* * *

Czasami zwalniam tempo i przysiadam w różnych miejscach, na ławkach w parku, w centrum handlowym, na przystanku tramwajowym odpuszczam nagle jeden kurs, zatrzymuję się nad rzeką i na wielkim rynku. Przyglądam się ludziom, którzy gdzieś biegną, ku czemuś dążą, zaangażowani są w realizację jakiegoś mniejszego lub większego przedsięwzięcia. Patrzę na nich, coś zauważam, coś wyodrębniam, zawieszam wzrok na dziwnym szczególe, na jakiejś niezwykłej postaci – piękna dziewczyna czyta książkę w autobusie i staram się dostrzec tytuł na okładce. Widzę jej jasne, puszyste włosy, dokładnie umalowaną oprawę zielonych oczu, eleganckie czółenka i jedwabną sukienkę, skrywającą piękne ciało. Jego symetrię łatwo mogę sobie wyobrazić, bo dekolt jest obszerny, a barwny materiał ściśle opina poszczególne partie anatomiczne… Wreszcie widzę tytuł i jestem bardzo zaskoczony, bo ta zwiewna, delikatna osoba czyta Biesy Dostojewskiego, jedną z najokropniejszych powieści, jaką w życiu poznałem. Wracają do mnie obrazy z dziwacznej egzystencji Mikołaja Stawrogina, przypominam sobie  rozterki Stiepana Wierchowieńskiego i zastanawiam się co one mogą mieć wspólnego z urodziwą dziewczyną, czytającą powieść w pojeździe komunikacji miejskiej, na początku dwudziestego pierwszego wieku. Widzę jej wielkie zaangażowanie w lekturę i pojawiające się co jakiś czas nerwowe ruchy warg, ściągnięcia brwi, szybkie odrzucenia włosów z czoła. Może czyta o nieszczęściach kulawej Marii Lebiadkin lub o utopiach Szygalewa… a może przeżywa śmierć byłego studenta Iwana Szatowa… A teraz jestem w parku, gdzie zauważam człowieka pchającego zdezelowany dziecinny wózek, wyładowany różnymi śmieciami, jakimiś kartonami i puszkami po piwie. Zastanawiam się jak ten człowiek wyglądał w czasach, gdy nie musiał egzystować na ulicy. Choć bije od niego okropny fetor niemytego ciała, przybliżam się i zauważam niebieskie oczy, wyraźne rysy twarzy, przysłonięte teraz niechlujną brodą, na której widać resztki jakiegoś jedzenia, ma też długie, siwe włosy i rany ze skrzepłą krwią na czole.. Czy tak wyglądał Piotr Stiepanowicz Wierchowieński, gdy Szygalew mówił o nim: pluskwa…, a może to jest utajony obraz każdego z nas, tylko kultura, sposób życia, sprawowane funkcje, oddalają od nas czas upadku, zaniedbania, ostatecznego rozkładu. Idę w kierunku rzeki i siadam w ogródku piwnym, biorę małego Lecha i kontempluję mijających mnie ludzi. Zatrzymuję wzrok na jakiejś parze, która podąża szybko w stronę centrum miasta, widzę ich uśmiechy, lśniące oczy, zapatrzenie w siebie. Dziewczyna wtuliła się w silne ramiona chłopaka i pewnie nie wie, że wszystko jest chwilą, wszystko ma wymiar tymczasowy – ona po prostu jest i cieszy się z bliskości drugiej osoby. Ciekawe kiedy zaczną się między nimi jakieś konflikty, a trudności życia zniszczą uczucia? A może w tym konkretnym przypadku będzie inaczej, może właśnie im się uda i na starość, tak samo objęci, pójdą do urzędu po odznaczenie za… długoletnie, zgodne pożycie… I jeszcze jeden obraz, z niedawnej podróży powrotnej z Litwy… W pociągu do stacji Szestokai siedzi naprzeciwko mnie inna młoda dziewczyna, o ciekawej urodzie, którą ze specjalną, wyszukaną ekspresją manifestuje. Umalowana na czarno, co jakiś czas odrzuca rękoma krucze włosy na bok, rozmawia przez telefon komórkowy, albo czujnie zerka na mijane stacje, kontroluje zbliżanie się do punktu docelowego. Przyglądam się jej uważnie, ale ona, choć to widzi, demonstracyjnie mnie olewa, a to przekłada coś w torebce, a to pisze jakiegoś esemesa, innym razem ćwierka coś do telefonu. W końcu szybko wysiada i widzę, że na stacji czeka na nią rosły chłopak, z którym całuje się chwilę i już idą gdzieś tam, do swoich litewskich losów… Jadę dalej, do polskiej granicy i potem do mojego miasta, do domu, w którym – jak zawsze – czeka na mnie wiele zajęć… Ernest Hemingway mówił, że podczas pracy zmienia się w tygrysa i atakuje z furią… Wielokrotnie zdarzało mi się robić coś z wielką pasją, mającą w sobie wiele z takich zachowań, ale ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że potrzebuję znacznie więcej czasu na wykonanie nowych zadań. Z boku może to wyglądać inaczej i wciąż ktoś zarzuca mi ekspansywność, stale mówią, że tyle robię, tyle projektów realizuję, tyle zadań sobie nakładam. I tak jest, bo wciąż coś się dzieje, porządkuję wieloletnie archiwum, piszę nowe teksty, przygotowuję do druku moje książki, zajmuję się też publikacją tomów osób zaprzyjaźnionych, może też podczas wakacji uda mi się coś namalować, może pojawią się nowe rysunki… Ale jednak, to już nie to samo co w latach osiemdziesiątych, nie to samo, co w roku dwutysięcznym… nie to samo, co w czasach poetyckich eskapad, rozgrywanych meczów, walk z rówieśnikami i pracy na kąpieliskach. Nie to samo, choć chłopiec we mnie ten sam… E tam, facet, nie marudź i bierz się do roboty…

CHMURY CZERWCA 2011

Ostatnio bardzo zaniedbałem prezentacje nieba w poszczególnych miesiącach… Teraz czas wracać do zapisywania tego, co ginie bezpowrotnie i w żaden sposób nie może być odtworzone. Dzisiaj zmieniała się pogoda, momentami padał deszcz i chmury mutowały przez cały czas, zachwycały swoimi odgałęzieniami i metamorfozami lotnych kształtów. Do samego zmierzchu rozgrywał się dynamiczny spektakl na niebie. Myślę, że w podeszłym wieku nie będę się nudzić, usiądę na ławce lub kamieniu i będę podziwiać piękno ziemskiego nieba. Po zapadnięciu zmroku, spadł rzęsisty deszcz…

 

WILNO 2011

To miasto ma magiczny wymiar i można się w nim zagubić na wiele lat, osiąść w jakiejś samotni i kontemplować nieuchronny bieg dziejów. Wracam tam z szybko bijącym sercem i odnajduję ślady polskich romantyków, poetów Żagarów, malarzy i muzyków, rzeźbiarzy i wspaniałych rzemieślników. Ilekroć tam jestem zawieszam polskie życie gdzieś w dali i staję się bytem milczącym, przyglądającym się ulicom i placom, cmentarzom i malowniczym zaułkom, szukającym odpowiedzi na dręczące pytania mojego istnienia. Chodzę nad brzegami Wilii i Wilenki, wstępuję na Rosę i Cmentarz Bernardyński, zahaczam o Antokol i wzgórza nad miastem. Oglądam tę przestrzeń ze wszystkich stron, staram się zauważyć coś nowego, jakiś inny wymiar, coś, co do tej pory mi umknęło – jestem całym sobą w Wilnie…

Plac katedralny z dzwonnicą

Kościół pod wezwaniem św. Jakuba i św. Filipa

Rzeźby nad frontonem teatru

Kościóół św. Anny i św. Bernarda

Widok na wieżę kościoła św. Jana sprzed polskiej ambasady

Panorama Wilna z wieży Gedymina

Panorama miasta z okolic kościoła misjonarskiego

Rosa

Cerkiew św. Michała i św. Konstantyna

Podwórko dawnego klasztoru księży Bazylianów

Cerkiew Ikony Matki Bożej - Znamieńska

Wilia wypływająca z Wilna

NACJONALIZM LITEWSKI

Wróciłem z Litwy, gdzie wraz z uczestnikami Maja nad Wilią podążałem tropami Czesława Miłosza. Byliśmy w Wędziagole, gdzie na cmentarzu jest grób jego pradziadka, potem w Opitołokach (w tamtejszym kościele rodzice poety oficjalnie się zaręczyli), w Świętobrości (tutaj przyszłego noblistę ochrzczono), a wreszcie w Szetejniach, gdzie się urodził. Po drodze było jeszcze Kowno i Kiejdany, a po powrocie wiele chodzenia po Wilnie, odwiedzania miejsc szczególnych, związanych z moimi pobytami w tym mieście. Niestety przejmującym tonem tegorocznego wyjazdu był litewski nacjonalizm, który przybrał formę zjadliwą i wręcz niebezpieczną. Zespół rockowy Dyktatura śpiewa w oficjalnym radiu piosenkę o powieszeniu wszystkich Polaków, którym wybiła ostatnia godzina, co uznać można za młodzieńczy wybryk, ale wpisuje się on przecież w szereg licznych działań nam nieprzyjaznych. Na ulicach i w sklepach lepiej nie mówić po polsku, a tylko używanie języka angielskiego gwarantuje właściwe udzielenie informacji czy wskazanie jakiegoś miejsca. Już wcześniej zauważyłem, że kelnerki w restauracjach źle traktują przedstawicieli naszego narodu, a język polski wzbudza w nich agresję. Są niekulturalne, manifestują zniechęcenie, zachowują się demonstracyjnie i stale widać na ich twarzach ironiczny uśmiech. Jeśli zamawiałem coś po angielsku, byłem obsługiwany grzecznie, szybko i bez dodatkowych uwag – gdy siadaliśmy w grupie polskiej i mówiliśmy po polsku, zaczynał się spektakl niechęci i manifestacji zniechęcenia. Chyba dwa lata temu biorący udział w tejże imprezie Krzysztof Zanussi ostro objechał tak zachowujące się kelnerki i dopiero wtedy przestały nosić się jak przedstawicielki „lepszej nacji”. Tym razem nie było sensu reagować gwałtownie, bo niechęć jest tak powszechna i tak jawnie demonstrowana, że w obcym kraju mogłoby to spowodować nieobliczalne skutki.

Potłuczone zdjęcia nagrobne na Rosie

Jest tak mało tych Litwinów i prawdę powiedziawszy prawie każdy z nich ma jakąś domieszkę krwi – a to polskiej, a to rosyjskiej lub białoruskiej, innym razem z krajów bałtyckich lub dalekich części dawnego Sojuza. Oni nie mają z czego żyć, szerzy się u nich bezrobocie, wielu młodych ludzi wyjechało za granicę, staruszki żebrzą na ulicach, ale prawie wszyscy noszą się butnie i dumnie – najlepiej widać to u młodych ludzi, którzy wychowali się w wyzwolonej Litwie i słuchali piosenek zespołów takich jak Dyktatura, a pewnie też i opowieści o polskim najeźdźcy generale Żeligowskim, o polskiej okupacji, polskich morderstwach itd. Niestety niektórzy Polacy, mieszkający tam od samego urodzenia także zaczynają grać w tym samym spektaklu – poeta Aleksander Śnieżko czyta w Muzeum Mickiewicza, w Zaułku Bernardyńskim butny wiersz kierowany do polskich polityków, który łatwo może być podchwycony przez litewskich nacjonalistów. Choć poeta jest mizerny, produkujący na kopy piosenki i rymowanki, to jednak jego słowa mogą przynieść opłakane skutki. W Wilnie i Kownie nie znajdziemy polskich nazw ulic, tablic informujących o kierunku jazdy czy o umiejscowieniu urzędów, tak jak w malutkim kraiku afrykańskim wszystko jest tutaj w języku narodowym, który przez setki lat był ledwie szczątkowym dialektem. Nawet na dworcach kolejowych brakuje informacji w języku angielskim, niemieckim czy francuskim – wszędzie tylko ten jakże trudny do zrozumienia litewski. Ale są jeszcze haniebniejsze sprawy – jak przy każdej wizycie w Wilnie, idę na Rosę i widzę, że jakaś bojówka przeszła przez cały cmentarz i młotkiem albo jakimś innym ciężkim narzędziem porąbała zdjęcia na polskich nagrobkach – litewskie groby są nienaruszone, do pomnika bohatera narodowego Mikalojusa Konstantinasa Čiurlionisa prowadzą nowe, wyremontowane schody, a tuż obok widać liczne efekty działalności rewizjonistycznej. Jedyne ślady obecności, jedyne zachowane wizerunki wielu zmarłych Polaków zostały zbezczeszczone. Ciekawe jak by się czuli Litwini, gdyby Polacy mieszkający w Wilnie potłukli nagrobek ich narodowego poety?

Podczas okupacji nazistowskiej i sowieckiej nie dochodziło do takich aktów wrogości, nie atakowano polskich grobów przez dwieście lat wspólnej historii i dopiero teraz, gdy Litwa zyskała niepodległość, niszczy się wielkie dziedzictwo kulturowe. Źle to wszystko wygląda i zapewne skończy się całkowitą dewastacją setek tysięcy polskich grobów na Litwie, choć przyznajmy od razu, że w Polsce taki los spotkał też kiedyś nagrobki żydowskie, poniemieckie i ewangelickie. Teraz kolej przyszła na Litwę, gdzie niszczy się pomniki należące do innych narodowości, a na monumentach umieszcza się litewskie obwieszczenia – jakże komiczne jest to informowanie po litewsku, że pomnik przy kościele św. Anny ukazuje Adomasa Mickieviciusa… Przestaliby ci Litwini się wreszcie wydurniać, wzięliby się do roboty, bo dostali w spadku po polskich czasach ogromne dziedzictwo kulturowe, które jest ich wielką wartością i znakiem burzliwych dziejów. Oni wszakże wolą stawiać w Wilnie jakieś ogromne szklane beczki, jakieś tandetne wysokościowce, czym szybko niszczą barokowy wystrój miasta i tworzą jakieś wschodnioeuropejskie dziwadło. Żadnej ważnej funkcji nie może sprawować Polak, a interpelacje poselskie przedstawicieli mniejszości załatwiane są odmownie, przegłosowywane przez nacjonalistów. Chodzę po Wilnie i w pewnym momencie staję przy grupie zachodnich turystów, którym litewska przewodniczka opowiada po angielsku o polskiej okupacji i polskich zbrodniach na Litwie. Gdy mówię do niej przy tych ludziach, że są to nacjonalistyczne pierdoły, natychmiast oddala się z całą grupą i dalej tokuje o tym samym. Może dlatego takie utrudnione jest wejście do podziemia w katedrze wileńskiej, gdzie znajdują się odnowione trumny Barbary Radziwiłłówny, Aleksandra Jagiellończyka oraz Elżbiety Habsburżanki. Pochowany tam był też Olbracht Gasztołd (ojciec Stanisława, pierwszego męża Barbary Radziwiłłówny), złożono tam też serce Władysława IV Wazy. Ale to przecież polska – nie litewska – historia, więc wejścia do podziemi bronią specjalne zakazy i tylko zaprzyjaźnieni przewodnicy, mówiący świetnie po litewsku, wydobywają klucze i wprowadzają tam niewielkie grupy. W niedzielę msza, w której uczestniczy wielu Polaków, odprawiana jest po litewsku i nawet na tablicach w katedrze Jan Paweł II nazywa się popiežius Jonas Pauilius II. Dodajmy do tego jeszcze zniszczenie Celi Konrada, bo jacyś litewscy biznesmeni urządzili w dawnym budynku klasztornym hotel, a dla Polaczków przygotowali malutki budyneczek, w który zrekonstruowali tandetnie celę więzienną Mickiewicza. Hotel oczywiście szybko splajtował, a nowa cela, mająca przynosić wielkie zyski, świeci pustkami i jest nowy powód by nienawidzić Polaków. Dobrze, że w gronie zaprzyjaźnionych poetów, pisarzy, malarzy i Polonusów wileńskich można było odgrodzić się od nacjonalistycznych występów, spędzić czas na łonie przyrody w Szetejniach i w Kiejdanach, pochodzić nad Niemnem w Kownie i nad Wilią w Wilnie.

KWITNĄ JAŚMINY


SONGI EWY DEMARCZYK

Z wielkim wzruszeniem wysłuchałem koncertu piosenek Ewy Demarczyk, interpretowanych w Opolu przez młode polskie aktorki i nieco starsze piosenkarki. Było w tym wiele wrażliwości i piękna, a zakończenie ballady o powrocie do Tomaszowa, ze łzami Kingi Preis ściskało za serce. W różnych sytuacjach i latach towarzyszyły mi songi Czarnego Anioła, a koncert w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, głęboko wrył się w moją pamięć. To zawsze były czyste momenty w moim życiu, kiedy pozwalałem szlachetnej zadumie rozlewać się we mnie i wydobywałem z niej dla siebie coś cennego. Muzyka Zygmunta Koniecznego i głos Ewy Demarczyk połączyły się w jednię niepowtarzalną, która jest wielkim osiągnięciem kultury polskiej. To była popularyzacja ambitnej poezji i przypominanie wielkich wierszy, które w takiej oprawie zyskiwały jeszcze na wartości. Szkoda, że duet ten nie stworzył pieśni na kanwie Powrotu prokonsula albo Trenu Fortynbrasa Herberta, choć i tak rozległość wyborów jest imponująca. Nowe interpretatorki przypomniały najsłynniejsze utwory, przydając im nowego blasku, a aranżacje Krzesimira Dębskiego ukazały nowy, twórczy kierunek ich transkrypcji. Te pieśni to ważna część mojego życia, wiele świętych zdarzeń, to rozmowy do rana o poezji i świecie, to miłości i smutki, a nade wszystko zamyślenia i próby zrozumienia samego siebie. Wiersze wojenne, do tekstów Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, zawsze podrywały mnie do walki i kazały dążyć, bić się o siebie i wierzyć, że nadejdą lepsze dni. I nadchodziły…

DOBRY POETA

Andrzej Baszkowski był jednym z najwybitniejszych poetów w powojennej historii Pomorza i Kujaw. Związany w młodości z Toruniem, potem z Grudziądzem, zamieszkał w Bydgoszczy, w której działał na wielu płaszczyznach aktywności kulturalnej i literackiej. Kojarzony z redakcjami radia, telewizji i tygodników, redagował przez wiele lat „Bydgoski Informator Kulturalny” i wypowiadał się na jego łamach w najistotniejszych kwestiach. W taki sposób stał się jednym z moderatorów kultury, kimś ważnym dla ustalania jej kierunku, wpływającym na decyzję władz i mającym możliwość nagradzania najwybitniejszych artystów i pisarzy. Grono jego przyjaciół było ogromne, a epikurejska postawa i miłość rodziny pozwalały mu spokojnie realizować swoje pasje. Przede wszystkim był jednak poetą, który z ogromną konsekwencją realizował nakreślony na początku program twórczości czystej, dotykającej spraw wielkich i małych, odzwierciedlającej skomplikowanie świata i związków międzyludzkich. Czynił to wszystko z wielką elegancją i wiarą w magiczną moc słowa, które zawsze samo się obroni i przeniesie emocje, obrazy, odczucia ku nowym czasom. To miało być świadectwo bycia i działania, nieustannego lirycznego czuwania i zarazem zgody na wszystko, co się wydarza. Takie podejście w trudnych czasach poprzedniej epoki, a także w latach kształtowania się nowej rzeczywistości społecznej i kulturalnej zakładało też pogodzenie się z tym, co niosła za sobą transformacja. Odsunięty na boczny tor, próbował działać w strukturach organizacji pisarskiej i artystycznej, brał udział w licznych imprezach, zdobywał fundusze na kolejne książki poetyckie i walczył o swoją integralność, realizował nadal swój plan mądrego opisu fenomenu życia i każdej chwili z osobna, ogromnych struktur czasowych i szczegółów, które wpływają niedostrzegalnie na bieg dziejów. Jeszcze na kilka dni przed śmiercią dzwonił do mnie ze szpitala i z charakterystycznym dla siebie optymizmem relacjonował swoje problemy zdrowotne, ustawiał się w ciągu zdarzeń, licznych doświadczeń, elementów układanki życiowej. Miał nadzieję, że to kolejny krótki pobyt pośród białych ścian i ledwie korekta dotychczasowych trudności, jeszcze jedno umiarowienie rozdygotanego liryzmem serca. Niestety stało się inaczej i szybka śmierć dobrego poety była wielkim zaskoczeniem dla ludzi, którzy go znali i bardzo cenili jego twórczość, a nade wszystko szanowali go jako wspaniałego człowieka.

W papierach pośmiertnych Andrzeja Baszkowskiego pozostał nowy, ekscytujący zbiór wierszy, który nieoczekiwanie stał się jego ostatnim Postscriptum. To zarazem czytelne przesłanie dla tych, którzy tutaj zostają, próba zebrania tego, co stało się przygodą życia i nadawało mu sens, co zapisane zostało w przelotnych zdarzeniach, w chwilach i w ogromnych przedziałach czasu, co na zawsze przepadło i nie zginęło, co było i jest.  Tom otwiera wiersz, w którym pojawiają się ci, którzy wywarli wielki wpływ na twórcę i już na początku ustalili właściwe proporcje: Nauczyciele moi/ pragnęli abym stał się/ doskonalszy od nich/ Mówili ciało człowiecze/ pełne jest ciemnej śmierci/ Musisz leczyć to ciało/ Wyprowadzać na słońce życia. Tak też się stało, bo liryka tego poety zawsze miała charakter transcendentny i podążała od ciemności ku światłu, stawała się unią tego, co niemożliwe i tego, co świetliste, dające poczucie spełnienia. Przyglądając się światu w jego dorocznych odmianach, kontemplując wiosnę i jesień, szedł Baszkowski do celu, którego nie widać, ale który jest tak samo pewny i oczywisty jak narodziny. Przeczuwając zbliżającą się ciemność, nie pozwalał przytłaczać się ciężarom wieku, znosił z pokorą utrudnienia i uciążliwości, cieszył go spacer wśród drzew, uśmiech wnuka i spotkanie w gronie przyjaciół. Wiersze ostatnie świadczą jednak też i o tym, że w głębi jego duszy rozgrywał się wielowymiarowy dramat eschatologiczny, światło walczyło z ciemnością, a czas zyskiwał ironiczny wymiar: Nagle świat nam się kurczy/ do czterech głuchych ścian/ Wśród których umiera/ jakiś kolejny dzień/ I nikt go nie żałuje/ Choć jeszcze wczoraj/ czekano na niego/ Teraz nikt już nie czeka/ Jakby mogło wystarczać/ tylko to co jest. To była osobista sprawdzalność istnienia i realności kształtów, szukanie potwierdzeń, że świat nie jest ułudą, że ma silny fundament w naszej psychice i nieustannie ewoluuje ku nowym wymiarom.

W wierszach ostatnich poety przejmujący jest ton eschatologiczny i liczne próby obłaskawiania ostateczności, bo przecież Śmierć to tylko świetlisty obłok/ Łza co szybko wyschnie w szczelinie. Tak to w opowieść o rzeczach codziennych, tak w relację ze zdarzeń pierwiastkowych wpisuje się akt ostatni, który musi nadejść. Wielcy tego świata i zarozumiali triumfatorzy, politycy i krezusi, władcy i wykonawcy wyroków, wszyscy podlegają tym samym prawom i na końcu stają w obliczu wielkiej niewiadomej. Poeta rozumie tragiczną logikę tego świata, pochyla się nad swoim losem i nad wydarzeniami z życia innych ludzi i z pietyzmem wypowiada słowa, które brzmią jak filozoficzne sentencje. Autoterapia ma stać się sposobem pojednania dla innych bytów, drżących w obliczu śmierci i nie godzących się na nią – osobiste doświadczenie ma być modelem dojścia i mądrego odejścia. Nikt nie został specjalnie wyróżniony, a dla człowieka kierującego się nakazami serca i umysłu, przekaz religijny ma mniejsze znaczenie. Staje się jednak ważną prawdą kulturową, szukaniem nieznanego boga, rozmytego pośród astralnych miraży –  próbą wyodrębnienia zasady, pierwszej przyczyny wszystkich i wszystkiego. Filozof poezji znajduje sens w samym poszukiwaniu, w wędrowaniu drogami tego dziwnego, przerażającego, a zarazem jakże pięknego świata. Jakieś istnienia błąkają się tam próbując znaleźć drogę i dociec ku czemu zostali stworzeni: Nad nami góry/ zastygają w echo/ i depczą rosę/ struchlałej doliny/ Po której przeszli/ Którą przejdą Idą/ Po chleb Po ogień/ Po ukryty nóż. Ale jeśli cokolwiek ma znaczenie w przestrzeni nieustannego umierania, to jest nią droga, którą stale musimy podążać. To jest szukanie przewodnika, którym – w ostatecznym rozrachunku – możemy stać się sami: Gdzie jest ten mędrzec/ gotów odpowiedzieć/ na najtrudniejsze z pytań/ Ciągle czekam na niego/ na progu każdego dnia/ Zapisując mozolnie/ pod każdym dniem i godziną/ to uparte postscriptum/ I szukam odpowiedzi/ na wszystkie pytania/ Chcąc jeszcze raz uwierzyć/ że każda biegnąca chwila/ nie mija nadaremnie. Ludzie spełnieni i myślący, byty studiujące własną ontologię, osoby realizujące program życia szczęśliwego zdobywają mądrość, którą dzielą się obficie z innymi uczestnikami ich czasu. Baszkowski otwierał się na ludzi i w każdym dostrzegał coś interesującego, a budując unie pomiędzy skrajnościami, próbował znaleźć to, co dla milionów jest niedosiężne – prawdę i wiedzę o wymiarach, esencję i wypełnienie egzystencjalnej pustki. Jak to często bywa, dopiero jego śmierć uświadomiła wielu jakim wielkim, wielowymiarowym i  prawdziwym był człowiekiem. Zostawiając nam swoje poetyckie Postscriptum, pierwszy przewał milczenie, jakie zapadło po jego odejściu, raz jeszcze pokonał to, co nieuchronne, przerzucił most pomiędzy życiem i nieistnieniem.  Szepnął:   przecież byliśmy/ I mamy być jeszcze

—————

Andrzej Baszkowski, Postscriptum Wiersze ostatnie, Biblioteka „Tematu”, Bydgoszcz 2011, s. 72.

%d blogerów lubi to: