WENUS

Dzisiaj wieczorem na zachodnim niebie króluje gwiazda miłości – Wenus. To oczywiście jest planeta, jaskrawo oświetlona przez słońce i połyskująca pośród granatów i jasnych czerwieni zmierzchu. Właśnie w takim momencie najlepiej można ją wyodrębnić, choć i później, gdy z mroku wyłonią się gwiazdozbiory, też jest wyrazista, bo to przecież trzecie, najjaśniejsze na naszym niebie ciało niebieskie, po słońcu i księżycu. Dopiero dobre zdjęcie z teleskopu Hubble’a uświadamiają nam z jakim potworem mamy tutaj do czynienia, zbliżającym się i oddalającym się od nas aż na odległość 259 milionów kilometrów. Jako planeta bliźniacza lub „siostra Ziemi” ma skrajnie różne warunki i iście piekielną rzeczywistość planetarną. Starczy powiedzieć, że występują tam gęste chmury kwasu siarkowego, a atmosfera składa się głównie z dwutlenku węgla. Uczeni podejrzewają, że dawno temu na Wenus były oceany, które wyparowały, gdy wzrosła temperatura tego globu. Nazywana Gwiazdą Poranną (Stella Matutina) przy obserwacjach o świcie i Gwiazdą Wieczorną, gdy Słońce zachodzi za horyzont ziemski. Nic tam nie może przeżyć, bo ciśnienie atmosferyczne na powierzchni tej skalistej planety jest około dziewięćdziesiąt dwa razy większe niż u nas. W młodości z wypiekami na twarzy oglądałem film polsko-enerdowski pt. Milcząca gwiazda, który nakręcono na podstawie prozy Stanisława Lema. Po latach chciałem przypomnieć sobie ten tytuł, ale próba ponownego obejrzenia tego propagandowego knota szybko się zakończyła. Jednak świadomość ludzka zmienia się i to, co kiedyś wydawało się ciekawe, po latach może nas rozczarować.

KONIUNKCJA

I znowu fascynująca astronomia wkracza do mojego życia… Od dwóch dni obserwuję na zachodnim niebie koniunkcję Jowisza i Wenus, wyglądających jak sąsiadujące ze sobą gwiazdy. To złączenie w jednej linii ciał niebieskich i obserwatora na Ziemi, obserwowane od dawien dawna i często interpretowane jako specjalny znak. Tak było z Gwiazdą Betlejemską, która miała zapowiadać narodziny Jezusa – pisałem o tym książce pt. Słowacki Kosmogonia: Autor Kordiana oczywiście zetknął się z opisem Gwiazdy Betlejemskiej w Nowym Testamencie, gdzie pojawia się ona w Ewangelii wg św. Mateusza. Trzej królowie pytają: „Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon.” (Mt 2, 2) I potem dalej, w komentarzu Ewangelisty: „A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię.” (Mt 2, 9) O zjawisku na niebie, związanym z urodzeniem Chrystusa narosło przez wieki wiele poglądów i wiele legend. Od dawna interesowano się tym pojawieniem się jaskrawego światła i podejmowano próby rekonstrukcji nieba w tamtej chwili dziejowej. Najczęściej wskazywano na kometę, ale obecnie raczej się to wyklucza, ponieważ już w starożytności kojarzono je ze złym znakiem, z jakąś katastroficzną wróżbą. Nie była to też często pojawiająca się nad horyzontem, połyskująca jak gwiazda planeta Wenus, bo dawni astronomowie znali ją doskonale i wiedzieli, gdzie się pojawi, gdzie i kiedy zniknie – nie spowodowałaby zatem takiego poruszenia. Niektórzy skłaniają się ku przyjęciu teorii, opowiadającej się za tym, że był to Syriusz, ale przecież i najjaśniejsza gwiazda południowego nieba miała już swoje miejsce na sklepieniu gwiaździstym w starożytności, długo przed urodzeniem Chrystusa, pełniła też bardzo ważną rolę w starożytnych systemach astronomicznych, szczególnie w Starożytnym Egipcie. Obecnie odzywają się głosy, że mogło to być podwójne zaćmienie Jowisza, które przydarzyło się 20 marca 6 roku przed naszą erą a potem raz jeszcze 17 kwietnia tegoż samego roku. Inni wskazują na cykliczną koniunkcję Jowisza z Saturnem. Na przykład Kepler twierdził, że narodzinom Chrystusa towarzyszyła potrójna koniunkcja Jowisza, Marsa i Saturna, w pobliżu której wybuchła jakaś supernowa, wywołując w ten sposób oszałamiający efekt. Inne spekulacje wiążą wybuch supernowej w drugim roku przed naszą erą ze złączeniem Jowisza z Wenus i wskazują na obserwacje zanotowane w kronikach chińskich. Jeśli tak było, to co zapowiada obecna koniunkcja dwóch wyrazistych planet? Stoję na tarasie mojego domu, patrzę na malutkie światełka w mroku i rozmyślam o ludzkości na początku trzeciego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku…

KOSMICZNY OKRUCH

Kometa C/2022 E3 (ZTF)

Dzisiaj wieczorem wyszedłem na taras, by popatrzeć na wyjątkowo wyrazistego Oriona, połyskującego na południowej części nieba. Chyba po raz pierwszy w tym miesiącu zniknęły chmury, a gwiazdozbiory i planety pojawiły się w całej krasie. Dopiero co czytałem w Internecie o komecie C/2022 E3 (ZTF), która wędrowała w pierwszej połowie lutego od konstelacji Byka do Marsa i od Kapelli do Aldebarana. Niestety zachmurzenie było bardzo duże i nawet teleskop nic by tutaj nie poradził, tym bardziej, że kometa to ledwie jasna mgiełka. Lektura tekstu astrofotografa Piotra Majewskiego w necie, uzmysłowiła mi, że na zdjęciach wykonanych przez teleskopy (lub teleobiektywy) C/2022 E3 (ZTF) prezentuje się okazale. Duża, jasna głowa, wyraźny prosty warkocz gazowy o długości kilku stopni kątowych i wyróżniający się łukowaty warkocz pyłowy – klasyka gatunku! Pod koniec stycznia przy komecie ZTF pojawiło coś jeszcze… To przeciwarkocz. Sprawiał wrażenie, jakby strzelał ku Słońcu, a przecież powszechnie wiadomo, że kometarne warkocze skierowane są przeciwnie względem naszej gwiazdy centralnej. Co się stało? To tylko złudzenie optyczne. Kometa ZTF ma na tyle szeroki warkocz pyłowy, że oglądana z Ziemi w płaszczyźnie swej orbity ukazuje go po obu stronach swej zielonej głowy. Jest to zjawisko przejściowe. Wraz ze zmianą położenia obiektu zmienia się geometria jego postrzegania, a w konsekwencji – wygląd. A propos… Dlaczego kometarne otoczki są zielone? W latach 30. XX wieku niemiecki fizyk Gerhard Herzberg wysnuł teorię, że zjawisko to jest spowodowane niszczeniem przez światło słoneczne dwuatomowego węgla (znanego również jako diwęgiel lub C2) – związku chemicznego powstałego w wyniku interakcji między światłem słonecznym a materią organiczną dobywającą się z jądra komety. Doświadczalnie teoria ta została potwierdzona dopiero w 2021 roku dzięki eksperymentom przeprowadzonym przez australijski zespół uczonych pod kierunkiem prof. Timothy W. Schmidta. Pisaliśmy o tym w portalu „Uranii”. A skąd tak enigmatyczna nazwa obiektu? Przed laty odkrywali je ludzie, stąd łatwo było zapamiętać np. kometę Halleya i odróżnić ją od komety Donatiego. Dziś odkryć dokonują głównie zautomatyzowane teleskopy. Jeden z nich nazywa się Zwicky Transient Facility, w skrócie ZTF. Na szczęście nazwano go na cześć człowieka, a był nim Fritz Zwicky – szwajcarski astronom, który jako pierwszy postulował istnienie ciemnej materii we Wszechświecie. ZTF to nazwa projektu przeglądu nieba w szerokim polu za pomocą kamery sprzężonej z teleskopem pracującym w kalifornijskim obserwatorium Palomar. Jego celem są obiekty szybko zmieniające jasność, jak supernowe, błyski gamma, kolizje gwiazd neutronowych, a także ciała szybko poruszające się, czyli asteroidy i komety. Szkoda, że nie było mi dane przyjrzeć się tej komecie, ale jakby dla zadośćuczynienia niebo obdarzyło mnie dzisiaj wspaniałym prezentem – oto nagle zobaczyłem okruch materii kosmicznej, który przeleciał z zachodu na wschód, zostawiając za sobą ognistą nitkę. Trwało to może trzy sekundy, może cztery, ale spektakl był wyrazisty. Raz jeszcze uświadomiłem sobie, że jesteśmy bytami kosmicznymi i w każdej chwili jakiś nieproszony gość może wpaść do atmosfery. Taka obserwacja w dniu 550 urodzin Mikołaja Kopernika warta jest odnotowania, tym bardziej, że zaraz pojawia się też refleksja natury historycznej – ludzkość obserwowała gwiazdy i planety od dawien dawna, pod wieloma szerokościami geograficznymi, podczas wojen i w czasach pokoju. Zdarzało się też, że ktoś zauważył asteroidę lub meteor, innym razem jakiś obserwator wyodrębniał kometę Halleya, która przez tysiąclecia pozostawała bezimienną wróżbą zbliżającego się nieszczęścia. Moja dzisiejsza obserwacja i refleksja astronomiczna zostały wpisane w cykl zdarzeń niebieskich i zapewne po tysiącu lat, po stu tysiącach lat, a nawet po milionie lat ktoś uniesie głowę ku górze i zobaczy taką kosmiczną iskrę. Jako totalny optymista, zakładam, że ludzkość będzie wtedy jeszcze istniała…      

* * *

Saturn

Przebudziłem się w środku nocy, wstałem z łóżka i poszedłem na górny poziom mojego domu. Nie zapaliłem światła, otworzyłem okno balkonowe i stanąłem w nim, natychmiast czując lodowaty powiew kosmosu. Tym razem wiatry rozwiały jesienne szarugi i chmurne zwaliska, a w górze zalśniły iskry gwiazdozbiorów, nie tak wyrazistych jak latem, ale dających się wyodrębnić. Wiedziałem, że kluczem będzie tutaj spojrzenie na południowo-zachodnie niebo i wyodrębnienie gwiazdozbioru Koziorożca, w którym w listopadzie można dostrzec Jowisza i Saturna. Chłód był coraz dotkliwszy, a bawełniana koszulka nie chroniła przed nim, więc rzuciłem jeszcze okiem na Wenus, ulokowaną niżej zachodniego horyzontu i zamknąłem okno. Idąc, na dół do łóżka i wtulając się w poduszkę, myślałem o kosmicznych ogromach i zjawiskowych obiektach kosmicznych. Z tych wyżyn  ludzkiej świadomości i wiedzy astronomicznej, lekko, leciutko, zsunąłem się ku przepaściom snu.

* * *

Ludzie najczęściej przypisani są do konkretnych miejsc i rzadko decydują się na egzystencję w drodze. Choćby nie wiadomo jak daleko odjechali, choćby wytyczyli sobie odważny azymut podróżniczy, prędzej czy później wrócą do swoich domów, zatoczą wielki krąg i znowu pojawiają się w miejscu wyjścia. Chmury będą sunąć po niebie, wody wielkich rzek będą przelewać się przez katarakty i wpadać do morza, drzewa spotężnieją i wrosną w niebo. Urodzą się nowe pokolenia i wejdą w dorosłość, a generacje wcześniejsze sukcesywnie stracą swoich przedstawicieli i zaczną nieodwracalnie zamierać. Wszak egzystencja ludzka, tak zmienna i tak zaskakująca w swoich rozwiązaniach, odwzorowuje najwierniej metamorfozy dokonujące się w kosmosie. To jest takie samo kosmogoniczne podążanie od narodzin, poprzez wzrost i rozkwit, do nieuchronnego rozpadu. Jakże łatwo zapominamy o chwilowości naszego życia, wpisanego w cykle rozwojowe galaktyk i całego wszechświata, Układu Słonecznego i konkretnej planety, jakiegoś kontynentu i państwa, miasta albo wsi. Kultura przeciwstawia się entropii, ale przecież finalnie niczego nie zdoła ocalić, upadną cywilizacje i w ostatnim akcie dramatu, eksplozja supernowej rozrzuci pył gwiezdny na ogromnych obszarach. Tak jak ułudą było ocalenie ciała, marzenie o pozostawaniu wiecznie młodym, tak rozpadnie się Ziemia i inne struktury planetarne. Naukowcy i fantaści literaccy będą nas karmić opowieściami o tym, że ludzkość przeniesie się na inne globy, do dalekich galaktyk, albo do wszechświatów równoległych. A przecież tylko na Ziemi możemy być sobą i tylko w konkretnej przestrzeni kulturowej możemy rozwijać się, tworząc arcydzieła na miarę braci Van Eycków, Michała Anioła, Moneta i Einsteina. Tak jak pszczoły tworzą regularne struktury, które wypełniają miodem, jak remizy tkają gniazda z traw i gałązek, tak człowiek wznosi dom, w którym chroni się przed naturalnymi kataklizmami. I nawet jeśli uda mu się stworzyć na chwilę jakąś szczelną enklawę, okrutny czas przesieje byty przez sito nicości, miliardy lat zrównają się z chwilą i wszystko zaniknie, zgaśnie jak świeca w ciemności. Cóż więc jest? Co zostało nam, co wszystko wiemy, dla których żadna z dawnych wiar już nie wystarcza? – pytał w wierszu pt. Koniec wieku XIX Kazimierz Przerwa-Tetmajer, wiedząc, że nie otrzyma odpowiedzi na postawione pytania. Dzisiaj równie trudno o odpowiedź, chociaż jeśli miliard lat staje się z czasem chwilą, to może warto ją wyodrębnić – usiąść na brzegu oceanu, na szczycie góry, zatrzymać się na pustyni, na rozległym lodowcu, albo w wysokim lesie unieść głowę ku górze i patrząc na prześwity między koronami drzew poczuć, że istniejemy.  

AREOPAG

Im człowiek starszy, tym uważniej przypatruje się światu, próbuje zrozumieć niezwykłą sytuację – wstrzelenia do ziemskiej rzeczywistości. Zapewne ludzkość nigdy nie pozna wielkiej tajemnicy wszechświata, a po kolejnych odkryciach pojawią się nowe niewiadome, inne zaskakujące ustalenia. Tak bywało już wiele razy, gdy coraz lepsze narzędzia eksploracyjne ukazywały jeszcze dalsze dale, jeszcze głębsze głębie, a zaledwie przeczuwane inne układy planetarne stały się faktem. Siedząc na tarasie mojego domu przyglądam się chmurom, rozbudowującym się we wszystkich kierunkach. I czuję swoją kruchość, niepowtarzalność i wyjątkowość w tym miejscu i w tym momencie historii naszej galaktyki, Układu Słonecznego, trzeciej planety od naszej gwiazdy i piątej w kategorii wielkości. Tak jak pojawiają się abstrakcje chmurne na niebie, tak jak zmieniają się konfiguracje bieli, błękitu, szarości ultramaryny i granatu, tak wirowały zdarzenia naszego życia, integralne, zaskakujące, oczywiste, a jednak wpisane w ciąg epizodów kosmicznych i niewidzialną sieć chronologiczną. Dynamizm tego, co rozgrywa się na niebie sam w sobie jest niepowtarzalny i zdumiewa niezwykłą kombinatoryką, której nie dorówna żaden ziemski abstrakcjonista. Od dawien dawna chmury były tłem dla ziemskiej historii, a w ich perspektywie pojawiały się wojska faraonów i dynastii Han, równomiernie maszerujący Spartanie, zbrodnicze rzymskie legiony, statki hiszpańskich konkwistadorów i armaty armii szwedzkiej, sowieckie tanki i nazistowskie hordy Hitlera. Ludzkość rzadko próbowała zgłębić fenomen istnienia, ale wciąż prowadziła wojny i wojenki – stale pojawiali się ślepi przewodnicy, prowadzący niewinne byty na zatracenie. Najczęściej szermowali hasłami religijnymi, powoływali się na kolejnych bogów, którzy szybko tonęli w czarnej smole zapomnienia, znikali jak chwilowy rysunek cirrocumulusów i nimbostratusów. Innym razem kreślili jakieś utopijne wizje świetlanej przyszłości, albo torturowali ludzi swoimi poglądami na temat życia pośmiertnego. Wygłaszali kazania o strukturze piekieł, a tak naprawdę tworzyli je na ziemi. Kazali budować piramidy, wielkie świątynie, triumfalne bramy i wieże, za nic mając pot i krew, odciski na skórze i krwawe otarcia, fioletowiejące z biegiem dni. Szkoda, ze nasz rodzaj nie stworzył skutecznych mechanizmów selekcji tyranów i błaznów, dochodzących do władzy pod każdą szerokością geograficzną. Wspólnota międzynarodowa jest już tak silna, że mogłaby stworzyć doskonale uzbrojoną armię, którą wysyłałoby się w zapalne regiony – nie jakieś tam drętwe, niczego nie mogące zrobić siły pokojowe, ale jednostki interwencyjne, które w mig rozwaliłyby struktury kolejnych dewiantów, mordujących w imię religii lub interesów politycznych. Zdaję sobie sprawę z tego, jak trudno byłoby zorganizować i wyposażyć takie grupy, tym bardziej, że historia ludzkości uczy, iż najwięcej zła wiązało się z przywództwem i aktualną ideologią. Mówi o tym Orwell i Huxley, mówią krytycy marksizmu i religijnych wynaturzeń. Kto miałby kierować taką armią i decydować, gdzie ma się pojawić, kto wyznaczałby jej cele i tworzył plany wojenne? Może kiedyś pojawią się takie rozwiązania i wielki areopag ziemski decydować będzie, gdzie wysłać karnych najemników, strzegących interesów ludzkości, gdzie skierować niewidzialne drony, które w ułamku sekundy zdemolują przywódców, szkodzących rozwojowi planety i życiu na niej. Ale nawet wtedy chmury na niebie nie przestaną płynąć, czas nie stanie w miejscu…

* * *

Kilka dni temu ocaliłem życie sporej ćmie, która wpadła do kuchni… Początkowo chciałem trzasnąć ją łapką na muchy, ale zauważyłem piękny wzór na skrzydłach nocnego lotnika i pomyślałem, że jej życie jest tak samo kruche jak moje. Sięgnąłem po szklankę i przezroczysty podstawek i najpierw nakryłem owada, a potem delikatnie wsunąłem talerzyk pod spód. Z tak uwięzioną ćmą poszedłem na taras i wypuściłem ją na wolność. Widok tego istnienia, które zatrzepotało w powietrzu i szybko zniknęło w mroku dodał mi otuchy, ale też przypomniał czasy dzieciństwa, kiedy to zabijanie owadów było tak oczywiste dla chłopców i dziewcząt, jak strzepywanie pyłków z ubrań. Myślę, że tak samo jest z naszymi bytami, które wciąż ocierają się o śmierć, nie zdając sobie z tego sprawy. Wspaniały, zjawiskowy kosmos zdaje się być naszym sprzymierzeńcem, ale w jednej chwili może zamienić się w straszliwego destruktora nieostrożnych i jakże pewnych siebie ludzkich ciem…  

W OBLICZU GWIAZD

Wczoraj wieczorem usiadłem na tarasie i długo kontemplowałem gwiazdy. Potrafię rozróżniać gwiazdozbiory i moją uwagę przykuła Wielka Niedźwiedzica, w czerwcu lokująca się po zachodniej stronie nieba. Patrząc na te odległe ognie, podsycane w każdym miejscu Wszechświata przez eksplozje termojądrowe, zachwycałem się nimi i czułem jak wielkim cudem jest zaistnienie świadomości, która potrafi rozmyślać o nich. Rzadko kiedy ludzie uświadamiają sobie nad jakimi ogromami zostali zawieszeni i w jakich przepastnych głębiach bytują. Nasza rasa jest bardzo egotyczna, stale prowadząca lokalne wojny, lubująca się w przeszacowaniach, które nijak się mają do rzeczywistej wartości jakże krótkich życiorysów. Dopiero zamyślenie nad tym, co widać w górze, w chłodny albo mroźny wieczór, przywraca właściwe proporcje i uczy pokory. Dla galaktyk i konstelacji gwiezdnych, dla komet lecących po elipsoidalnych orbitach, dla planet i meteorytów, a nade wszystko dla ogromu całego kosmosu, nie mamy znaczenia, jesteśmy jak pyłki, jak organiczne drobinki. Nasze istnienie zostało wpisane w ciąg przemian kosmogonicznych i metamorficznych, niczego nie zdołamy zachować, niczego nie uda się nam ocalić, entropia zatriumfuje w chwili ostatniej. I tylko zapatrzenie w gwiazdy będzie realne, niepowtarzalne, ostateczne…

KOSMICZNA CHWILA

Człowiek jest sobą w sobie i póki czuje własną integralność, póki wszystko dobrze funkcjonuje w jego organizmie, niewiele uwagi poświęca otoczeniu. Stale gdzieś gna, wciąż ma coś do załatwienia, coś do zrobienia, nabycia; utwierdzenia w codzienności. Najbliższa rodzina,  przyjaciele i wrogowie zajmują go tylko w konkretnych sytuacjach, od zdarzenia do zaskoczenia, od przebudzenia do zaśnięcia. Rzadko kiedy unosi głowę ku górze i kontempluje swoje zawieszenie w ogromnej strukturze wszechświata. Jakby chciał oddalić to, że został zawieszony na niewielkiej planecie, która w kategoriach kosmicznych mniejsza jest od pyłku. Jego istnienie ma wymiar lokalny, krajowy, czasem kontynentalny, a dekoracjami są wzgórza i góry, równiny i doliny, skalne ostańce na wyżynach i chmury na niebie. To jest rodzaj bezpiecznego zamknięcia w barwnej bańce mydlanej, która w jego świadomości zdaje się mieć wytrzymałość diamentu. Dziewiczy kosmos wdziera się do ludzkiego życia najczęściej nocą, gdy granatowe niebo zaczyna połyskiwać konstelacjami gwiazd, gdy wschodzi Księżyc, a nad horyzontem pojawiają się światła Wenus, Marsa, Jowisza, Saturna. W wyjątkowych momentach niewielka, jasna smużka obwieszcza, że blisko naszej planety przelatuje kometa lub asteroida. Ale to są tylko chwile, bo kolejny poranek staje się początkiem nowego wyścigu, jakiegoś zadania do wykonania, jakiej inicjacji zaczynającej wraz z pojawieniem się światła słonecznego. Nasz gwiazda jest najważniejszą częścią Układu Słonecznego i tylko jej niezwykła temporalna aktywność, stworzyła warunki, w których mogło rozwinąć się życie. Ludzka świadomość zaczyna szukać kontekstu kosmicznego w sytuacjach krańcowych, gdy swoją moc manifestują naturalne żywioły – podczas sztormu na ocenie, w chwili wybuchu wulkanu, przy zejściu ogromnej lawiny w górach, alb0 przy gwałtownych przemianach pór roku, miesięcy i dni. Wtedy też czasami próbuje odsuwać to, co pierwotne, kosmogoniczne, metamorficzne – życie przecież musi być bezpieczne, albo przynajmniej powinno takim się wydawać. Powyższe refleksje pojawiły się w moim umyśle, gdy przeglądałem ostatnio wykonane zdjęcia. Na jednym z nich chciałem uchwycić migotliwość liści brzozy, ich prawie niedostrzegalny ruch i lekkie chwianie się całego drzewa. Tłem miały być piękne białe cumulusy, rozbudowujące się nad horyzontem, wzmocnione przez wyrazisty błękit pogodnego nieba. Dopiero w domu zauważyłem, że na kilku podobnych do siebie fotografiach, nie wiedząc o tym, odzwierciedliłem też kosmiczność naszego świata. Brzoza i chmury, liście i moja świadomość, a nade wszystko soczewka aparatu fotograficznego zyskały dodatkowy kontekst, gdy nad białym płatem chmury pojawiła się mętna cząstka Księżyca. Gdy to zauważyłem, poczułem, że w ułamku sekundy kosmiczna chwila ekspandowała mnie w dalekie regiony układu planetarnego, gigantycznej struktury galaktycznej i wielkiej, niewyobrażalnej jedni gwiazd, mgławic, pyłu, ognia, światła i ciemności, czasu i przestrzeni, określanej jako Wszechświat. Stojąc na Ziemi, zwykle stabilnej, mocno utwierdzonej w swym istnieniu, poczułem jej ulotność i chwilowość, kruchość i magiczne zawieszenie w kosmosie.  

TŁUM ISTNIEŃ

(C) 2009-2015 by Leonardo Orazi – All rights reserved

Wieczorem spędziłem kilka minut na powietrzu, czując mroźne powiewy i wpatrując się w niezwykle wyrazistą konstelację Oriona. I nagle pojawiła się dziwna łączność z tymi, którzy przede mną patrzyli w gwiazdy i wyodrębniali trzy niewielkie światełka, ustawione w jednej linii. Odetchnąłem głęboko i zrozumiałem, że w tej samej chwili stoją za mną faraonowie, Cheops, Ramzes Wielki, Amenhotep IV, stoją chińscy cesarze z kilku dynastii, stoi Aleksander Wielki i Juliusz Cezar, a przy nich jeszcze Napoleon Bonaparte, król Henryk VIII, rosyjscy carowie i francuscy monarchowie. Mordercy też potrafili zapatrzyć się w gwiazdy, więc nikt nie zaprzeczy, że głowę ku górze unosił Stalin, Hitler i Mao Tsetung, a także ich ofiary, od Kamczatki po Normandię i od Władywostoku po Hongkong. Jak długie są dzieje człowieka, zawsze jakaś istota patrzyła ku niebu i kontemplowała gwiazdozbiory. Tak czynili pierwsi łowcy w Afryce, ludzie ze stepów Azji Centralnej, Inkowie i Aztekowie, aborygeni i papuasi, mieszkańcy wysp pacyficznych i wyżyny Dekan. Stałem jak zauroczony, samotny, a zarazem w wielkim tłumie istnień, chwilowy, ale też przemijający jak wszystko we wszechświecie. Stałem i patrzyłem…

« Older entries

%d blogerów lubi to: