Poranek był jasny, a na bezchmurnym, błękitnym niebie rysowały się tylko niewielkie, jaśniejsze smugi oparów. Słońce wstawało w glorii złota, czerwieni i lekko rozmytych żółcieni, a w czarnej grafice gałęzi klonów rozsiadły się małe stada gawronów, wydając raz po raz chrapliwe krakanie. Aleja była prawie pusta, choć w dali widać było stojącego przy drzwiach kamienicy Janka Wodogłowca, niedaleko piekarni stał też koń przy wozie i pomocnicy piekarscy zdejmowali z niego pękate worki mąki, zarzucali je na plecy i taszczyli w stronę magazynu. Ulicą rzadko przejeżdżały samochody, najczęściej wojskowe cysterny albo półciężarówki, jakieś pojedyncze wozy osobowe, o tej porze wiozące dowódców i pilotów na lotnisko. Senność nocy nie oddaliła się jeszcze, ludzie przecierali oczy rękoma i nic nie zapowiadało burzy, jaka miała się niebawem rozpętać. Wyszedłem z podwórka na ulicę i stanąłem przy pompie, przyglądając się jak jakaś starsza kobieta, mieszkająca w dalszym domu, nalewa wodę do wiadra. Uniosłem głowę ku niebu i zobaczyłem jastrzębia, majestatycznie kołującego pośród błękitu, wypatrującego gołębi wylatujących z gołębników i przysiadających na pokrytych dachówkami dachach. Śledziłem drapieżnika dość długo, aż nagle zmienił trajektorię lotu i z impetem zaczął spadać w kierunku nieostrożnego ptaka, który wzleciał zbyt wysoko. Dopadł go szybko, wbił szpony w pierś i bezwładnego pociągnął chybotliwym lotem ku wieży pobliskiego kościoła Świętej Trójcy. Żal mi się zrobiło sinoniebieskiego gołębia i przypomniałem sobie jakie piękne, czerwone oczy mają te bezbronne istoty, jak gruchają miłośnie w gołębniku mojego ojca i jak radośnie wylatują w niebo, krążąc wiele razy nad naszą dzielnicą.
Nagle dotarł do moich uszu jakiś przeraźliwy krzyk kobiecy, wyraźnie dobiegający z korytarza, oddzielającego dwa podwórka naszej posesji. Podbiegłem do bramy i zobaczyłem jak z mroku przejścia wybiega Pola Rozenfeld w amarantowym szlafroku z satyny, z rozwichrzonymi włosami. Kuśtykając komicznie w eleganckich pantoflach z puszystymi, różowymi pomponami, podbiegła pod niewielkie wzniesienie na podwórku, minęła bramę i skierowała się w prawo, ku dalekiej piekarni i kuźni. Mijając mnie, spojrzała filuternie, na sekundę przystanęła, obejrzała się za siebie i ruszyła dalej. Z korytarza wyłonił się jej brodaty mąż Jakub, człapiąc pośpiesznie w wielkich czarnych butach, spodniach za kolana, białych kolanówkach i byle jak narzuconym chałacie, wymachując wielkim, skórzanym paskiem od spodni, który trzymał w prawej ręce.
– Gewalt! Oj gewalt[1]… Ja ci dam latawico tego szofera… ja ci dam mój gelt[2]… Od trzech lat mnie oddalasz z łoża… Fertik! Fertik![3] To małżeństwo to mój najgorszy geszeft! Ty latawico jedna… Fertik… zaraz dostaniesz ode mnie get…[4]
Jarmułka zsunęła mu się na bok, biała koszula wypadła ze spodni, a rozsznurowane buty prawie spadały mu z nóg. Pola podążała aleją klonów wolno, ale rytmicznie, niczym barwny pociąg osobowy, a Jakub co chwila przystawał, sapał i wznosił ręce do nieba. Z bramy sąsiedniej kamienicy wyszedł rzeźnik Jasiu, w poplamionym krwią, gumowym fartuchu i białej czapeczce na głowie, a szybko zorientowawszy co się dzieje, udał oburzonego i zawołał do Żyda:
– A co to panu Jakubowi się stało, co za nieszczęście od rana…?
Złotnik wykorzystał te okazję by przystanąć, oparł ręce na biodrach, spojrzał teatralnie ku niebu i wyrzucił z siebie:
– Panie Janek, panie Janek, żyłem z wielką nierządnicą… Szatan wlazł w moją żonę… Miszegas…[5] Dzisiaj rano po powrocie ze składu wszedłem do domu, a tam ona leżała naga w naszym łożu z tym szoferem z naprzeciwka…
Rzeźnik odwrócił głowę, uśmiechnął się przez chwilę, a potem zwrócił twarz do Jakuba i powiedział z wyrzutem:
– Bo pan Jakub jej wcale nie pilnował… To piękna kobieta i stale chłopy na nią mają chrapkę… Jak się ma taką urodziwą żonę, trzeba ją pilnować… nawet na klucz zamykać…– odrzekł przekornie.
– Ona roniła łzy ze mną pod chupą…[6] A potem szeptała mi czułe słówka do ucha… Obiecywała, że urodzi pięcioro dzieci… Co teraz będzie ze mną…
– Każdy by się skusił panie Jakubie… Żaden chłop nie wytrzymałby jej spojrzenia… a kształty, jak metka, jak pasztetowa, jak szyneczka najlepsza… – kpił bez pardonu rzeźnik.
Jakub popatrzył ze złością na niego, zmierzył odległość do żony, splunął na bok z rozmachem, pogroził rozmówcy i ruszając w dalszy pościg, wycedził:
– Mamzer… paskudny mamzer…[7] – a na koniec zakrzyknął jeszcze – Kisz mir in toches!…[8] Obyś miał parch na głowie i za krótkie ręce…
Pola zauważyła, że Jakub przystanął i rozmawia z rzeźnikiem, więc też zatrzymała się by zaczerpnąć oddechu. Fryzjer Frost, z czarnym, ruchliwym wąsikiem jak u Hitlera, wychylił się ze swojego zakładu, spojrzał w lewo, potem na roznegliżowaną Polę i w mig zrozumiał co się stało. Zdążyłem już podbiec do Poli, a wraz ze mną przybliżyły się do niej jakieś dwie kobiety i wozak, który przywiózł mąkę do piekarni. Fryzjer pomachał ręką i zawołał w stronę niewiernej:
– Pani Polu, niech pani się schroni u mnie… Zawrę odrzwia i Jakub tutaj nie wejdzie…
Kobieta nie namyślała się długo, zaciągnęła satynowy pasek na brzuchu, zakryła piersi częścią szlafroka i chyłkiem wsunęła się do fryzjerni. Frost natychmiast zamknął drzwi i zasunął od środka żelazną kratę, a potem poprowadził Polę na zaplecze. Jakub nie zauważył, że żona nagle zniknęła, zaczął człapać i wymachiwać pasem, ale po jakimś czasie zorientował się, że w dali nie ma już amarantowej plamy jej podomki. Szybko wyjął z kieszeni chałatu druciane okularki, założył je na nos, zaczepił o uszy i zaczął sondować dal. Pomyślał, że dobiegła już do rogu alei i skręciła w ulicę Piękną, ruszył więc dalej, wkrótce mijając zakład fryzjerski.
– Ja ci dam gojowskiego kapoca… ja ci dam szoferskiego szmoka…[9] – rozpaczał i patrzył ze złością na mijających ludzi. Schroniłem się za jedną z kobiet, bo zawsze bałem się jego groźnego spojrzenia.
Minął zbiegowisko i podreptał dalej, cały czas unosząc ręce ku niebu, wciąż potrząsając pasem od spodni. Nagle zza rogu wybiegł Wuja Koniś, który odbywał kolejny przebieg najbliższych ulic. Zatrzymał się w pędzie na widok Jakuba, nie przestając w miejscu uderzać nogami o ziemię, po czym zarżał jak ogier, ustawił się z boku Jakuba i zaczął razem z nim podążać do przodu. Stary złotnik zatrzymał się zdezorientowany, spojrzał na wariata, a ten wtedy też przystanął i zaczął uderzać w ziemię prawą nogą jak kasztanka kopytem. Znowu ruszył do przodu a Wuja Koniś przeszedł z lekkiego galopu w rytm stępa, prychając raz po raz i rozglądając się nerwowo na boki.
– A szlag zol dich trefn…[10] – wrzasnął Jakub w stronę nieoczekiwanego towarzysza.
Ludzie stojący przy brzegu chodnika rechotali ze śmiechu, wskazywali palcami Konisia i zginali się w komicznych pozach. Ten usłyszawszy żydowskie przekleństwo, zarżał najgłośniej jak umiał i pocwałował w przeciwną stronę. Jakub dotarł już do rogu ulicy, a nie znalazłszy żony, odwrócił się na pięcie i zaczął powoli człapać w kierunku domu. Mamrotał cały czas coś pod nosem w jidysz i jak muzyczny refren wracały słowa oj wej, oj wej ismir…[11] Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że piękna Pola poszła do łóżka z moim ojcem, ale po miesiącu wszystko wróciło do normy, bo Jakub kupił potężną kamienicę w centrum miasta, gdzie przeprowadził się ze skruszoną Polą. Na parterze otworzył zakład złotniczy, a żonę zamykał na piętrze, pilnie czuwając nad pękiem kluczy, obsypując ją złotem i drogimi strojami, kupując ciasta i czekoladki.
__________
[1] O zgrozo! Biada!
[2] Pieniądze
[3] Koniec.
[4] Żydowski list rozwodowy.
[5] Szaleństwo
[6] Baldachim ślubny w żydowskiej ceremonii zaślubin.
[7] Bękart, oszust.
[8] Pocałuj mnie w dupę.
[9] Kapoc i szmok – wulgarne określenia penisa.
[10] A niech cię szlag trafi.
[11] Oj nieszczęście, oj biada.