SKOK CZERWONEGO SMOKA (6)

Nankińska ulica

Następnego dnia w restauracji hotelowej jemy na śniadanie przysmażaną cukinię z ryżem i wychodzimy na ulicę, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Planujemy nim dojechać do Muzeum Ofiar Masakry Nankińskiej, dokonanej przez japońskich najeźdźców w 1937 roku. Jak zwykle mam lustrzankę firmy Canon zawieszoną na piersiach i fotografuję w biegu to, co wydaje mi się interesujące. Tym razem jestem zauroczony dynamizmem i kolorystyką nankińskiej ulicy, jak większość miast, w Chinach mającej przy długich ciągach platanów, po lewej i prawej stronie, wydzielone pasma dla motocykli, skuterów, pojazdów trzykołowych typu bum bum i rowerów. Od głównej drogi oddzielają je tylko metalowe płotki, a przy chodnikach stoją tysiące jednośladów, pozostawione na jakiś czas, póki właściciele nie wrócą z pracy, z urzędów lub sklepów. Staję przy krawężniku wydzielonego pasa i fotografuję ludzi, sunących ku mnie na wielokolorowych skuterach. Na niektórych z nich widać kobiety wiozące mężczyzn, zauważam też Chińczyków w średnim wieku, transportujących starszych członków rodzin i młodzieńców mknących na nowiutkich Yamahach, Suzuki, Kymco lub Hondach. Jedni jadący zerkają na mnie z ciekawością, inni przelotnie, ale większość manifestuje obojętność dla fotografującego ich dziwaka o europejskich rysach twarzy i sylwetce znacznie przerastającej gabaryty płci brzydkiej w tym kraju. Twarze i pojazdy migają w zawrotnym tempie i tylko czasem udaje mi się utrwalić w pamięci jakąś piękność lub kogoś charakterystycznego, dziwnie ubranego lub rozchełstanego. Patrzę na całą ulicę i z przyjemnością kontempluję charakterystyczne, biało-niebieskie chińskie autobusy z wyrazistymi wyświetlaczami, informującymi o kierunku jazdy i numerze linii. Jeździłem już takimi w Pekinie i dziwiło mnie, że nie są zatłoczone, ale może sekret tkwił w tym, że było ich tak wiele i kolejne kursy niemal nakładały się na siebie. Wraz z zielenią drzew, samochodami i reklamami na bilbordach stanowią one charakterystyczny element chińskich ulic i najczęściej poruszają się wolno, niczym jakieś monstrualne owady w sieci naturalnych ścieżek i tuneli. Pośród smogu i porannych mgieł są wyraziste i czyste, choć w środku różnie bywa, zapewne w zależności od tego na jakim poziomie kultury jest kierowca. Często miałem do czynienia w tym kraju z ludźmi, którzy myli okna domów, wystawy sklepowe i pojazdy dopiero wtedy, gdy im to nakazywano. Z drugiej strony wszędzie natkniemy się na zamiataczki i zamiataczy ulic w azjatyckich słomkowych kapeluszach, osoby zbierające śmieci do małych wózków i wywożące je do większych pojemników. Podążamy ulicą, przy której jest hotel aż do rozległego placu, przy którym ulokowano wejścia do metra. 

Siność i mglistość Nankinu

Wciąż nie wiem czy siność przestrzeni związana jest ze smogiem, czy raczej jest wynikiem porannego zamglenia i bliskości rzeki Jangcy, najdłuższej w Azji i mającej ogromne znaczenie dla wielu dziedzin Chin. Wszystko tutaj jest szare, stalowe, niebieskawe, a tylko światła uliczne są wyraziste, co generuje niezwykłą, kontrastową magię barwną. Nankin znacznie różni się od Pekinu i ma raczej niską zabudowę, choć z każdej strony zauważymy też nowe, wysokie budynki, wychylające się z mgieł i oparów. Wchodzimy do dużej arkady i ruchomymi schodami zjeżdżamy na peron kolei podziemnej, której budowę rozpoczęto dopiero w 2000 roku. Pierwszą linię o długości dwadzieścia dwa kilometry oddano do użytku pięć lat później, a w związku z organizacją Letnich Igrzysk Młodzieży zintensyfikowano prace, wykonano połączenie z lotniskiem Lukou, przekopano pierwszy tunel pod rzeką Jangcy o długości niemal cztery kilometry, ulokowany pięćdziesiąt osiem metrów poniżej powierzchni wody, a także połączono z miastem wielki dworzec kolei dużych prędkości. Siecią ruchomych schodów dotarliśmy wreszcie do właściwego miejsca, gdzie przez kilka minut czekaliśmy na przyjazd pociągu. W Chinach perony zabezpieczone są specjalnymi zasuwanymi drzwiami, które otwierają się dopiero po przyjeździe jednostek. Zapobiega to przestojom, związanym z ewentualnymi wypadkami i samobójstwami, a dodatkowo zabezpiecza osoby czekające na kolejny pociąg. Od razu widać, że stacje powstały niedawno, bo lśnią czystością, a wielkie tafle marmuru i glazury odbijają wszystko wielokrotnie, tworząc surrealistyczne amfilady prowadzące do tajemnych, nieistniejących przestrzeni. Po kilku minutach podjeżdżają nasze wagoniki i wsiadamy do nich, lokując się na plastikowych fotelach, umieszczonych w rzędach, przy ścianach pojazdów. Przyglądam się ludziom i widzę starszą kobietę przytulającą małą dziewczynkę w różowej sukience, wciąż obdarzającą ją czułymi pocałunkami. Prawie nie widać młodych ludzi rozmawiających ze sobą, bo wszyscy dzierżą w rękach telefony, przeglądają strony internetowe lub coś szepczą do nich. W roku 2015 wydało mi się to dziwaczne, a przecież to uzależnienie od tego środka komunikacji szybko dotrze także do Polski i stanie się rodzajem wielkiego nieszczęścia młodych ludzi. Moją uwagę przyciąga piękna dwudziestoletnia kobieta, ubrana w najlepsze ciuchy renomowanych światowych firm, dumnie dzierżąca na kolanach brązową torebkę Louisa Vuittona. Ma znakomicie zrobiony makijaż, wyrazistą, amarantową pomadkę na wargach, mocno pomalowane rzęsy i złote cienie na powiekach. Z taką zjawiskową urodą w innych czasach byłaby zapewne księżniczką albo cesarską konkubiną, choć i teraz pewnie dobrze sobie radzi. Zhao zauważa, że patrzę łakomie na tę piękność i żartuje, że nie można mieć wszystkich chińskich kobiet, nawet jeśli jest się przystojnym Europejczykiem. To dziwne, ale często w Chinach kobiety komplementują mężczyzn z zagranicy, choć jeden z moich polskich kolegów, który poślubił Chinkę, powiedział mi, że w narzeczeństwie są słodkie jak miód, a potem stają się ostre jak papryczki chili. Uśmiecham się do przyjaciółki i odwracam głowę od młodej piękności ku elektronicznemu wykazowi kolejnych przystanków na ścianie. Małe czerwone światełko wskazuje, że wysiądziemy już na następnej stacji, ale tym razem dystans jest nieco dłuższy i drzwi otwierają się dopiero po ośmiu minutach. Znowu wstępujemy na ruchome schody i już po chwili jesteśmy na kolejnym, jakże rozległym placu.       

Rzeźby przy muzeum masakry nankińskiej

W roku 1937 Nankin był stolicą Republiki Chińskiej, rządzoną przez Kuomintang, znakomicie się rozwijającą i tętniącą życiem. Po przegranej bitwie o miasto, Cesarska Armia Japońska, pod wodzą generała Iwane Matsuiego, wkroczyła do centrum i zaczęła grabić sklepy, mordować ludność i gwałcić kobiety. Niewielkiej postury generał, który po II wojnie światowej został uznany za zbrodniarza wojennego[1], dał przyzwolenie na te okrucieństwa i przez cały czas je dozorował. Szacuje się, że zginęło wtedy trzysta tysięcy ludzi, miasto zostało doszczętnie splądrowane, a japońscy żołnierze zachowywali się jak bestie w ludzkich ciałach. Urządzali zawody w ścinaniu głów Chińczyków, popisywali się ćwiczeniami bagnetowymi z użyciem żywych więźniów, a także zakopywali ich żywcem w ziemi. Okrutnie gwałcono zbiorowo kobiety i dziewczynki i nie oszczędzono nawet staruszek i zakonnic, a potem dokonywano na nich bestialskich mordów. Na ulicach i placach pełno było trupów, wiele ciał unosiło się też na wodach rzecznych i wszędzie czuć było straszliwy fetor. Memoriał upamiętniający te straszliwe wydarzenia władze miejskie Nankinu zbudowały w 1985 roku, korzystając też z pomocy Towarzystwa Przyjaźni Japońsko-Chińskiej, które przekazało sporo artefaktów i ufundowało ogród znajdujący się w obrębie muzeum. Muzeum zajmuje około dwadzieścia osiem tysięcy metrów kwadratowych, w tym około trzy tysiące metrów powierzchni użytkowej budynków. Zbliżamy się do głównego wejścia, po drodze kontemplując dramatyczne rzeźby z brązu, przedstawiające ofiary rzezi, a najbardziej chwytają mnie za serce przedstawienia maltretowanych kobiet i płaczących dzieci, nie rozumiejących co się wokół nich dzieje. Obok eksponatów plenerowych w jednej z sal znajdują się odsłonięte autentyczne szczątki szkieletowe ofiar[2], a w innej zobaczyć można historyczne dokumenty i fotografie. Rozłączam się z Zhao Si i resztą grupy i w samotności kontempluję wyświetlane na ekranach filmy, fotografie katowanych ofiar, a dłużej przystaję przed zdjęciem młodej dziewczyny, z krótkim mieczem wbitym w pochwę. W mojej głowie zaczyna kiełkować myśl o napisaniu książki o największych zbrodniach w dziejach ludzkości, wszak byłem też w obozie Auschwitz, Stutthofie, a także w erywańskim muzeum poświęconym masakrze Ormian, dokonanej prze Turków w latach 1915–1917[3]. Ten zbiór musi się składać z narracji dzieci, które były świadkami największych zbrodni w dziejach ludzkości i musiały zmierzyć się z niewyobrażalną wprost traumą utraty bezpieczeństwa i miłości rodzicielskiej. W przyszłości będzie mi jeszcze dane zwiedzić Muzeum Holocaustu Żydowskiego w Waszyngtonie, dzielnicę Soveto w Johannesburgu, slumsy w Nairobi i w Medellin i narastać będą w moich archiwach materiały do książki pt. Ślepia bestii. Teraz przechodząc w tłumie Chińczyków z sali do sali, przyglądam się eksponowanym narzędziom zbrodni i wielkim fotografiom brzegów Jangcy z lat trzydziestych dwudziestego wieku, pełnych bezwładnych, martwych ciał. W mojej świadomości pojawia się zarys opowiadania o małej dziewczynce o mlecznym imieniu Mały Skarb, która w grudniu 1937 roku budzi się rano szczęśliwa, promienna, otoczona miłością, a potem staje się świadkiem i ofiarą potwornej zbrodni. 

Przystaję przy fotografii japońskiego oprawcy i studiuję jego pełne grozy oczy, w których czai się zło i nienawiść. To są ślepia jak z popiołu, jak ze spalonego drewna, wpatrujące się w mrok, połyskujące metalicznie, odbijające krwawą poświatę – skupione na ofierze, podążające za każdym jej ruchem. Czujne, nienawistne, czekające na znak, ledwie widzialne mgnienie, gotowe śledzić niewinne dłonie, stopy, czekające na miejscu ataku. Bezlitosne i chciwe, szukające nieustannie słabego bytu, skupione na każdym geście, każdym błysku, każdej bieli i każdym lśnieniu. Nieustannie sondujące mrok, gotowe uchwycić impuls, ulotny znak, łaknące wiotkiej łydki, delikatnej twarzy, geometrii ud i stóp. Odwieczne jak skały i lody, czarne jak kosmos, zimne jak kamienie na dnie górskiej rzeki, zastygłe w martwym bezruchu odwiecznego umierania. Świadome swego zła, ślepia połyskujące wyraziście w obliczu mordu i gwałtu, zbrodni niewinnych istot, cierpienia nie do wyrażenia i bólu przeszywającego trzewia. Pragnące kolejnych żertw, skupione na ruchach i gestach oprawców, czekające na błędy uciekających i moment schwytania bytów w niewidzialną sieć. To są oczy bestii ryczących przeraźliwie w niesłyszalnym zakresie, skąpane we łzach, pragnące pić krew, szarpać ciała, niszczyć kształty, gasić dźwięki, zamykać wymiary. Nic nie zdoła ich powstrzymać, nikomu nie uda się ich przebić, były, są i będą zawsze, rosnące w siłę, potężniejące w tle wojennej pożogi i lejącej się niewinnej krwi. Śledzące uniesione miecze i kule mknące ku ciałom, skupione na ostrzu gilotyny, sznurze szubienicy, bombie zrzuconej z samolotu, na pociskach wystrzelonych z dział i czołgów, na sunących ku niebu rakietach. Ślepia odprowadzające rozpalony metal mknący w dal i zabijający po drodze istnienia, nicujący świadomość po świadomości, odbierający oddech i czucie w dłoniach. Nie przymykające się nigdy, bystre jak ślepia lamparta, skupione, ekstatyczne w obliczu tortur i tragedii, szaleństw siepaczy i wydających rozkazy oficerów, generałów, polityków. Niewidzialne pośród ludzkich wymiarów, istniejące w nicości, wtopione w lodowatą czerń odwiecznej nocy, w bezlitosny mróz dalekich przestrzeni, prześwitujące przez zasłony dnia, odradzające się w oczach morderców i synów wyrodnych, katów i strażników lochów. Pewne siebie pewnością astralnych tragedii, kruszenia się kształtów, monstrualnych zderzeń, nieprzewidzianych eksplozji i wyrzutów rozżarzonej magmy, wpatrzone w kruchość istnienia i wciąż pragnące zobaczyć jego dramatyczny koniec. Przyczajone w ukryciu, kochające cień i mrok, nienasycone w obliczu krzywdy, wycofujące się w pustkę w obliczu światła i zawsze wracające ku gęstym mrokom. Ruchliwe jak sierść lamparta, skóra żmii, odnóża skolopendry, przechodzące z ciała do ciała zabójców i dręczycieli, umierające w obliczu dobra, odradzające się we wściekłości i kłamstwie. I wciąż, wciąż łaknące przelanej krwi, rozkoszujące się jej smakiem, krzykiem przerażenia, bólem nie do wyobrażenia i umieraniem w męczarniach.

Pomnik Iris Chang przy muzeum

W salach muzeum panuje półmrok współgrający z tematyką kolejnych ekspozycji, ale znowu łączymy się w niewielką grupkę i już kierujemy się do ogrodu i na dziedziniec, gdzie ostre światło wydaje się absurdalne, niestosowne, zbyt jaskrawe w tych przestrzeniach. Przy ścianie mniejszego budynku upamiętniającego zbrodnie Japończyków ustawiono pomnik z brązu amerykańskiej aktywistki, dziennikarki i pisarki Iris Chang (1968 –2004), córki małżeństwa profesorskiego z Uniwersytetu w Princeton, która napisała bestsellerową książkę pt. Rzeź Nankinu. Chińczycy uznali jej wielkość i nie wahali się umieścić jej monumentu w przestrzeniach nankińskiego memoriału, widząc w niej ostatnią ofiarę masakry. Wspaniale rozwijająca się kariera tej wiotkiej kobiety uległa załamaniu, gdy po napisaniu książki autorka nagle popadła w depresję. Nie mogła zapomnieć tragedii trzystu tysięcy ludzi w Nankinie i stale przed oczyma miała straszliwe sceny, utrwalone na filmach i zdjęciach. Prawdopodobnie Chang została też poddana tajnym działaniom CIA, gdy zaczęła pracować nad swoją czwartą książką o Bataańskim Marszu Śmierci[4] i odważnie promowała obywateli chińskich w USA. Trudno powiedzieć czym się naraziła amerykańskim politykierom, ale można przypuszczać, że chciała w krytycznym świetle ukazać interwencyjne zaniechania rządu podczas II wojny światowej. Finał jej życia był tragiczny, bo kobieta popełniła samobójstwo, strzelając sobie w usta z rewolweru. Znaleziono ją w samochodzie, na wiejskiej drodze na południe od Los Gatos w Kalifornii, a potem odkryto też trzy listy, adresowane do ludzkości, która zostanie po jej odejściu. Możemy zatem założyć, że Iris Chang planowała odebrać sobie życie, choć okoliczności śmierci i owo nagłe pogorszenie stanu zdrowia jest bardzo podejrzane. Pisarka oskarżała potężną tajną organizację, która ją śledziła i przyczyniła się do nawracających napadów lęku – pisała: Kiedy wierzysz, że masz przyszłość, myślisz w kategoriach pokoleń i lat. Kiedy tego nie robisz, żyjesz nie tylko z dnia na dzień — ale z minuty na minutę. Te minuty zatrzymały się nagle 9 listopada 2004 roku i nigdy nie dowiemy się czy ktoś postronny dopomógł Chang zejść z tego świata. Moi chińscy przyjaciele, zebrani przy jej pomniku nankińskim, komentowali jednoznacznie tę sytuację, oskarżając amerykańskie tajne służby o dokonanie zbrodni na anielskiej istocie, która chciała odsłonić całą prawdę o męczarniach amerykańskich i filipińskich żołnierzy. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, bo moja wiedza o pisarce i jej losach była zbyt mała i dopiero w przyszłości miałem przeczytać jej słynne dzieło, wydane w Polsce dopiero w roku 2013. Na razie stałem przy pomniku, przysłuchiwałem się komentarzom i ze zdumieniem stwierdziłem, że pan Liu, nasz prawdopodobny chiński „opiekun” strzyże uszami i chłonie każde słowo. W pewnym momencie przychylił się do mnie i zapytał jakie jest moje zdanie na temat tajnych służb w różnych krajach, ale czujna Zhao Si pociągnęła mnie za rękę, proponując bym jej zrobił zdjęcie na tle memoriału. Gdy się oddaliliśmy mrugnęła okiem i przywołała sentencję z dzieła Konfucjusza: Człowiek szlachetny jest pewny siebie, lecz nieskory do współzawodnictwa, obraca się w towarzystwie, lecz nie bierze niczyjej strony.[5] Trochę mi to zapachniało oportunizmem, którego nie mogła zaakceptować Iris Chang, ale uśmiechnąłem się nieznacznie i zrobiłem portretowe zdjęcie koleżance. Przy wyjściu z muzeum nie wiadomo skąd i dlaczego, czekał na nas jeden ze znajomych pana Liu, który zaprosił nas na obiad w najlepszej restauracji, z widokiem na nankińskie mury obronne i obiekty olimpijskie za nimi.  

[1] Po procesie w 1948 roku, natychmiast powieszono go w tokijskim więzieniu Sugamo. Miał wtedy siedemdziesiąt lat i wyglądał komicznie bez munduru i dystynkcji..

[2] To miejsce w Nankinie nazywa się Jamą Dziesięciu Tysięcy Trupów lub Masowym Grobem (万人坑).

[3] Choć ta rzeź jest drugą po Holocauście najlepiej udokumentowaną i opisaną, wciąż pozostaje na obrzeżach pamięci ludzkości. Masakra, którą zainicjował wielki wezyr Imperium Osmańskiego Talaat Pasza, pochłonęła półtora miliona ofiar i była pierwszą w dwudziestym wieku zbrodnią na tak wielką skalę.

[4] Była to przymusowa ewakuacja około 76–78 tys. jeńców wojennych, przeprowadzona przez Cesarską Armię Japońską w kwietniu 1942 roku, w czasie wojny na Pacyfiku, po kapitulacji amerykańsko-filipińskiego garnizonu na półwyspie Bataan. Japońscy żołnierze zmuszali osłabionych jeńców amerykańskich i filipińskich do wyczerpującego marszu w upale, a tych, którzy nie wytrzymali, mordowali bez litości. Szacuje się, że w trakcie „marszu śmierci” zginęło około 500–1000 Amerykanów i nawet do 10 tysięcy Filipińczyków. Tysiące innych zmarło wkrótce po dotarciu do punktu docelowego w O’Donnell.

[5] Por. Konfucjusz, Dialogi XV, w. 21, Warszawa 2008, s. 484.

RAMZES XIII

Edwin Long – Stracone zachody miłosne, 1885

Zakończyłem odnawiającą lekturę Faraona Bolesława Prusa, tym razem szybką i niezwykle efektywną poznawczo. Wcześniej próbowałem przeczytać tę słynną powieść w młodości, ale moja rozwichrzona natura nie pozwoliła mi przebrnąć przez ponad sześćset stron drobnego druku. Teraz wyposażony w odpowiednią wiedzę historycznoliteracką i teoretycznoliteracką, ciekawie pochłaniałem kolejne księgi i rozdziały. Przedsięwzięcie naszego pozytywisty było ogromne, tym bardziej, że nigdy nie był w Egipcie, korzystał tylko z opracowań i rycin, a u końca dziewiętnastego wieku (1895) fotografia nie była jeszcze tak rozpowszechniona jak dzisiaj. Pisarz postanowił stworzyć na papierze postać literackiego faraona z dwudziestej dynastii, któremu nadał imię Ramzes XIII, a do tego nakreślić panoramę krainy nad Nilem sprzed około trzech tysięcy lat. Uczynił to głównie za sprawą niezwykle rozbudowanych dialogów, zaniedbując nieco partie opisowe. Jak każda wielka powieść, dzieło to ma swoje plusy i minusy, wielu miłośników i zaprzysięgłych wrogów. Z perspektywy wiedzy egiptologicznej trzeciego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku, możemy wskazać liczne błędy Prusa, które w literaturoznawstwie zwykło się nazywać „niekonsekwencjami autorskimi”. Także przeniesienie postaci Herhora z czasów Ramzesa XI i uczynienie go na końcu powieści faraonem uznać należy za zabieg wątpliwy. Warto jednak rozgraniczać to, co było kreacją pisarską od wiedzy naukowej, tak jak w przypadku skrajnego antagonizmu pomiędzy kapłanami i faraonem. Wątpliwy dzisiaj wydaje się też pomysł stworzenia fikcyjnego labiryntu i status społeczny chłopów, ukazywanych jak murzyńscy niewolnicy w Ameryce. W opisywanych czasach nie było w Egipcie machin oblężniczych i miotających, amfiteatrów i budowli teatralnych, nie znano spowiedzi, nie wygłaszano kazań, a ksenofobia w stosunku do Żydów i Fenicjan była znacznie mniejsza. Nie znajdziemy tam też konwalii, figowców indyjskich, drzewek pomarańczowych, róż, kur domowych, a polowano głównie z psami, nie z panterami, a konie wykorzystywano raczej do rydwanów i nie jeżdżono na nich wierzchem. Jest już spora literatura przedmiotu, analizująca niekonsekwencje Prusa, ale przecież ważniejsza jest tutaj jego siła wyobraźniowa i umiejętność stworzenia w powieści świata z zamierzchłych czasów. Ta rekonstrukcja jest prawdopodobna i na poziomie tzw. zwykłego czytelnika może być fascynująca, dająca wyobrażenie o Egipcie w konkretnej przestrzeni czasowej. To zapewne spowodowało, że powieścią zainteresował się Jerzy Kawalerowicz i stworzył dzieło filmowe, wielokrotnie nagradzane i chwalone przez znanych reżyserów (Martin Scorsese). Podczas mojej nowej lektury najwartościowsze były właśnie owe elementy imaginacyjne i techniki narracyjne, zastosowane przez pisarza. Także postać Ramzesa XIII jest prawdopodobna, żywa, znacznie lepiej nakreślona niż kostyczny ojciec i główny antagonista Herhor. W dziele tym brakuje rozbudowanych wątków miłosnych i sensacyjnych, choćby takich jak w powieści Miki Waltariego o trepanatorze królewskim pt. Egipcjanin Sinuhe i książce Karla Brucknera Złoty faraon. Jako wielbiciel ptaków, zwierząt i roślin odczułem też liczne braki w zakresie ich odwzorowania w dawnym Egipcie, gdyż przywołane gatunki są bardzo skromne.

LEKTURA

Jakim wspaniałym darem dla ludzkiego życia jest lektura kolejnych książek i możliwość powrotu do niegdyś przeczytanych dzieł. Każdy człowiek ma określoną liczbę takich spotkań i od nas tylko zależy ile ich będzie – sto, pięćset, tysiąc albo kilka tysięcy. Rekordziści zapewne przekroczą liczbę kilkunastu tysięcy, choć wszystko zweryfikuje czas i możliwości biologiczne naszych organizmów. Jakby jednak nie było każde takie przeglądanie się w cudzych tekstach, każde studiowanie czyichś dziejów, śledzenie zwrotów fabularnych i zapoznawanie się z intrygującymi osobowościami, będzie darem od losu, który mogą docenić tylko ci, którym lektury nagle odebrano. A dzieje się tak wciąż, jak świat światem, gdy nagła choroba, albo realna bliskość śmierci, zmieniają życiowe priorytety i motoryka codziennych działań maleje. Takie refleksje przychodzą mi do głowy, gdy odnawiam moją znajomość z Faraonem Bolesława Prusa – powieścią, którą przeczytałem w młodym wieku, a potem zgubiłem całkowicie w wirze lat. Wcześniejsza lektura była emocjonalna, rozpoznawcza i zapewne nacechowana młodzieńczym zarozumialstwem, może też trochę niepewnością i lękiem, czy zdołam poskładać w całość wszystkie zawiłe wątki tej rozbudowanej partytury pisarskiej. Teraz czytając kolejne części i rozdziały powieści z czasów Ramzesa XII i jego syna, rozkoszuję się wiedzą i talentem pisarskim jednego z naszych największych pisarzy. Widzę też konieczność powrotu do innych jego ważkich dzieł, ze szczególnym uwzględnieniem nowel. Dodatkowo ważne jest też podglądanie mistrza w sytuacji, gdy pojawił się w moich myślach pomysł na nową książkę, umiejscowioną w starożytnym Egipcie i we współczesności. Czas pokaże, co z tego wyniknie…          

2022

Zaczyna się nowy rok kalendarzowy i nasza planeta inicjuje kolejny obieg wokół eksplodującego od pięciu miliardów lat Słońca. Pierwsze dwa miesiące zimowe miną bardzo szybko i w przyrodzie zaczną się zmiany, określane jako wiosna. Ptaki europejskie wrócą na północ z Afryki i krajów arabskich, chińscy mieszkańcy przestworzy opuszczą Azję Południową i zakołują nad Pekinem i Harbinem, a skrzydlaki północnoamerykańskie napłyną wielkimi chmurami nad Zatokę Meksykańską, odnajdą swoje miejsca lęgowe na Florydzie, w Kalifornii i nad wielkimi jeziorami. Zamarznięta skorupa ziemska odtaje, lody zaczną zamieniać się w przeźroczystą ciecz i łososie podejmą kolejną wyprawę, by przedłużyć gatunek, a potem przepaść w paszczach niedźwiedzi, dziobach orłów, albo na dnie strumieni. Ruch Ziemi wokół naszej gwiazdy jest znakiem przemijania, czasowym wahadłem, które odmierzając kolejne przedziały chronologiczne, kosi ludzkie roczniki i całe generacje. Nie ma od tego ucieczki, tak jak nie można zatrzymać procesów astronomicznych, jak nie da się zawrócić rzek w ich biegu lub zapobiec wybuchowi wulkanów. Życie na ziemi, tak młode i tak przepełnione tragediami i uzurpacjami kolejnych psychopatów u sterów władzy, rozgrywa się w perspektywie wielkich przemian dokonujących się w obrębie Układu Słonecznego. Z Pasa Kuipera i Obłoku Oorta mkną ku nam asteroidy i komety, gazowe olbrzymy trwają w swoim majestacie, okrążane przez liczne księżyce i tylko na błękitnej planecie krzewi się życie, eksploduje każdego roku od nowa i potwierdza ciągłość odwiecznej metamorfozy. Ludzie wpisują się swoimi losami w te cykle, zapominając o podróży jaką odbywają w ciągu życia wokół słońca i locie całej galaktyki w stronę mgławicy Andromedy. Ileż było jednostkowych biografii, wpisanych w przepaście tysiącleci, iluż ludzi żyło i umierało nie zdając sobie sprawy z kosmologicznych kontekstów istnienia. Jakże tragiczne jest owo ludzkie skupianie się na doraźności i walka o zapewnienie sobie godnych warunków do życia, nieustanne dostarczanie organizmom bogatych w cukier pokarmów i chronienie ich przed zimnem, wiatrem i deszczem. Nikomu tego nie oszczędzono, a tylko wciąż zmieniały się dekoracje, ludzie rodzili się i umierali, zawłaszczali ledwie skrawek historii i znikali jak lotne opary nad górami. W kontekście przemijalności wszystkich i wszystkiego jakiekolwiek utrwalenie czegokolwiek ma ogromną wartość i wpisuje się w ciąg zadań niemożliwych. Ludzkość stworzyła kulturę, chlubi się z osiągnięć swoich cywilizacji, ale przecież za pięć miliardów lat Ziemia przestanie istnieć i nawet jeśli wtedy będzie jeszcze jakaś ludzkość, stanie przed koniecznością wyboru, co zabrać ku nowej kosmicznej lokalizacji. O ile uda się spakować do rakiet obrazy Jana van Eycka i Leonarda da Vinci, o ile zmieszczą się w niej rzeźby Donatella i Michała Anioła, może nawet jakieś wielkie artefakty historyczne, o tyle pozostaną na ziemi piramidy egipskie, grobowce cesarzy chińskich i wielkie miasta dwudziestego wieku, rozbudowane sieci komunikacyjne i oceany. I ostatnie myśli tych, którzy zostaną na niej do końca…                     

AREOPAG

Im człowiek starszy, tym uważniej przypatruje się światu, próbuje zrozumieć niezwykłą sytuację – wstrzelenia do ziemskiej rzeczywistości. Zapewne ludzkość nigdy nie pozna wielkiej tajemnicy wszechświata, a po kolejnych odkryciach pojawią się nowe niewiadome, inne zaskakujące ustalenia. Tak bywało już wiele razy, gdy coraz lepsze narzędzia eksploracyjne ukazywały jeszcze dalsze dale, jeszcze głębsze głębie, a zaledwie przeczuwane inne układy planetarne stały się faktem. Siedząc na tarasie mojego domu przyglądam się chmurom, rozbudowującym się we wszystkich kierunkach. I czuję swoją kruchość, niepowtarzalność i wyjątkowość w tym miejscu i w tym momencie historii naszej galaktyki, Układu Słonecznego, trzeciej planety od naszej gwiazdy i piątej w kategorii wielkości. Tak jak pojawiają się abstrakcje chmurne na niebie, tak jak zmieniają się konfiguracje bieli, błękitu, szarości ultramaryny i granatu, tak wirowały zdarzenia naszego życia, integralne, zaskakujące, oczywiste, a jednak wpisane w ciąg epizodów kosmicznych i niewidzialną sieć chronologiczną. Dynamizm tego, co rozgrywa się na niebie sam w sobie jest niepowtarzalny i zdumiewa niezwykłą kombinatoryką, której nie dorówna żaden ziemski abstrakcjonista. Od dawien dawna chmury były tłem dla ziemskiej historii, a w ich perspektywie pojawiały się wojska faraonów i dynastii Han, równomiernie maszerujący Spartanie, zbrodnicze rzymskie legiony, statki hiszpańskich konkwistadorów i armaty armii szwedzkiej, sowieckie tanki i nazistowskie hordy Hitlera. Ludzkość rzadko próbowała zgłębić fenomen istnienia, ale wciąż prowadziła wojny i wojenki – stale pojawiali się ślepi przewodnicy, prowadzący niewinne byty na zatracenie. Najczęściej szermowali hasłami religijnymi, powoływali się na kolejnych bogów, którzy szybko tonęli w czarnej smole zapomnienia, znikali jak chwilowy rysunek cirrocumulusów i nimbostratusów. Innym razem kreślili jakieś utopijne wizje świetlanej przyszłości, albo torturowali ludzi swoimi poglądami na temat życia pośmiertnego. Wygłaszali kazania o strukturze piekieł, a tak naprawdę tworzyli je na ziemi. Kazali budować piramidy, wielkie świątynie, triumfalne bramy i wieże, za nic mając pot i krew, odciski na skórze i krwawe otarcia, fioletowiejące z biegiem dni. Szkoda, ze nasz rodzaj nie stworzył skutecznych mechanizmów selekcji tyranów i błaznów, dochodzących do władzy pod każdą szerokością geograficzną. Wspólnota międzynarodowa jest już tak silna, że mogłaby stworzyć doskonale uzbrojoną armię, którą wysyłałoby się w zapalne regiony – nie jakieś tam drętwe, niczego nie mogące zrobić siły pokojowe, ale jednostki interwencyjne, które w mig rozwaliłyby struktury kolejnych dewiantów, mordujących w imię religii lub interesów politycznych. Zdaję sobie sprawę z tego, jak trudno byłoby zorganizować i wyposażyć takie grupy, tym bardziej, że historia ludzkości uczy, iż najwięcej zła wiązało się z przywództwem i aktualną ideologią. Mówi o tym Orwell i Huxley, mówią krytycy marksizmu i religijnych wynaturzeń. Kto miałby kierować taką armią i decydować, gdzie ma się pojawić, kto wyznaczałby jej cele i tworzył plany wojenne? Może kiedyś pojawią się takie rozwiązania i wielki areopag ziemski decydować będzie, gdzie wysłać karnych najemników, strzegących interesów ludzkości, gdzie skierować niewidzialne drony, które w ułamku sekundy zdemolują przywódców, szkodzących rozwojowi planety i życiu na niej. Ale nawet wtedy chmury na niebie nie przestaną płynąć, czas nie stanie w miejscu…

ŻONA HIMMLERA

Margarete Himmler z domu Boden

W związku z pisaną powieścią pt. Bromberg przeprowadziłem historyczne dochodzenie i wybrałem się samochodem do Goncarzewa, nieopodal mojego miasta. Starczyło minąć Osową Górę, przemknąć do Wojnowa i Sicienka i już pojawiła się niewielka wieś, w której 9 września 1893 roku urodziła się Margarete Boden, zapisana w historii jako żona Heinricha Himmlera, jednego z największych oprawców nazistowskich. Kobieta musiała być w młodości bardzo kochliwa, bo szybko wyszła za mąż, przyjęła nazwisko Siegroth i również ekspresowo, rozwiodła się z owym tajemniczym mężczyzną, o którym niewiele wiemy. Może po tym zniknęłaby w otchłaniach historii, gdyby nie wybrała się na wakacje do Włoch i w pociągu nie poznała przyszłego kata narodu żydowskiego. Kobieta wychowała się w bogatym majątku ojca i szybko zasłynęła w okolicy z delikatnej urody. Lubiła wtedy wędrować po polach i często zachodziła też na niewielki cmentarzyk ewangelicki w jej wsi, gdzie składała polne kwiaty na niemieckich grobach. Dzisiaj Goncarzewo jest typową polską wioską, z zabudową z czasów PRL-u, powoli zyskującą nowe, nowocześniejsze domostwa – łatwo też możemy sobie wyobrazić jak wyglądało to miejsce w czasach pruskich, zatopione pośród łanów złocistych zbóż, ocienione sadami jabłoni, śliw i grusz. Ojciec Margarete – Hans Boden – pochodził z Pyritz, historycznego miasta pomiędzy Gorzowem a Szczecinem, które w polskich czasach nazywało się Pyrzyce. Zapewne on zadecydował, że wraz z żoną Elfride przeniosą się bliżej wschodniej granicy Rzeszy, gdzie były lepsze warunki prowadzenia gospodarki rolnej. Wszak pod koniec dziewiętnastego wieku i na początku następnego stulecia nikt nawet nie przypuszczał, że Niemcy utracą te ziemie i będą musieli wynosić się na zachód. Jak zwykle w rodzinach gospodarskich, gdzie potrzebne były ręce do pracy, Margarete dorastała w rustykalnych przestrzeniach z dwoma braćmi i trzema siostrami. Z tamtych czasów zapamiętała wyprawy bryczkami do pobliskiej wsi Klein Sittno (Sicienko), gdzie w dużym kościele protestanckim pastorem był dr. Oswald Teper, misjonarz z Chin. To on udzielił jej pierwszego ślubu i później wielokrotnie opowiadał o sztuce i kulturze Kraju Środka. Te barwne narracje powodowały, że w jej wyobraźni pojawiały się wielkie rzeki, ośnieżone szczyty i dziwne zwierzęta, a nade wszystko nieprzebrane rzesze skośnookich ludzi.

Kępa roślinności w Goncarzewie kryjąca w sobie stary ewangelicki cmentarzyk

Himmler zauroczył się, nieco już korpulentną blondynką, i zaczął prowadzić z nią korespondencję, w której podkreślał, że wyczuł w niej niezwykle energiczną osobę. W systemie jego poglądów na temat czystości rasy germańskiej, takie kobiety miały w przyszłości rodzić nowych Niemców. Margarete miała niebieskie oczy, burzę jasnych włosów i do tego jeszcze była pielęgniarką, co miało dodatkowy walor utylitarny dla agronoma, robiącego oszałamiającą karierę w partii nazistowskiej. Nie przeszkadzało mu, że była od niego starsza o siedem lat, wszak wyczuwał, że jako reproduktorka podoła zadaniom żony, a dodatkowo będzie u jego boku wyrazistą manifestacją cech aryjskich. Podobało mu się też i to, że Margarete umiała brać sprawy w swoje ręce i realizować trudne przedsięwzięcia. Po tym jak ojciec dopomógł jej w kupnie udziałów w berlińskim domu opieki, zaczęła go prowadzić i pracować w nim jako siostra przełożona, z bardzo dobrą pensją. Połączyła ich także wspólna nienawiść do Żydów, których oboje określali jako motłoch. Żona Himmlera poznała ich w Brombergu, gdzie zaczęła uczęszczać do szkół dla dziewcząt i gdzie często chodziła do Teatru Miejskiego. Miasto rozwijało się wtedy w zawrotnym tempie i szybko zaczęto je określać jako kleine Berlin, a wielkie parki i reprezentacyjne budynki użyteczności publicznej wyrastały każdego roku jak grzyby po deszczu. Córka bogatego junkra z Goncarzewa nie mogła wszakże zaakceptować powiększającej się społeczności żydowskiej, manifestującej swoją odrębność i bogacącej się na podejrzanych interesach. Młode małżeństwo często prowadziło długie dysputy – on mówił o nadużyciach w Republice Weimarskiej i inwazji Żydów w Niemczech, a ona wspominała swoje bydgoskie lata i także w negatywnym świetle przedstawiała tendencje filosemickie władz miasta, w którym się kształciła. Himmler był dumny, że jego żona brała udział w Brombergu w licznych uroczystościach o charakterze narodowym, a potem została pielęgniarką i na frontach pierwszej wojny światowej pielęgnowała rannych żołnierzy niemieckich. Z wielkim żalem opuszczała rodzinne Goncarzewo, gdy ziemie te po Traktacie Wersalskim przyznano Polsce, ale też szybko zaaklimatyzowała się w Berlinie, który był dla niej nowym wyzwaniem i szansą na osiągnięcie określonego statusu społecznego.

Niszczejące pozostałości po cmentarzu

Himmlerowie pobrali się w 1928 roku, a rok później na świat przyszła ich jedyna córka – Gudrun. Kupili niewielki majątek, niedaleko Monachium, gdzie on wrócił do swoich pasji rolniczych, uprawy ziół i hodowli kurczaków, a ona mogła organizować rauty i zapraszać żony innych ważnych nazistów. Wstąpiła też do NSDAP i szybko stała się ważną postacią w środowisku, generując tyleż pochlebnych, co negatywnych opinii. Niektóre z żon przywódców III Rzeszy zauważyły, że miała przemożny wpływ na męża, otaczała go opieką, a nawet tolerowała to, że szybko znalazł sobie kochankę. Była nią Hedwig Potthas – prywatna sekretarka, doskonale wykształcona, władająca obcymi językami, a nade wszystko o dwanaście lat młodsza od Reichsführera SS. Szybko urodziła mu syna i córkę, co nie było tajemnicą w ówczesnych niemieckich gremiach dygnitarskich i traktowane było jako powiększanie zasobu czystych Aryjczyków. Małżeństwo z Margarete szybko zamieniło się w związek na odległość – on stale podróżował do wielu miejsc okupowanych przez Niemców, a ona, jako nadinspektorka Niemieckiego Czerwonego Krzyża jeździła po Europie i troszczyła się o żołnierzy oraz volksdeutschów z okupowanych terenów. Jako fanatyczna wielbicielka Hitlera wierzyła w każde jego słowo i nawet, gdy wojna była już przegrana, głosiła rychły triumf III Rzeszy. Jej mąż, zdając sobie sprawę z konsekwencji swoich zbrodni na ludzkości, 23 maja 1945 roku popełnił samobójstwo, połykając cyjanek potasu. Po wojnie żona Himmlera i jego córka Gudrun przetrzymywane były w obozach dla uchodźców we Włoszech, Francji i w Niemczech, przez cały czas udając, że niczego nie wiedziały o zbrodniach męża i ojca. Ostatecznie Margarete uznano za osobę czerpiącą korzyści z nazistowskiego systemu i skazano ją jedynie na trzydzieści dni karnych robót. Nie wyzbyła się wszakże swoich narodowosocjalistycznych idei i mieszkając z córką, działała skrycie w organizacji pomagającej byłym nazistom. Choć zabrano jej emeryturę i pozbawiono praw wyborczych, żyła aż do 25 sierpnia 1967 roku, kiedy to zmarła w Monachium i została pochowana w niewiadomym miejscu. Jej i Himmlera córka odeszła z tego świata w 2018 roku.

Nagrobek nieznanej osoby w Goncarzewie

Moje historyczne dochodzenie nie odpowiedziało na pytanie, czy na zaniedbanym cmentarzu ewangelickim w Goncarzewie pochowani zostali jacyś krewni żony Himmlera. Obecnie znajduje się on w granicach niewielkiej wysepki roślinności, na rozległym, zaoranym polu i doskonale widać jak destrukcyjny charakter miał dla tej nekropolii upływ czasu. Od ostatniego pobytu Margarete w Gonarzewie, a być może też i na tym cmentarzu, minęło już ponad sto lat. Dzisiaj jest tam zaledwie kilka zniszczonych nagrobków, spośród których tylko na jednym z trudem odczytać można jakieś litery. Reszta zapadła się pod ziemię, albo została rozkradziona, z trudem też wyodrębnić można pośród hałd śmieci fragmenty muru cmentarnego z czerwonej cegły. Wszystko zarosły dzikie krzewy, w górę wystrzeliły rosochate drzewa, a zarośnięte doły świadczą o tym, że w jakichś momentach historii próbowano rozkopywać groby w poszukiwaniu kosztowności. Niczego nie dała też kwerenda w parafii w Sicienku, do której należał ten teren w czasach niemieckich, bo wszelkie dokumenty zostały zabrane za zachodnią granicę. Jakkolwiek by jednak nie było, bardzo prawdopodobne jest, że na tym opuszczonym poniemieckim cmentarzyku pochowano jakieś osoby spokrewnione z przyszłą żoną Himmlera. Zapewne wprowadzę wątek córki bogatego junkra z Goncarzewa do pisanej powieści, choć jeszcze nie wiem w jakim kierunku podążę. Możliwości narracyjnych jest tutaj sporo i są one bardzo pociągające z punktu widzenia strategii pisarskich… Wracając przez pole z samotnej kępy roślinności nie mogłem pozbyć się wrażenia, że stawiając tam kroki, dotknąłem jakiejś cząstki prawdziwej historii.           

Pozostałości pocmentarne
Śmietnisko z widocznym fragmentem dawnego muru cmentarnego
Pozostałości pocmentarne
Próby rozkopywania grobów
dav

GROBY KRÓLEWSKIE DYNASTII HAN

I.

W grobach królewskich dynastii Han myślałem
o grozie i pięknie przemijania o dniach
pierwszych i nocach ostatnich

przy okrytej nefrytem trumnie
długo patrzyłem w otchłań
tysiącleci

widziałem oddziały władcy przemierzające
wyżyny schodzące ze zboczy wkraczające
w wąwozy

sunących wolno piechurów z włóczniami
jeźdźców z halabardami obrońców
zamglonych krain

siejących śmierć niecących pożary
burzących pradawne świątynie
wrogów

gnających na mocarnych koniach
niczym głazy toczące się
ze zboczy

dumnych jak woda
zastygająca
w lód

II.

W grobach królewskich dynastii Han myślałem
o panowaniu nad światem i końcu każdego
trwania

przyobleczonego w złote stroje odzianego
w szmaty nędzarza korony rubiny
zaschłą krew i bród

myślałem o niewinności ofiar i pysze
dowódców o trudnej do pojęcia
symetrii śmierci

 

III.

Myślałem o przeznaczeniu dobrego
człowieka i każdej czułej matki
o losie zabójcy braci i sióstr

o pokoleniach niknących wciąż
pośród czarnych
chwil

wiek w wiek tracących oddech
w dusznych matniach
wieczności

Xuzhou 2015

DZIENNIK ZE STANU WOJENNEGO (3)

images

20 grudnia 1981

Przeczytałem cykl artykułów Stanisława Łukasiewicza pt. Byłem sekretarzem Bieruta. Ciekawe informacje o latach powojennych w Polsce, ale autor za bardzo chce siebie eksponować i niechcący wychodzi mu panegiryk na cześć własnej osoby. Wiadomości zasłyszane: Papież zaapelował do wszystkich ludzi dobrej woli o modlitwy w intencji Polski. Podkreślił prawo Polaków do życia w pokoju i poszanowania praw człowieka. Zaapelował o solidarność z Polską i jej narodem, bo to, co jest ważne teraz dla Polski, ważne jest dla całej Europy. Wspomniał też o zabitych i rannych, mówiąc, że są oni powodem jego szczególnej troski.

Nadal trwają strajki w Województwie Katowickim i Gdańskim – według Amerykańskiego Departamentu Stanu na Śląsku zabito ponad pięćdziesięciu górników. Wysłannik Jana Pawła II arcybiskup Poggi przybył do Warszawy, gdzie przywitał go biskup Dąbrowski. Dostojnik przywiózł list papieża do prymasa Polski arcybiskupa Józefa Glempa.

W Zurychu odbyły się obrady działaczy Solidarności przebywających w dziesięciu krajach zachodnich. Będą oni organizować międzynarodową pomoc dla Polski. W Monachium odbędzie się natomiast modlitewna procesja pokutna, którą poprowadzi kardynał Ratzinger. Procesja będzie miała charakter religijny i zorganizowana zostanie w intencji naszego kraju.

Ambasador Polski przy ONZ-ecie Romuald Spasowski poprosił wraz z rodziną, o azyl polityczny w USA. Oznajmił o tym Aleksander Haig, a jest to, od trzydziestu lat, najwyższy rangą polityk polski, który poprosił o azyl na Zachodzie. Spasowski, syn znanego filozofa marksistowskiego, stwierdził, że jest to protest przeciwko uwięzieniu Lecha Wałęsy.

Wczoraj odbył się wiec w Stoczni Remontowej Parnica w Szczecinie, a w mieście tym trwają stale próby zorganizowania strajków. Z kolei na południu Polski żołnierze mieli przyłączyć się do strajkującego zakładu.

Rzecznik Departamentu Stanu USA wyraził zaniepokojenie stosowaniem w Polsce siły wobec ludności cywilnej. Parlament brukselski uczcił minutą ciszy śmierć górników. Premier Belgii Leo Tindemans wezwał do uwolnienia uwięzionych i poszanowania uchwał KBWE. Zbigniew Brzeziński stwierdził, że w Polsce ma miejsce pośrednia interwencja ZSRR.

„Washington Post”: To, co stało się w Polsce okryło hańbą Jaruzelskiego. „New York Times”: Terrorem junta stłumi opór, ale nikt nie będzie za nią pracował. Prywatne niemieckie banki uzależniły dalsze kredyty dla Polski od tego, czy rząd niemiecki udzieli stuprocentowych gwarancji.

W Londynie tysiące osób wzięły udział w wiecu w Hyde Parku. Demonstranci przeszli przed budynek polskiej ambasady i usiłowali wręczyć petycję domagającą się zakończenia stanu wojennego, ale urzędnicy reżimowi odmówili jej przyjęcia. We Wiedniu tysiące polskich uchodźców wzięło udział w mszy w intencji Polski. Jutro w Zurychu zbiorą się przedstawiciele ośmiu banków, które rozpatrzą petycję rządu polskiego o kredyt w wysokości 350 milionów dolarów, z przeznaczeniem na spłatę odsetek zadłużenia zagranicznego.

W Paryżu wybuchła bomba w Polskim Biurze ds. Transportu Międzynarodowego. Podłożyło ją jakieś ugrupowanie komunistyczne, na znak protestu przeciwko terrorowi marksistów w Polsce i innych krajach świata.

Próbowałem się skontaktować z Pastuszewskim, ale mi się nie udało. Miał wcześniej być na nielegalnym zebraniu u Oszubskiego, ale się nie pojawił. Jakoś nie pasuje mi na trybuna ludowego, chociaż ostro się stawia władzy.

Tytuły prasy angielskiej: „Jak zamordowano Solidarność”, „Krwawe urodziny Breżniewa”, „Mężczyzna zginał przeciwstawiając się samotnie czołgom”, „Orzeł w klatce”. „Sunday Times” twierdzi, że Jaruzelski chciał się spotkać z prymasem Glempem, ale ten odmówił, uzależniając to od udziału Wałęsy w tym spotkaniu. Podobno Wałęsa znajduje się Konstancinie pod Warszawą, gdzie udał się do niego jeden z członków rady wojennej i próbował nakłonić do wystąpienia w telewizji, ale spotkał się ze zdecydowana odmową.

0

Jak wynika z relacji jednego z zatrzymanych, a następnie uwolnionych, w obozach dla internowanych panują nieludzkie warunki. Ludzie trzymani są w nieogrzewanych barakach, w których są wybite szyby, nie ma toalet ani wody. Przesłuchujący, dla zastraszenia, bawią się nabojami podczas przesłuchań.

„Sunnday Times”: Nieobecność Jaruzelskiego na Kremlu podczas urodzin Breżniewa, to tak jakby „Hamleta” pozbawić sceny z grabarzami. Ten starzec ze stymulatorem serca może być jednak lepszy od jakiegoś młodszego towarzysza, który serca może nie mieć wcale.

Już dwadzieścia dwa dni nie widziałem Aliny i nie wiem co się z nią dzieje. Ostatniej nocy śniła mi się bardzo wyraziście, całowałem ją i przytulałem się do niej, a potem nagle wszystko rozwiał jakiś senny wiatr, pojawili się zomowcy z karabinami i pałkami, ulicami jeździły czołgi, a nad nimi wznosiły się wielkie helikoptery.

21 grudnia 1981

Dzisiaj byłem w centrum miasta i nie widziałem zbyt wielu zomowców. Nie było też patroli wojskowych. Żadnego uśmiechu na twarzach ludzi, wszyscy gdzieś podążają w skupieniu, zerkając nieufnie na boki. Po powrocie skończyłem czytać Zdobycie władzy Czesława Miłosza, które kupiłem jeszcze w budynku bydgoskiego MKZ-etu. Powieść sztuczna, sztampowa, napisana jakby na modłę socrealistyczną, nie zachwyciła mnie. Większe wrażenie zrobił na mnie tom wierszy Ryszarda Krynickiego pt. Nasze życie rośnie.

Wiadomości: Telewizja i Polskie Radio podały, że w kopalni „Ziemowit” strajkuje pod ziemią ponad tysiąc górników. Obok w kopalni „Piast” strajkuje tysiąc siedmiuset pracowników. Łączność nawiązywana jest przez telefon. Rodziny przynoszą górnikom jedzenie, które dostarcza się pod ziemię.

Romuald Spasowki złożył oświadczenie przed kamerami amerykańskiej telewizji. Potwierdził między innymi, że jego decyzja była aktem protestu przeciwko uwięzieniu Wałęsy.

Pojawiają się informacje co do dalszych uwięzionych: Wojciech Ostrowski (działacz katolicki), Maciej Iłowiecki, Tomasz Łubieński, Maria Wasiek (historyk), Stefan Pastuszewski, Włodzimierz Michalak. Ten Michalak to działacz naszego uczelnianego NZS-u, ale na wydziale krążą plotki, że był też członkiem PZPR-u. Ile w tym prawdy, nie wiem, chociaż facet jest dziwaczny trochę, taki zbyt poważny.

W Niemczech nasilają się protesty z powodu uwięzienia Władysława Bartoszewskiego. Zamknęli też Andrzeja Drawicza, Romana Zimanda, Tadeusza Kantora, Andrzeja Wajdę i rektora Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Gierka, Jaroszewicza i innych dawnych członków Biura Politycznego internowano w ich willach. Protesty i demonstracje w Hamburgu, Karlsruhe i licznych mniejszych miastach niemieckich. Z protestem wystąpił Heinrich Böll i inni znani pisarze niemieccy. Polonia polska złożyła protest w polskiej ambasadzie w Canberze, a w Adelajdzie odbył się wiec i pochód. Niesiono portrety Wałęsy i Jana Pawła II, a także transparenty z napisami: Ręce precz od Polski.

uid_f7ebe4bdfee557193d6cc00b28f0a2c61323933047936_width_633_play_0_pos_0_gs_0_height_355

Jan Paweł II potępił dominację pewnych grup, nadużywających władzy nad narodami, powiedział między innymi, że ludzie mają prawo stosować odpowiednie środki w obronie swej godności. Według rzecznika Białego Domu na Śląsku strajkuje dwadzieścia kopalni, a opór w Polsce zakrojony jest na dużo szerszą skalę, niż dotąd sądzono. Strajkujące zakłady, to: Huta Nowotki w Ostrowcu Świętokrzyskim, Rafineria Płock, Huta Katowice, gdzie zgromadziło się około osiem tysięcy robotników i zespawano bramę wjazdową – rozlokowano też na terenie huty butle z acetylenem i zagrożono wysadzeniem huty w powietrze. Strajkują Świdnickie Zakłady Sprzętu Lotniczego, kopalnia soli w Bochni, a praca w stoczniach została zawieszona na okres świąt.

Carington powiedział, że życzyłby sobie by Zachód rozważył wstrzymanie pomocy żywnościowej dla Polski, ale prezydent Mitterrand stwierdził, że Francja będzie na razie wysyłać żywność, ponieważ – jak powiedział: Ci, co głodują nie są członkami polskiego rządu. We Francji odbędzie się jutro jednogodzinny strajk na znak protestu przeciw sytuacji w Polsce. Czterech marynarzy ze statku Zambrów poprosiło o azyl polityczny w Holandii. Międzynarodowy Czerwony Krzyż wystąpił z apelem o pomoc dla Polski i o zebranie dwudziestu milionów dolarów. W poniedziałek apelował już tylko o sześć milionów.

Dokerzy amerykańscy postanowili zbojkotować wszystkie statki przybywające do USA z Polski i wypływające do naszego kraju, a w proteście uczestniczy sto tysięcy pracowników portowych.

W Londynie kardynał Basil Hume odprawił mszę św. w intencji Polski – zaapelowano o modlitwę wszystkich katolików na świecie. Jutro w Norwegii odbędzie się pięciominutowy strajk protestacyjny. Podobno dwa tysiące górników zabarykadowało się w przejściu z jednej kopalni do drugiej. Milicja wdarła się na teren Politechniki Wrocławskiej i biła kogo popadnie – mówi się o tym, że jeden ze strajkujących uczonych zmarł na atak serca.

Byłem u Grzegorza Musiała, który patetycznie, ale ze wzruszeniem czytał swoje Pieśni wojny. Przybył jego brat, skrajnie różny jeśli chodzi o budowę ciała – raczej solidny byczek. Nie mogę już znieść tych spojrzeń matki i rodzeństwa Grzegorza, którzy niby są dla mnie mili, ale obserwują mnie jak jakiegoś gada w terrarium. Oni myślą, że Grzesiu ma kontakty tylko z homoseksualistami, a tymczasem ja wciąż jestem zakochany w Alinie i nigdy, nawet przez chwilę, nie przyszło mi do głowy zainteresowanie seksualne jakimś mężczyzną. Poznałem sporo kolesiów Musiała i wszyscy są zmanierowani, zniewieściali, a jak już pozują na siłaczy, to i tak jest to podszyte jakąś strategią, która ma doprowadzić do znalezienia się w łóżku z jakimś chłopaczkiem. Na przykład z takim jak ja… Był też Krzysztof Soliński, poeta lingwistyczny i pracownik wydawnictw bydgoskich i straszliwy zarozumialec, starający się pozować na cynika. Po wypiciu dwóch kielichów wina zaczął przysypiać na krześle. Nie ufam mu i u Musiała też miałem wrażenie, że tylko markuje sen i uważnie słucha o czym mówimy.

            22 grudnia 1981 roku

Cały dzień przesiedziałem w domu, łudząc się, że listonosz przyniesie list od Aliny, albo ona sama stanie w drzwiach mieszkania moich rodziców. Patrząc na nią z oddali widzę jej dziwność – taka piękna dziewczyna, taka podniecająca, a stale uwikłana w jakieś bzdurne wspomnienia. Ten jej Józik z Wałdowa, wspomnienia wiejskich zabaw i nocnych wyznań miłości, smętne wracanie do piosenki Angie Rolling Stones i jego „pięknej” twarzy. W końcu pokazała mi jego zdjęcie i byłem w szoku, bo wyglądał jak Tolek Banan ze słynnego serialu telewizyjnego, tylko z większym, kartoflowatym nosem. I ta tandetna dedykacja na odwrocie – Alince zawsze kochający Józik. Na to ją wziął i dlatego ona tak mnie traktuje, jest słaba i nie umie ze mną zerwać do końca, ale wciąż od nowa rozmyśla o nim. Muszę być silny i skończyć to wszystko w jednej chwili – dotąd byłem jej wierny, ale koniec z tym fatalnym zauroczeniem. Sporo dziewcząt się mną interesuje i nie rozumie dlaczego nie odpowiadam na wyraziste sygnały, a jeden z kolegów – widując mnie czasem z Musiałem – rozpuszcza w środowisku literackim wieści, że też jestem pederastą.

Wiadomości z Wolnej Europy: Trwa nadal strajk w kopalniach „Ziemowit”, „Piast” i „Anna”. Solidarność w Szwajcarii wystosowała już drugi apel do żołnierzy polskich, oto on: Żołnierze polscy! Posłużono się wami niegodnie, hańbiąc sławę munduru polskiego, bądźcie świadomi odpowiedzialności jaka na was ciąży. Nie wolno wam rozstrzelać Polski. Głęboko wierzymy w to, że Sierpień 1980 roku przeżyje w sercach Polaków i pozwoli odrodzić się wolności.

Radio Wolna Europa podaje, że do tej pory śmierć w Polsce poniosło dwieście osób. Siły wojskowe liczą obecnie 400 tys. żołnierzy, ale tyle samo liczą oddziały milicji. Przeciwko ogłoszeniu stanu wojennego, wystąpił w Radzie Państwa, Przewodniczący Stowarzyszenia PAX Ryszard Reiff. Episkopat Polski nawiązał kontakt z rządem i może dlatego zniesiono godzinę milicyjną w nocy z 24 na 25 grudnia, żeby Polacy mogli wziąć udział w tradycyjnych pasterkach.

Jan Paweł II wezwał do rozwiązania kryzysu w Polsce na drodze pokojowej, wspomniał też swoje spotkanie z Lechem Wałęsą, a także zapewnił, że modli się stale do Matki Boskiej Częstochowskiej.

Wczoraj odbył się marsz 50 tys. studentów paryskich, którzy przeszli pod ambasadę PRL-u. Grupa prawników paryskich utworzyła Komitet Pomocy Polsce. W Holandii liczba uchodźców wzrosła do 40.

Radom został otoczony kordonami milicji i wojska i jest jednym z głównych punktów oporu. Ludzie czują, że coś się wydarzy w tym mieście, ale wzajemnie się informują o posunięciach władzy, by nie dopuścić do prowokacji. We Wrocławiu spędzono w jedno miejsce dwustu ludzi i kazano im stać bez butów na mrozie.

Romuald Spassowski spotkał się z Reaganem, 39 polskich marynarzy poprosiło o azyl w RPA. Wczoraj wieczorem przybył do Rzymu biskup Dąbrowski, a dzisiaj odprawił z Janem Pawłem II mszę św. W prywatnej kaplicy papieża. Odbył potem godzinną rozmowę z Wojtyłą. Podobno nie żyje Tadeusz Mazowiecki. Biskup Dąbrowski oświadczył, że Wałęsa jest pod Warszawą, ma u boku rodzinę – biskup wielokrotnie z nim rozmawiał.

Zmieniło się na lepsze nastawienie Austriaków do uchodźców polskich, chociaż docierają do urzędników państwowych donosy, informujące, że pośród nich jest sporo zakamuflowanych agentów peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa. Jakiś zachodni dyplomata widział walki ZOMO z młodzieżą w Gdańsku i czołg strzelający pod stocznią. W kopalni „Thorez” w Wałbrzychu zomowcy pobili wielu górników i prawdopodobnie byli zabici. Lekarze są wstrząśnięci stanem rannych. W Warszawie pojawiły się ulotki: „Solidarność była, jest i będzie”.

Zomo2

Spotkałem w mieście Krzysztofa Solińskiego i zaproponowałem mu wydanie mojego zbioru erotyków pisanych dla Aliny w Kujawsko-Pomorskim Towarzystwie Kulturalnym, gdzie jest redaktorem. Spytał kogo bym widział jako recenzenta i odparłem, że cenię Andrzeja K. Waśkiewicza, co przyjął z uznaniem. Wygłosił te swoje malkontenckie uwagi, że poezja nie ma sensu, liczy się tylko język, słowo i dłubanie w nich bez końca. Od samego początku ten człowiek mnie odrzucał, szczególnie podczas spotkań literackich – wszystko w jego interpretacji jest do kitu. Spodobało mi się, gdy Siwiec powiedział mu, że zamiast pierwszej literze w alfabecie, lepiej byłoby zadedykować tom jakiejś pięknej dziewczynie. Po Solińskim to spłynęło, gładził swoją rudą brodę i patrzył niewidzącym wzrokiem w dal. Zapewne przenikał głębie istnienia i miał gdzieś nasz światek, wszak przyjaźni się z wielkim krytykiem Krzysztofem Nowickim, który też ma podobne podejście do świata. Kiedyś rozmawiałem z nim na ulicy Pomorskiej i podczas krótkiej wymiany zdań, zdążył powiedzieć mi, że pisanie właściwie nie ma sensu i on świadomie odstawia pióro. Soliński jednak pisze i wydaje swoje kolejne tomiki, a potem dedykuje je literom w alfabecie. Patrząc na niego i widząc jak stale skubie tę swoją brodę, miałem chęć doskoczyć do niego i wyrwać mu ją kłak po kłaku.

23 grudnia 1981 roku

Poszedłem dzisiaj z Błonia do Oszubskiego, starą drogą, którą przemierzałem wielokrotnie chodząc na basen przy ul. Nakielskiej. Dzielnica domków jednorodzinnych spokojna, żadnych milicjantów, zomowców, tylko prywatne samochody na podwórkach. Był straszliwy mróz i poczułem jak skóra na policzkach nabrała jędrności i ściągnęła się. Przy kanale zatrzymałem się na chwilę przy drzewach jarzębinowych, gdzie pożywiało się owocami stado pięknych gili. Tylko ze trzy razy w życiu mogłem obserwować te ptaki, więc teraz wykorzystałem okazję i stojąc nieruchomo, cieszyłem się ze spotkania z czerwonymi skrzydlatymi stworzeniami, które zapewne przyleciały do nas z Syberii albo Skandynawii. U Oszubskiego rozmawialiśmy o wszystkim i niczym, a na końcu pojawiły się analizy obrazów Albrechta Dürera, ze szczególnym uwzględnieniem jego autoportretów. Alicja, żona Oszubskiego, która pracuje w szpitalu, powiedziała, że przywieziono im już pięciu zomowców i żołnierzy samobójców. Widać oni też nie wytrzymują – skomentowałem te informacje. Cholera, podoba mi się ta jego żona i ona też zerka na mnie ciekawie, staram się jednak utrzymywać dystans. Po powrocie do domu słuchałem Wolnej Europy i takie oto wieści wyłowiłem z szumów i rządowych zakłóceń:

Jaruzelski spotkał się z 69 naukowcami polskimi i tłumaczył im dlaczego wprowadził stan wojenny. Episkopat Polski jest w ciągłym kontakcie z Lechem Wałęsą. Podobno Kościół uzyskał obietnicę poprawy warunków w miejscach internowania Polaków. Utworzono komitet Koordynacji Kontaktów Rządu z Lechem Wałęsą. Na jego czele stoi Jerzy Turowicz. Dziesięciu zatrzymanych księży zostało uwolnionych z aresztów. Biskup Dąbrowski zdementował pogłoskę o śmierci Mazowieckiego. Solidarności udało się przesłać na Zachód raport o sytuacji w Polsce. Mówi się w nim o tym, że w środę czołgi wdarły się na teren stoczni gdańskiej, a użyto ich też do stłumienia strajku we Wrocławiu, gdzie miało zginąć wielu studentów.

Portugalia zarządziła przerwanie połączeń dalekopisowych z ambasadą polską. Dziesięć państw zachodnich wyraziło protest wobec dławienia praw człowieka i praw obywatelskich narodu polskiego. Podczas mszy św. w Krakowie, w intencji ofiar Grudnia’70 i w jedenastą rocznicę tamtych wydarzeń, na tłumy wychodzące z kościoła kierowano strumienie wody z armatek zainstalowanych na budach ZOMO. Przy siarczystym, siedemnastostopniowym mrozie, na ubraniach natychmiast tworzyły się sople lodu. Robotnicy informują zachodnich dziennikarzy, że nakłania się pracowników Nowej Huty by wyrzekali się członkostwa w Solidarności. Alternatywą jest zwolnienie z pracy.

WIELKA KSIĘGA DZIEJÓW

Wąwóz Olduvai w Tanzanii - prawdopodobna kolebka ludzkości

Wąwóz Olduvai w Tanzanii – prawdopodobna kolebka ludzkości – Foto Wikipedia

W czasach chaosu i zaniku wartości najlepszym zajęciem jest studiowanie ksiąg, gromadzenie materiałów poglądowych, porównywanie odkrywanych treści. Kolejnym moim projektem, który chciałem zrealizować od lat, jest Wielka księga dziejów, wydobywająca na światło dzienne sytuacje graniczne i krańcowe, symboliczne dla ludzi i świata. Będę tutaj korzystał z różnych materiałów publikowanych, ale też z nowoczesnych narzędzi audiowizualnych, Internetu, telewizji, filmu i radia, nie stroniąc od naukowych analiz i ustaleń. Najważniejsza będzie wszakże symbolika kultury i próba spojrzenia z dystansu na to, co ludzkość dotąd osiągnęła, co bezpowrotnie utraciła i czym może się szczycić.

 Ta wielka podróż zaczyna się pięć, a może cztery miliony lat temu, gdy małpy człekokształtne przekształciły się w pierwszą rozumniejszą formę. Ich odkrywca, południowoafrykański paleontolog Raymond Dart, nazwał je Australopitecus africanus. Odkrycie miało miejsce dopiero w 1924 roku, a wcześniej pojawiały się w dziejach świata tylko opowieści o tajemniczych stworach, liliputach i gigantach, jakieś okruchy z dawno zapomnianych czasów, rozbudowane narracje z pogranicza fantastyki i mitu. Pierwsze znaleziska wskazywały dobitnie, że gatunek ludzki pojawił się w południowej i wschodniej Afryce, ze szczególnym uwzględnieniem wyżyny Wielki Weld i terenów Wielkich Rowów Afrykańskich. Metamorfozy wulkaniczne i zanik pierwotnych lasów, przekształcanie się ich w sawanny, narzuciło australopitekom różne formy przystosowania się do nowych warunków i wygenerowało postawę wyprostowaną. Możemy sobie wyobrazić ile cierpień i bólu pojawiało się w społecznościach tych małpoludów, nastawionych na nieustanne zdobywanie pożywienia wszelkimi możliwymi sposobami. To były tysiące lat permanentnych morderstw, zabijania, dręczenia zwierząt i walki o terytoria łowieckie, a koniec końców przyniosły one przejście od niezgrabnego, małego stwora do postaci Homo erectus, rozsądniej używającej narzędzi, a dalej do wysoko wyspecjalizowanych neandertalczyków i kromaniończyków. Prymitywne narzędzia z krzemienia, powstające dzięki umiejętności odłupywania kolejnych warstw i tworzenia ostrych krawędzi, służyły do zabijania wrogów i współplemieńców, obrabiania grubych kijów, ścinania owoców z drzew i pierwotnych prób uprawiania ziemi. Jakże fascynujące są dzisiaj, znajdowane w ziemi i w jaskiniach, prehistoryczne topory, włócznie i noże, bo oprócz funkcji użytkowej, dostrzegamy w nich pierwsze przejawy myśli konstrukcyjnej. Człowiek stale musi walczyć o byt, przeciwstawiać się trudnym warunkom meteorologicznym, zmagać się z mrozem i wiatrem, z siłą wody i ognia, musi kryć się przed błyskawicami, meteorytami i wulkanicznymi wyziewami, ale równie wielkim zagrożeniem, które nie zanikło od czasów neandertalczyków jest życie we wspólnocie. Homo sapiens niesie przez dzieje, w najgłębszych pokładach swojej jaźni, prehistoryczne żądze i pragnienia, a widać to szczególnie w czasach wojen, bezmyślnego mordowania istot, nieustannego zawłaszczania terytoriów, odbierania prawa do różnorodności i prezentowania odmiennych postaw.

Para australopiteków - Wikimedia Commons

Para australopiteków – Wikimedia Commons

Dzięki znaleziskom paleontologicznym i kompletnym zwłokom, wydobytym z wiecznej zmarzliny, łatwo możemy sobie wyobrazić jak pierwsi ludzie starali się wytrwać w obliczu bezlitosnej natury. Odziewali się w skóry zabitych zwierząt, zakładali na głowy czapy z futer, pili świeżą krew dla wzmocnienia i zjadali parujące jeszcze organy wewnętrzne saren, jeleni, antylop, a także pokonanych drapieżników. Ich życia miały dwa cele – zdobyć pożywienie i schronić się w jakimś miejscu, które dałoby się ogrzać, albo miałoby właściwości termalne. Zaobserwowany w naturze ogień, po uderzeniu gromu, w trakcie pożaru sawanny czy lasu, został udomowiony i stał się nieodzownym elementem istnienia. Pozwolił opiekać mięso, które w takiej formie łatwiej można było odrywać od kości, umożliwiał gotowanie pierwszych straw, szybko dających siły i regenerujących w chorobie. Obróbka cieplna spowodowała zapewne spadek zachorowań, bo bakterie i wirusy zwierzęce ginęły w konfrontacji z żarem, a ciepło w pobliżu ognisk pozwalało przetrwać w ekstremalnych warunkach. Paradoksalnie ogień przyczynił się też do konfliktów, bo stając się znakiem w przestrzeni, przyciągał napastników, szukających łatwego łupu, łaknących mięsa, zagarniających broń i narzędzia. Grupy przemierzające ogromne obszary Afryki i Azji szukały w dali nikłych smug dymu i natychmiast ku nim podążały. Dlatego tak wiele prahistorycznych plemion kryło się w jaskiniach i tam bytowało, odgrodzone od świata, zdobiąc ściany malowidłami i grzebiąc w dalszych zakątkach grot swoich zmarłych. Być może miejscem, z którego należy wywodzić prawdziwy rodowód człowieka rozumnego jest wąwóz Olduvai, przecinający wschodnioafrykańską równinę Serengeti i będący bocznym odgałęzieniem Wielkich Rowów Afrykańskich. Uczeni wskazują, że w tej przestrzeni, jak w inkubatorze, Homo sapiens rozwijał się przez pierwsze dwa miliony lat, znajdując dogodne warunki, korzystając z obfitości pokarmu zwierzęcego i roślinnego. Zasobność „pokarmowa” tej malowniczej krainy miała zapewne wpływ na rozwój organizmów i powiększanie się mózgu, który stawał się powoli najdoskonalszym „urządzeniem” w naszej części kosmosu.

Sahelanthropus tchadensis

Zrekonstruowana czaszka istoty sprzed 7 mln lat – Sahelanthropus tchadensis

Skok od niedoskonałego mózgu australopiteka do rozwiniętego głównego organu organizmu u człowieka rozumnego nie dokonał się w jednej chwili. To był proces stopniowego udoskonalania, który trwał miliony lat i dotyczył miliardów istot, w których ciałach zachodziły mikro zmiany, prowadzące w konsekwencji do zaniku kłów i pojawienia się zębów trących, a nade wszystko innego ukształtowania szkieletu, ze szczególnym uwzględnieniem czaszki, w której nastąpił rozrost mózgu. Tak jak ludzki umysł nie jest w stanie ogarnąć myślą ogromów wszechświata, tak nie umiemy wyobrazić sobie tej wielkiej rzeszy istot, która urodziła się, rozwijała się i transformowała, a potem umarła pomiędzy wskazanymi wyżej dwiema formami rozwojowymi. O ile australopitek był bliższy małpy i zapewne zachowywał się podobnie jak one, o tyle już człowiek zręczny (Homo habilis) i wyprostowany (Homo erectus) bliżsi byli postaci Homo sapiens. Cała nasza wiedza na ten temat opiera się na rekonstrukcjach i znaleziskach z różnych obszarów, przede wszystkim z Afryki i Azji, gdzie wiódł szlak pierwotnych migracji i kolonizacji. To jest droga od homonidów, takich jak Sahelanthropus tchadensis sprzed siedmiu milionów lat, do człowieka współczesnego, który zatoczywszy koło ewolucyjne nie przestał mordować, zabijanie czyniąc – tak jak formy prymitywne – istotą rozwoju i zdobywania nowych terytoriów. Kiedy dzisiaj patrzymy w puste oczodoły zrekonstruowanych czaszek istot człekokształtnych, widzimy w nich śmierć i przemoc, przerażenie i grozę egzystencji w nieprzyjaznym świecie, ale też symboliczny wymiar trwania, przekazywania sobie coraz doskonalszych genów i zmieniania się w czasie. Jak by nie patrzeć na ludzi i jak by ich nie klasyfikować, należą do Królestwa Zwierząt, a przy tym są strunowcami, kręgowcami i ssakami. Choć inne zwierzęta w ograniczony sposób posługują się narzędziami (kruk wydobywa patykiem larwy ze spróchniałego drzewa, ptaki drapieżne zrzucają kamienie na duże jaja, a ośmiornice i niektóre ryby potrafią wykorzystywać wraki statków do polowań), to tylko ludzie stworzyli kulturę i sztukę. Zaczynając od niezdarnych malowideł na ścianach jaskiń i barwienia twarzy ochrą, tworząc niezgrabne, paleolityczne figurki Venus, doszli przedstawiciele naszego gatunku do wielkich fresków w świątyniach, do obrazów doskonale oddających osobowość władców i błaznów, wielkich dam i kurtyzan. Pierwotne wyobrażenia antylop i lwów zastąpiły obrazy Rembrandta i Moneta, a rzeźby Michała Anioła czy Berniniego stały się emblematami ludzkiego geniuszu. Stojąc przed wyobrażeniem Dawida z białego marmuru, kontemplując obrazy braci Van Eycków, Caravaggia czy Hoppera, warto pamiętać o tym jak wielki krąg zatoczyła ludzkość od czasów pojawienia się pierwszych australopiteków i przedstawicieli rodziny naczelnych określanych mianem Hominidae.

%d blogerów lubi to: