwrotów, opowieść o pięknym życiu, tętniącym odcieniami i składającym się z chwil, które autorka stara się oprawić w formę wiersza.

Gitta przysyła mi sporo zdjęć z USA, spośród których reprodukuję tutaj kilka, ukazujących piękno jesiennej natury po drugiej stronie Atlantyku choć to bardzo daleko, to przecież są to te same, co u nas, barwy i to samo słońce…


OBLICZA STAROŚCI

Starość jest integralną częścią życia, a także, dla większości populacji ludzkiej, jest bolesnym, traumatycznym doświadczeniem. Jedni czują się zdruzgotani już w wieku lat czterdziestu, inni zaczynają o niej myśleć po pięćdziesiątce, ale chyba dla większości ludzi zaczyna się w okolicach początku siódmego dziesięciolecia życia. Jeśli przebiega harmonijnie i jest powiązana z miłością oraz dostatkiem, nie generuje tylu negatywnych doznań, co przeciwstawna jej odmiana – starość w biedzie i w chorobie, z poczuciem życiowej porażki i zbliżającego się końca czasu. Kondycja ludzka rozciąga się od nieświadomości, w wieku niemowlęcym, do stopniowej anihilacji psychiki, zaniku uczuć i podstawowych odruchów życiowych, w wieku podeszłym. Nasze organizmy wzrastają, zdobywają pełnię możliwości witalnych, a potem coraz to bardziej niszczeją, ulegają stopniowemu rozpadowi, z każdym rokiem tracą coraz więcej komórek i nie są w stanie odbudowywać strat. To jest proces niezwykle okrutny, bezwzględny, ale też i najsprawiedliwszy na świecie, nie omijający nikogo. Zarówno wielki władca, jak i olśniewająca piękność, mocarny atleta i wiotki młodzieniec, mieszkanka Nowego Jorku i niewielkiej wioski w afrykańskim buszu – wszyscy podlegają prawom rozpadu, wszystkie ciała bezpowrotnie i sukcesywnie starzeją się, to znaczy zanikają i utleniają się. Dlatego tak mało skuteczne są zabiegi dermatologów, chirurgów plastycznych i kosmetologów, próbujących ratować co się da. To jest wszakże proces, zapisany w genach i nie dający się powstrzymać w żaden sposób, to powolne odchodzenie w niebyt, to zgoda na nieistnienie, to znamienne odwrócenie: wiek żelaza, po którym następuje wiek brązu. A potem dalszy etap, czas gliny i ziemi, chwila ostatecznego rozpadu, którą w niektórych cywilizacja przyspiesza się poprzez rytualne i użyteczne kremacje.

J. M. Coetzee ukazuje starość E. Curren, kobiety z Republiki Południowej Afryki, która była kiedyś wykładowczynią uniwersytecką, rozprawiała o wizjach wojny u Tukidydesa, a po przejściu na emeryturę zachorowała na złośliwą odmianę raka i osiadła w swoim domu, coraz bardziej popadając w rozpacz i medytując o świecie. Pisze ona długi list do córki, przebywającej w Stanach Zjednoczonych, będący też rodzajem testamentu duchowego. Pragnie w nim utrwalić swoje ostatnie dni, to co czuła i o czym myślała, chce przekazać jedynej osobie, którą kocha, opowieść o chorobie, trzymanej przed nią w tajemnicy i o ostatecznym dochodzeniu do śmierci. Żyje w kraju, który jest bardzo trudny, ma skomplikowaną strukturę społeczną i polityczną, a wciąż czuje się skutki apartheidu, ma się do czynienia z szerzącą się nienawiścią i gwałtem. W takiej rzeczywistości, u końca swojej drogi postanawia zrobić coś, co powszechnie uznane może być za nieracjonalne. Zauważywszy na chodniku, przed domem, leżącego w brudzie kloszarda, wydzielającego przykre zapachy i mającego tylko psa, zaprasza go do siebie i stopniowo wprowadza w swoje życie. Obdarza go drobnymi sumami pieniędzy, częstuje jedzeniem i lekkim alkoholem, a nade wszystko prosi go jedynie o obecność przy niej. Z utrapień starości może najgorsza jest samotność i – jak się okazuje – może ją rekompensować nawet włóczęga Vercueil, wyrzucony poza obręb społeczeństwa i powszechnie obdarzany pogardą. Ale może właśnie dlatego chora kobieta przyciąga go ku sobie, może w jego sytuacji widzi tragedię podobną do jej nieszczęścia. Choć czarna służąca Florence i jej syn Bheki nie akceptują przybysza, powoli zaczyna on wnikać w rzeczywistość tego domu i stopniowo otwiera się przed kobietą. Jego jedynym zadaniem będzie, po śmierci Curren., odniesienie paczki z zapiskami na pocztę i wyekspediowanie jej do córki, mieszkającej w Ameryce. Buntując się przeciwko światu i samemu sobie, Vercueil w końcu przystaje na to i obiecuje, że nada tę przesyłkę. Nie zgasła jeszcze w starej kobiecie potrzeba niesienia pomocy innym ludziom, ale nawet w takiej dramatycznej sytuacji, gdy umiera na raka, spotyka się z chłodem i brakiem zrozumienia – wyciąga rękę do Bhekiego, ale ten zachowuje się dziwnie, jakby – przy całej dobroci i otwarciu – była jego wrogiem. Kobiecie przypomina to zachowanie pewnego kota, któremu pomogła kiedyś wrócić do zdrowia: Pamiętam kota, którego kiedyś pielęgnowałam, starego rudego kocura. Wyrósł mu ropień na pyszczku, uniemożliwiając poruszanie szczękami. Zabrałam go do domu, był zbyt słaby, żeby protestować. Karmiłam go mlekiem przez rurkę, dodając antybiotyki. Kiedy wrócił do sił, wypuściłam go na wolność, ale nadal karmiłam, wykładając przed dom jedzenie. Przez rok widywałam go od czasu do czasu w sąsiedztwie, a jedzenie znikało. Potem przepadł gdzieś na dobre. Przez ten cały czas traktował mnie w sposób bezwzględny, należałam do jego wrogów. Nawet wtedy, kiedy był najbardziej wycieńczony, jego ciało, twarde i napięte, stawiało opór moim dłoniom. W postawie tego chłopca wyczuwałam tę samą ścianę twardego oporu. Chociaż miał oczy otwarte, nie widział, cokolwiek mówiłam, nie słyszał. Jednym z podstawowych problemów, jaki pojawia się w pisarstwie Coetzee’ego jest brak komunikacji pomiędzy ludźmi, którzy są mieszkańcami tej samej planety, ale tak boleśnie odgrodzonymi od siebie w obrębie małych i większych zasieków – realnych i wyimaginowanych, powstających w osobach i w rzeczywistości jakiegoś kraju, plemienia, grupy etnicznej lub środowiskowej.

Kobieta miota się w swoich postanowieniach i próbuje odnaleźć prostą drogę, prowadzącą równią pochyłą ku śmierci. Zapowiada samobójstwo i prowokuje swojego nowego towarzysza by dopomógł jej w tym, a potem wycofuje się i sama ma do siebie pretensje, że jeszcze żyje. W skonfliktowanym kraju każe się wieźć w sam wir walk i zamieszek, by odnaleźć syna Florence, a gdy dowiaduje się, że zginął on od kuli i dociera do zdeformowanego ciała, nie potrafi zrozumieć tego, co się stało. Pisze ogromny list do córki i zarazem traci wiarę w sens tego przekazu, buntuje się przeciwko przygarniętemu włóczędze i szuka jego towarzystwa, chce odejść jak najszybciej z tego świata, a zarazem nie potrafi zerwać więzi z nim. Jej egzystencja dawno straciła sens, ale jeszcze tli się w niej niewielki ognik nadziei, że może coś się stanie, a jakaś nagła odmiana przewartościuje wszystko. To jest opis dochodzenia do śmierci i powolnego pozostawiania życia, wspomnień, tego, co się kochało i co miało dla niej określoną wartość. Pewnego razu żali się Vercueilowi: Myślisz, że jestem smutna, ale to mi wnet przejdzie. Łatwe łzy, łzy wzruszenia, dzisiaj są, jutro już po nich. No cóż, to prawda, byłam smutna, nie wyobrażałam sobie, że może się stać coś jeszcze gorszego. Tymczasem to gorsze przyszło, jak zawsze niezawodnie, a ja musiałam jakoś dojść do siebie. W tym tkwi cały problem! Żeby nie poddać się paraliżującemu uczuciu upokorzenia, muszę żyć z umiejętnością ustawicznego radzenia sobie. Tym, czego nie mogę przezwyciężyć, jest umiejętność przezwyciężania. Jeżeli dojdę do siebie tym razem, nigdy już nie zdarzy mi się sytuacja, z którą sobie nie poradzę. Więc dla ratowania samej siebie nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego. Włóczęga słuchał tego z narastającym zniecierpliwieniem, co jeszcze bardziej dokuczało kobiecie i pogłębiało jej alienację. Zaczęła wtedy rozważać to, co stanie się po jej śmierci, gdy ciało zostanie umieszczone w miejskim krematorium i płomienie zaczną je rozkładać na pierwiastki składowe. Widok zwłok Bhekiego, jakby przywróconego po śmierci dzieciństwu, wstrząsnął nią na tyle, że proces dochodzenia do własnego końca dni został poważnie zakłócony. Gdyby światem rządziły kobiety, wszystko wyglądałoby inaczej – mówi o tym przygarniętemu rybakowi: Dostaję szału na myśl o mężczyznach (…) którzy sprawują rządy. Chcę ich oskarżyć o rujnowanie życia metodą szczura czy karalucha, który marnuje jedzenie i nawet go nie zjada, tylko po prostu chodzi po nim, obwąchuje i załatwia fizjologiczne potrzeby. Wiem, że to dziecinne wskazywać palcem i obwiniać innych. Dlaczego jednak mam uznać, że moje życie stało się bezwartościowe niezależnie od tego, kto był w tym kraju przy władzy? Ostatecznie, władza jest władzą. Narusza prywatność. Taka jej natura. Wtargnęła także w moje życie. Ona chciała pogodzić się ze światem, pozostawić ostateczne przesłanie dla córki i umrzeć z godnością – chciała odebrać sobie życie, by zamanifestować w ten sposób niezależność i świadome kierowanie tym, co nieuchronne. Nie spodziewała się, że miłosierne przygarnięcie ulicznika, a potem zaangażowanie się w sprawy służącej i jej czarnego syna, tak bardzo przewartościują wszystko, tak doszczętnie zburzą to, co przez lata budowała. Jej człowieczeństwo i litość dla innych ludzi, maskowana chłodem i pokorą, zostanie wystawiona jeszcze raz na próbę, gdy w jej domu pojawi się przyjaciel zabitego Murzyna, pragnący walczyć tak jak Bheki. Ona widzi bezsens wszystkiego, nie godzi się na teatralne gesty, nie chce by dzieci ginęły w imię jakiegoś mgliście rozumianego braterstwa i wspólnoty. Nie może tego zaakceptować, bo stoi u progu śmierci i walczy o swoją niezależność w obliczu bliskiego pogrzebu i wszystkich tych ohydnych, technicznych działań, jakie będą musieli wykonać ludzie, by się pozbyć jej ciała. Podejmuje jeszcze jedną rozpaczliwą próbę ocalenia chłopca, który wymaga opieki lekarskiej, nie ma pieniędzy i zachowuje się jakby życie było bez sensu i bez znaczenia, a jedynym co może zrobić człowiek, to zamanifestować dramatycznie swoją niezgodę na nie.

Pojawienie się Johna – jak każe się nazywać ów młodzieniec – okaże się ostatnim wielkim rozczarowaniem w życiu pani Curren. Zadzwoni ona do jego rodziny po pomoc, nie pamiętając, że telefony są na podsłuchu służb specjalnych i niechcący spowoduje nowy ciąg fatalnych wydarzeń. W jej posiadłości pojawi się policja i detektywi, chłopak zostanie aresztowany, a ona wyjdzie z domu i będzie się błąkać po ulicach Kapsztadu. Przypadkowo odnajdzie ją Vercueil i odprowadzi do miejsca zamieszkania. Kobieta będzie już miała świadomość, że zbliżają się jej ostatnie chwile i zapragnie bliskości kogokolwiek, zaprosi do swojego łóżka cuchnącego włóczęgę i jego psa i będzie tak z nimi wegetować. Środki przeciwbólowe zaczną generować coraz dziwniejsze wizje, aż w końcu przebudzi się po jednej nocy, podbiegnie do swego towarzysza, którego w dzienniku nazwie nawet przyszywanym mężem i ostatni raz poprosi o jego obecność przy swoim boku. Szybko wtedy wyda ostatnie tchnienie, a z końcem jej świadomości, zamknie się też symbolicznie narracja powieściowa. Coetzee opisał z przerażającą dokładnością i ze szczerością dochodzenie starej kobiety do śmierci i jej próby znalezienia antidotum na ów czas. Jej córka i obserwatorzy zewnętrzni mogli uznać opisane w liście wydarzenia za dziwactwa wieku starczego, za pewien rodzaj niepoczytalności, która i tak zawsze kończy się w taki sam sposób. Przy okazji pisarz kreśli szeroką panoramę państwa totalitarnego, które nie liczy się z jednostkami i szybko pozbywa się buntowników, wrogów publicznych, a nawet młodzieńców, którzy mogą stanowić potencjalne zagrożenie. W takiej rzeczywistości człowiek i jego losy nie mają znaczenia, a przetrwać udaje się tylko najsilniejszym i najlepiej zakamuflowanym osobnikom. Do konfrontacji z takimi strukturami staje – paradoksalnie – istota najmniej w walce mogąca osiągnąć, staruszka chora na raka, z amputowana piersią, trzymająca w swoim domu kalekiego przybłędę. Oficerowie służb specjalnych, detektywi i policja biorą ją za niegroźną, pomyloną istotę, która sama nie wie, co robi i w czym uczestniczy. Choć w jej domu przebywał „ młodociany przestępca”, posiadający broń i zapalniki do bomb, nie wyciągają żadnych konsekwencji. Widzą w jakim stanie jest kobieta, a mając wieloletnie doświadczenie w obcowaniu ze śmiercią, spodziewają się, że niebawem zejdzie ona z tego świata. Powieść południowoafrykańskiego pisarza jest wielkim krzykiem rozpaczy w obliczu nieuchronności i tragizmu samotnego odchodzenia w nicość. W takiej sytuacji nawet śmierdzący kloszard, budzący powszechną odrazę i nie potrafiący się znaleźć w życiu po wypadku na statku rybackim, staje się kimś tak bliskim jak mąż, ostatnim człowiekiem, który odprowadzi dawną wykładowczynię akademicką nad brzeg rzeki Heraklita i pomoże jej zanurzyć się w niej bezpowrotnie. Kimkolwiek człowiek by nie był, jakąkolwiek nie sprawowałby funkcję, czegokolwiek by w życiu nie zgromadził i jakichkolwiek sukcesów by nie odniósł, na końcu pojawi się trumna, grób albo proch, który ktoś rozsypie w ossarium, na szczycie góry lub na brzegu morza. To jest przypomnienie o ostateczności, która nieuchronnie pojawi się w każdym życiorysie i będzie jak ostatnia kropka postawiona na końcu ostatniego zdania „powieści”. To jest doprawdy wielka proza i trudno się dziwić, że Josif Brodski powiedział, iż tylko J. M. Coetzee ma prawo ją pisać po Becketcie. Dodajmy, i po Dostojewskim, który podobnie jak on, opisał starość bezlitośnie, prawdziwie, w taki sposób, jakby nie było dla niej alternatywy, jakby nic poza nią nie istniało, a człowiek – nawet jeśli czegoś przed nią dokonał – i tak stanie twarzą w twarz ze śmiercią, realną, odrażającą i piękną, a przy tym konieczną i bezlitosną, a jednak… bezsensowną jak wszystko, co ludzie próbują na chwilę ocalić przed przedwieczną entropią.

____________

J. M. Coetzee, Wiek żelaza, przeł. Anna Mysłowska, Wydawnictwo Znak, Kraków 2004, s. 214.

« Older entries

%d blogerów lubi to: