O pięć minut drogi od naszego podwórka, tuż za piekarnią i kioskiem z lodami, mieściła się stara kuźnia. Gdy miałem sześć lat, chodziłem tam czasem i stawałem nieopodal wielkich, stale otwartych wrót. Co jakiś czas podjeżdżały do nich wozy drabiniaste, węglarki i różnorakie bryczki, a woźnice i pomocnicy kowalscy wyprzęgali konie i prowadzili je do przedsionka kuźni. Urządzono ją w niewielkim domku, szarym i brudnym, jakby przyklejonym do większej kamienicy. Na dachu ułożono dachówki, które obficie porosły mchy i potłukły jakieś rzucone przez dzieci kamienie albo ptaki, przysiadające z łoskotem i czekające na sposobność, by zlecieć na podwórko i wydziobać z końskich odchodów jakieś nie strawione ziarna owsa lub pszenicy. Teraz też, na brzegu dziurawej rynny, przeżartej przez rdzę i powyginanej, siedziała stara wrona i raz po raz wydawała głośne krakanie. Przekrzywiała głowę i patrzyła, to lewym, to prawym okiem na mnie i na innych ludzi, ale najwięcej uwagi poświęcała stertom parujących bobli, które pozostały na środku podwórka, po ostatnio wyprzęganym siwku. Zaprowadzono go, tak jak i inne konie, do kuźni i rozpoczęto przygotowania do podkucia. Przysadzisty kowal najpierw umieścił w piecu cztery podkowy i kilka razy poruszył miechem, by wzmocnić żar i rozgrzać do czerwoności żelazo. Jego towarzysz, krępy, łysy Cygan z czarną brodą, sięgnął po obcęgi i podszedł do zwierzęcia. Najpierw uniósł jego tylną, prawą nogę i zgiął ją tak, by mógł widzieć przestrzeń pod kopytem. Następnie wprawnymi ruchami wyszarpywał albo ścinał obcęgami ćwieki i po kilku minutach zerwał startą podkowę i cisnął ją na kupę złomu, leżącą w kącie. Teraz zaczął wielkim pilnikiem wyrównywać kopyto, ścierać narośl i fragmenty zdartej tkanki. Zrobił to szybko, a potem chwycił drugą nogę zwierzęcia i powtórzył kolejne czynności.
Tymczasem wrona, najwidoczniej spłoszona jakimś głośnym, metalicznym szczęknięciem, zerwała się i odleciała gdzieś w dal, za następne domy i ogrody. Na to tylko czekała gruba sroka, siedząca na wysokim słupie elektrycznym. Natychmiast sfrunęła na brzeg rynny i teraz ona przyglądała się z zaciekawieniem oparom nad końskimi odchodami. Przyglądałem się pracy pomocnika kowalskiego i co jakiś czas zerkałem na ruchliwą srokę, poruszającą zabawnie ogonem. Koń już się bardzo niecierpliwił, więc wozak przyniósł kilka dużych marchwi i zaczął wpychać mu jedną po drugiej do pyska. Słychać było głośne rżenie zwierzęcia i uderzenia młota o wyciągniętą z żaru podkowę. Sroka zaskrzeczała i przefrunęła na boczny murek, nieco wyższy od dachu kuźni. Miała okrągły, biały brzuch i chabrowe lotki skrzydeł, miejscami czarne, miejscami białe. Ale najpiękniejszy był połyskujący metalicznie, długi, zielono-niebieski ogon. Czarne, lśniące groźnie oko i haczykowaty dziób, zdradzały drapieżcę i przydawały ptakowi charakteru diabolicznego i sakralnego zarazem. Jakby jakiś czart ubrał się w szaty księże i dla niepoznaki przyozdobił je w kolor dojrzałej śliwy i trawy zroszonej jesiennym deszczem. Koń wierzgnął gwałtownie i szarpnął zadem, ale kowal i dwaj pomocnicy trzymali go mocno. Właśnie skończyli kształtować pierwszą podkowę i wielkimi cęgami wsunęli ją na chwilę do cynkowej wanienki z wodą. Natychmiast trysnęła w górę para, a głośny syk spłoszył konia. Wtedy właśnie tak się szarpnął i zarżał głośno, przeraźliwie, tak że wystraszyłem się i zatkałem palcami uszy. Zobaczył to kowal, otworzył szerzej oczy i spojrzał na mnie z szelmowskim uśmiechem. Żal mi było konia, bo myślałem, że bardzo go boli to wbijanie gwoździ w nogi. Nie wiedziałem wtedy jeszcze jak grube jest kopyto i łzy szkliły mi się w oczach, gdy kolejne ćwieki wchodziły coraz głębiej. Dookoła rozchodził się swąd przypalanych włosów, rozgrzanego do czerwoności żelaza i nowych końskich odchodów. Czasem też klacz lub ogier puszczali gazy i nawet kowal z pomocnikami zakrywali nosy rękawami flanelowych koszul. Robotnicy przybijali już trzecią podkowę, gdy nagle siwek znowu szarpnął się z ogromną siłą i podążył, najpierw w bok, przewracając wannę z wodą, a potem do tyłu i postawił z rozmachem kopyto tuż przy mnie. Widząc to jeden z pomocników szeroko otworzył usta i podniósł dłonie do góry. Wydał też z gardła jakiś chrapliwy dźwięk i skoczył na pomoc kowalowi i drugiemu pomocnikowi. Po chwili koń się uspokoił, a brodacz podszedł do mnie i pogroził mi palcem. Zawołał basem: Uciekaj stąd… no jazda… Podążyłem kilka kroków do tyłu, udałem, że odchodzę i powoli zacząłem znowu przybliżać się do prawego skrzydła, otwartych na oścież wrót. Sroka znowu zaskrzeczała na brzegu rynny i miarowo uderzała ogonem o blachę. Wreszcie sfrunęła na podwórko i zaczęła dziobać, leżące na ziemi ziarna zbóż. Coraz bliżej podbiegała do końskiego łajna i kilka razy dziobnęła je z rozmachem. Stale obracała głowę w prawo i w lewo, zbliżała się i odskakiwała od celu.
Z kuźni znowu doleciał swąd przypalonego kopyta i ostatnia podkowa została umocowana we właściwym miejscu. Nie wiedzieć skąd znalazł się wozak, który podszedł do kowala i dał mu plik czerwonych banknotów. Ten zmiął je jak niepotrzebne, papierowe śmieci i wsadził do bocznej kieszeni spodni. Pomocnicy piłowali jeszcze podkowy i ćwieki, wyrównywali brzegi i wybrzuszenia metalu. Koń jakby czuł, że jego męczarnie się kończą, bo rżał coraz częściej i coraz radośniej. Wiedziałem, że nic nie mogło mu się stać, bo modliłem się za niego żarliwie do Niepokalanej Panienki i przemawiałem po cichu: Nie bój się siwku i nie płacz, dostaniesz nowe podkówki i będziesz nimi pukał wesoło po bruku… Koń spojrzał na mnie porozumiewawczo i skrycie puścił oko… Odsunąłem się od wrót kuchni i stanąłem w bezpiecznej odległości, już na podwórku, tuż przy starej, zardzewiałej pompie. Były na niej jakieś niemieckie napisy i kropla po kropli kapała z niej woda, by wpaść do niewielkiego kotła, zakopanego w ziemi. Spostrzegłem, że sroka poleciała na pobliskie drzewo olchowe, gdzie miała kuliste gniazdo z chrustu i sznurków. Patrzyłem teraz na wozaka, który wraz z jednym z pomocników kowalskich zaprzęgał siwka do dużego wozu z belek i desek. Po chwili dało się słyszeć stukanie nowych kopyt po bruku przed kuźnią i wóz ruszył z impetem ku przesmykowi między nią, a inną, brudna kamienicą. Widzisz koniku – przemawiałem bezgłośnie – masz teraz nowe buciki, widzisz jak fajnie ci się chodzi… Ledwie wypowiedziałem te bezgłośne słowa, ruszyłem się z miejsca, podbiegłem szybko do wozu i chwyciłem się wystającej z tyłu belki. Tak wyjechałem na drogę, zostawiając za sobą kuźnię, podwórko i kowala, krzątającego się przy następnym, tym razem karym koniu.