Tadeusz Borowski (1922–1951) zaistniał w literaturze polskiej przede wszystkim jako autor opowiadań obozowych, powstałych w związku z jego uwięzieniem w Auschwitz, Dautmergen i Dachau, a potem w przymusowym miejscu zatrzymania osób przemieszczonych przez wojsko amerykańskie (dipisów). Tylko specjaliści zajmujący się jego twórczością i dociekliwi fascynaci pamiętają, że był też poetą i debiutował w 1942 roku tomikiem pt. Gdziekolwiek ziemia, wydanym w formie druku powielaczowego. Jego losy od samego początku naznaczone były piętnem tragedii, bo już w wieku czterech lat zaznał rozdzielenia z ojcem, a cztery lata później, także z matką. Urodził się w Żytomierzu i w czasach sowieckich musiał radzić sobie sam, mając wsparcie od dalszych członków rodziny i brata. Rodziców wywieziono na Syberię, a rodzina połączyła się dopiero w roku 1932 i zamieszkała w Warszawie. Tam przyszły literat ukończył gimnazjum na konspiracyjnych kompletach, a potem studiował polonistykę na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Schwytany podczas inwigilacji niemieckiej, został osadzony na Pawiaku, a potem przewieziony do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, gdzie znalazła się też jego narzeczona – Maria Rundo. Silna wola i dobre zdrowie pozwoliły mu przetrwać kilka lat w straszliwych warunkach, a zmysł obserwacyjny i znakomita pamięć zrodziły opowiadania, które zaliczyć należy do arcydzieł dwudziestowiecznej literatury polskiej. Po powrocie do kraju rzucił się w nurt przemian i dał się omamić ideologii komunistycznej, widząc w niej alternatywę dla świata, z którego dopiero co się wydostał. Rozczarowanie przyszło szybko, zażądano od niego samokrytyki i niesprawiedliwie oceniano opowiadania, a czarę goryczy przepełnił tragiczny romans, w który wdał się w czasie narodzin jego jedynej córki. Kilka dni po tym wydarzeniu zażył środki nasenne i odkręcił gaz w kuchence, trafiając do szpitala w stanie krytycznym. Zmarł następnego dnia, przeżywszy zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, a jego samobójstwo, po przeżyciu koszmarów obozowych, było ogromnym szokiem dla środowisk kulturalnych tamtego czasu.
W wierszu pt. Pieśń, będącym wyrazistym emblematem twórczości poetyckiej Borowskiego, pojawia się katastroficzny obraz egzystencji w czasach zniewolenia, strachu i mordu. Ludzka egzystencja rozgrywa się pośród kosmicznej nocy, w obliczu gwiazd, które zostają tu uosobione i głuchną jak ludzie podczas bitew, tracący słuch z powodu wybuchów, kanonad i krzyków. W sytuacji dziejowej głuchoty i szybko postępującego zapomnienia poległych, poeta pyta o przyszłość zwycięzców i niewolników, zastanawia się czy jeszcze możliwa jest pamięć. To jest czas nieustannego przemieszczania się, wędrówek po pustyniach, stepach, morzach, to walka z karabinem w dłoniach, to krzyki zwycięzców i odwieczny marsz helotów. Borowski określa tutaj jasno sytuację, w jakiej znalazły się ludy podbite przez Niemców – to jakby nowi heloci, czyli spartańscy niewolnicy, pochodzący najczęściej z podbitej Mesenii i Lakonii, nie mający żadnych praw i pracujący na polach, biorący udział w bitwach jako lekkozbrojni, a więc najczęściej pierwsi tracący w nich życie. Heloci mogli zatrzymywać część zbiorów i zakładać rodziny, płodzić dzieci, by w ten sposób powiększać liczebność siły roboczej Sparty. Wszystko wszakże rozgrywa się też w szaleńczym tempie cyrkowych zabaw, pojawiania się klownów i ekwilibrystów, ryzykujących życie linoskoczków i treserów dzikich bestii. To głodny tłum, jak w czasach antycznych zbrodni i niemieckich łapanek, to ironiczny wydźwięk kolejnych lat, to wykrzywione twarze chwilowych triumfatorów, to wreszcie rozpacz świata ludzkiego (cyrkowych zabaw), nie dostrzegającego kontekstu kosmicznego. Poeta wsłuchuje się w jego odgłosy, wołania, śpiewy, echa dalekich palb, a jednocześnie przywołuje sytuację pariasów, najniższej kasty społecznej w Indiach, pozbawionej wszelkich praw. Nad tym światem łopocze na wietrze złowrogi znak, pojawiająca się w wielu kulturach swastyka, będąca w nich symbolem szczęścia i pomyślności. Naziści skradli ją przede wszystkim z kultur azjatyckich, indyjskiej i chińskiej, chociaż odnajdziemy ją także na artefaktach starosłowiańskich, germańskich i romańskich. Hitler tworząc ideologię kasty aryjskiej, zawłaszczył swastykę od Indo-Irańczyków, mitologizując szlachectwo krwi i czystość rasową. Jego zbrodnicze oddziały przemierzały świat pod czerwonymi sztandarami z białym kołem, na którym widniał hakenkreuz. Borowski określa go jako wrogi znak, wpisany w nieustanne handlowanie ludzkim życiem, bezlitosne odmierzanie jego długości, przykładanie do niego miar merkantylnych, ciągłego ruchu szal wagowych.
W takiej sytuacji – helotów, pariasów, niewolników – musi pojawić się bunt i walka o życie: Niepróżno stopa depcze kamień,/ niepróżno tarcz dźwigamy, broń,/ wznosimy czoło, prężne ramię/ i ukrwawiamy w boju dłoń. Degradacji świata nazistów przeciwstawia Borowski wzniosłość ludzi naprawdę szlachetnych, przelewających swoją krew, stających do walki z wrogiem i wierzących, że zwycięstwo jest możliwe. To ludzie wznoszący czoło, czyli dostrzegający gwiazdy na niebie i zdający sobie sprawę z kosmicznego kontekstu ziemskich dziejów. Dla nich przelewanie krwi nie jest bezsensowne i bezużyteczne, a pobladłe usta i skrzepłe twarze stają się znakiem poświęceń ostatecznych, dalekiego wołania wolności, śpiewu pariasów (nieodparcie przypomina się tutaj pieśń niewolników żydowskich z opery Nabucco Giussepe Verdiego) i spokojnej przyszłości, pośród której kupiec towar będzie ważył. Ale zanim do tego dojdzie ludzie żyć będą pośród nocy, staną się świadkami zbrodni najstraszliwszych, których nawet nie będą w stanie sobie wyobrazić. Pisząc Pieśń Tadeusz Borowski nie był w stanie przewidzieć jakie będą jego przyszłe losy i jakich potworności będzie świadkiem w nazistowskich obozach koncentracyjnych, ale jego katastroficzna wyobraźnia wyodrębniła z kosmicznej nocy dławiący, trupi nieba fiolet, jakąś nieokreśloną aurę zbliżającej się apokalipsy, zła największego z możliwych. Wszechświat pełen jest kosmicznych tragedii, ale z perspektywy ludzkiej są one elementem odwiecznej kosmogonii, zanikania i kształtowania się nowych światów, tymczasem dławiący, trupi nieba fiolet należy tyleż do kosmosu, co do rzeczywistości ziemskiej. Staje się baldachimem świata mordu i zniewolenia, znakiem podbiegnięć krwawych na ciałach ofiar, odbiera oddech i poraża śmiertelną grozą. Tutaj triumfuje katastrofizm poety, który znosi wcześniejsze zapewnienia, że walka jest możliwa, a dawni pariasi podniosą się z kolan – tutaj pojawia się straszliwe proroctwo: Zostanie po nas złom żelazny/ i głuchy, drwiący śmiech pokoleń. Ludzkość doświadczyła już hekatomby I wojny światowej, po której pozostały pola i okopy usiane trupami, pełne złomu eksplodujących pocisków armatnich i bomb, zdezelowanych korpusów samolotów, czołgów i samochodów. Przeczuwana nowa wojna przyniesie zagładę milionom, a krajobrazy pełne będą nowego złomu żelaznego nowocześniejszych maszyn do zabijania. Niestety, w miarę upływu lat powiększać się też będzie wymiar absurdu wszelkich wojen, krytyczna ocena zachowań, przybierająca w skrajnych przypadkach, formę drwiny, szyderstwa i śmiechu. Dławiący trupi nieba fiolet rozwieje się w nicości, nikt nie będzie pamiętał o jednostkowych tragediach, a tylko odwieczni świadkowie, gwiazdy gorejące na niebie, zaświadczać będą o ciągłości czasu i tożsamości przestrzeni.