ALEJA KLONÓW (26)

Gaba była kiedyś wiotką, energiczną dziewczyną, pracującą w fabryce kabli, ale z wiekiem znacznie przytyła, jej twarz stała się pucułowata, nos powiększył się, nogi i ręce pogrubiały, cera nabrała niezdrowego koloru. Sama bała się swojego wyglądu i próbowała ratować sytuację przez farbowanie włosów na rudy kolor, używanie jaskrawych szminek i ciemnego pudru. Niestety, najgorsze dopiero miało nadejść, a zapowiedzią strasznych chwil była pierwsza brodawka, która wyszła jej na czubku nosa. Przebijała ją igłą, nacinała żyletką, poszła do lekarza, który próbował koagulować, ale obce ciało wciąż odrastało, a po jakimś czasie brodawki zaczęły pojawiać się też na brodzie, policzkach i szyi. Gaba była zrozpaczona, tym bardziej, że następnego dnia znalazła kilka nowych ognisk, podejrzanie wyglądających wybrzuszeń na nogach, rękach, a nawet na pośladkach i łonie. Jakaś kobieta w sklepie poradziła jej, by poszła do kościoła i poprosiła księdza o odprawienie egzorcyzmów, bo to na pewno działanie jakieś siły nieczystej, jakiegoś złego ducha, który wszedł w nią i pragnie ją zniszczyć. Wtedy przypomniała sobie, że jak poszła do łóżka z siwym, niskim wozakiem, zauważyła, że ma on czarną brodawkę na udzie. Początkowo myślała, że to brud, plama zostawiona przez węgiel, który woził rozpadającym się wozem, ale gdy w uniesieniu miłosnym zbliżyła usta, przekonała się, że jest to brodawka. Na białej skórze wyglądała jak martwy, spłaszczony chrząszcz, który przywarł do nogi. Nie wiedzieć dlaczego zaczęła ją całować, bo przypominał też niewielki sutek męskiej piersi. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się w jej myślach gęsta ciemność, w której utonęła, straszliwa maź, przygniatająca ją i wnikająca w pory skóry. Przyglądając się swoim nowym brodawkom, nabrała pewności, że zaraziła się nimi od tego dziwnego kochanka, a gdy jeszcze ktoś powiedział jej, że jej partner zniknął, nie wiedzieć gdzie i kiedy, była nieomal pewna, że obcowała ze złym duchem.

Każdego dnia odkrywała nowe wyrostki i z czasem było już ich tak wiele, że każdy nowy świt witała z trwogą i bała się podejść do lustra. Nic nie dały wizyty u lekarzy i znachorów, odczynianie uroków przez starą Kozłowską, a nawet – w końcu wyproszony – egzorcyzm w kościele na obrzeżach miasta. Dwa ogromne guzy pojawiły się w okolicy prawego oka i lewej górnej wargi, a gdy zaczęły się rozrastać, zdeformowały gałkę oczną i cały paliczek. Ludzie zaczęli odwracać się od niej, uciekać z kolejek sklepowych, w których się ustawiała, a co niektórzy spluwali na jej widok i wycofywali się czym prędzej. Po roku nie było miejsca na jej ciele bez brodawek, a najgorzej drażniły ją te, które pojawiały się w pochwie, w okolicach odbytu, na piersiach, plecach i między palcami rąk i nóg, a nawet pod stopami. Jeszcze próbowała walczyć, jeszcze wychodziła z domu i kierowała się do sklepu, piekarni, albo na plac miejski, gdzie ustawiały się wiejskie furmanki z ziemniakami i warzywami, z klatkami z drobiem, królikami, a czasem nawet z prosiakami. Podejmowała próby, starała się rozmawiać z ludźmi, ale najczęściej odwracano się od niej, czyniąc znak krzyża albo bezceremonialnie plując na boki. Zaczęła wyglądać jak zezowaty demon, cały w tłuszczakach, z wykrzywioną twarzą i dziwnie powykręcanymi rękoma. Coraz częściej pojawiał się też ból i maź ciemności gasiła jej świadomość, a tylko sen dawał ukojenie i przywracał wspomnienia przeszłych dni. Któregoś ranka stłukła wszystkie lustra w mieszkaniu, a na szyby nakleiła gazety, nawet blaty stołów i szafek pokryła papierem pakowym, by jej obicia nie pojawiały się na nich. Ale  prawdziwie załamała się, gdy z Niemiec przyjechał do niej jej dawny kochanek. Ponad rok temu pojechał do pracy na roli, a stęskniwszy się za nią, bezskutecznie czekając na listy, zawitał z powrotem na Aleję Klonów, przeszedł długi, mroczny korytarz i zapukał do drzwi. Gaba otworzyła je dopiero po kilku minutach i po ponawianych uderzeniach palców w drewno. Nagle w czarnym mroku pojawiło się jaskrawe światło zza uchylonych drzwi, a w futrynie stanęła dziewczyna, prawie naga, ledwie okryta jakąś brudną szmatą. W pierwszej chwili myślał, że zobaczył demona i krzyknął z przestrachem, ale gdy wzrok przyzwyczaił się do światła, zrozumiał, że stoi przed nim zdeformowana, łkająca cicho, dawna kochanka. Nie wiedząc co ma zrobić, odwrócił się szybko na pięcie i uciekł ku ulicy, nie zważając na bełkotliwe nawoływanie Gaby.

Od tamtego dnia przestała się myć, czesać resztki włosów, pośród których pełno było czarnych i cielistych wyrostków. Siedziała godzinami na kanapie i patrzyła przed siebie niewidzącymi oczyma, prawie nic nie jadła, a piła tylko czasem wodę z kranu, żuła kawałki suchego chleba albo brukwi lub czarnej rzepy. Postanowiła zabić się w Wielki Piątek, ale wcześniej chciała spotkać się z diabłem i zapytać go, dlaczego właśnie ją tak straszliwie naznaczył? Wołała go wciąż bezgłośnie, modliła się do niego i któregoś marcowego wieczoru została wreszcie wysłuchana. Długo wpatrywała się w ciemność, aż nagle pojawiły się jaskrawe kolory – biel i błękit, czerwień i żółcień, a wszystko mieszające i rozmywające się w dali. Nagle barwy zaczęły kształtować się w uskrzydlone postaci, tłumy Żydów w jarmułkach i chałatach, pojawiły się jakieś drabiniaste wozy, pełne obrzydliwych tworów, jakby wielkich, ruchomych, nieustannie drgających brodawek. Wszystko snujące się w górze i stale rozciągane przez niewidzialną siłę. Gdzieś już widziała te postaci, ktoś pokazywał jej kiedyś obrazy, które przypominały to, co teraz widziała.

 – Tak… – szepnęła w ciemności, gdy przypomniała sobie chwile z przeszłości.

 Jej kuzynka Zosia, która miała artystyczną duszę, pokazała jej kiedyś album reprodukcji Marca Chagalla i powiedziała, że jego dzieła są świadectwem wielkiej walki sił dobra i zła. Teraz anioły i demony snuły się nad nią, pulsowały tajemniczo w dali. Przeraziły ją te nad-wyraziste obrazy, ciała wydłużające się i nagle wracające do niewielkich wymiarów, potrafiące rozsmużyć się po całym niebie. Drżała z przerażenia, ale nie umiała wygasić kolejnych wizji.

Napływającą czerń przywitała z poczuciem ulgi, ale zaraz też pożałowała tego, bo wyłoniła się z niej wielka, czerwona paszcza z ostrym dziobem, ni to człowiek, ni lampart, ni kruk, i zaczęła przemawiać do niej:

– Jesteś już gotowa Gabrielo, więc przybyłem by się z tobą kochać i począć tego, który zniszczy ten parszywy świat –szeptał diabeł, sycząc przy tym jak żmija.

         

Zwinęła się w kłębek na tapczanie, zamknęła oczy i zaczęła płakać bezgłośnie, czując jak łzy spływają jej po zdeformowanej twarzy. Nagle jakaś niewidzialna siła pchnęła ją z impetem na plecy i zaczęła rozchylać pełne wyrostków nogi. Poczuła straszliwy smród, jakby jakieś ogromne zwierzę zbliżyło pysk i ziało nad nią zapachem powolnego rozkładu. Twardy pazur wbił się w jej łono, a potem wsunął się w nie sopel lodu i zaczął poruszać się rytmicznie.

– Taka  jesteś piękna i tak wspaniałego urodzisz mi syna… – usłyszała szept nad sobą i wrzasnęła przerażona.

– Widzę, że ci dobrze kochanie… – syk pojawił się znowu w ciemności.

Jeszcze usłyszała wycie wilków i dalekie szczekanie psów, jeszcze gdzieś w górze zarżał koń, odezwał się kruk, a potem wszystko ucichło i utonęło w gęstej czerni. Zasnęła w jednej chwili i przespała trzy dni i noce. Po przebudzeniu, czując, że na jej ciele pojawiło się wiele nowych brodawek, a we wnętrzu brzucha narastać zaczął czarny guz, podeszła do okna, wdrapała się na parapet, zamknęła oczy i bezwolnie osunęła się w dół.

               – Nie pozwolę mu się urodzić…– przemknęła jej przez głowę ostatnia myśl.

Nie poczuła uderzenia, wyzionęła ducha natychmiast i tylko krew wylewająca się z pękniętej czaszki, jaskrawo czerwona i parująca, spływała z oszronionego chodnika ku kanałowi ściekowemu. I tylko nad horyzontem rozmywały się pastelowe barwy, snuły się w dal oprawione w światło biele, czerwienie i błękity, złota, fiolety i jaskrawe żółcienie. A wielkie stada kruków, gawronów i kawek odlatywały w milczeniu w rozżarzoną czeluść zmierzchu. Tylko jeden czarny punkt trwał nieruchomo w górze, niedaleko Alei Klonów, ale i on po chwili zniknął w mroku napływającym ze wschodu i – niby czarny całun – okrywającym świat i zwłoki kobiety, leżące na chodniku.

LUDZKOŚĆ W OBRAZACH (XXI)

Petrus Christus, Święty Eligiusz w warsztacie, 1449

Niewiele wiemy o flamandzkim malarzu, podpisującym się na nielicznych obrazach jako Petrus Christus lub Petrus Christophasen (ok. 1410 – ok. 1476). To ceniony przedstawiciel malarstwa późnogotyckiego, brugijski uczeń Jana van Eycka, po którego śmierci przejął pracownię i dokończył niektóre obrazy (choć niektórzy uważają takie ustalenia za spekulację, wynikającą przede wszystkim z miejsca działalności obu twórców). Tytuł mistrza uzyskał w wieku trzydziestu czterech lat, a potem sporo podróżował, zwiedzając muzea i pracownie malarskie Wenecji, Genui, Mediolanu, wykonując liczne zamówienia kupieckie i kościelne. Od mistrzów włoskich nauczył się innowacyjnego używania farb olejnych i stosowania perspektywy linearnej, dającej wrażenie głębi obrazu, a od nauczyli flamandzkich umiejętność kontrastowego cieniowa i subtelnego doboru barw oraz zastosowania oświetleń. Jako jeden z pierwszych w malarstwie flamandzkim używał też osi geometrycznej, uwzględniającej zbieganie się przeciwstawnych punktów oraz dalekie zamglenia i rozmycia walorowe. Osiem lat przed śmiercią wykonał oprawę dekoracyjną uroczystości zaślubin Karola Śmiałego z Małgorzatą z Yorku. Wraz z żoną należał do Bractwa Matki Bożej od Uschniętego Drzewa, a pochowano go w kościele pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny w Brugii, słynącym z niezwykłej rzeźby Madonny, wykonanej przez Michała Anioła. Sztuka Petrusa Christusa inspirowana była obrazami braci van Eycków, a także Roberta Campina i Rogiera van der Weydena, a choć przez lata uznawany był za ich epigona, doczekał się w końcu akceptacji historyków malarstwa europejskiego. Dzisiaj uznaje się go za twórcę oryginalnego, który dopracował się własnego stylu, swoistej, poetyckiej lekkości przedstawień i wyjątkowo subtelnej kolorystyki. Wiele napisano o jego słynnym obrazie, przedstawiającym św. Eligiusza w warsztacie (ok. 1449), łączącym elementy malarstwa religijnego i rodzajowego, ale obecnie najbardziej ceni się kilka portretów tego twórcy. Większość dzieł powstała na specjalnie przygotowanych i zaimpregnowanych dębowych deskach, a ich tematykę determinowała przede wszystkim religia katolicka i Biblia – starczy przywołać tylko kilka tytułów prac zachowanych do naszych czasów: Św. Hieronim w pracowni (1442), Pietà  (ok. 1444), Madonna z Dzieciątkiem (ok. 1445), Głowa Chrystusa (ok. 1445), Chrystus jako Mąż Boleści (ok. 1450), Boże Narodzenie (ok. 1450), Zwiastowanie (1452), Narodziny (1452), Opłakiwanie (ok. 1455) Madonna Tronująca ze św. Franciszkiem i św. Hieronimem (1457), Zaśnięcie Maryi (1457–67). Jakkolwiek artysta uznawany jest za malarza religijnego, to pozostawił też kilka prac prezentujących osoby świeckie, nie unikał też wprowadzania na płótna elementów ozdobnych i tajemniczych, jak mucha na ramie wizerunku kartuza.

Portret młodej kobiety powstał w latach 1465–1470 i należy obecnie do najważniejszych malarskich przedstawień ludzi przeszłych wieków. Tę subtelną istotę określa się nawet jako Nefertiti Północy, bo czytelne jest tutaj podobieństwo do słynnej rzeźby egipskiej, przedstawiającej królową z XVIII dynastii, żonę faraona heretyka Amenhotepa IV (Echnatona). Elementem wspólnym jest tutaj pociągła, trójkątna twarz i długa, wiotka szyja, a nade wszystko ta sama wzniosłość i opierająca się wiekom kruchość. Cała głowa może sprawiać wrażenie za dużej, ale powoduje to charakterystyczne dla średniowiecza, czarne nakrycie głowy. Gdybyśmy chcieli zgeometryzować ten obraz, musielibyśmy wskazać przewagę trójkątów, mniejszych i większych – sukni i tułowia, czarnej koszuli, naszyjnika i twarzy. Wyraziście trójkątny jest też podbródek, ucho, usta, a nawet oczy i powieki. Czoło to odwrócony trójkąt i taki sam kształt, obrócony o 90 stopni, ma też cień po lewej stronie buzi. Kontrapunktem jest tutaj wydłużony, walcowaty czepek, dodatkowo zaokrąglony szatą biegnącą od góry pod brodę kobiety. Dolne obramowanie, wykonane ze złotej nici, także zawiera trójkąty, a dopełnieniem figur geometrycznych są niewielkie prostokąty i kule perełek trójliniowego diademu. Trudno określić ile lat ma ta kobieta – nie ulega wątpliwości, że jest młoda i równie dobrze może mieć lat piętnaście jak i dwadzieścia. Jej twarz jest pełna życiowej mądrości i jakby potwierdza, że istota ta już urodziła dziecko lub gotowa jest do jego poczęcia. Nie jest to zatem dziewica, a raczej niewiasta, które już sporo o życiu wie i weszła na ściśle określone drogi w hierarchii społeczeństwa flamandzkiego piętnastego wieku. Średniowieczne kobiety szybciej dojrzewały, wychodziły za mąż i musiały przyjmować obowiązki matek i strażniczek domowego ogniska. Tutaj, choć mamy jeszcze niewątpliwie do czynienia z dziewczyną, odnajdujemy w jej postaci jakieś rodzinne usankcjonowanie, jakieś poczucie misji i świadomość sprawowanej funkcji. Subtelność twarzy konstruują tutaj leciutko ściągnięte, drobne usta, kształtny mały podbródek i marzycielskie oczy, w kolorze ciemnego piwa. Kobieta patrzy w lewą stronę, a choć dostrzec można nieznaczną niepewność, to wyraża ona też zrozumienie dla tej sytuacji i pozuje malarzowi z przekonaniem, że warta jest tego, by ją odwzorować na dębowej desce i zachować dla potomności. Tylko dwa elementy – dość wydatny nos i duże ucho – odstają nieco od wzorca klasycznego piękna, ale z drugiej strony przydają autentyczności portretowi. Artysta mógł z łatwością wyprofilować zgrubienia nosa i pomniejszyć ucho, ale przecież miało to być lustrzane odbicie, weryfikowane przez postronnych obserwatorów, uczniów jego warsztatu malarskiego i koneserów sztuki. Zdumiewająca jest ulotność tej postaci, która jakby tylko na chwilę znalazła się w kruchym ludzkim ciele, jakby przez sekundę dziejową zaistniała pośród ludzkości, a potem szybko, nieodwołalnie, pogrążyła się w śmierci. W czasach późnego średniowiecza ludzie umierali w bardzo młodym wieku, do czego przyczyniały się wielkie epidemie, szalejące choroby, przekazywane drogą płciową, a nade wszystko brak skutecznych leków. Ta delikatna kobieta dokumentuje, swoją lekkością i nieomal niematerialnością, podatność na choroby, śmiertelność w obliczu wyzwań zdrowotnych jej czasów. Równie dobrze mogłaby być czułą kochanką jak i ornamentem odwiecznego umierania, mogłaby leciutko dotykać piersi kochanka, jak i leżeć bez ruchu w trumnie. Wyraźne są tutaj nawiązania do sztuki portretowej Jana van Eycka i Rogiera van der Weydena (obecność pereł odbijających światło), ale też pojawia się na portrecie oryginalny wyraz niezależności artystycznej i własnej świadomości malarskiej. Kimkolwiek by nie była ta niewiasta – czy to Angielką czy Francuzką, albo Flamandką – postanie jednym z czytelnych emblematów młodości i kruchości ludzi żyjących w Europie w późnym średniowieczu.

Innym intrygującym i równie słynnym dziełem Petrusa Christusa, jest Portret kartuza z roku 1446. Artysta przedstawił na nim anonimowego mnicha z jednego z najbardziej rygorystycznych, męskich zakonów katolickich, założonego w 1084 roku przez św. Brunona z Kolonii. Jego reguła, zwana Consuetudines Cartusiae, została spisana przez Guigo, piątego przeora klasztoru La Grande Chartreuse, pod Grenoble we Francji. Obraz flamandzkiego twórcy, przedstawiający niezwykle uduchowionego mnicha, jest wyrazistym potwierdzeniem, że kartuzi bardzo dbali o wygląd zewnętrzny, byli znakomicie wykształceni, a większość czasu spędzali na modlitwach i studiowaniu świętych ksiąg. W czasie zadanych prac zajmowali się utrzymaniem siedziby, jak i przepisywaniem oraz tworzeniem wspaniale iluminowanych ksiąg. Ich naczelnym celem było duchowe zbliżenie się do Boga i wyzbycie się ziemskich nawyków, żądz i przyzwyczajeń. Wszelkie informacje o świecie zewnętrznym przekazywał im przeor, a poza mury udawali się tylko w sytuacjach losowych. Zakon przetrwał do naszych czasów i warto tu przypomnieć, że przez całe życie kartuzi wstrzymują się od jedzenia pokarmów mięsnych, a w każdy piątek i w wigilię uroczystych świąt poszczą o chlebie i wodzie. Mnisi żyją w osobnych eremach z ogrodem, połączonych krużgankami, spotykają się na modlitwach w kościele oraz na świątecznych rekreacjach. Maksymą kartuzów jest zdanie stat crux dum volvitur orbis – świat się zmienia, ale krzyż stale trwa. Kandydat na kartuza musiał mieć bardzo dobre zdrowie, bo ich plan dnia był niezwykle wyczerpujący – od budzenia się w środku nocy na modlitwę, poprzez czytanie w czasie jutrzni, uczestniczenie w mszach i nieszporach, prace manualne i zamykanie dnia około godziny dziewiętnastej. Biały habit kartuza składa się z tuniki przepasanej pasem z białej skóry oraz z długiego szkaplerza z kapturem (kukulli). Przód i tył są połączone ze sobą po bokach za pomocą dwóch pasów materiału, które stanowią znak ślubów zakonnych, a złożony szkaplerz ma kształt krzyża. Portret kartuza, pędzla flamandzkiego malarza znajduje się obecnie w Metropolitan Museum of Art i stale przyciąga rzesze widzów. Widać na nim jak wielkim mistrzem był flamandzki artysta i w jakim stopniu opanował trudną sztukę malarstwa olejnego na dębowym drewnie. Każdy element został tutaj w sposób szczególny dopracowany i doprawdy trudno byłoby wskazać miejsce, gdzie geniusz artysty coś przeoczył. Także i tu dominują trójkąty, począwszy od jasno oświetlonej twarzy, dwóch części wypielęgnowanej brody, widocznej części habitu, jak i układającego się z boku kaptura. W trójkąty wpisują się też usta, powieki, nos i ucho, a także cień po prawej stronie twarzy. Mamy tutaj do czynienia z mężczyzną w kwiecie wieku, wyraźnie świadomym swoich celów i życiowych powołań – zapewne przekroczył już czterdzieści lat, na co wskazują nieznaczne zmarszczki na czole, a także bujna broda, przypominająca misterne rozrosty tamaryszków. Jego rysy są silne, a wzrok rozumiejący i świadczący o wielkiej życiowej wiedzy – pozuje spokojnie, a zarazem widać, że nie jest to jego ulubione zajęcie. Jakby tylko na chwilę zatrzymał się w ciągu zakonnych zajęć, jakby wymuszono na nim ów bezruch i udawane zastygnięcie w jednej pozie. Jego piwne oczy są pełne światła, a charakterystycznie, prosto przycięte włosy podkreślają uczestnictwo mnicha w określonej strukturze zakonu kontemplacyjnego. Postać funkcjonuje w określonej głębi, co podkreśla czerwone światło w lewym górnym rogu, zbiegające się linie ścian, jak i tajemnicza mucha, na ramie, namalowanej jako integralna część obrazu. Interpretatorzy doszukiwali się w niej nawiązania do imienia księcia piekielnego Belzebuba (władcy much), wskazywali na powiązanie z grzechem i nieustającą obecnością zła przy bytach czystych i uduchowionych, ale równie dobrze artysta mógł wprowadzić ten element dla dodatkowego podkreślenia głębi przestrzennej.

Zatrzymajmy się jeszcze przy przedstawieniu młodego mężczyzny, ukończonym około 1460 roku i wykazującym wpływy malarstwa włoskiego. Widać wyraźnie, że młodzieniec ten należy do klasy ludzi zamożnych, a to za sprawą wykwintnego ubioru, pierścienia na wskazującym palcu prawej ręki, a nade wszystko pokaźnej sakwy, przytwierdzonej do pasa. Artysta chciał podkreślić jego bogobojność, bo ukazał go w chwili modlitwy, kiedy to trzyma w rękach brewiarz, a usta ma lekko rozchylone, jakby właśnie wypowiadał uświęcone słowa. Jaka to może być modlitwa wskazuje obraz wiszący na ścianie i przedstawiający twarz Jezusa, wzorowaną na licznych przedstawieniach jej odbicia, z chusty Weroniki. W czasach średniowiecza często modlono się do oblicza Syna Bożego, a pośredniczką czyniono właśnie świętą niewiastę, która podała chustę skatowanemu Jezusowi. Mężczyzna reprezentuje styl zamożnych osób, które robiły karierę w różnych stanach ówczesnego społeczeństwa – może zatem należeć do patrycjatu, może być szlachcicem, przygotowującym się do stanu duchowego młodzieńcem, albo nawet księciem. Ma elegancko przycięte włosy, wypielęgnowaną twarz, z wyrazistymi brwiami i przydającym mu wdzięku, dołkiem na brodzie. Widać też, że brakuje mu doświadczenia życiowego i dopiero sposobi się on do jakiejś wielkiej podróży lub przyjęcia ważnej funkcji. I tutaj łatwo wskażemy ciąg trójkątów, począwszy od wpisania weń twarzy, poprzez elementy ubioru, aż do otwartej księgi i frędzli wiszących pod nią. Elementy dekoracyjne i krajobrazowe w obu oknach są na tyle błahe, że nie przytłaczają przedstawienia mężczyzny – raczej delikatnie je eksponują. Niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z kimś urodziwym i mogącym być dobrą partią dla dobrze urodzonej, zamożnej niewiasty, ale też owo nieznaczne zniewieścienie może być wskazówką, że jest to adorator, szukający doznań zmysłowych. Tak mógłby wyglądać przyszły członek gildii handlowej, rajca miejski, rycerz, ale też uwodziciel, polujący na wielki posag. Nie wiemy kim był, ale staranność portretowa malarza, pozwala wierzyć, że tak właśnie wyglądał, ubrany w szkarłaty i brązy, patrzący szeroko otwartymi oczyma przed siebie. Jego subtelność podkreśla znakomity dobór barw – brązów i szarości tła, dwóch błękitnych fragmentów nieba oraz zieleni i złota. Jak przystało na malarzy flamandzkich, w mistrzowski sposób zostały tutaj ukazane fałdy materii jego ubioru, a także kolor skóry twarzy i rąk. Proporcje głowy i dość krępa szyja wskazują, że mamy do czynienia z osobą średniego wzrostu, nieco niekształtną, szczególnie w kontekście drobnych, wymuskanych dłoni. Kimkolwiek jednak nie był ten młodzieniec, to za sprawą talentu Petrusa Christusa, na zawsze pozostał modelową postacią swoich czasów – unieśmiertelniony w określonym momencie życia, podążył ku swoim przeznaczeniom, a później – jak wszyscy żywi – umarł i pogrążył się w niepamięci, bez imienia i życiorysu. Strojny, uduchowiony i dumnie patrzący w dal na późnogotyckim obrazie, zatrzymany w określonym momencie średniowiecza i dziejów ludzkości, która była, jest i będzie.

LIGUSTR POSPOLITY

W poprzednim wpisie pojawiły się czarne, lśniące kuleczki ligustru, to warto je przypomnieć na kilku fotografiach. Ważne też jest by przestrzegać dzieci, że są trujące i nie nadają się do zabawy, a tym bardziej do zjedzenia.

 

 

ORNITOLOGIA CODZIENNA

Mieszkając w domu jednorodzinnym, w otoczeniu podobnych domostw i ogrodów, mam stale do czynienia z żywą naturą, manifestującą swoje istnienie pośród czterech pór roku. Zwykłe wyjście do sklepu, przemierzenie kilkuset metrów, generuje liczne wrażenia zmysłowe, pozwala obcować z kwiatami i krzewami, mniejszymi lub większymi drzewami, a nade wszystko z wszędobylskimi ptakami. Tak było też i dzisiaj, gdy ruszyłem ulicą w kierunku osiedlowego targu, po drodze mijając obszerną przestrzeń, wolną od zabudowy, pełną krzaków i niskich drzew. Już z daleka usłyszałem chór mazurków i wróbli, ćwierkających na gałęziach, a na wysokich topolach spostrzegłem stada jemiołuszek, wydających charakterystyczne, pojedyncze piśnięcia. Stanąłem przy zgromadzeniu wróbli i długo przypatrywałem się ich cywilizacji. Było ich chyba z dwieście albo trzysta na krzakach trującego ligustru, pośród czarnych lśniących, niejadalnych owoców. Raz po raz zerkałem też na jemiołuszki, zrywające się do lotu i wracające ku szczytom topól i brzóz. Gdy przychodzą mrozy, gdy zaczynają wiać lodowate wiatry, a szron okrywa gałęzie i konary, ptaki instynktownie garną się do siebie, wiedząc, że w grupie mieć będą większe szanse na przetrwanie. Dziesiątki małych oczu szybciej wypatrzą atakującego krogulca (niektóre z tych drapieżników nie odlatują zimą ku cieplejszym krainom), w grupie łatwiej też znajduje się pożywienie i przeczekuje noc w dogodnych miejscach. Takie wyjście z domu, to wiele innych obserwacji ornitologicznych, a to płochliwych grubodziobów, a to śmigłych sikorek, pobrzękujących w niewidzialny talerz perkusyjny mrozu, czy wreszcie mnogich, a powszechnych srok, gawronów, wron, kawek, czasem kosów i drozdów, innym razem barwnych sójek, unoszących się nad blokami wielkich mew, albo par synogarlic, przysiadających na drutach. Niestety wielu ludzi, zatopionych w myślach, podążających ku swoim zajęciom, nie zauważa ptaków w bliskim otoczeniu, znam też takich, którzy je tępią, niszczą gniazda i karmniki. Na szczęście to tylko niewielki promil wspólnoty ludzkiej, z którą obcujemy podczas naszego życia, to tylko biedne, puste byty, nie zdające sobie sprawy z różnorodności istnienia i jego lotności w kształtach ptaków.

Krogulec

GŁOWA MAKBETA

 

Generał Makbet zapragnął
władzy królewskiej

ale trzy wiedźmy nie
powiedziały mu że złota

korona przyozdobi
ściętą głowę

myślał że zbrodnia jest
łatwa jak poczęcie syna

myślał że krew na dłoniach
da się zmyć

ale gdy zanurzał nóż
w ciele Duncana

szaleństwo zapłonęło
jak świece poruszone
lodowatym wiatrem

ale gdy kazał zabić
Banka

płomienie zła zadrżały
jak liście drzew
w Lesie Birnam

generał Makbet zapragnął
władzy królewskiej

ale śmierć zdradziła
go pośród dróg
Szkocji

i wrzosowisk
wieczności

2017

GŁOWA MAKBETA

Théodore Chassériau (1819–1856), Makbet i Banko spotykają wiedźmy na wrzosowisku, 1855

William Szekspir posiadł niezwykłą umiejętność patrzenia na przestrzał przez charaktery i postawy ludzkie. Jego dramaty są oryginalnymi opowieściami, zaczerpniętymi najczęściej z kronik historycznych, ale też są to próby przeniknięcia natury ludzkiej, w skrajnych sytuacjach, w momentach granicznych i wymagających podjęcia decyzji. Przenikliwość dramaturga i jego umiejętność interioryzowania działań, spowodowały, że w poszczególnych dziełach pojawiła się galeria postaci modelowych, charakterystycznych dla epoki i dla konkretnych wyborów człowieczych. Hamlet, król Lear, Otello, to osoby, ale też i paradygmaty człowieczeństwa – wzniosłe i najpodlejsze z podłych, budujące i rodzące smutne refleksje na temat osobowości  władców i żołnierzy, książąt i niepoprawnych marzycieli. Rekapitulując losy jakiejś osoby, dopowiadając w kolejnych aktach dodatkowe informacje o jej naturze i przyzwyczajeniach, twórca w mistrzowski sposób zszywa wątki i prowadzi do tragicznego końca. Za każdym razem naddana świadomość pisarska wskazuje centralne punkty dla zawiązywanej intrygi i tak steruje krokami bohaterów, że muszą oni w scenach końcowych znaleźć się w sytuacji ostatecznego wyboru i podejmować decyzje, które doprowadzą do nieodwołalnych rozwiązań. To tak, jakby Szekspir oddalał się od swoich postaci, zawisał nad nimi, a potem z wysokości orła czy sokoła patrzył na nich, widząc szerszą perspektywę, zauważając skradających się zdrajców i morderców, uciekających winowajców i knujących w swych alkowach władców. Jego obserwacja z wysoka kończy się, gdy wszystko zmierza do finału, a wtedy – jak wskazane wyżej ptaki – niewidzialna świadomość autora pojawia się na scenie i ostatecznie rozstrzyga o życiu i śmierci, o zdradzie i miłości, o krzyku przerażenia i wiecznym zamilknięciu. Pamiętajmy w jakich czasach żył Szekspir i jak powszechne były wtedy zbrodnie, bitwy, wojny, jak często ludzie byli świadkami przebijania ciał mieczem, ścinania głów toporem, przebijania wrogów kopią albo nawet rozrywania ich końmi. Ta powszechność śmierci i okrucieństwa swoiście formatowała umysły ludzi epoki elżbietańskiej i wieków wcześniejszych, w których umiejscowiono akcję i „wymuszała” kształt dzieł literackich.

George Cattermole (1800–1868), Makbet instruuje morderców Banka, 1850

Spośród dramatów Szekspira jednym z najbardziej tajemniczych i najkrwawszych jest Makbet, napisany ok. 1606 roku, a nawiązujący do przekazów historycznych, dotyczących szkockiego króla, zawartych w kronice Raphaela Holinsheda, a pośrednio do kroniki Hectora Boece pt. Historia Gentis Scotorum (1527). Całość intrygi zawiązana została na zarozumialstwie i nieostrożności króla Duncana, który nie docenił ambicji swojego krewnego – Makbeta i jego przyjaciela Banka. Skupiając swoją uwagę na zdradzie tana Kawdoru, nie zauważył, że dowódcy jego armii urośli w siłę i zaczęli paktować przeciwko niemu. Dodatkowo pojawia się tutaj wątek fantastyczny, kiedy to na scenę wchodzą piekielne wiedźmy, przepowiadające Makbetowi panowanie na zamku Glamis i tytuł tana, a Bankowi, że będzie ojcem królów. To, co wydawać się mogło fantasmagorią lub snem na jawie, zaczęło się sprawdzać i Makbet szybko zapragnął zająć miejsce Duncana. Tak oto upostaciowane zło wkracza do świata żywych, tak pojawiające się i znikające jak mgła czarownice, ukierunkowują myślenie niegdyś lojalnego dowódcy. Są odrażające i ich pochodzenie nie budzi wątpliwości, ale przecież są też egzemplifikacją świadomości autorskiej, wiedzy wykraczającej daleko poza ramy dramatu, zawierającej w sobie element historiozoficzny i psychologiczny. Wszakże Szekspir nie buduje wizerunku mordercy z fragmentów i substratów osobowościowych, raczej ukazuje człowieka z krwi i kości, który waha się i zastanawia nad swoimi krokami, a gdy już podejmuje decyzję o zabójstwie – podjudzany przez lady Makbet – ma jak każdy człowiek wyrzuty sumienia, waha się i drży w obliczu ostateczności podjętych wyborów. Zbrodnia na zamku Inverness staje się punktem zwrotnym jego losów, ale rozchwianie osobowościowe i nieostrożność tego mordercy powoduje, że uchodzą stamtąd do Anglii i Irlandii synowie Duncana – Malcolm i Donalbain, a także dwaj panowie szkoccy – Macduff i Lennox. Jeśli zdecydował się na królobójstwo, powinien zgładzić także potencjalnych mścicieli, ale zaniedbał tego i sytuacji nie uratowało oskarżenie o zbrodnię królewskich strażników. Czyn Makbeta i jego żony generuje nowe zabójstwa – giną żona i dzieci Makduffa, co paradoksalnie odmienia sytuację, bo synowie Duncana decydują się wrócić do Szkocji. Nic już nie zdoła odmienić biegu rzeczy, tym bardziej, że u Makbeta i jego zony pojawiają się symptomy szaleństwa. Życie w winie, ze świadomością świętokradztwa, spowodowało, że głowni bohaterowie dramatu zaczynają odchodzić od zmysłów, widzą plamy krwi na rękach, kształtujące się z mgły postaci, fantomy i duchy.

Johann Heinrich Füssli (1741–1825), Płomienna Lady Makbet, 1784

Zanim Lady Makbet popełni samobójstwo; majacząc i wykrzykując, przyzna się do winy i potwierdzi to, o co wraz z mężem była podejrzewana: Precz, przeklęta plamo! Precz, mówię! O, pierwsza… druga! Czas, by to uczynić. Piekło – ach, jakże jest mroczne. Wstyd, mój panie, wstyd! Żołnierz, a boi się? Czemu mamy się lękać czy ktoś wie o tym, gdy nikt nie śmie od nas zażądać wyjaśnień? Ale też – kto by przypuszczał, że ten stary człowiek mógł mieć aż tyle krwi w sobie… (Akt V, sc. I). Jeśli dramat Szekspira porównamy z symfonią, to właśnie w tym momencie zaczynają się wzniosłe tony ostatniej części – wojska mścicieli gromadzą się w pobliżu zjawiskowego zamku Dunsinane i przygotowują atak. Spełnia się też dziwne proroctwo wiedźm, które Makbetowi wydawało się tak nieprawdopodobne, jakby pochodziło ze starych, gaelickich mitów i ballad. Miał rządzić póki Las Birnam nie ruszy z posad i zdawało mu się, że to nigdy nie nastąpi. Tymczasem wkrótce Malcolm nakaże żołnierzom zamaskować się gałęziami i gdy wyda rozkaz do ataku, pojawi się ułuda poruszającego się lasu. Spełni się też drugie proroctwo – Makbet zginie z ręki człowieka nie zrodzonego z kobiecego łona (co też wydawało mu się niedorzecznością), czyli w wyniku cesarskiego cięcia. To zrodzony w taki sposób Macduff stanie do walki z nim i zabije go, a potem odetnie głowę i zaniesie ją do dowódcy wojsk angielskich – Siwarda i nowego króla Szkocji – Malcolma. Sztuka Szekspira to opowieść o tym jak żądza władzy i zdrada przyjaciół obracają się przeciwko mordercom i jak triumfuje zemsta tych, którzy nie pogodzili się z wyrokami losu. Problem winy i kary – tak istotny później dla pisarzy romantycznych – stał się dla Szekspira osią całego dramatu, który czasami określa się jako elżbietański moralitet, mający wiele wspólnego z zawirowaniami konkretnych lat w historii Anglii i Szkocji. Wszakże tworzone wtedy sztuki miały wzruszać i uczyć, ukazywać postawy naganne i wzniosłe czyny, a przy tym były tak moderowane by najwięksi aktorzy mogli dać wyraz swoim zdolnościom. Ścięta głowa Makbeta staje się symbolem sprawiedliwej kary, a zarazem pogańskiego okrucieństwa mścicieli, którzy – kierując się szlachetną ideą – nie potrafili wybaczyć przewiny i stanęli w jednym szeregu z mordercą. Zbrodnia, czy to w złej czy dobrej sprawie, zawsze będzie zbrodnią, a przelana krew w nieskończoność domagać się będzie zadośćuczynienia i wykreuje nowe kryminalne sytuacje.

Théodore Chassériau (1819–1856), Makbet spostrzega ducha Banka, 1855

Makbet był wiele razy tłumaczony na język polski, począwszy od dziewiętnastowiecznych przekładów Stanisława Egberta Koźmiana, Józefa Paszkowskiego, Leona Ulricha, poprzez prace Jana Kasprowicza, Jerzego Stanisława Sity, Macieja Słomczyńskiego i wreszcie Stanisława Barańczaka, a ostatnio Piotra Kamińskiego. Teraz do tego grona dołącza Ryszard Długołęcki, który dał się już poznać jako znakomity, innowacyjny tłumacz Hamleta i Sonetów Szekspira. Fenomen przekładów tego twórcy polega na świetnym wyczuciu języka angielskiego i łatwości w doborze polskich ekwiwalentów. Do czego może prowadzić wydziwianie translatorskie i jak można wyprać Szekspira z wartości literackich, dowodzą przekłady Słomczyńskiego, choć i one miewają swoje piękności, swoje dziwnie adekwatne zakamarki. Tutaj – w przypadku translacji Długołęckiego – mamy do czynienia z pięknym językiem, frazą zbliżoną do Szekspira i niezwykle bystrym oddaniem znaczeń. Autor wyciągnął wnioski z potknięć poprzedników i przedłożył przekład, który równać się może z najlepszymi osiągnięciami w tym względzie. To jest język polski z podszewką angielską i język angielski oprawiony w czystą, nieskazitelną polszczyznę. Dodajmy do tego udane rymotwórstwo w przypadku partii rymowanych i konsekwentne zachowanie szekspirowskiej rytmiki. Warto tutaj zacytować stosowny fragment wypowiedzi trzeciej Wiedźmy: Łuska smoka i kieł wilka/ Truchło wiedźmy, trzewi kilka/ Z rekiniego brzucha branych/ Szalej nocą wykopany/ Z bluźniercy – wątroby strzępy/ Koźla żółć, wiór z cisu – cięty/ Gdy księżyc zaćmienie barwi/ Turka – nos, Tatara – wargi/ Kciuk dziecka, które zdusiła/ Ta, co w rowie je rodziła./ By ciecz lepka, gęsta była/ Wrzućmy tygrysie wnętrzności/ Żeby wszystko mieć w całości. (Akt IV, sc. I) Udało się Długołęckiemu przetransponować na język polski ulotność części fantastycznych, patos wypowiedzi królów i generałów, chorobliwy zapał mścicieli, a także dziwaczność monologów, odchodzących od zmysłów, Makbeta i jego żony. Wszystko to razem składa się na niezwykle wartościową pracę translatorską, którą szybko powinien zainteresować się polski teatr. Nowy przekład, jako propozycja i inspiracja, daje wielkie pole do popisu zarówno tradycjonalistom, jak i innowatorom inscenizacyjnym, a nawet staje się rodzajem wyzwania twórczego. W przypadku pracy Ryszarda Długołęckiego sprawdza się reguła, że każdy wiek ma swój przekład najcenniejszych dramatów Szekspira. Jako wyraz nowoczesności i innowacyjności językowej, dzieło to śmiało staje do konfrontacji z tłumaczeniami z lat poprzednich i pretenduje do miana najważniejszej translacji dwudziestego pierwszego wieku.

ALEJA KLONÓW (25)

Nie wiem kiedy to było, może w lipcu, sierpniu, albo może we wrześniu. Chyba w październiku, bo na chodnikach była już gruba warstwa żółtych liści, które wiatr podrywał raz po raz w górę, kręcił nimi i ciskał to tu, to tam. Wtedy właśnie przybiegł do mnie zaaferowany młodszy Marasek, przez chwilę sapał, ział jak mój pies Murzyn, rozglądając się na boki i nie mogąc wydusić słowa z ust, aż w końcu powiedział:

– Na naszym podwórku jest cielaczek…

– Jak to…? – spytałem zdziwiony.

– Przywiózł go wozem drabiniastym  jakiś gruby pan w czarnym kapeluszu i filcowych butach – powiedział i zaczął płakać.

– Czemu ryczysz – spytałem

– Bo on jest taki kochany… – pociągał nosem, chlipał i uderzał rytmicznie lewą stopą o ziemię.

– To fajnie… powiem mamie, że idę na wasze podwórko… odrzekłem i odwróciłem się na pięcie.

Po kilku minutach przeszedłem mroczny korytarz i znalazłem się na dużym podwórzu, które tyle razy podglądałem przez dziurę w murze z czerwonych cegieł. W pierwszej chwili niczego nie zauważyłem, ale gdy ruszyłem do przodu, spostrzegłem, że przy szopie masarni stoi trójka dzieci – bracia Maraskowie i jeszcze jakiś chłopiec, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Podążyłem do nich i dopiero, gdy doszedłem, spostrzegłem cielaka, przywiązanego grubym sznurem do niewielkiego drzewka, rosnącego przy skraju budynku. Stał twardo na rozszerzonych nogach i raz po raz próbował skubać trawę, wyrastającą spomiędzy potłuczonych płytek chodnikowych. Stanąłem przy nim i zaraz zaczął mnie lizać ciepłym językiem po czole i nosie. Bardzo mnie to rozbawiło, odsunąłem się trochę i zacząłem głaskać biało-czarną sierść na łbie, a potem ośmielony objąłem go i poczułem bijące od niego ciepło. Nie szarpał się, stał grzecznie i tylko lekko ocierał się o mnie przednimi nogami i tułowiem. Maraskowie i chłopiec roześmiali się i też zaczęli głaskać cielaka, to po karku, to po grzbiecie, po bokach i nawet po ogonie. Wziąłem w dłonie jego małe uszy i trzymałem je z uśmiechem, z poczuciem, że mam do czynienia z czymś niewyobrażalnie pięknym. Nagle okno kamienicy się otworzyło i matka Marasków zawołała ich na obiad, więc nie ociągając się odwrócili się ode mnie i ruszyli biegiem do klatki schodowej. Za chwilę słychać było jak tupią nogami po drewnianych schodach i wchodzą przez wielkie drzwi do domu. Nieznany chłopiec zrobił jakąś tajemniczą minę, ręką puknął lekko zwierzę w kark, nie powiedział ani słowa i także pobiegł gdzieś przez czarny korytarz. Zostałem sam na sam z cielęciem, słysząc jakieś metaliczne zgrzytanie za drzwiami masarni.

– Jesteś piękny… – wyszeptałem – Ale co tu robisz biedaku…?

Myślałem, że mówię sam do siebie, ale nagle, w tajemny sposób usłyszałem jego odpowiedź w dziwnym języku gestów. Kiwał głową, a ja rozumiałem co znaczą te ruchy.

– Gospodarz przywiózł mnie tutaj na wozie…

– Ale po co… – nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że stanie się z nim to samo, co z innymi zwierzętami, taszczonymi wiele razy przez podwórze.

– Nie wiem… – powiedział bezgłośnie –  Nie wiem… – powtórzyło echo w niebie.

Coś zapiszczało radośnie nad moją głową, więc spojrzałem w górę i zobaczyłem goniące się jerzyki. Jakby ślizgały się z wielkiej rynny błękitu, jakby wycinały w ogromnych arkuszach ciszy zdobne wycinanki. Nagle zaczął wiać silniejszy wiatr i włoski sierści na uszach cielaka zaczęły poruszać się nieregularnie, w różne strony. Jeszcze raz pogłaskałem go czule po głowie i spostrzegłem, że jego oczy są bardzo żałosne. Usłyszałem znowu, jak wyraźnie mówi:

– Wiatr się śmieje… śmieje się cały czas… wiatr się śmieje z całych sił…

Nie wiedziałem o co mu chodzi, ale zrobiło mi się bardzo, bardzo smutno, jakby zdradził mi straszną tajemnicę.

– Nie martw się cielaczku… – odezwałem się wpatrując się cały czas w czarne ślepia, w których refleksy światła i kształty jerzyków na niebie, wirowały w szalonym tańcu.

Przez chwilę poczułem się dziwnie, jakbym nagle zaczął spadać w przepaść, razem z tumanami liści, ze stadami świstających w powietrzu jaskółek i aniołów. Światła przygasły i otworzył się eter dawno zgubionych dźwięków. Z kakofonii najpierw doleciało do mnie zdanie wypowiedziane twardym, męskim głosem:

– Nie płacz już malcze… kto ci powiedział, że cielęciem masz być…? Przytwierdź sobie skrzydła i fruń dumnie jak swobodne jaskółki…

Poczułem ból w sercu, wróciła przestrzeń podwórka i znowu stałem przy cielaku, dotykałem leciutko jego chrap i czułem ciepło języka oblizującego moje dłonie. Poruszył głową i raz jeszcze usłyszałem bez słów:

– Wiatr się śmieje… śmieje się cały czas… wiatr się śmieje z całych sił…

Wtedy zobaczyłem łzy lśniące w ślepiach cielaka i też zapłakałem tuląc się do jego głowy. Przeczułem, że stanie się coś strasznego, ale nie mogłem stamtąd odejść. Nie mogłem się ruszyć i tylko śmigające w powietrzu jerzyki, tylko pędzące i piszczące ptaki przywracały mnie rzeczywistości. Nagle wielkie drzwi masarni otworzyły się, stanął w nich gruby rzeźnik w białym fartuchu, pochlapanym krwią, ostrzący nóż o nóż i promiennie uśmiechający się do mnie. Poczułem lodowate zimno w całym ciele, jakby ktoś nagle wsypał we mnie kawałki lodu. Chciałem krzyczeć, zerwać się z miejsca, ale nie miałem sił. Grubas cały czas patrzył na mnie w zachwycie, podszedł wolno już do cielaka i odwiązywał go od pnia drzewa. Wreszcie odwrócił się i pociągnął go do wnętrza masarni, a odchodząc powiedział:

– Nie ma kłopotu… cielaka łatwo można związać i ubić… nawet nie poczuje… no Donna, Donna, chodź już Donna, dziecinko…

Myślałem, że upadnę na ziemię, ale hałas zamykanych odrzwi spowodował, że postąpiłem do przodu, przesunąłem się ku ścianie budynku z dużym oknem i patrzyłem szeroko otwartymi oczyma na to, co dzieje się w środku. Ciele szarpnięte na środek pomieszczenia pozostawiono na chwilę samo sobie, a wtedy odwróciło głowę i oczami pełnymi łez odezwało się raz ostatni do mnie:

– Wiatr się śmieje… śmieje się cały czas… wiatr się śmieje z całych sił…

Po chwili dwóch rzeźników podeszło do cielaka, jeden z wielkim wiadrem, a drugi, ten gruby, z długim knypem, który wcześniej ostrzył o inny nóż. Chudszy mężczyzna chwycił łeb zwierzęcia i wykręcił go w stronę kompana. Zwierzę zaparło się chudymi nogami, rozszerzyło je dramatycznie i zaczęło rozpaczliwie beczeć, ale grubas już zamierzył się knypem i wbił go z całych sił w gardło nieszczęśnika. Przez chwilę malec szarpał się i bił kopytami o ziemię, charczał straszliwym głosem, a krew chlustała do nadstawionego wiadra. Jeszcze spojrzał mętniejącym wzrokiem ku szybie, za którą stałem i wysłał mi ostatni, urywający się komunikat:

– Wiatr się śmieje… Wiatr…

Trząsłem się na całym ciele, dygotałem jak w chorobie, a na czoło wystąpiły mi wielkie krople potu. Cielak już się nie szarpał, ale masarze trzymali jeszcze jego łeb nad wiadrem by cenna krew się nie zmarnowała. W końcu jednak pociągnęli zdychające zwierzę ku wielkiemu, pokrytemu blachą stołowi i wspólnymi siłami wrzucili na blat drżące w konwulsjach ciało. Jerzyki latały coraz niżej i ogromnymi grupami wycinały wielkie okręgi na niebie, za każdym nawrotem omijając masarnię i piszcząc radośnie. Szybkością lotu i zwinnością skrzydeł, podkreślały, że są wolne i mogą unieść się wysoko, polecieć na skraj miasta, minąć karawele klonów i po jakimś czasie wrócić w to samo miejsce. Szczupły rzeźnik podciągnął łańcuch zwisający z sufitu i zakończony ostrym hakiem, a potem przekuł stale drgające, tylne nogi zwierzęcia. Grubas zaczął ciągnąć za drugi koniec łańcucha, przechodzącego przez blok i już po chwili cielak zwisał nad stołem, a jego chrapy, ociekające krwią, poruszały się jakby chciał powiedzieć jeszcze jedno słowo. Nadchodziło jednak znieruchomienie, martwota i jego ostatnia chwila …

Mężczyźni pracowali sprawnie, pogwizdując radośnie, puszczając do siebie oczko i robiąc to, co już tyle razy robili. Najpierw odcięli głowę z otwartym pyskiem, potem dolne nogi, a w końcu zaczęli wprawnie nacinać skórę i ściągać ją w dół. Przecięli brzuch i wydobyli parujące wnętrzności malca, by na końcu przeciąć go w połowie, obie części zdjąć z haka i zrzucić na stół. Grubas sięgnął po siekierę, odrąbał górne nogi i gwiżdżąc jakąś nieznaną piosenkę, zaczął kawałkować mięso. Kolorowe jelita i narządy zsunęli do wielkiej misy, stojącej na podłodze, a odcinane kawałki mięsa rzucali na koniec stołu. Po kilkunastu minutach to, co było cielakiem zmieniło się w prostokątne plastry i kwadraty mięsa. Grubas sięgnął po wiadro z krwią wlał ją do wielkiego kotła z kaszą, a chudy masarz zaczął segregować wnętrzności, odcinać je i wrzucać do małych, drewnianych skrzynek. Przerażony odsunąłem się od szyby i zacząłem iść ku mrocznemu korytarzowi, by znaleźć się na Alei Klonów i dalej udać się do domu. Wyschło mi w gardle i czułem się jakbym miał zemdleć, rozmyć się w żółcieniach liści i błękicie nieba. Uniosłem głowę ku górze i zobaczyłem śmigające jerzyki i jaskółki, rymujące się w locie jak strofy smutnej pieśni. Jakieś samotne echo pojawiło się w eterze i zabrzmiało wyraźnie tuż przy mnie:

– Wiatr się śmieje… śmieje się cały czas… wiatr się śmieje z całych sił…

Po chwili jednak wszystko zgasło, ucichło i słychać było tylko oddalające się i powracające piski.

PTAKI Z PORCELANY

Ptaki mogą być elementem pasji kolekcjonerskiej – znam ludzi, którzy zbierają znaczki z mieszkańcami przestworzy, filiżanki, nalepki, banknoty, a w ekstremalnych przypadkach, nawet wypchane osobniki. Poznałem też zamożnych kolekcjonerów, którzy w antykwariatach, sklepach ze starociami i w internecie polują na figurki ptaków z porcelany. Ceny wahają się tutaj od kilku euro do kilkuset, a zdarzają się też prawdziwe cuda sztuki z dawnych wieków, za które zapłacić trzeba kilka tysięcy euro. Mam swój skromny zbiór, który w pewnym momencie musiałem zastopować, gdyż zabrakło mi miejsca na półkach, tym bardziej, że eksponowałem je przy książkach, w przestrzeni pomiędzy tomami i oszklonymi drzwiczkami regałów.

PTAKI

W nowym roku będę chodził w takim T-Shircie. Zamówiłem sobie też wiele innych, podobnych gadżetów… Życie bez ptaków? Niemożliwe…

%d blogerów lubi to: