Helena Gordziej urodziła się w stolicy Wielkopolski i w niej mieszkała przez całe życie, ale korzenie jej inicjacji tkwią głęboko w podpoznańskiej wsi Bolechowo.[1] Tam przyszła na świat jej matka Józefa, z domu Rożek, tam mieszkali dziadkowie, tam było to miejsce, gdzie zaciekawiona dziewczynka odkrywała powab świata i poznawała prawa nim rządzące. W obszernej chłopskiej izbie najważniejszym przedmiotem był staroświecki zegar z wahadłem, który dniem i nocą wybijał metalicznym dźwiękiem godziny. W tym zegarze dziadek przechowywał grosze uciułane na czarną godzinę i ten to chronometr nie przestanie nigdy w poezji Gordziej odmierzać upływającego czasu. Stanie się synonimem poznańskiej akuratności, umiejętności radzenia sobie w życiu i stawania wobec coraz trudniejszych zadań. W domostwie dziadków było kilka łóżek, ceglany piec, zbite z desek skrzypiące drzwi. Wieś nie należała do dużych, wokoło rosło wiele topól, a w parku jaśniepaństwa stała charakterystyczna kapliczka. Tuż przy ogrodzie biegła szosa do Murowanej Gośliny, a dalej do Wągrowca. Wokół cudowna, wolna od zanieczyszczeń przyroda. Tam każdy chwast, każde zioło i drzewo były dla niej przedmiotem podziwu, a potem skrupulatnych doświadczeń i badań – wszak wrażliwość dziecka jest najczystsza, najprawdziwsza, przepełniona pasją poznawczą. Kiedy wchodziła do lasu, miała wrażenie, że jest w kościele, mówiła zatem szeptem, bo czuła, że w otoczeniu drzew jest prawdziwy Bóg, nie ten przedstawiany przy pomocy jaskrawych barw w kościołach, czy w postaci odpustowych figurek. Nie znała wtedy lęku i ta odwaga pozostała jej do dzisiaj, jako wypadkowa kontaktu z dziewiczą naturą, jako ślad prostych sytuacji, dla których istniały proste rozwiązania. Tylko świat strachów, strzyg, wampirów, diabłów i innych cudactw budził w niej grozę, a bajania ciotek i bab wiejskich wydatnie poszerzały granice jej wyobraźni. Była tam też szkoła, w której Feliks Rożek, kuzyn matki poetki, uczył wiejską dziatwę. Dziadek, wujowie i ciotki od rana do wieczora pracowali „na pańskim”, a Helena, jako podrostek, nosiła na pola w wiklinowym koszyku posiłki dla bliskich, znała każdą ścieżkę na wsi i w lesie, do którego zdarzało się jej zapuszczać bez opieki dorosłych. Tak wyglądała jej magiczna kraina dzieciństwa, tak jawiło się miejsce które pozostaje w pamięci jako obszar szczęśliwości, terytorium przeżyć najintensywniejszych, uświęconych przez marzenie, pot perlący się na czole i łzę radości, lśniącą w oku.
To była taka wieś, jaką znamy z kart powieści Władysława Stanisława Reymonta i rządziły w niej tak samo surowe, chłopskie prawa i zasady. Sprawiedliwość wymierzano pięściami i widłami, ściśle przestrzegano obyczajów i obrzędów, swoiście pojmowanej moralności. Nie było we wsi lekarza, brakowało pieniędzy na wyprawę do miasta, ludzie zatem leczyli się ziołami. Tzw. mądrzy i znachorzy okadzali ludzi i radzili jak pokonać złe duchy i zsyłane przez nie choroby. Przebywając tyle czasu na wsi Helena bywała w czasie dolegliwości obiektem guślarskich praktyk i odczyniania uroków. Mając tyle swobody, wędrując po wsi gdzie dusza zapragnie, szybko jednak uodporniła się na choroby, nauczyła się bronić w różnych sytuacjach, a nade wszystko niezwykle wyostrzyła swój młodzieńczy instynkt, który podpowiadał jej co jest dobre, a co złe, co robić wolno, a czego czynić nie wypada. To jej bardzo pomogło w trudach późniejszego, miejskiego życia, to oddaliło od niej wiele niebezpieczeństw. W Bolechowie przyszła poetka pomagała też w pracach polowych, miała stale bliski kontakt ze światem zwierząt. W czasie ubojów dokładnie poznawała ich anatomię, co potem przydało się w szkole i zaowocowało nieodmiennie celującą oceną z biologii. Tutaj zasady były proste, tutaj nawet eschatologia była oczywistością – dziewczynka widziała jak umierają zwierzęta, jak stają się pokarmem, jak milcząco przyjmują swój los. Po śmierci jakiegoś człowieka, prowadzono ją też na wieczorne modlitwy za jego duszę. Ludzie prości spokojnie, godnie, przyjmowali odchodzenie bliskich, widzieli w tym Bożą wolę, Boże zrządzenie losu. Ta świadomość łagodziła ból, utwierdzała w przekonaniu, że wszystko ma swą przyczynę, wszystko jest częścią jakieś wielkiej, niewyobrażalnej tajemnicy. Ta wiedza o śmierci, tak wyrazista w twórczości Gordziej ma swoje korzenie właśnie w owych dziecinnych i młodzieńczych obserwacjach, przeżyciach, spostrzeżeniach – dlatego autorka opisuje śmierć jakby w momencie przyłapania jej na gorącym uczynku, ale też nie lekceważy przeciwniczki, mówi odważnie o swojej ludzkiej kruchości i z niej właśnie czyni oręż w starciu z nieuchronną eschatologią. Walczy z poczuciem przegrania i nieustanną utratą cząstki człowieczeństwa, wie, że jest skazana na mrok, ale póki może chce być latarnią, chce swoim słowem oświetlać możliwie najszersze obszary nieistnienia. Czasem poetka słyszy od czytelników, że pisze smutne wiersze, ale przecież – pomijając jednostronność takich sądów – jest to smutek mający swoje głębokie umotywowanie w psychice, w przeżyciach z sielskich pobytów w Bolechowie. Widząc tyle upokorzeń, dostrzegając ciężar biedy i bytowania pośród natury, poetka ustaliła sobie perspektywę doświadczeń ludzkich na całe życie. Dodatkowo przyczyniły się do tego uciążliwości egzystencji miejskiej. Utrzymywanie się na powierzchni życia w Poznaniu, w latach trzydziestych dwudziestego wieku, wcale nie było lżejsze. Prawie całe życie poetki toczyło się w trudnych warunkach bytowych, dalekich od komfortu. To długoletnie borykanie się z trudami, ta niepewność jutra, a jednocześnie odpowiedzialność za stworzenie lepszych warunków własnym dzieciom, wywarły niezatarte piętno na jej osobowości. Może dlatego tak konsekwentnie pisze autorka wiersze dla ludzi wsi i o ludziach wsi, dla świata i o świecie, który dawno już zniknął z wszystkich map.
Autentyzm przeżyć jest największą zaletą poezji Gordziej – wyczuwalny w opisywanych zdarzeniach, w charakterystykach ludzi i miejsc, a nade wszystko pulsujący pod powierzchnią słów, niczym szybki oddech dziewczyny wchodzącej do lasu, stającej naprzeciw kraśnego młodzieńca, albo samotnie, na skraju wsi, na skraju czasu, wpatrującej się w księżyc. Trudno się dziwić, że jeden z największych znawców literatury nurtu ludowego już w połowie lat osiemdziesiątych wymieniał poetkę w szeregu innych cenionych i znanych twórców tego obszaru.[2] Wszak weszła ona przebojem do kanonu współczesnej poezji polskiej i zadomowiła się w nim na dobre. Ogromny dorobek poetycki stał się powodem licznych omówień, recenzji i szkiców, znalazły się też wiersze poetki w wielu antologiach i publikacjach ponadregionalnych, zostały przetłumaczone na kilka języków obcych. Tak, znana niegdyś tylko koneserom i znawcom poezji wielkopolskiej, urosła Helena Gordziej do rangi autorki dostrzeganej i cenionej w całej Polsce. Wraz ze swoim przyjacielem Nikosem Chadzinikolau dopomogła też wielu debiutantom i twórcom, szukającym dostępu do mediów, do szerszego grona odbiorców, była przez wiele lat współorganizatorką największego, i jednego z najbardziej cenionych w Polsce, festiwali poezji – Międzynarodowego Listopada Poetyckiego. Poezja Gordziej dowodzi, że entropia nie pokona słowa, które choć tak ulotne, to jednak zapisane, przybierają postać spiżową, postać kamienną i trwają, trwają mimo wymiany pokoleń. W lirykach Gordziej widać ową ocalającą moc słowa – wszak w jej wykreowanej sielskiej arkadii żyją stale dawni kochankowie, stale podążają w dal wędrowcy, wciąż kosiarz kładzie pokotem łany zbóż, a oracz czyni ziemię brzemienną. Poetka wraca stale do pól i łąk, wciąż widzi ptaki unoszące się nad rżyskiem i stale wpatrzona w mrok szuka swych dawnych szlaków. Tam bije serce natury i tam tętni też jej serce, tam są jej chwile najpiękniejsze i najbardziej ogniste, tam została jej młodzieńcza miłość i tam jej łzy kapały między grudy czarnoziemu, między kłosy pszenicy, między włosy kochanka.
W poezji Gordziej, z niespotykaną siłą ujawnił się pierwotny mit lunarny, wpisany w ludzkie losy i miejsca serdeczne, a nade wszystko w określoną perspektywę kosmiczną – planety, na której rosną łany zbóż i traw, przepastne lasy; planety, gdzie istoty ją zamieszkujące wpatrują się w gwiazdy i wyczuwają w przepływającej krwi ten sam rytm, ten sam planetarny, księżycowy szept. Równie wyrazista fascynacja księżycem i jego wpływem na ludzkie losy, pojawiła się tylko w liryce Juliusza Słowackiego. To jest podobna tęsknota do rzeczywistości idealnej, podobny zew natury dziewiczej i czystej jak gra świateł lunarnych na wodzie Wszakże w różnych zakresach postrzegania, rytm księżycowy odsłania struktury kosmogoniczne: wszędzie chodzi o sposoby istnienia poddane prawu czasu i cyklicznego stawania się, to znaczy o egzystencje przeznaczone do „życia”, obejmującego w samej swej strukturze śmierć i odrodzenie. Dzięki symbolice Księżyca świat nie ukazuje się już jako arbitralny zbiór różnorodnych i rozbieżnych rzeczywistości. Różne płaszczyzny kosmiczne utrzymują ze sobą łączność, są w pewien sposób „związane” tym samym rytmem księżycowym, podobnie jak życie ludzkie jest „tkane” przez Księżyc i obdzielone przeznaczeniem przez boginie-tkaczki.3Twórczości poetyckiej Słowackiego patronuje Księżyc, bo jednym z jego pierwszych utworów, jest mały poemat o takim właśnie tytule. Poeta otwiera w nim magiczną przestrzeń wiersza niczym twórca zamierzchłej kosmogonii. Wschodzący księżyc jakby pociąga za sobą cały świat, a jednocześnie momentalnie obdarza ów świat chłodem, aurą śnieżnej zimy, nastrojem smutku i zimowego obumarcia całej natury. Jest rodzajem zwierciadła odbijającego, ale też osłabiającego i rozpraszającego światło słoneczne. Księżyc sam w sobie nie świeci, połyskuje na niebie blaskiem słońca, kieruje ku ziemi to, co przyjął, co zagarnął i obdarzył własną kosmiczną aurą. Dlatego promień ów jest niepewny, blady, ale też i srebrzysty, mający jeszcze tyle impetu, że odbija się po raz drugi w krysztale lodu, igra pośród gałązek topoli. Prześwitując przez chmury, pojawia się i znika niczym pulsujące, żywe światło. Księżyc blado połyskujący nad światem umieszczony został w szerszej przestrzeni astralnej, ale też – jeszcze silniej – przypisany ziemskiej, uśpionej naturze. Poeta wyraźnie wskazuje na kosmogoniczny charakter i s t n i e n i a księżycowego – tak jak gwiazdy mnożą byty i generują nowe światy, tak księżyc powinien też rządzić nocną sferą, powinien rozpraszać ciemności i powoływać do życia nowe kształty. W takim kontekście księżyc niesie nadzieję, wypiera mrok, wskazuje drogę wędrowcom pośród ziemskich żywiołów. To jedna z fundamentalnych zasad kosmologii, a przecież w wierszach Słowackiego on ledwie osrebrza chmury, a jego drżące promienie nie są w stanie całkowicie oświetlić Ziemi. Poeta porównuje zatem księżyc do nadziei, która jest pomocą i tęsknotą, koi chwilowo ból istnienia, ale nie jest w stanie zastąpić radości, życia bez bólu i bez rozpaczy. Księżyc odwzorowany w poezji może istnieć tylko dzięki świadomości poety, gdyby on nie istniał i ona by nie istniała, znikłaby także perspektywa księżycowa. Chcąc nie chcąc, poeta przenosi na to ciało niebieskie mechanizmy występujące w obrębie ludzkiej świadomości i antropomorfizuje je, czyniąc nieomal kompanem pośród ziemskiej rzeczywistości. Zjawiskowa przestrzeń lunarna jest stale kontrapunktem dla rzeczywistości kosmotellurycznej – światło Księżyca pada na falujące wody i ów ruch falowy powoduje, że jakby drga, pulsuje, mieni się w wodzie. Księżyc zatem ma wpływ na rzeczywistość ziemską, ale też ludzka świadomość, wyobraźnia poety, a nade wszystko prawa przyrody mają wpływ na ostateczny kształt i sposób istnienia księżycowego światła. Rzeczywistość lunarna jest niczym sen oddalający martwą naturę, znieczulający ból dziennego istnienia pośród świata śmierci i grobów, świata przerażającej tanatycznej rzeczywistości ludzkiej, jest też realnym oddziaływaniem – cykliczną siłą regulującą wiele zjawisk na Ziemi. Zatem Księżyc – w poezji Słowackiego – patronuje ludzkim poszukiwaniom sensu i tajemnicy istnienia. Jest widomym znakiem siły utrzymującej je stale w zawieszeniu, siły przecież – w czasach poety – nie do końca zrozumiałej, fizycznego magnetyzmu, ale też magnetyzmu Boskiego, wprowadzającego ład do natury i patronującego w owym czasie wszelkim aktom natury kosmogonicznej. Poezję Heleny Gordziej oświetla podobnie stylizowane i postrzegane światło księżyca. W jednym ze swoich najważniejszych wierszy: Między nowiem a pełnią, ustala poetka podobną perspektywę lunarną i pokazuje ludzi wsi jakby oglądanych z daleka, z przestworu kosmicznego, z odległej planety.4 Ich życia, ich losy, ich codzienne prace nabierają tu wymiaru mitycznego i stają się potwierdzeniem odwiecznej zasady kosmogonicznej. Nieustającego przepływu zdarzeń i myśli, ludzkich tęsknot i pragnień, obrotów planet i magnetycznych zamieci. Autorka pochyla się w wierszach nad i s t n i e n i e m i chce pokazać jak jest cenne, ile w nim świętości, ile potencjalnych sił i energii. Bohatera jej poezji określić można jako wiecznego wędrowca, który wiedząc wiele o świecie i jego prawach, stale idzie naprzód, stale chce wiedzieć więcej, stale czegoś szuka i stale mu czegoś brakuje. Gna go instynkt i atawistyczne siły, mknie naprzód, czując w sobie siłę przodków i zew krain, które dotąd odwiedzał tylko we śnie i w marzeniu. Gordziej bytuje pośród światów idealnych – jej liryczne wspomnienia, to co nosi głęboko w sercu, a nade wszystko poetycka wrażliwość, spowodowały, że stworzyła w ponad dwudziestu książkach nie spotykaną gdzie indziej topografię, pośród której poruszają się bohaterowie jej liryków, pośród której ona sama stale wędruje. Odwiedza w wyobraźni opuszczone kuźnie, zastygłe w bezruchu wiatraki, zachodzi do izb, gdzie kobiety rwą pierze i śpiewają pieśni, gdzie pachnie bochen świeżo wypieczonego chleba; przygląda się porcjowaniu mięsa i bronowaniu ziemi. Wszystko układa się w jej wyobraźni w ciąg zdarzeń inicjacyjnych, w nieustające przepływanie twarzy i widoków, w coraz szybszy bieg świata. Tylko spojrzenie na nów księżyca pozwala ustalić inną, szerszą perspektywę, tylko magiczny blask przydaje ludzkim wędrówkom nimbu tajemniczości, jakiegoś odwiecznego sekretu – szyfru, który są w stanie rozwikłać tylko byty nadwrażliwe.
Jakaż wspaniała galeria typów ludzkich pojawia się w tej liryce, ileż charakterystycznych dla wielkopolskiej wsi postaci, ileż osób z najbliższego kręgu rodzinnego poetki i ileż z szerokiego klanu mitycznego. Do tego jeszcze mistrzowskie operowanie planami, swobodna wymiana funkcji poszczególnych postaci, które to raz bywają dziadkiem, wujkiem, ciocią, a w innym wierszu stają się bohaterami baśni, wojownikami słusznej sprawy, tymi, którym dane było ocalić lub i przenieść jego chwałę na następne pokolenia. Gordziej potrafi wspaniale w wierszu opowiadać i zarazem zawierać w nim elementy szerszych panoram, dalekich porównań i przenośni. Ocalająca funkcja liryku splata się tu z funkcją kreatywną, wypełniającą luki w egzystencji i przenoszącą ją w obszary sacrum. A wszystko w harmonii z ziołami, krzewami i drzewami, wszystko w symbiozie z pszczołą i motylem, wilkiem i wroną, wszystko w zgodzie ze światem wybuchającej stale od nowa natury. Poetka udanie naśladuje w wierszu rozmach i ekspansywność świata przyrody, ale jednocześnie poddaje go w utworze oryginalnej obróbce. To powoduje, że wiersze Gordziej są rozpoznawalne, wyrazistsze od wielu utworów czerpiących inspirację ze wsi i tę wieś opisujących – są poezją czystą i klarowną, która powstaje w sercu i z sercem. Oryginalność ta zasadza się też w nasączeniu wiersza liryką, jakąś matczyną czułością, a zarazem – akuratnie, po wielkopolsku – w takim utworu prowadzeniu, takim rozłożeniu akcentów i takiej poincie, że czytelnik nie ma wątpliwości, że obcuje z maestrią słowną, z dziełem intelektualnej sztuki. Tony autentystyczne i plebejskie przeplatają się tutaj z nowoczesnym brzmieniem polskiego wiersza białego, a kształt artystyczny utworów przywodzi na myśl lirykę Nowaka, Czernika, Ożoga, czy – momentami – ks. Twardowskiego. Jej sukces polega na tym, że bytuje pośród krainy, którą zna najlepiej i w której stała się rodzajem wyroczni – na co, czy na kogo, padnie jej poetyzujący wzrok, kogo przypomni jej uwznioślająca pamięć, co osądzi jej kodeks moralny, to zamieni się w wiersz, pozostanie na papierze i w jej świadomości niczym niezmywalne znamię. W efekcie powstał przejmujący poetycki, zapis dorastania do niezwykłej samoświadomości, panoramicznego widzenia własnych losów i losów całej ludzkości. Bo Gordziej myśląc o sobie, myśli o każdym człowieku, mało tego – myśli o każdym bycie; pragnie by krzewiła się nieustannie egzystencja, by nie gasła nigdy w przestrzeni bolesna wiedza o kamieniu i zatrutym ziarnie, o badylu cykorii i ślepym oku kasztana. Jej liryka rodzi się z gorzkiej tęsknoty za dawnym czasem, z pragnienia powrotu do chwil sielskiego dzieciństwa i młodości. Chciałaby wrócić do tamtych przestrzeni koleiną czasu, choć wie, że jest to niemożliwe. Jedynie poprzez magiczne przejścia wiersza udaje się jej na chwilę bytować pośród złotych łanów, pośród traw wysokich po kolana i malw. Tak oszukuje poetka czas i stale od nowa opisuje krainy inicjacji. Bohaterowie jej liryki bytują stale pośród natury, która jest dla nich największą tajemnicą. Uczestniczą w biesiadach bogów i stają się ziemią, składani do niej po śmierci. Z równą wrażliwością podchodzą do łopianów z pocieszną broszą/ rzepów, co do ćmy igrającej nad lampą. O tym z jakim wzruszeniem podchodzi Gordziej do kreowanego świata, świadczy, delikatnie personifikowana w tej poezji, ziemia, która staje się w kolejnych wierszach kochanką i kobietą czekającą na rozwiązanie, czułą matką i opiekunką każdego człowieka. To także pogłos mitu – cykle agrarne i mit kalendarzowy odciskają swoje bolesne piętno na życiorysach lirycznych bohaterów. Ta poezja uczy kształtów świata widzialnego i niewidzialnego, umacnia czytelnika w wierze, że istnieje paradygmat sielskiego dzieciństwa i obietnica spełnienia w niespełnieniu i niespełnienia w spełnieniu. A nade wszystko opisuje fenomen życia w całej jego krasie. Gordziej nie ustrzegła się pułapek czasu, ale choć los jej nie oszczędzał, to potrafiła przez lata tworzyć poezję, w której dominującą nutą jest optymizm i wiara w dobro człowieka. To jest wielkie osiągnięcie życia Heleny Gordziej, a zarazem jedno z większych osiągnięć twórców tworzących w Wielkopolsce, ludzi od zawsze potrafiących sobie radzić w ciężkich chwilach i pragnących sprawiedliwie oceniać to, co jest prawdziwe, to co ma w sobie fałsz. Ta liryka, choć tak często staje się ułudą, fatamorganą czasu, który odszedł bezpowrotnie, w niezwykły – trudny do opisania sposób – przybliża prawdę o tej krainie, staje się nieomal dokumentem historycznym; jest autentyczną etnografią słowa i bolesnym przypomnieniem trudu człowieka, zmagającego się z ziemią i z ciężarami wiejskiej egzystencji. Dzięki poetce i jej lirycznej sadze unieśmiertelnieni zostali członkowie jej klanu rodzinnego, miejsca wtajemniczeń, piękny obszar wielkopolski i autentyczny wielkopolski rodowód. Gdyby ktoś nie znał tej krainy, gdyby nigdy pośród niej nie podróżował, a przeczytałby by te wiersze, wiedziałby o niej wszystko, zrozumiałby, że rozciąga się od miarowo bijącego serca do łanu zboża, delikatnie, równomiernie, pochylanego przez wiatr….
1 W tej części szkicu korzystam z nie publikowanych zapisków poetki, a także z jej wypowiedzi w antologii Debiuty poetyckie 1978, Warszawa 1980; i z rozmowy jaką przeprowadził z Heleną Gordziej Marek Obarski; por. tegoż: Odczynianie krzywd, „Nurt” 1987, nr 6.
[2] Por. J. B. Ożóg, Kto zanuci „pieśń szczęśliwą”?, „Tygodnik Kulturalny” 1986, nr 7.
3 Por. M. Eliade, Mefistofeles i androgyn, przeł. B. Kupis, Warszawa 1994, s. 214.
4 O perspektywach i punktach widzenia w poezji Heleny Gordziej pisałem w książce pt. Przedsionek wieczności. Pośród pisarzy Pomorza Kujaw i Wielkopolski, Bydgoszcz 1998, s. 227-233.