Gaba była kiedyś wiotką, energiczną dziewczyną, pracującą w fabryce kabli, ale z wiekiem znacznie przytyła, jej twarz stała się pucułowata, nos powiększył się, nogi i ręce pogrubiały, cera nabrała niezdrowego koloru. Sama bała się swojego wyglądu i próbowała ratować sytuację przez farbowanie włosów na rudy kolor, używanie jaskrawych szminek i ciemnego pudru. Niestety, najgorsze dopiero miało nadejść, a zapowiedzią strasznych chwil była pierwsza brodawka, która wyszła jej na czubku nosa. Przebijała ją igłą, nacinała żyletką, poszła do lekarza, który próbował koagulować, ale obce ciało wciąż odrastało, a po jakimś czasie brodawki zaczęły pojawiać się też na brodzie, policzkach i szyi. Gaba była zrozpaczona, tym bardziej, że następnego dnia znalazła kilka nowych ognisk, podejrzanie wyglądających wybrzuszeń na nogach, rękach, a nawet na pośladkach i łonie. Jakaś kobieta w sklepie poradziła jej, by poszła do kościoła i poprosiła księdza o odprawienie egzorcyzmów, bo to na pewno działanie jakieś siły nieczystej, jakiegoś złego ducha, który wszedł w nią i pragnie ją zniszczyć. Wtedy przypomniała sobie, że jak poszła do łóżka z siwym, niskim wozakiem, zauważyła, że ma on czarną brodawkę na udzie. Początkowo myślała, że to brud, plama zostawiona przez węgiel, który woził rozpadającym się wozem, ale gdy w uniesieniu miłosnym zbliżyła usta, przekonała się, że jest to brodawka. Na białej skórze wyglądała jak martwy, spłaszczony chrząszcz, który przywarł do nogi. Nie wiedzieć dlaczego zaczęła ją całować, bo przypominał też niewielki sutek męskiej piersi. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się w jej myślach gęsta ciemność, w której utonęła, straszliwa maź, przygniatająca ją i wnikająca w pory skóry. Przyglądając się swoim nowym brodawkom, nabrała pewności, że zaraziła się nimi od tego dziwnego kochanka, a gdy jeszcze ktoś powiedział jej, że jej partner zniknął, nie wiedzieć gdzie i kiedy, była nieomal pewna, że obcowała ze złym duchem.
Każdego dnia odkrywała nowe wyrostki i z czasem było już ich tak wiele, że każdy nowy świt witała z trwogą i bała się podejść do lustra. Nic nie dały wizyty u lekarzy i znachorów, odczynianie uroków przez starą Kozłowską, a nawet – w końcu wyproszony – egzorcyzm w kościele na obrzeżach miasta. Dwa ogromne guzy pojawiły się w okolicy prawego oka i lewej górnej wargi, a gdy zaczęły się rozrastać, zdeformowały gałkę oczną i cały paliczek. Ludzie zaczęli odwracać się od niej, uciekać z kolejek sklepowych, w których się ustawiała, a co niektórzy spluwali na jej widok i wycofywali się czym prędzej. Po roku nie było miejsca na jej ciele bez brodawek, a najgorzej drażniły ją te, które pojawiały się w pochwie, w okolicach odbytu, na piersiach, plecach i między palcami rąk i nóg, a nawet pod stopami. Jeszcze próbowała walczyć, jeszcze wychodziła z domu i kierowała się do sklepu, piekarni, albo na plac miejski, gdzie ustawiały się wiejskie furmanki z ziemniakami i warzywami, z klatkami z drobiem, królikami, a czasem nawet z prosiakami. Podejmowała próby, starała się rozmawiać z ludźmi, ale najczęściej odwracano się od niej, czyniąc znak krzyża albo bezceremonialnie plując na boki. Zaczęła wyglądać jak zezowaty demon, cały w tłuszczakach, z wykrzywioną twarzą i dziwnie powykręcanymi rękoma. Coraz częściej pojawiał się też ból i maź ciemności gasiła jej świadomość, a tylko sen dawał ukojenie i przywracał wspomnienia przeszłych dni. Któregoś ranka stłukła wszystkie lustra w mieszkaniu, a na szyby nakleiła gazety, nawet blaty stołów i szafek pokryła papierem pakowym, by jej obicia nie pojawiały się na nich. Ale prawdziwie załamała się, gdy z Niemiec przyjechał do niej jej dawny kochanek. Ponad rok temu pojechał do pracy na roli, a stęskniwszy się za nią, bezskutecznie czekając na listy, zawitał z powrotem na Aleję Klonów, przeszedł długi, mroczny korytarz i zapukał do drzwi. Gaba otworzyła je dopiero po kilku minutach i po ponawianych uderzeniach palców w drewno. Nagle w czarnym mroku pojawiło się jaskrawe światło zza uchylonych drzwi, a w futrynie stanęła dziewczyna, prawie naga, ledwie okryta jakąś brudną szmatą. W pierwszej chwili myślał, że zobaczył demona i krzyknął z przestrachem, ale gdy wzrok przyzwyczaił się do światła, zrozumiał, że stoi przed nim zdeformowana, łkająca cicho, dawna kochanka. Nie wiedząc co ma zrobić, odwrócił się szybko na pięcie i uciekł ku ulicy, nie zważając na bełkotliwe nawoływanie Gaby.
Od tamtego dnia przestała się myć, czesać resztki włosów, pośród których pełno było czarnych i cielistych wyrostków. Siedziała godzinami na kanapie i patrzyła przed siebie niewidzącymi oczyma, prawie nic nie jadła, a piła tylko czasem wodę z kranu, żuła kawałki suchego chleba albo brukwi lub czarnej rzepy. Postanowiła zabić się w Wielki Piątek, ale wcześniej chciała spotkać się z diabłem i zapytać go, dlaczego właśnie ją tak straszliwie naznaczył? Wołała go wciąż bezgłośnie, modliła się do niego i któregoś marcowego wieczoru została wreszcie wysłuchana. Długo wpatrywała się w ciemność, aż nagle pojawiły się jaskrawe kolory – biel i błękit, czerwień i żółcień, a wszystko mieszające i rozmywające się w dali. Nagle barwy zaczęły kształtować się w uskrzydlone postaci, tłumy Żydów w jarmułkach i chałatach, pojawiły się jakieś drabiniaste wozy, pełne obrzydliwych tworów, jakby wielkich, ruchomych, nieustannie drgających brodawek. Wszystko snujące się w górze i stale rozciągane przez niewidzialną siłę. Gdzieś już widziała te postaci, ktoś pokazywał jej kiedyś obrazy, które przypominały to, co teraz widziała.
– Tak… – szepnęła w ciemności, gdy przypomniała sobie chwile z przeszłości.
Jej kuzynka Zosia, która miała artystyczną duszę, pokazała jej kiedyś album reprodukcji Marca Chagalla i powiedziała, że jego dzieła są świadectwem wielkiej walki sił dobra i zła. Teraz anioły i demony snuły się nad nią, pulsowały tajemniczo w dali. Przeraziły ją te nad-wyraziste obrazy, ciała wydłużające się i nagle wracające do niewielkich wymiarów, potrafiące rozsmużyć się po całym niebie. Drżała z przerażenia, ale nie umiała wygasić kolejnych wizji.
Napływającą czerń przywitała z poczuciem ulgi, ale zaraz też pożałowała tego, bo wyłoniła się z niej wielka, czerwona paszcza z ostrym dziobem, ni to człowiek, ni lampart, ni kruk, i zaczęła przemawiać do niej:
– Jesteś już gotowa Gabrielo, więc przybyłem by się z tobą kochać i począć tego, który zniszczy ten parszywy świat –szeptał diabeł, sycząc przy tym jak żmija.
Zwinęła się w kłębek na tapczanie, zamknęła oczy i zaczęła płakać bezgłośnie, czując jak łzy spływają jej po zdeformowanej twarzy. Nagle jakaś niewidzialna siła pchnęła ją z impetem na plecy i zaczęła rozchylać pełne wyrostków nogi. Poczuła straszliwy smród, jakby jakieś ogromne zwierzę zbliżyło pysk i ziało nad nią zapachem powolnego rozkładu. Twardy pazur wbił się w jej łono, a potem wsunął się w nie sopel lodu i zaczął poruszać się rytmicznie.
– Taka jesteś piękna i tak wspaniałego urodzisz mi syna… – usłyszała szept nad sobą i wrzasnęła przerażona.
– Widzę, że ci dobrze kochanie… – syk pojawił się znowu w ciemności.
Jeszcze usłyszała wycie wilków i dalekie szczekanie psów, jeszcze gdzieś w górze zarżał koń, odezwał się kruk, a potem wszystko ucichło i utonęło w gęstej czerni. Zasnęła w jednej chwili i przespała trzy dni i noce. Po przebudzeniu, czując, że na jej ciele pojawiło się wiele nowych brodawek, a we wnętrzu brzucha narastać zaczął czarny guz, podeszła do okna, wdrapała się na parapet, zamknęła oczy i bezwolnie osunęła się w dół.
– Nie pozwolę mu się urodzić…– przemknęła jej przez głowę ostatnia myśl.
Nie poczuła uderzenia, wyzionęła ducha natychmiast i tylko krew wylewająca się z pękniętej czaszki, jaskrawo czerwona i parująca, spływała z oszronionego chodnika ku kanałowi ściekowemu. I tylko nad horyzontem rozmywały się pastelowe barwy, snuły się w dal oprawione w światło biele, czerwienie i błękity, złota, fiolety i jaskrawe żółcienie. A wielkie stada kruków, gawronów i kawek odlatywały w milczeniu w rozżarzoną czeluść zmierzchu. Tylko jeden czarny punkt trwał nieruchomo w górze, niedaleko Alei Klonów, ale i on po chwili zniknął w mroku napływającym ze wschodu i – niby czarny całun – okrywającym świat i zwłoki kobiety, leżące na chodniku.