PIERWSZA SESJA FOTOGRAFICZNA

Przez jakiś czas publikowałem na moim blogu fotografie pod wspólnym tytułem Radość fotografowania, a teraz porządkując moje archiwum z wielu lat, znalazłem zdjęcia z pierwszej sesji. Byłem wtedy młodzieńcem i miałem aparat fotograficzny Smiena-8, którym zacząłem się żywiej interesować. Wtedy jeszcze używało się klisz i trzeba bylo zdjęcia wywoływać w paskudnych chemikaliach. Odwiedziłem kilka miejsc w Bydgoszczy i okolicach i zrobiłem sporo fotografii – choć nie są najlepsze, publikuję je jako zapis z połowy lat siedemdziesiątych XX wieku.

Brdyujście

Brdyujście
Kanał Bydgoski
Stateczek na Brdzie
Nad Brdą – zapewne chciałem udokumentować jaki wcześniej był poziom wody
Nad Wisłą – jedna z pierwszych moich kreacji artystycznych w naturze
Pola nad Wisłą w okolicach Łęgnowa
Droga na Solec Kujawski
Ludzie na ulicy Grunwaldzkiej
Kiedyś na postojach taksówek były kolejki

ORNITOLOGIA I AMAZONIA W ORIONIE

Jacek Lebioda (z lewej) i Arkady Radosław Fiedler (z prawej) w bydgoskim Orionie

 Polska fotografia ornitologiczna stanowi ważną część naturalistycznej fotografii artystycznej i poszczycić się może sporymi osiągnięciami. Starczy wymienić takie nazwiska jak Włodzimierz Korsak, Jan Bułhak, Włodzimierz Puchalski czy Jerzy Łapiński, starczy przywołać wiele ich ekscytujących albumów, wystaw I filmów. Do tego grona dołączyć trzeba wielu pisarzy-podróżników, którzy podczas swoich wypraw dokumentowali też liczne spotkania z ptakami. Tacy twórcy jak Kamil Giżycki, Janusz Wolniewicz, a nade wszystko Arkady Fiedler, pozostawili potomnym ogromny, wartościowy przekaz na temat egzotycznych ptaków, ucząc miłości do przyrody I motywując wielu młodych ludzi do wkroczenia na ścieżkę przyrodnika, ornitologa lub fotografa natury. Z takich klimatów wywodzi się też sztuka fotograficzna Jacka Lebiody, który wzrastał w Bydgoszczy, na osiedlu Błonie, skąd ruszał na pierwsze wyprawy poznawcze do pobliskich lasów, and brzegi Brdy i Noteci oraz nad stawy w okolicach Ślesina. Tam robił pierwsze zdjęcia ptaków, najpierw w technice czarno-białej, a potem w kolorze, z wykorzystaniem najnowocześniejszego sprzętu. To, co było najpierw sympatycznym hobby, zaczęło podążać w kierunku sztuki, egzemplifikowanej kolejnymi wystawami.

Ostatnio artysta zaprezentował swoje prace w kilku bydgoskich placówkach kultury, w tym w Klubie Bydgoskiej Spółdzielni Mieszkaniowej “Orion”. Było to wydarzenie ze wszech miar interesujące, gdyż połączone zostało z promocją książki pt. Sumienie Amazonii, syna wielkiego podróżnika z Puszczykowa  – Arkadego Radosława Fiedlera. Na początku autor wystawy wygłosił krótkie wprowadzenie i zaprezentował swoją wizję fotografii przyrodniczej, z odniesieniami do wielkich poprzedników i własnych doświadczeń twórczych. Potem licznie przybyła publiczność zapoznała się z ekspozycją wielu fotogramów, głownie ornitologicznych, chociaż nie brakowało też szerokich ekspozycji natury, odwzorowywanej w szczególnych momentach, przy załamaniu pogody, o świcie i zmierzchu, a także na granicy dnia i nocy. Uwagę przykuwały ptaki wodne, uchwycone w locie, podczas startu z tafli stawów lub jezior, ale zaciekawiały też i inne przybliżenia, mniejszych mieszkańców lasów, ogrodów i parków. Wyrazista jest u tego twórcy dążność do ukazania zróżnicowania gatunkowego ptaków, przy jednoczesnym uchwyceniu ich piękna, do czego przyczyniają się detale upierzenia, umaszczenia piór i puchu, odwzorowywane z niezwykłą sumiennością i delikatnością, przy właściwej ekspozycji świetlnej.

Wystawa znakomicie wpisała się w drugą część tego artystycznego zdarzenia, kiedy to Arkady Radosław Fiedler zaprezentował swoją interesującą książkę o Amazonii, a wykład zilustrował wieloma fotografiami wykonanymi w Ameryce Południowej. Mówił o radościach i trudnościach w podróżowaniu po tych rejonach, gdzie na każdym kroku czyha zagrożenie, a człowiek może liczyć tylko na siebie i pomoc współuczestników wyprawy. Wiele tutaj było interesujących nawiązań do podróży ojca i sporo dygresji z pogranicza zoologii i filozofii ekologicznej. Autor książki mówił o ludziach i zwierzętach, o niezwykłych miejscach i spotkaniach w dżungli. Widać przy tym było ogromną pasję, która świetnie konweniowała z pasją ornitologiczną, odzwierciedloną na wiszących na ścianach fotografiach Jacka Lebiody. Obaj prelegenci zaproponowali publiczności ogląd świata w jego najpiękniejszych cząstkach i wymiarach, a żywiołowa reakcja publiczności wskazywała na to, że trafili oni do świadomości wielu obecnych, zaszczepiając w nich umiłowanie przyrody i wiarę w niezwykłość i oryginalność naszego świata.

 

 

Dariusz Tomasz Lebioda

BIBLIOTEKA (6)

National-Geographic-Magazine-1977-03-March

Jakież to były przeżycia, gdy interesując się żarliwie geografią, wertowałem w tę i z powrotem numery dwóch miesięczników – „Poznaj Świat” i „Kontynentów”. Co miesiąc czekałem w napięciu na pojawienie się nowych woluminów, wypytywałem panie w kioskach, czy już je dostarczono, a gdy to miało miejsce, natychmiast je kupowałem i pędziłem do domu, by przeczytać od deski do deski. Szybko uzbierało się w moim pokoju bardzo dużo tych periodyków i często wracałem do starych numerów, czytałem artykuły i przyglądałem się mapom. Jakaż była moja radość, gdy mój nieco starszy kolega zaczął pracować w składzie makulatury i dostarczać mi egzemplarze archiwalne. Pewnego dnia zawołał mnie na klatkę schodową, gdzie zwykle handlowaliśmy znaczkami i innymi numizmatami i pokazał mi prawdziwy skarb, chyba ze sto starych numerów pisma „Poznaj świat” i kilkanaście „Kontynentów”. Niektóre były trochę sfatygowane, ale większość wyglądała jakby dopiero została wydrukowana. Widocznie ktoś właściwie je przechowywał, w jakieś szczelnej szafie i nie spłowiały, nie zżółkły, aż w końcu trafiły do składu makulatury, gdzie miały być przemielone i wysłane do papierni. Tadziu, bo tak miał na imię mój kolega, zaproponował mi oddanie tego znaleziska za mój album znaczków pocztowych z różnych krajów. Bardzo to było bolesne, ale od jakiegoś czasu zbierałem przede wszystkim znaczki z Afryki, które gromadziłem w dwóch innych klaserach, więc z ciężkim sercem oddałem walory, które towarzyszyły mi od lat i zostałem właścicielem ogromnego zbioru pism geograficznych. Odtąd były już stałym elementem wystroju mojego malutkiego pokoju (charakterystycznej dla budownictwa peerelowskiego wnęki), który dodatkowo dzieliłem z moim bratem. Jakoś jednak wychowaliśmy się razem w tej klitce i wywodząc się ze zwykłej, standardowej rodziny umieliśmy wytworzyć w sobie ogromne pasje – u mnie związaną z literaturą, geografią i przyrodą, a u brata z fotografią, ornitologią i szybownictwem.

1

Myślałem poważnie o studiowaniu geografii i jeśli chodzi o ten przedmiot, byłem najlepszym uczniem w klasie. Miało to swoje dobre strony, ale też generowało zagrożenia, bo zawalałem inne lekcje, czekając z utęsknieniem na moje ulubione godziny. W „Poznaj świecie” było sporo artykułów opisujących dalekie wyprawy, zagubione gdzieś zakątki ziemi, gdzie docierali reporterzy i podróżnicy. Dzięki tym lekturom dobrze poznałem oblicza świata, od amazońskiej i afrykańskiej dżungli, poprzez lodowate pustki półkuli południowej, syberyjskiej tajgi i tundry – czytywałem o pustyniach Australii, Atakamie i Saharze, wznosiłem się ku najwyższym szczytom Himalajów i Andów, albo podejmowałem wyprawy na McKinley, Górę Kościuszki lub znacznie niższe, ale jakże ciekawe szczyty alpejskie. „Kontynenty” były większym pismem, wydawanym na lepszym papierze i miały także interesujący, lekko kulturowy profil. Pojawiały się w nim artykuły o rzeźbach i maskach, o dziwnych totemach i pięknej biżuterii, a przy tym nie brakowało też opisów ekstremalnych krain, zdumiewających narodów, elementów dalekiej rzeczywistości, pełnej zagrożeń, ale będącej też wspaniałym wyzwaniem. Oczyma wyobraźni widziałem siebie w tamtych przestrzeniach i w czasach szkolnych zadawalałem się uczestnictwem czytelniczym. Gdy dzisiaj przyglądam się w Internecie okładkom starych numerów tych pism, przypominają mi się one wizualnie, ale też wraca aura tamtego zauroczenia, pasji, która potem powtórzyła się, gdy zacząłem wchodzić do świata literatury i sztuki. Nie wiem co stało się z tymi periodykami, ale jeszcze dość długo po moim wyjściu z domu leżały w piwnicy i chyba po jakimś czasie mój ojciec wyrzucił je do śmietnika albo oddał do składnicy makulatury. Teraz czasami kupuję nowe numery i staram się porównywać je z tymi, które kiedyś wertowałem, a choć wydawane są na znakomitym, kredowym papierze, lepsza jest jakość fotografii i opracowania typograficznego, to z łezką w oku wracam do wcześniejszych doświadczeń lekturowych. Niby niczego nie mogę zarzuć współczesnym odmianom tych pism, niby kontynuują one wypracowane kształty, ale czegoś mi w nich brakuje. No i wiem czego – tamtej pasji, tamtego zauroczenia, krótko mówiąc młodości i chęci zdobywania świata, może nieco naiwnego przekonania, że stoi on przed nami otworem i starczy tylko wejść w jakąś koleinę, by doprowadziła nas ona ku bezdrożom okolic Uluru Rock, Wodospadów Wiktorii albo ciągu uliczek Hongkongu, Szanghaju, Marakeszu.

169507121_1_1000x700_kontynenty-miesiecznik-czasopismo-lodz

Gdy byłem już studentem polonistyki nie rezygnowałem z moich pasji geograficznych, odbywając pierwsze podróże zagraniczne, a nade wszystko studiując po angielsku periodyk, który był moją wielką tęsknotą, choć dość długo był niedostępny. Dopiero, gdy zauważyłem, że „National Geographic” pojawia się w bydgoskim antykwariacie naukowym, zacząłem go kupować za dość duże pieniądze. To były prawdziwe uczty geograficzne, a wertowanie stron i czytanie artykułów miało w sobie coś z wchodzenia do zakazanej rzeczywistości kultury zachodniej. Wspaniały, kredowy papier i najlepsze na świecie fotografie, a przy tym świadomość, że ma się w ręku coś, co przez długie lata znane mi było tylko z opowieści i prezentacji telewizyjnych. Szybko zaczęły rosnąć u mnie sterty pism, w charakterystycznej żółtej ramce i wracałem do nich w każdej wolnej chwili, stale znajdując coś nowego, wciąż docierając do informacji, które mnie zdumiewały. Wielką wartością były tutaj bogato ilustrowane, specjalne bloki tematyczne i do dzisiaj pamiętam lekturę numerów poświęconą gorylom z masywu wulkanicznego Wirunga, na pograniczu Konga, Ugandy i Rwandy, wielkim postaciom historycznym, takim jak Czyngis-chan, Tutenchamon czy Timur, piramidom w Gizie, miastu Inków w Peru albo Wielkiemu Murowi Chińskiemu. Oprócz wartości poznawczych, szlifowałem także język angielski, planowałem nowe wyprawy, a podziwiając zdjęcia Niagary, gór Kurdystanu, wielkiej rzeki Jangcy i Huang Ho, stając wirtualnie na brzegu Morza Północnego, wędrując ulicami Barcelony, Fryburga, Gandawy, Nankinu, Nowego Jorku, nie mogłem nawet przypuszczać, że kiedyś wejdę w tę rzeczywistość. Zawsze wierzyłem w siłę marzeń i moje wielkie monografie, poświęcone poetom romantycznym, powstały dzięki takiemu zachwytowi i dążeniu do zrealizowania ambitnych planów. „National Geographic”, tak jak „Poznaj Świat”, „Kontynenty”, a także „Poznaj Swój Kraj”, odegrały wielką rolę w kształtowaniu się mojej świadomości i wywarły znaczący wpływ na osobowość. Teraz wciąż jeszcze mam na półce sporo starych numerów pisma Narodowego Towarzystwa Geograficznego i czasami przed snem, przed ostatecznym zamknięciem dnia, biorę je do ręki, wertuję i poczytuję. Dzięki tym periodykom uwierzyłem, że życie może być wielką przygodą, a chociaż jesteśmy śmiertelnymi bytami, stale podlegającymi prawom licznych zagrożeń, czających się chorób i ludzkich bestii, to możemy osiągać cele, które zdawać by się mogło są niedosiężne, dalekie i nierealne. A jednak…

featured-animals

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (IX)

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

????????

???????????????????????????????

????????

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (VII)

Moja ostatnia sesja dokumentuje przede wszystkim czas kwitnięcia i dojrzewania owoców. Jesień zbliża się już nieubłaganie, kolory i odcienie zmieniają się bezpowrotnie, stale tracą intensywność i matowieją. Wędruję z aparatem, przyglądam się uważnie naturze i rozgrywającym się w niej metamorfozom, powiększam też stale własne archiwum, które już wielokrotnie przydało się w mojej pracy pisarskiej, wydawniczej i edukacyjnej podglądanie przyrody jest formą szczęścia, które przydarza się w naszym życiu i odmienia je, daje chwilę oddechu i uczy pokory wobec wielości i różnorodności stworzenia.

???????????????????????????????

??????????????????????

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

???????????????????????????????

??????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

??????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (VI)

???????????????????????????????

Dojrzewająca jarzębina

Dojrzewająca jarzębina

???????????????????????????????

???????????????????????????????

Huba na drzewie akacji

Huba na drzewie akacji

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

Skrzydlaki klonu (noski)

Skrzydlaki klonu (noski)

???????????????????????????????

???????????????????????????????

Łopiany większy (Arctium lappa)

Piach i niebo

Piach i niebo

Stare sosny

Stare sosny

Kora starej sosny

Kora starej sosny

Pierwsze oznaki jesieni na liściach sumaka octowca

Pierwsze oznaki jesieni na liściach sumaka octowca

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (V)

ŻOŁNA

Żołna zwyczajna (Merops apiaster) to bardzo płochliwy ptak, chwytający w locie błonkówki, chrząszcze, motyle, muchówki i owady prostoskrzydłe. Pszczoły, szerszenie i osy miażdży zwykle końcem ostrego dzioba, by uniknąć użądlenia. Nieprawdziwe są jednak opowieści o tym, że ptaki te potrafią zniszczyć całe pszczele rodziny czy dostawać się do uli. Żywiąc się licznymi owadami, żołny chwytają niewiele pszczół miodnych, a łakomym kąskiem dla nich są też ważki i trzmiele, tłuste larwy i duże owady opancerzone. Te barwne cuda natury zamieszkują południową Europę i u nas osiedlają się rzadko, głównie na Podkarpaciu i Dolnym Śląsku. Ruchliwe pary budują długie nory na wielkich urwiskach i głównie przy nich są obserwowane, choć nowoczesne aparaty fotograficzne pozwalają też „upolować” je podczas odpoczynku, na łąkach, na gałęziach drzew czy drutach instalacji elektrycznych. Natkniemy się na nie także w południowej Azji, a podczas zimowania, w Afryce, na południe od Sahary. Natura obdarzyła żołny przepięknym ubarwieniem, w którym główną rolę gra turkus, żółcień i kolor rdzawy, który czasem interpretuje się jako barwę złotą. Ptak osiąga długość dwudziestu pięciu centymetrów, a rozpiętość długich skrzydeł sięga pół metra. Zwykle składa w norze pięć lub sześć jaj, z których wykluwają się młode osobniki, gotowe do opuszczenia schronienia po trzydziestu dniach. Żołny objęte zostały w Polsce całkowitą ochroną gatunkową, ale mogą ginąć w pojedynkach ze skrzydlatymi drapieżnikami i sprytnymi zwierzętami futerkowymi, zakradającymi się do nor po pniach drzew lub wystających głazach. Szczególnie widowiskowe są duże stada tych ptaków, gdy gromadzą się przed przelotem do ciepłych krajów, ale pojedyncze osobniki też potrafią zachwycić pośród natury. Fotografowie, którzy chcieliby uwiecznić na zdjęciach ich piękno muszą być bardzo cierpliwi, dobrze zakamuflowani w specjalnych kryjówkach i muszą dysponować najlepszym sprzętem. Efekty ich pracy bywają jednak zdumiewające, co może poświadczyć jedno ze zdjęć dostępnych w Internecie, które zamieszczam też na moim blogu.

WORLD PRESS PHOTO 2011

Foto Jodi Bieber

Szybki skok do Torunia, do Centrum Sztuki Współczesnej, którego to niezmiennie zazdroszczę temu sąsiadującemu z Bydgoszczą miastu. Patrząc na nasze, peerelowskie w kształcie i nie mające wyrazistej osobowości twórczej BWA, nie mogę zrozumieć jak tak duży ośrodek jak stolica województwa, godzi się na wieloletnią degradację, brak pomysłowości, wizjonerstwa, artystycznej dążności do zmiany świata. Tym razem w toruńskim CSW obejrzałem dwie wystawy – jedną, będącą plonem znanego konkursu fotograficznego World Press Photo of the Year i drugą, mającą w zamyśle prezentować osiągnięcia toruńskich artystów w ostatnim stuleciu. Jeśli chodzi o pierwszą ekspozycję, to jej założenia zrozumiemy, gdy przytoczymy dopowiedzenie organizatorów: Każdego roku niezależne, międzynarodowe jury, składające się z dziewiętnastu członków, wybiera spośród zdjęć nadesłanych przez fotoreporterów, ogólnoświatowe agencje prasowe oraz przez gazety i czasopisma, najlepsze fotografie w dziewięciu kategoriach. Kryterium wyboru zdjęć nie stanowi jedynie ich wartość estetyczna, ale również ich przekaz i istotność pytań, jakie zadają. W tym roku swoje prace zgłosiła rekordowa liczba uczestników – ponad 5 tysięcy fotografików, ze 125 krajów, nadesłało ponad 100 tysięcy zdjęć! Ta  najbardziej  prestiżowa wystawa fotografii  prasowej,  organizowana od  1955 roku,  cieszy się corocznie wśród publiczności wielką popularnością. Konkurs obejmuje zarówno fotografie pojedyncze, jak i serie, rozpatrywane w konkretnych kategoriach, takich jak Zdjęcie Roku, Wydarzenia, Ludzie, Sport, Życie współczesne, Życie codzienne, Portret, Sztuka i rozrywka, Natura. Każdego roku nagrodzone fotografie prezentowane są w formie wystawy pokonkursowej, otwieranej wiosną  w Amsterdamie jako część ceremonii wręczenia nagród. Następnie ekspozycja rozpoczyna trwającą do marca następnego roku podróż po całym świecie. Wysoki poziom artystyczny konkursu przyciąga nie tylko środowisko dziennikarzy i artystów, ale również osoby na co dzień nie związane z fotografią. Wystawa w tym roku zdominowana została przez fotografie drastyczne, zarówno w kategoriach ogólnych, jak i w tematycznych, ale taka jest specyfika tej dziedziny sztuki i rzemiosła dziennikarskiego – liczy się przede wszystkim sensacja, uchwycenie zdarzeń, odnotowanie scen drastycznych i efektownych, dziwnych i bulwersujących. To wielka zaleta tego rodzaju wystaw, ale zarazem jej słaba strona, szczególnie dla tych widzów, którzy wybierają się do galerii by zobaczyć na zdjęciach świat w pigułce, obraz roku na całym globie. Spośród bilionów zdarzeń wybiera się tylko cząstki, fragmenty i prezentuje się je jako symbol całości. Dlatego tyle na tych przybliżeniach okrucieństwa, tyle przelanej krwi, tyle scen mrożących krew w żyłach. Ale to przecież nie jest prawdziwy kształt świata w danym roku, to jaskrawe wycinki, ale dalekie od różnorodności tego, co się wydarzyło. Zbrodnia goni tutaj zbrodnię, karabiny Kałasznikowa na ramionach wojowników, ciała bezładnie rzucane na kupę po trzęsieniu ziemi na Haiti, ale przecież jest też inny świat, radości i spokoju, głębokiej zadumy nad życiem i spokojnego przechodzenia przez lata. Indiańskie dzieci biegną z radością do jednej z odnóg Amazonki i kąpią się w niej, chińska dziewczyna wspina się na szczyt i patrzy na piękny kraj, ludzie kochają się i tulą się do siebie, pięknie ubarwione ptaki wznoszą się nad kolorowe kwiaty, a wieczorem na niebie pojawia się zjawiskowe rozmycie barw. Oczywiście i ta druga, drastyczna strona naszej egzystencji jest ważna, bo prezentuje wynaturzenia i naruszenia ludzkiej godności, rodzi bunt i każe walczyć o humanistyczne wartości.

Stanisław Ignacy Witkiewicz - Nova Aurigae.1918

Może dlatego jako fotografię roku 2011wybrano portret Jodi Bieber z RPA, prezentujący młodą Afgankę, Bibi Aiszę, oszpeconą przez talibów za ucieczkę z domu, w który rządził mąż tyran. Na szczęście – Aisha została uratowana i przywieziona do schroniska w Kabulu prowadzonego przez organizację humanitarną Kobiety dla Afgańskich Kobiet (Women for Afgan Women – WAW). Fotografia została zaprezentowana szerokiemu gronu odbiorców za pośrednictwem magazynu „Time”, który wybrał ją na okładkę sierpniowego numeru w 2010 roku. Okładkę pisma uznano za kontrowersyjną, jednak nie głównie za sprawą szokującego widoku, ale cytatu pod zdjęciem: „Co się stanie, jeśli opuścimy Afganistan”. Zdjęcie ukazujące okaleczoną Aishę zmieniło nie tylko sytuację 18-letniej wówczas dziewczyny – która przebywa obecnie w Nowym Jorku i przeszła operację rekonstrukcji twarzy –  z pewnością stanowiło kolejny przyczynek do dyskusji nad zaangażowaniem wojsk zagranicznych w Afganistanie. Pytanie jest wciąż aktualne, zwłaszcza w kontekście ostatnich wydarzeń mających miejsce w krajach muzułmańskich. Praca fotografki pochodzącej z RPA opowiada nie tylko historię Afganistanu, ale jest również emblematyczna dla sytuacji wielu kobiet na całym świecie. Jak powiedziała o tymże zdjęciu Ruth Eichhorn, jedna z członkiń jury uzasadniając wybór komisji: „Posiada bardzo silne przesłanie dla świata. Około 50 proc. populacji to kobiety i tak wiele z nich wciąż żyje w marnych warunkach oraz cierpi z powodu przemocy. Ta kobieta jest jak ikona”. Zdjęcie mówi o wszystkich kobietach, które doświadczają niesprawiedliwości i przemocy, niezależnie od pochodzenia i miejsca urodzenia. Oprócz tej drastycznej fotografii na wystawie zapoznać się możemy z dziesiątkami obrazów trafnie diagnozujących kondycję współczesnego świata, nieustannie pędzącego do przodu, pełnego konfliktów i tragicznych zdarzeń. Od gwałtów po trzęsieniu ziemi na Haiti, po zabiegi aborcyjne w trzecim świecie, katastrofę samolotu polskiego Prezydenta, po takie szokujące chwile, jak skok z mostu węgierskiego samobójcy czy przebicie byczym rogiem szyi torreadora podczas corridy. Zdecydowanie za mało jednak jest obrazów prostej egzystencji, magicznych chwil w różnych zakątkach globu, choćby rozkwitania kwiatów agawy na pustyni, lotu samotnego orła w powietrzu, spotkania kobiet na placu w afrykańskiej wiosce czy zamyślenia mężczyzny, stojącego na brzegu wyspy w archipelagu Bismarcka albo patrzącego na lodowe gładzie Grenlandii.

Stanisław Borysowski,Kompozycja, ok. 1962

Druga wystawa w CSW, którą obejrzałem, nawiązująca do tytułu słynnej powieści Witkacego 622 upadki Bunga, ma dwa oblicza. Jest to spora prezentacja polskiego malarstwa, instalacji i rzeźby, a biorą w niej udział następujący twórcy: Eugenia Algusiewicz, Jan Baczyński, Marek Basiul, Stanisław Bałdyga, Monika Bielińska, Anna Bochenek, Stanisław Borysowski, Jerzy Brzuskiewicz, Krzysztof Cander, Danuta Ciechanowska, Tadeusz Cybulski, Jerzy Czapiewski, Koźma Czuryło, Joanna Dąbkiewicz-Luścińska, Dariusz Delik, Wiesław Dembski, Romuald Drzewiecki, Wojciech Aleksander Durek, Julian Fałat, Piotr Firlej, Brunon Gęstwicki, Feliks Paweł Gęstwicki, Tadeusz Godziszewski, Sławomir Grabowy, Grupa Działania (Lucim), GRUPA ZERO 61, Czesława Kazimiera Gucz, Wiesław Haładaj, Marta Ipczyńska-Budziak, Małgorzata Iwanowska-Ludwińska, Bronisław Jamontt, Janusz Kaczmarski, Antoni Kamieński, Wojciech Kapelański, Edward Karniej, Jerzy Kędzierski, Bronisław Kierzkowski, Piotr Klugowski, Anna Kola, Elżbieta Kopacz, Ireneusz Kopacz, Felicja Kossowska, Zygmunt Kotlarczyk, Józef Kozłowski, Bogdan Kraśniewski, Maria Krupska, Ryszard Krzywka, Lech Kubiak, Wacław Kuczma, Stanisław Lackowski, Iwona Liegman, Jerzy Ludwiński, Rafał Malczewski, Krzysztof Mazur, Ignacy Mazurek, Otylia Meyer, Stanisław Miller, Tymon Niesiołowski, Barbara Narębska- Dębska, Paweł Nowak, Mirosław Pawłowski, Józef Pietrzyk, Tomasz Pietrzyk, Edgar Jerzy Pill, Leszek Pindelski, Mirosław Piotrowski, Bogumiła Pręgowska, Filip Pręgowski, Jan Pręgowski, Andrzej Prokopiuk, Bogdan Przybyliński, Izabella Retkowska, Roman Rok, Adolf Ryszka, Edward Saliński, Kazimierz Sichulski, Józef Słobosz, Wiesław Smużny, Zbigniew Stec, Marian Stępak, Krystyna Szalewska-Gałdyńska, Marek Szary, Katarzyna Tretyn-Zečević, Maria Wąsowska, Mieczysław Wiśniewski, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Stefan Wojciechowski, Lech Wolski, Maria Zakrzewska, Marek Zajko, Lucjan Zamel, Ewaryst Zamel, Ignacy Zelek, Mieczysław Ziomek, Marek Żuławski. Wystawa ma wieńczyć stulecie Związku Polskich Artystów Plastyków i poświęcona jest przede wszystkim regionalnej sekcji tego związku. Jak piszą kuratorzy wystawy: Środowisko artystów związanych z Toruniem zostanie po raz pierwszy tak szeroko przedstawione w murach toruńskiego CSW. Będzie to wyjątkowa i niepowtarzalna okazja, by prześledzić m.in. bogatą historię Okręgu Toruńskiego ZPAP, kulturalnego życia Torunia, by zapoznać się z portretami i autoportretami najważniejszych historycznych postaci związanych z naszym miastem i jego okolicami. Dość rozmyte są tutaj kategorie „sztuki” i „artysty”, nazywane przez organizatorów „ścieżkami”, a i to, że jacyś twórcy otarli się o Toruń (Witkacy, Herbert), nie funduje określonej rzeczywistości wizualnej, klimatu intelektualnego i w dość dowolny sposób wiąże się z dziełami zaprezentowanymi na wystawie. Paradoksalnie obecność prac Witkacego stanowi ogromną zachętę do wejścia w tę wykreowana przestrzeń i dobrze komponują się z nimi dzieła Borysowskiego, Fałata, Candera, Kotlarczyka, Niesiołowskiego, Sichulskiego, Wolskiego i Ziomka. Jakże jednak zdumiewające są dopowiedzenia kuratorów, którzy tak wielką różnorodność i finezję artystyczną kwitują dziwacznymi ogólnikami: Podróż ta prowadzić nas będzie także przez różnorodność form, za pomocą których sztuka może definiować siebie: jako przestrzeń, w której fantazja staje się wyzwolona, jako pole, w którym zostają wyrażone emocje i stany umysłu, jako instrument służący do kondensowania czasu i przechowywania wspomnień. Równolegle do wskazanych, tematycznych „rozdziałów”, podczas wystawy ukazana zostanie także wielość dyscyplin artystycznych, takich jak malarstwo, rzeźba, grafika, rysunek, instalacje, czy sztuka performance. Będziemy mieli niespotykaną okazję do zapoznania się z wszelkimi różnymi sposobami, poprzez które język artystyczny dąży do odnowienia się w celu ponownego zdefiniowania granic sztuki i połączenia jej z innymi dziedzinami naszej rzeczywistości społecznej. Po drugiej stronie ulicy, przy której stoi CSW, znajduje się wydział polonistyki UMK i doprawdy warto teksty, prezentowane publiczności poddawać korekcie fachowców – znikną wtedy z katalogów i stron internetowych takie  kwiatki jak „wielość dyscyplin artystycznych”, „niespotykana okazja” czy „wszelkie różne sposoby”. 622 upadki Bunga to ekspozycja interesująca, choć programowo złamana, a cytaty z wierszy Herberta, zamiast wzbogacać ten przekaz, generują chaos, zamiast porządkować – przeciwstawiają się zdecydowanie wizualności prezentowanych dzieł. Oprócz tych dyskusyjnych usprawnień ekspozycyjnych, nie zauważyłem jakichś poważniejszych naruszeń artystycznych, a wystawę trzeba uważnie przestudiować, zatrzymać się dłużej przy wielu pracach, a nade wszystko przemyśleć jako propozycję oglądu i konstrukcji świata blisko stu artystów na przełomie jednego stulecia. No i czas tworzyć w Bydgoszczy galerię z prawdziwego zdarzenia, w której swoją stałą ekspozycję miałby Wyczółkowski, a kontrapunktem dla niego byliby tacy twórcy jak Lestikov, Wróblewski i cała plejada współczesnych artystów, których dzieła są w naszym mieście, a także tych, którzy z Bydgoszczą związali się, tutaj żyli i zmarli. (prymitywista Ociepka, Romanow, Cander, Nowacki).

ROZPACZ KURDYSTANU (1)

A zatem postanowione… Pod koniec listopada jadę do irackiego Kurdystanu… Zadzwonił mój przyjaciel Hatif Janabi i poinformował mnie, że wszystkie formalności zostały załatwione. Zostałem zaproszony na wielki festiwal literacki do As-Sulajmaniji, podczas którego będę prezentował dokonania polskiej literatury, wygłaszał wykłady i czytał wiersze, a nade wszystko poznam wielu pisarzy i artystów tego egzotycznego kręgu kulturowego. Jestem bardzo podekscytowany, ale wszyscy odradzają mi wyjazd, pamiętając o niedawnych wydarzeniach w tym kraju, o licznych porwaniach, zabójstwie polskiego dziennikarza Waldemara Milewicza, o tysiącach poległych Amerykanów i setkach tysięcy zabitych Irakijczyków. „Nie pchaj się do Iraku, bo cię tam zabiją…” – mówi mój ojciec, a wtóruje mu mama i wielu moich przyjaciół, z którymi rozmawiam o tej wyprawie. Nie należę raczej do lękliwych osób, radziłem sobie w amerykańskim Elizabeth, określanym jako najbardziej zdeprawowane miasto tego wielkiego kraju, byłem w innych groźnych regionach świata, ale tym razem czuję rzeczywiście lekki niepokój, wiem jednak, że w końcu zdecyduję się i ruszę. Tak też się stało – w środku nocy wychodzę z domu i jadę autobusem na dworzec kolejowy, a moje miasto żegna mnie gęstą mgłą i widowiskowymi kulami świateł w różnych miejscach. Jadę długą ulicą prowadzącą do centrum i kontempluję sznury rozbłysków, ciągnące się w dal mleczno-żółte lampiony, czerwone i fioletowe lampy przy torach kolejowych. Po czterdziestu minutach jestem już na dworcu, kupuję bilet i udaję się na peron, gdzie stoi podstawiony pociąg pośpieszny do Warszawy. Czekam kilkanaście minut i po odjeździe prawie od razu zapadam w sen, budząc się tylko podczas kolejnych postojów i wtedy, gdy konduktor sprawdza bilety. Na dobre ożywiam się w okolicach stolicy, jem jedną bułkę z szynką i serem, popijam wodą mineralną i powoli zaczynam przygotowywać się do wysiadki. Pociąg zatrzymuje się z piskiem i po wytaszczeniu walizki, udaję się z peronu do poziemnych korytarzy, gdzie mam zamiar wypić kawę. Krążę trochę po ciągnących się w dal hallach i w końcu kupuję upragniony gorący napój w restauracji Mc Donalda. Wyciągam jeszcze jedną bułkę i jedząc ją powoli, przyglądam się ludziom za oknem, najczęściej szybko gdzieś podążającym, ciągnącym torby i pakunki na kółkach, rozmawiającym przez telefony komórkowe, albo dumnie patrzącym przed siebie. Mija pół godziny, dochodzi ósma, wychodzę zatem na otwartą przestrzeń przed Dworcem Centralnym i postanawiam od razu udać się na lotnisko Okęcie. Prawie natychmiast przyjeżdża autobus, do którego wsiadam, znajduję wolne miejsce i przyglądam się miastu za oknami, kolejnym mijanym skrzyżowaniom i nowym budynkom, nowoczesnym hotelom i  niezliczonym samochodom. Ile to już razy jechałem z bagażem tym traktem i ile razy nachodziły mnie refleksje, ekscytowałem się bliskim lotem i obietnicą przeżycia nowej przygody.

Wchodzę do nowego terminalu i siadam na jednej z ławek, przyglądając się ludziom stojącym w kolejkach albo wędrującym z prawa na lewo, prowadzącym za rękę małe dzieci albo podbiegającym do jakichś większych grup. Lubię atmosferę lotniska i nigdy się na nim nie nudzę, a bywało przecież, że czekałem w portach lotniczych Amsterdamu, Wiednia, Nowego Jorku, Moskwy czy Pekinu przez cały dzień. Obserwuję ludzi, ich zachowania, twarze i gesty, czasem też docierają do mnie strzępy rozmów po angielsku lub rosyjsku, jakieś pojedyncze słowa w języku niemieckim czy francuskim. Potem idę do jednej z restauracji, z których rozpościera się widok na pas startowy i przyglądam się samolotom wznoszącym się znad nich i przybywającym z daleka, elegancko siadającym na ziemi. Tym razem chcę się jak najszybciej pozbyć ciężkiej walizki, więc – zgodnie ze wskazaniami biletu elektronicznego – idę do stanowiska LOT-u, gdzie miła brunetka wita mnie z promiennym uśmiechem. Niestety okazuje się, że po raz pierwszy podczas moich podróży, coś się nie zgadza, coś jest nie tak i kto wie czy w ogóle polecę do Iraku. Nie ma mnie na liście pasażerów polskiego samolotu, odlatującego z Warszawy do Stambułu i nic nie dają poszukiwania według klucza alfabetycznego, narodowościowego i według numeru paszportu. Organizatorzy wyprawy informowali mnie, że lecę LOT-em do stolicy Turcji, a stamtąd po długim czekaniu, będę miał nocny samolot do Erbilu, dane biletu jednak się nie zgadzają. Dowiaduję się, że piętnaście minut później leci też do Stambułu samolot Turkish Airlines i niewykluczone, że będę na liście jego pasażerów. Muszę jednak poczekać dwie godziny na otwarcie biura tureckich linii i sprawdzenie w ich komputerach czy polecę, czy może jednak nie… Siadam na piętrze, przy drzwiach oficyny i zagłębiam się w myślach, rozważam co mnie czeka w najbliższych latach, bo przecież czas pędzi do przodu i trzeba wyodrębnić działania, które będą najważniejsze i rozpłomienią moją wewnętrzną pasję. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale z drugiej strony bez kłopotów i nieustannego ich pokonywania, bez ciągłego dążenia niczego bym nie zrobił, nie znalazłbym się w tylu miejscach na ziemi i nie spotkałbym tylu wspaniałych ludzi. Po godzinie przychodzi wreszcie jakiś urzędnik i uprzejmie sprawdza czy jestem na liście pasażerów. Okazuje się, że moja rezerwacja została wycofana, ale pojawiła się nowa, dokonana z Berlina. Wszystko zatem wraca do normy i mogę iść nadać bagaż w określonym miejscu, a potem udać się do strefy wolnocłowej i czekać na lot.

W jednym ze sklepów kupuję małą buteleczkę whisky, idę przez długi hall i siadam przy ogromnym oknie, za którym startują i lądują samoloty. Piję powoli whisky, a blisko mam polskiego Boeinga 767, takiego samego jak ten, którym super-pilot Tadeusz Wrona wylądował bez wysuniętego podwozia. Każdy kto latał samolotami wie jak skomplikowana operacją jest posadzenie wielkiej maszyny na ziemi i ile razy jest to dość twarde uderzenie. 1 listopada 2011 roku pilot uratował życie 231 osób, w mistrzowski sposób ślizgając się po pasie startowym i ledwie w nieznacznym stopniu uszkadzając statek powietrzny. Tacy ludzie każą wierzyć, że świat jest dobry, a życie ma wielką wartość i zdarza się tylko raz. To oni są po drugiej stronie świata nieludzkich bestii, mordujących, oszukujących, intrygujących i wierzących, że są niczym duchy nieśmiertelne. Widzę jak wielka jest to maszyna, ile musi ważyć ton i jakim dokonaniem było bezbłędne ulokowanie jej na pasie, wybór właściwego kąta natarcia i szybkości, skorelowanie wszystkich niezbędnych parametrów i wskazań przyrządów. Za oknem małe i wielkie samoloty wzbijają się do lotu, a inne siadają na płycie lotniska i szybko kołują do rękawów, trwa nieustający taniec, w którym wszystko ma swoje miejsce i jest sterowane z wieży kontrolnej. Słyszę informację, że lot tureckich linii do Stambułu będzie trochę opóźniony, bo oczekiwany Airbus jeszcze nie przyleciał. Po pół godzinie widzę jednak jak ląduje, a potem zbliża się do miejsca, gdzie siedzę, jak zostaje połączony z ruchomym tunelem i z którego zaczynają wysypywać się pasażerowie. Sporo osób o ciemnej karnacji skóry, z czarnymi włosami, kilkanaście kobiet w charakterystycznych muzułmańskich chustach, nazywanych w krajach arabskich hidżab, w Turcji – czarczaf, a w Iranie – czador, jacyś Murzyni i Metysi, grube mieszkanki Czarnej Afryki i wielu Europejczyków. Podjeżdżają samochody właściwych służb, zaczyna się sprzątanie samolotu, wydobywanie bagaży pasażerów, czasem przy wejściu pojawia się stewardesa lub mężczyźni z jakimiś dokumentami. Mija kolejne kilkanaście minut i załoga zgłasza gotowość do przyjęcia nowych podróżnych, co powoduje rozgardiasz, nawoływania i szybkie podbieganie ludzi do stanowiska ostatecznej odprawy. Tym razem proszą jednak o wchodzenie na pokład najpierw pasażerów, którzy mają zająć ostatnie sektory w maszynie. Tym sposobem szybko zostaję sprawdzony, podążam tunelem i witany z uśmiechem przez stewardesę o urodzie tureckiej księżniczki, wchodzę do środka samolotu. Mam miejsce przy oknie i śledzę kolejne etapy przygotowań do lotu, pojawianie się nowych samochodów, tym razem ładowanie bagaży, krzątanina przy kołach, sprawdzanie poszycia przez jednego z członków załogi, a potem już szybkie przemieszczanie się na pas. Pilot informuje, że jesteśmy gotowi do lotu i włącza pełną moc silników, co powoduje, że szybko nabieramy prędkości i we właściwym momencie odrywamy się od ziemi, ostro wznosząc się ku górze. Widzę ulice i domy Warszawy, sznury samochodów, linie kolejowe i tramwajowe, ale po kilkudziesięciu sekundach wszystko spowijać zaczyna mgła i  wkraczamy w strefę coraz gęstszych chmur. Wyraźnie widoczny jest przechył samolotu i uniesienie jego przodu ku górze, słychać miarowo pracujące silniki, a za oknem przesuwają się coraz to dziwniejsze fantomy oparów i mlecznych kulistych tworów. Wreszcie wypływamy ponad te warstwy i z boku wyskakuje silnie operujące słońce, wszystko nabiera plastyczności i jawi się w tysiącach kolorów, odcieni i blasków.

« Older entries

%d blogerów lubi to: